Janusz Andrzej Zajdel
49 opowiadań
869113325
Budząc się, jeszcze w półśnie, poczuł, że jest mu chłodno i niewygodnie. Pomyślał, że to na pewno spadek ciśnienia
w kolektorze ciepłego sprężonego powietrza. Zdarza się to niekiedy. Sięgnął do regulatora, by zwiększyć dopływ, ale nie
pomogło nawet całkowite odkręcenie kurka. Nadal leżał na zimnym i twardym tworzywie pokrywającym spalnię, zamiast
unosić się wygodnie na poduszce powietrznej. Stęknął, rozcierając obolałe ramię. Wstał i włączył vifon. Aparat nie
działał... W łazience powiodło mu się nie lepiej. Wyskoczył stamtąd, zlany lodowatą wodą. Suszarka też oczywiście nie
działała.
"Widocznie jakaś poważniejsza awaria" - pomyślał, wycierając się papierowym ręcznikiem. Ubrał się spiesznie, bo
w mieszkaniu robiło się coraz zimniej.
"Co za dzień! - myślał, zasiadając przed iluzorem i przekręcając gałkę. - Od dawna nie pamiętam czegoś takiego,
żeby naraz wszystko... Ciepło, powietrze, łączność... i chyba iluzor też do licha!"
Mimo że aparat był już od dobrej chwili włączony, nie pojawił się na jego ekranie nawet zarys obrazu. Zmienił
kanał - i nadal nic. Ani wizji, ani fonii, ani woni. Zaklął pod nosem. To już zaczynało wyglądać na katastrofę.
Sięgnął po mikrofon sieci awaryjnej i wywołał służbę naprawczą. Czekał długo, lecz nikt nie odpowiadał. Siedząc
tak, skulony z zimna, poczuł na domiar złego jakieś dziwne mrowienie i ssanie we wnętrznościach. Po dłuższej dopiero
chwili uzmysłowił sobie, że to od dawna nie doznawane uczucie oznacza głód. Jeszcze raz wywołał centralę i kazał
połączyć się z Naczelną Odżywialnią.
- Dzień dobry. Tu dyżurobot 64 - zgłosił się automat.
- Co wy tam wyprawiacie! Dlaczego jestem głodny? Oszukujecie na kaloriach! Ja złożę zażalenie!
- U nas wszystko w normie - powiedział robot spokojnie. - Proszę sprawdzić podłączenia abonenckie.
Przewody były podłączone prawidłowo, lecz mimo to uczucie głodu wzmagało się.
Dzwonek. Spojrzał z nadzieją w stronę wejścia. W drzwiach stanął stary, podniszczony robot, z równie zużytą torbą
na narzędzia i szwedzkim kluczem w dłoni.
- Dzień dobry, panie 869113325 - powiedział skwapliwie.
- Witam, witam - ucieszył się użytkownik mieszkalni. - Jesteś specjalistą od iluzorów? Czy może od sieci cieplnej?
- Ani to, ani tamto. Przykro mi, że musiałem pozbawić pana śniadanka.
- Jak to? Dlaczego?
- Po prostu. Dostałem zlecenie na odłączenie wymiennika pokarmowego od pana instalacji. Rachuneczek nie
uregulowany, drogi panie. Dłużej już nie mogliśmy czekać. Konto puste, pracować nie chce się szanownemu panu,
nóżkami pokręcić, rączkami pomachać... To i krewkę musimy odłączyć. Proszę sprawdzić sobie stymulatorek serduszka,
uruchomić, zamknąć pętelkę wewnętrznego obiegu, cewniczki od kolektora odłączyć...
- Jak to? Chcesz mnie odłączyć od centralnego krwiobiegu? Chcesz mnie zamordować? Zostaw te cewniki, bo
jeszcze coś poplączesz... Słyszałem o takim, co mu robot przez pomyłkę włączył żeńskie hormony i biedak o mało płci nie
zmienił.
- Niech pan nie utrudnia - obruszył się robot. - Czy pan gotów, bo odłączam... Nie chciało się pracować, nie będzie
się korzystało z udogodnień. Obieg płucny też proszę sobie na własne płucka przełączyć. Sprawdzić lewe, prawe... W
porządku? Tchawiczkę połączymy z aerociagiem i trzeba będzie samemu krewkę wentylować, hemoglobinkę utleniać...
- A co z moim śniadaniem? - jęknął 869113325.
- Jedną chwileczkę. Przełyczek podłączymy, a jakże, do zupociągu, dziś pomidorowa z kluseczkami, mówili mi, że
smaczna, ale sam nie używam. Żołądeczek w porządku? Strawi, nie ma obawy, chociaż pewnie odwykł. Sztuczną nereczkę
centralną podłączymy na wszelki wypadek, gdyby pan się czymś zatruł. Teraz wszyscy się zatruwają nadużywając pigułek
rozrywkowych.
- Zbrodniarze! - protestował coraz słabiej 869113325. - Mam oddychać? Tym śmierdzącym powietrzem z rury?
Mam łykać ogólną zupkę z rurociągu? Za co? Dlaczego?
- To normalny los leniwych. Ja tam zawsze na swoją bańkę oliwy zarobię, a jak mi przyjdzie ochota poiskrzyć, to
też mnie na to stać - burknął robot, zgarniając narzędzia do torby.
- Ostatnio roboty stały się zdumiewająco bezczelne i aroganckie - zauważył 869113325. - Będę musiał złożyć
zażalenie...
- Hm, a do kogo pan skieruje skargę, jeśli wolno spytać najuprzejmiej szanownego pana? - powiedział robot z nie
tajonym sarkazmem. - Radziłbym raczej zająć się pracą, bo będzie jeszcze smutniej. Skończy się zupka, zakręcimy wodę
spożywczą i gospodar czą, nawet światełko wyłączymy. Zostanie panu tylko kanalizacja, ale hi, hi! - na nic się nie przyda,
gdy zupki nie będzie. No, to już, gotowe. Jak serduszko? Pompuje jak złoto. Niech pan oddycha ekonomicznie, powietrze
coraz droższe, a pan niewypłacalny. Otrzymał pan kredyt tylko na potrzeby elementarne. Żadnych luksusów. I proszę się
nie zaziębić, bo po odłączeniu od centralnego krwiobiegu żadne antybiotyki nie docierają do pańskiego organizmu. Do
widzenia, panie 869113325!
Robot wyszedł, a Człowiek 869113325 ciężko westchnął. Czuł wokół siebie niemiłą woń zatęchłego powietrza,
które wydychał.
"Oszuści! - pomyślał. - Dają powietrze przemysłowe zamiast oddechowego. Pomidorowa była kwaśna i miała
posmak grochówki. Widocznie rurociąg niezbyt starannie wypłukano po wczorajszym obiedzie.
Z rozrzewnieniem wspomniał czasy, kiedy to wieczorem wystawiało się pustą butlę za drzwi, by rano znaleźć ją
napełnioną świeżutkim, czystym powietrzem górskim z zapachem igliwia i siana. Można z tym było wyjść na zewnątrz,
przespacerować się, w skafandrze wprawdzie, ale zawsze to było przyjemne...
Dawno już nie wychodził na zewnątrz. Butli jakoś ostatnio nikt nie wymieniał albo może sąsiedzi kradli pełne spod
drzwi, zostawiając puste... A i program w iluzorze był tak bogaty i urozmaicony w porównaniu z tym, co można zobaczyć
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
1
na zewnątrz, i pigułki iluzyny coraz lepszej jakości. Ostatnio nawet podobno wynaleziono znakomity gaz rozrywkowy,
iluzyt, który można było sobie zamawiać rurociągiem do mieszkalni...
869113325 poprawił podłączenie powietrza i centralnej nerki, odłączył przełyk od zupociągu i wlokąc za sobą
przewody, poczłapał smętnie w stronę pracmaszyny.
"Nie ma innej rady, trzeba się zabrać do roboty, zarobić trochę, bo zupełnie mnie odłączą!" - pomyślał siadając na
siodle i opierając nogi na pedałach. Chwycił w obie dłonie dźwignię.
"Jakiż to ma sens?" - rozmyślał pedałując zawzięcie i poruszając rytmicznie dźwigniami pracmaszyny. Sięgnął do
kieszeni po flakonik iluzyny, ale nie znalazłszy ani jednej tabletki, z konieczności myślał dalej.
"Czy zawsze człowiek musiał tak bezustannie, bez chwili wytchnienia...? To prawda, zrobiłem sobie
kilkutygodniową przer wę, nie chciało mi się pracować, ale... czyżby wszystkie moje oszczędności stopniały tak
błyskawicznie? Puste konto!"
Po chwili namysłu uprzytomnił sobie jednak, że to zupełnie możliwe. Czasem, gdy włączał przez pomyłkę ten
najnudniejszy i najtańszy program informacyjny w iluzorze, słyszał o wzroście cen...
Po trzech godzinach obracania pedałami i szarpania dźwigien doszedł do wniosku, że jednak dawniej musiało być
lepiej, choć na pewno wszystko było bardziej złożone i mniej wygodne. Ale za to człowiek nie zależał tak silnie od
otoczenia...
"Teraz wystarczy zakręcić człowiekowi kilka kurków - i już po nim. Spróbuj tylko przez pewien czas nie obracać
tych cholernych pedałów".
Niby wygoda, wszystko na miejscu, z dostawą do mieszkalni, nawet praca. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz, nie
ma problemu komunikacji, rozrywki są dostępne dla każdego, jedzenie również...
A na zewnątrz podobno nie ma już ani grama powietrza. Albo może jest, ale zupełnie do niczego.
"Ech, dobra i ta pomidorowa z kluseczkami!" - westchnął, pedałując ostro. Bolały go ręce i nogi.
"A gdyby tak... w ogóle przestać? Zobaczyć, do czego to doprowadzi? Co oni wówczas zrobią? Czy pozbawią mnie
i cuchnącego powietrza, i kwaśnej zupki? Jakiż sens ma ogólne pedałowanie, uprawiane w każdej mieszkalni, tak samo w
em jeden, jak i w em cztery, tyle że na różną liczbę rąk i nóg...
Że niby trzeba oddać energię do wspólnego banku, proporcjonalnie do ilości zużywanych dóbr? Kto dziś wierzy, że
ta energia ma jakiekolwiek znaczenie w ogólnym bilansie? Chyba już raczej chodzi o cele wychowawczo-społeczne: że
niby nikt nie żyje za darmo. Pracuj - a będziesz miał. Nie pracujesz - nie masz nic. Niby słusznie. Ale żeby zaraz
wszystkiego pozbawiać? Czy po to ongiś automaty przejęły od człowieka ciężki wysiłek fizyczny, a komputery umysłowy,
aby teraz znów zmuszać ludzi do fizycznego wysiłku, w formie zunifikowanej, doskonale wymiernej: jeden obrót - jeden
punkt na konto... łatwo porównać, kto ile pracował, ale po co? Komu na tym zależy, komu to służy, teraz gdy wszystko
można by mieć za darmo. Oni z niezrozumiałych przyczyn kultywują stare obyczaje epoki niedosytu wtłaczając w nie ludzi
współczesnych..."
Przestał kręcić pedałami i otarł pot z czoła. Sprawdził stan licznika i zarobione punkty przesłał na swoje konto z
dyspozycją pokrycia należności za abonament iluzoryjny. Chciał już zejść z siodła i włączyć iluzor, gdy nagła myśl
osadziła go na miejscu.
"Zaraz, zaraz... Jacy "oni"? Któż to taki? Supermózg centralny, roboty... i kto jeszcze? Kto? Jeśli wszyscy tkwimy
na przemian przed iluzorem lub przed pracmaszyną, to któż pozostaje? Kim są o n i? Robot, komputer, maszyny stworzone
przez ludzi nie mogą go zabić.
Ale tworzą system. System! Sieć, w którą jesteśmy wplątani... Jeśli człowiek przestanie obracać pedały
pracmaszyny, to na mocy stworzonych przez siebie praw zginie z zimna i głodu. Sam sobie odłączy środki niezbędne do
życia. Sam - sobie! Robot tego nie może zrobić, ale jeśli człowiek sam...
...jakże aroganckie stały się ostatnio roboty... One tylko na to czekają: żebyśmy przestali obracać tymi pedałami w
naszej podróży donikąd w ścianach mieszkalni, na smyczach jadłociągów i w hipnozie iluzora. To one wymyślają te
wspaniałe rozrywki, tysiąc razy piękniejsze niż brzydki, zniszczony krajobraz planety... To one wymyślają pigułki
szczęścia, bo któż by!
...Ale co robić? Co robić?...
Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co możemy zrobić przeciw nim!"
Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle
prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu.
Awaria
Na czole Gaya iskrzyły się kropelki potu, choć temperatura w kabinie była dokładnie stabilizowana. Sylwia tępo
patrzyła na pulpit witalizatora.
- No, i co teraz będzie?
Pytanie Sylwii rozzłościło Gaya, choć było czysto retoryczne.
- Wciąż nie rozumiesz? Nie rozumiesz, co się stało? Tu już nie chodzi o ten defekt silnika, to jest zupełnie nowy
problem. Jeśli Vitti nie żyje, a w każdym razie nie sposób przywrócić go do czynnego życia, to z innymi może być tak
samo. Wszyscy z pierwszych trzech pokoleń są martwi, rozumiesz? Ich ciała są w porządku, ale nie wrócą do życia...
- Skąd wiesz?
- Wiem... - Gay zawahał się. - Próbowałem... Jeszcze dwóch próbowałem ożywić... Skutek podobny, to znaczy
żaden. Mózg nie podejmuje funkcji sterujących, świadomość nie powraca...
- Może to tylko defekt witalizatora?
- Może... Ale równie prawdopodobne, że coś się stało w obrębie obwodów zastępczych, regulujących anabiozę. Na
tym nikt się tutaj nie zna, nawet ci z pierwszego pokolenia. Zresztą, instrukcja wyraźnie zabrania jakichkolwiek
manipulacji w obwodach sterowania anabiozą.
- A więc... - Sylwia urwała, jakby bojąc się dopowiedzieć myśli, która powstała w jej w głowie już w chwili, gdy
dowiedziała się o kłopotach z witalizacją Vittiego.
- Tak, tak. Nie ma sensu ukrywać przed sobą tego, co jest oczywistym wnioskiem. Gay mówił podniesionym,
nienaturalnie wysokim głosem. - Nie ma żadnej pewności, czy ktokolwiek obudzi się z anabiozy.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
2
Milczeli długą chwilę, patrząc w podłogę. Każde z nich rozważało nasuwające się konsekwencje odkrycia,
spowodowanego koniecznością witalizacji specjalisty od napędu fotonowego.
- Czy powiemy im o tym, Gay?
- Nie... Chyba nie! Przecież całe czwarte pokolenie w ciągu trzech - czterech najbliższych lat powinno znaleźć się w
przetrwalnikach... Jeśli się dowiedzą, nikt nie zechce ryzykować... Wybuchnie panika...
- Gay, przecież my także należymy do czwartego pokolenia!
- Dlatego właśnie musimy się dobrze zastanowić, zanim podejmiemy decyzję... Trzeba rozpatrzyć wszystkie
możliwe konsekwencje.
Sytuacja w jakiej znalazła się załoga „Cetusa" była wyjątkowo koszmarna. W dziewięćdziesiątym ósmym roku
podróży, na dwadzieścia kilka lat przed planowanym terminem osiągnięcia celu wyprawy, operator urządzeń
biostatycznych Gay IV Masson, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że umieszczeni w biostatycznych przetrwalnikach
członkowie załogi nie powracają do życia po zastosowaniu normalnych procedur witalizacyjnych. Sam fakt niemożliwości
ich ożywienia byłby, być może, tragedią dla reszty załogi, bo ludzie w przetrwalnikach byli przodkami żyjących na statku.
Jednak tragedia ta nie stanowiłaby, sama przez się, zasadniczej przeszkody dla kontynuowania lotu, gdyby nie fakt, że
wszyscy żyjący, a także ich dzieci, wnuki i dalsi potomkowie mieli według założeń harmonogramu podróży w
odpowiednim czasie zająć przeznaczone dla nich miejsce w przetrwalnikach.
Wyprawa do gwiazdy Tau Ceti została zaplanowana jako lot pokoleniowy, w systemie Bóllinga-Rodesa. Oznaczało
to, że trzydziestodwuosobowa załoga startująca z Układu Słonecznego i stanowiąca pierwsze pokolenie, w okresie
pierwszych dwudziestu pięciu lat podróży obsługiwała urządzenia statku, dając równocześnie początek drugiemu
pokoleniu: rodząc dzieci, wychowując je i szkoląc w specjalnościach potrzebnych na statku. Wszystko było zaplanowane
nad wyraz precyzyjnie. Szesnastu mężczyzn i szesnaście kobiet, wyselekcjonowanych pod względem walorów fizycznych i
umysłowych, zbadanych genetycznie i psychologicznie ruszyło w podróż, której cel osiągnąć miały ich prawnuki, a
doprowadzić statek na powrót do Układu Słonecznego - wnuki z imponującą ilością przedrostków „pra". Każda z par
rodziców w każdym pokoleniu miała za zadanie wychować syna i córkę. Zastosowano, oczywiście, wszelkie dostępne
kryteria doboru par małżeńskich w pokoleniach urodzonych na statku oraz niezawodne metody planowania płci
noworodków. W ten sposób po dwudziestu pięciu latach, pięćdziesięcioletni rodzice przekazywali obowiązki swym
dwudziestopięcioletnim dzieciom, a sami udawali się na zasłużony odpoczynek do przetrwalników, w których mieli
powrócić na Ziemię w dwieście przeszło lat od chwili startu wyprawy. Procedura ta miała powtarzać się cyklicznie przez
szereg pokoleń, aż do momentu powrotu.
Metoda ta - może trochę ahumanitarna, jak twierdzili jej przeciwnicy - była w gruncie rzeczy najracjonalniejszym i
najbardziej humanitarnym wyjściem z sytuacji. Wobec prędkości osiąganych przez ówczesne statki międzygwiezdne,
znacznych, lecz dalekich jeszcze od prędkości światła, system wymiany pokoleniowej był jedynym, który umożliwiał
dotarcie do gwiazd w promieniu kilku czy kilkunastu lat świetlnych. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli w rezultacie
powrócić na Ziemię w wieku nie przekraczającym pięćdziesiątki, a więc nie marnując całego. życia na podróż kosmiczną,
wykorzystując lata największej efektywności umysłowej na naukę i pracę na statku. Przy tym pogrążeni w anabiozie
członkowie poprzednich pokoleń nie zajmowali tak wiele cennej przestrzeni wewnątrz statku i nie zużywali żywności,
powietrza i wody.
Ponieważ równocześnie tylko dwa pokolenia żyły czynnym życiem, stan załogi wynosił zawsze przeciętnie około
64 osób i dla tylu przewidziano przepustowość urządzeń regeneracji atmosfery, obiegu wody i produkcji żywności.
Wszystko przebiegało normalnie do czwartego pokolenia. I teraz właśnie, w wyniku dość ,istotnej awarii silnika, powstała
potrzeba przekonsultowania problemu ze specjalistą z pierwszego pokolenia. Regulamin służby załóg przewidywał taką
możliwość. Ludzie z pierwszego pokolenia, szkoleni jeszcze na Ziemi, a więc bardziej wszechstronnie i lepiej obeznani z
konstrukcją urządzeń statku, mogli być w razie konieczności witalizowani na czas potrzebny dla usunięcia awarii.
Konieczność taka wystąpiła po raz pierwszy w dziewięćdziesiątym ósmym roku podróży, co niewątpliwie świadczyło
dobrze o niezawodności statku z jednej, a o kwalifikacjach załóg szkolonych w czasie lotu z drugiej strony. Jednakże próba
witalizacji Vittiego ujawniła drugą awarię, której usunięcie należało do problemów o charakterze błędnego koła: zawiodły
urządzenia witalizujące. A może nawet sam system utrzymania utajonego życia ludzi w przetrwalnikach...
Gay obejmował żonę ramieniem i gładził jej włosy.
- Nic nie pomogą łzy, Sylvio - mówił łagodnie. - Taka chwila mogła nadejść, wiedzieliśmy o tym. Rozpoczęliśmy
życie w tym statku i być może będziemy musieli je tu zakończyć. Przecież tam na Ziemi, też jest podobnie. Ziemia - to też
taki statek z załogą złożoną z kolejnych pokoleń. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. A cel ich podróży jest niedosiężny.
Sama podróż jest celem... Pomyślmy, że i my tak samo...
- Ale... przecież nie jesteśmy jeszcze starzy! Dlaczego mielibyśmy dobrowolnie ryzykować zaśnięcie snem bez
przebudzenia? Dlaczego nie możemy przeżyć swoich lat, choćby tutaj, ale do końca? Ja nie chcę, Gay! Nie chcę iść do
przetrwalnika, z którego już nie ma powrotu!
- Ależ, Sylwio, kochanie... Przecież nie możemy inaczej! - Mówił wciąż łagodnie i spokojnie, choć czuł, że nawet
siebie nie jest w stanie przekonać o nieuchronnej konieczności decyzji, jaką zamierzał podjąć.
- A nasze dzieci? Co powiesz Rei i Danowi? Zataisz to przed nimi także? Pozwolisz, aby zginęli, jak my, jak
wszyscy inni?
Gay milczał. Raz jeszcze rozważał skutki swego postanowienia. Jeśli ogłoszę, że system przetrwalnikowy nie
działa, nikt nie zechce poddać się anabiozie. Co stanie się dalej? Piąte pokolenie, pokolenie naszych dzieci, nie zechce mieć
dzieci, by nie skazywać ich na beznadziejny żywot w Kosmosie. W takim przypadku statek wyżywi nas wszystkich, ale...
nie będzie szóstego pokolenia. Załoga wymrze przed osiągnięciem celu... Nawet, gdyby rozpocząć już teraz hamowanie i
powrót, to na Ziemię wróci co najwyżej garstka staruszków... Całe poświęcenie i wysiłek wszystkich załóg pójdzie na
marne... Może być także inaczej: w obliczu bezsensu egzystencji, pozbawieni nadziei powrotu, która nadawała dotąd sens
wszelkim poczynaniom ludzi na statku, członkowie piątego pokolenia przestaną przestrzegać reguł instrukcji lotu. Będą się
rozmnażać bezplanowo, lekceważąc zasady doboru i limity ilościowe. Naruszeniu ulegnie bilans żywnościowy. Zapanuje
głód i przeludnienie. Nikt nie będzie chciał szkolić ani być szkolonym, bo i po co? Nie, nie wolno ryzykować... Musimy
zachować się tak, jakby nic się nie stało. Przekonam dowództwo, że poradzimy sobie z silnikiem bez pomocy eksperta z
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
3
pierwszego pokolenia. Znajdę jakiś „kruczek" w instrukcji, albo sfałszuję ją tak, aby nie było uzasadnienia dla witalizacji
Vittiego... Muszę to zrobić...
- Posłuchaj, Sylwio! - Gay przycisnął żonę do piersi. - Nic się nie stało. O niczym nie wiemy. Nie możemy naruszyć
reguł tej gry. Moglibyśmy narobić dużo złego...
- Nie chcę! Nie potrafię... Jak można pozwolić, aby ci wszyscy ludzie, w tym nasze dzieci, w wieku pięćdziesięciu
lat popełnili zbiorowe samobójstwo, sądząc, że zachowują resztę życia, aby przeżyć je na Ziemi! To nieludzkie, Gay!
- Równie nieludzkim byłoby ogłosić prawdę!
- Więc, chociaż Rea i Dan... Niech oni wiedzą, niech sami zadecydują...
- Nie można, Sylwio. Żadnych kompromisów. Zrozum, nie wolno nam zaprzepaścić celu, do którego dążymy
wszyscy! Jeśli zostawimy wszystko tak, jak było dotąd, istnieje szansa, że nikt nie dowie się o niczym do końca podróży!
Ostatnia generacja załogi doprowadzi statek z powrotem na Ziemię.
- ...i przywiezie setki martwych ciał swoich przodków! Czy to jest ten twój sens i cel?
- W przeciwnym razie... - zaczął Gay, lecz Sylwia wyrwała się z jego objęć i zanim zdołał ją zatrzymać, wybiegła z
kabiny.
Gay patrzył za nią, w otwór drzwi, lecz nie pobiegł jej zatrzymać, choć wiedział, co chciała zrobić.
Po kilku minutach do kabiny wbiegł Dan. Był wzburzony.
- Czy to prawda, tato? - Zamknij drzwi.
Dan zignorował polecenie. Mówił głosem podniesionym, prawie krzyczał.
- To prawda! Rozumiem. A ty chcesz zachować to w tajemnicy? Od urodzenia wmawiano nam wszystkim, że mamy
zagwarantowany powrót na Ziemię, a teraz... Zaplanowano nasze życie bez pytania nas o zdanie. Kto im pozwolił
skazywać nas na to życie, tutaj? Kto ich upoważnił do ograniczania nas w czasie i przestrzeni? To... to jest draństwo,
zwykłe świństwo...
- Synu... - Gay słabo próbował przerwać Danowi.
- Kto pozwolił... im... wam... - głos Dana załamał się. Oparty o ścianę, utkwił oczy w suficie.
- Na Ziemi też nikt nikogo nie pyta, czy chciał się urodzić -- powiedział Gay cicho.
- Ale tam... tam jest przynajmniej prawdziwe życie, nie taka wegetacja, jak tu... Mamiono nas tym życiem.
Obiecywano... I co? Głupi defekt układu przetrwalnikowego skazuje nas na trwanie tutaj... Powiem im, niech wiedzą.
Niech się nie łudzą. Niech zaczną życie prawdziwe, tutaj, na miarę tutejszych możliwości... Nauka! Wiedza! Regulamin!
Po co to wszystko, dla kogo? Dla tamtych na Ziemi? Kim są dla mnie, dla ciebie? Wrobili nas w to, w czym siedzimy
teraz! A my mielibyśmy jeszcze robić coś dla nich? Nie! Nie ma sensu robić tu czegokolwiek, ani też wracać do nich, na
Ziemię. To jest nasz świat, niech zostanie naszym...
- Zostaw to wszystko tak, jak jest. Nie zdajesz sobie sprawy ze skutków...
Gay urwał w pół zdania, bo Dan już go nie słuchał.
Frey przeciskał się między stojakami, z których zwisały pozrywane kable. W module aparatowym było ciemno.
Frey wiedział, że tu właśnie jest bezpiecznie, choć daleko od syntetyzatorów pożywienia. Przycupnął pod tablicą
rozdzielczą, na której jarzyła się jedyna pomarańczowa neonówka. Natężył osłabiony słuch. Wydawało mu się, że coś
brzęknęło metalicznie. Znieruchomiał.
Nagły błysk światła olśnił jego twarz.
- E, ty, tam, staruchu! Wyłaź! Hej, Kor, chodź tutaj, mam jednego, chyba jeszcze z ósmego pokolenia. No stary,
ruszaj się! Dawno już czas na ciebie! Do przetrwalnika z nim, Kor, chodź tu prędzej, bo się wyrywa...
Dwóch kilkunastolatków powlokło wierzgającego staruszka w stronę modułu przetrwalników.
- Popatrz tylko, uchował się taki! Nie będziesz już nas obżerał, dziadku. Musi być porządek, bo do czego dojdzie ten
świat...
Avu podrapał się czarnymi pazurami po włochatej piersi, potem kopnął jakiegoś bachora, który plątał mu się pod
nogami. Potoczył dookoła wzrokiem. W ciemności wyczuł obecność kogoś obcego, więc mocniej zacisnął dłoń na
uchwycie wyrwanej z przegubu dźwigni manewrowej.
- Huu! - burknął. - Wa-hoo?' Wokół było cicho.
- Wa-hoo? - powtórzył Avu głośniej i skoczył przed siebie w kierunku, z którego dobiegł ledwo dosłyszalny szmer.
- Aghhr! - wrzasnął, uderzając na oślep. - Yohuu! -odpowiedział mu wrzask z lewej. Poczuł silne uderzenie w kark.
Jęknął i zamilkł.
Biuro Kontroli Przestrzeni Galaktycznej. Furta ewidencyjna obiektu kosmicznego nr 0789432a. Typ: sonda
bezzałogowa; pochodzenie: układ gwiezdny F-5I 8994I (peryferyjny obszar siedemnastego sektora Galaktyki); cel:
niesprecyzowany; zadanie: prawdopodobnie lot eksperymentalny, zakończony utrata kontroli nad obiektem.
Uwagi: konstrukcja obiektu wykazuje cechy charakterystyczne dla średnio rozwiniętej cywilizacji o zasięgu
układowym. W momencie przechwycenia stwierdzono brak w obiekcie istot rozumnych. Wykryte w sondzie prymitywne
organizmy żywe oparte na węglu stanowią prawdopodobnie obiekty doświadczalne i są gatunkiem niższym ewolucyjnie od
twórców sondy. Zastosowane procedury badawcze wykazały ich pełną niezdolność do wykorzystania urządzeń
technicznych. Urządzenia wewnętrzne sondy zdewastowane w znacznym stopniu, prawdopodobnie na skutek nadmiernej
swobody pozostawionej obiektom doświadczalnym i nadmiernego ich rozmnożenia się. Część obiektów doświadczalnych
pozostawała w stanie anabiozy, co sugeruje, że celem eksperymentu było badanie zachowania się organizmów tego typu w
czasie podróży kosmicznej, odbywanej w stanie czynnym i biernym.
Wnioski: Ze względu na brak jednoznacznej interpretacji, zastosowano artykuł XXIII, paragraf 66, punkt 4a
Konwencji Galaktycznej, zgodnie z którym obiekt pozostawiono w stanie, w jakim przybył i nie dokonując żadnych
modyfikacji sytuacji w jego wnętrzu, oznakowano numerem i cecho Urzędu Kontroli, a następnie skierowano w drogę
powrotna do miejsca pochodzenia, zgodnie z odwrotna trajektorią dotychczasowej podróży, traktując go tym samym jako
„obiekt zabłąkany wskutek przekroczenia zasięgu sterowania zdalnego".
Bunt
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
4
Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na
doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne
poruszanie się bez skafandra.
Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać
niezmiernie podobną do człowieka. Potężny tułów nosił na sobie wspaniała, dużą głowę o wysokim czole i mądrym
spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast
"dzień dobry panu", które już miałem na końcu języka, powiedziałem:
- Witam panów!
Odpowiedziały mi dwa głosy - jeden niski, dźwięczny, drugi - piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej
dużej głowy. Postać składała się z dwóch osób!
Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział - sposobem "na barana" -
osobnik składający się nieomal wyłącznie z dużej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym stopniu
zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyje dużego osobnika, maleńkie rączki zaś trzymały go za uszy.
Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej
główki i szepnął coś cichutko. Duży ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostrożnie z ramion i
obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe normalne miejsce i razem zbliżyli się
do mnie.
- Witajcie podróżnicy! Skąd przybywacie? - spytała duża głowa.
- Jestem j e d e n - wyjaśniłem - i przybywam z Układu Słonecznego.
Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, że robi jakieś porozumiewawcze
miny, zezując w dół, na swego dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z
wyraźnym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy
dwuosobowych zespołów wielko i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi przewodnicy
wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały
w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie - maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych
rozmiarów. Poza tym wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z tym, że każdy mebel
występował w dwóch wersjach - normalnej i miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w
przylegającej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się
spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe. Po przeciwnej stronie
ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy - życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże
tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych.
Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą.
Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali nieporadnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w
pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąż bezradnie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo
okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce.
- Wędrowcze! - zagaił jeden z przybyłych. - Wiemy, że nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki
kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i już nie sposób utrzymać tego
w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać
zgubne dla naszej cywilizacji!
- Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z moim przybyciem?
Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale
jego dłoń nie sięgała tak wysoko.
- Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem - w krótkich słowach,
bo czas nagli - przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie
odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie
zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa
istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała W miarę upływu
czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego,
nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizycznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich,
mało używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem -
przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze
wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację
genetyczną, programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono
wówczas ze słusznego skądinąd założenia, że Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś -
nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myslowych.
Zauważył, przybysz, że spośród organów ciała - oprócz, ma się rozumieć, głowy - jedynie wskazujący palec naszej prawej
dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików
urządzeń liczących. Wracajmy jednakże do naszej historii, Otóż nieuniknioną konsekwencją tak daleko posuniętej
specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się
uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej.
Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich
strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięższe, a Muskulaci w swojej tępocie
bezgranicznie narzekają, że muszą je dźwigać i mniemają, iż z powodzeniem mogliby się obywać beż tego zbędnego ich
zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, że wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A
wówczas - biada naszej cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gościu, może stać się właśnie takim zarzewiem buntu.
Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze
drzwi na zasuwkę!
Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przerażający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z
siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści
rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami - pęczkami wielkogłowców. Pobliski
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
5
skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi
kończynami.
Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie
małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy
dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze zamiast piłki gracze używają zupełnie łysego Megacefala. To
przekonało mnie o statecznie o powadze sytuacji.
- Cóż mógłbym dla was uczynić panowie? - zwróciłem się do moich rozmówców.
Opanowując drżenie szczęk, jeden z nich powiedział:
- Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś uspokoić. Oni są przekonani, że pozbywszy się nas,
będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że zanimby to nastąpiło
cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach.
- Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć?
- Powiedz im - podsunął drugi Megacefal - że na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz
rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty także
jesteś takim hybrydem! Wyjaśnij im, że to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia harmonii obu ras!
- Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić?
- Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć!
- Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami?
Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę.
- Nno... chyba raczej nie, bo i po co ? - bąknął jeden.
- Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do życia! - wyjaśnił drugi.
Patrzyłem na nich ze zgrozą.
- Panowie! - powiedziałem karcąco. - Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie
zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się
mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu.
- Przybyszu! - zakrzyknęli obaj z rozpaczą. - Gubisz nas odmawiając! Oni bwołają cię swoim przywódcą, widząc w
tobie ideał swych dążeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, poczucą na pastwę losu! Przecież sami nie
potrafimy się nawet wysiusiać!
Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur ciężarówek wyładowanych kapustą. Gdy
się jednak przyjrzałem , okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megacefali.
- Dobrze! - powiedziałem odchodząc od okna. - Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobrażacie. czy mamcie tu
gdzieś jakieś biuro?
- Biuro?
- No, jakiś urząd, obojętnie jaki.
Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu
biurowym urzędnicy-Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy już zdążyli pozdejmować
zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecydowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie zaskoczyło jednych i
drugich. Nie zwracając na nich uwagi podszedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy
paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie.
- Słuchajcie, o Muskulaci! - krzyknąłem. - Popatrzcie!
Ucichli natychmiast, patrząc na mnie.
- Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja?
Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iż przybywam z planety, na której
opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam - powiedziałem - poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają
przed sobą rezultat.
- Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze,
które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich należy dołączyć podanie uzasadniające
potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załączników, o których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku.
To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozchwytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo
studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w
zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego
Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W
kilka minut później już cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich
sobie, bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich zawartość. Po
kwadransie zapanował spokój.
- Popatrzcie! - powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. - teraz musicie jedynie zadbać o to,
aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę możliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie
dadzą sobie rady - w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich najwartościowsza nauka.
- Dziękujemy ci, przybyszu - powiedział starszy Megacefal. - Ale wszak... jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy
będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją?
- Oto możecie się nie kłopotać? - pocieszyłem ich. - Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja m i m o to istnieje
już dość długo.
Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kosmodrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym
nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci...
Czwarty rodzaj równowagi
Nad wypukłą powierzchnią planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i
bez słowa odwrócił się w stronę stojących z boku zwiadowców.
- Chyba... opada? - powiedział nieśmiało Greb.
- Być może - mruknął Mesy w zamyśleniu.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
6
- To naprawdę nie nasza wina, dowódco! powiedział Kalla. - My postępowaliśmy zgodnie, z programem do chwili,
gdy...
- Dobrze, dobrze - powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecież przypuścić, że dwie głupie sondy
oceanograficzne narobiły takiego zamieszania.
Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał, było zupełnie niepodobne do obrazu planety,
jaki oglądali przed kilkoma dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarną. Wtedy był to lśniący jak płynny metal, otoczony
rzadką atmosferą glob, pozbawiony lądów i najmniejszych nawet wysepek. Całą powierzchnię pokrywał spokojnie falujący
ocean, bez przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów.
Teraz przedstawiała się jak kipiący kocioł, otoczona kłębami pary i obłokami mgieł.
- Opuściliśmy się na powierzchnię - mówił Georg - i pobraliśmy pierwsze próbki. Kalla analizował je, a ja
przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je równocześnie: jedną na wschód, drugą na zachód. Miały się zanurzyć do
samego dna, gdy osiągną przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie na przemian, gdy szły ślizgiem po powierzchni.
Kiedy skryły się za horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było dużo, badaliśmy spokojnie plankton, zasolenie i
inne drobiazgi. Potem sondy zasygnalizowały zanurzenie i... zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować.
Słupy wrzącej cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie... Zresztą wiecie sami. Mieliście pełny obraz z
wysokości orbity...
- Niemożliwe, żeby dwie sondy wywołały taką reakcję! - powiedział Greb z przekonaniem. - Trudno także
przypuścić, by ktoś chciał zniszczyć naszą kapsułę.
- To drugie na pewno nie. Zjawisko rozciągało się na całą planetę. Wyglądało, jakby ocean zagotował się nagle -
powiedział Mesy. - Sondy musiały spełnić rolę bodźca, wyzwalającego jakąś niezwykłą reakcję egzotermiczną...
- Jeśli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi! - podsunął Verge. Nasze sondy mogły nie mieć
z tym nic wspólnego. Jakiś wybuch podmorskiego wulkanu...
- Sporo musiało być tych wulkanów mruknął Georg sceptycznie.
- No, więc nie wulkanów, tylko...
- Dajcie spokój, to jałowa dyskusja - przerwał Mesy. - Jak się tam na dole uspokoi, wyślemy jeszcze raz kapsułę i
powtórzymy eksperyment z identycznymi sondami.
- Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi... powiedział Georg.
- Nie szkodzi, wyślemy inną załogę - zadecydował Mesy. - Wy macie dwa dni odpoczynku.
- Jaka więc konkluzja? - spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny.
- Za wcześnie, profesorze - uśmiechnął się
Mesy. - na konkluzje będzie czas, gdy dostaniemy wyniki sondowań.
- Może to ,,żywy ocean'', jak u Lema? Czytaliście Solaris? - zażartował Greb.
- Owszem, żywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty plankton, ale to chyba nie wyjaśnia dziwnego
zachowania się jego wód - powiedział Severius. - Myślę, że sondy naruszyły jakąś równowagę na tej wodnistej planecie.
Tylko jaką?
- Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałą, chwiejną i obojętną - powiedział Greb, udając powagę.
- Hm! W tym wypadku chodzi o coś innego... - Severius był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł kpiny.
- Myślisz; że to jakiś c z w a r t y rodzaj równowagi? - podsunął Greb, złośliwie wykorzystując nieuwagę Severiusa.
- Czwarty rodzaj równowagi... - powtórzył w roztargnieniu profesor.
Wszyscy parsknęli śmiechem i teraz dopiero Severius połapał się, że ktoś z niego kpił w czasie, gdy on był myślami
gdzie indziej.
- Oto masz swoją konkluzję! - powiedział Mesy dobrodusznie. - Naruszyliśmy jakiś nieznany, nowy, c z w a r t y
rodzaj równowagi...
Losquer popatrzył na Ooboo z tą szczególnego rodzaju podejrzliwością, z jaką spoglądać zwykli wielcy politycy na
wielkich uczonych.
- Więc jak pan to określił?... - powiedział, wracając do przerwanego wątku. - Pana zdaniem...
- Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeśli oczywiście znajdą się środki na realizację
mojego projektu.
- My, drogi profesorze, nie o b a w i a m y się naszego potencjalnego przeciwnika! - przypomniał generał. - Odkąd
posiadamy Broń Termiczną, nie mamy podstaw do obaw...
- Liquenidzi posiadają tę samą broń - odparował profesor. - Gdyby użyli jej pierwsi... - Mamy nad nimi przewagę...
- Cóż to za przewaga? Jeśli oni zaatakują, a my odpowiemy atakiem na ich pozycje, dojdzie w naj1epszym wypadku
do totalnej zagłady. Jeśli to nazywa pan przewagą, mogę tylko współczuć narodowi.
- Pan przesadza, profesorze! - zaperzył się generał. - Państwo Hydrydów nie było nigdy tak silne, jak w chwili
obecnej!
- Powtarzam panu, że Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa Hydrydom, lecz jedynie zapewnia możliwość
likwidacji przeciwnika. Czy nie dostrzega pan subte1nej różnicy między tymi sprawami?
- Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywający sposób! - obruszył się generał. Wy, naukowcy...
- Daliśmy wam Broń Termiczną? Daliśmy! Uwierzyliście w jej skuteczność? Uwierzyliście! Dlaczego nie chcecie
teraz wierzyć, gdy mówimy wam o niebezpieczeństwach wynikających z jej stosowania?
- W porządku, proszę mówić. Słucham pana! - napuszył się generał.
- Początkowo sądzono - zaczął Ooboo - że użycie Broni Termicznej spowoduje tylko lokalny nagrzew ośrodka i tym
samym zniszczenie żywej siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilą jednak, gdy produkcję Broni oddaliśmy
wam, wszelka kontrolą z naszej strony stała się niemożliwa...
- Oczywiście. Wszak chodzi o najwyższą tajemnicę państwową, o rację stanu, o...
- Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczą właściwą, że naukowcy dopiero z prasowych przechwałek Sztabu
Armii dowiadują się o mocy produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, że w komunikatach tych podano
zawyżone wartości, jak to się mówi, "dla zmylenia wroga". Już jednak połowa tej mocy może być podstawą głębokiego
zaniepokojenia w kołach naukowych. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę najnowszą teorię cieczy, którą sformułował
Godeab... .
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
7
- To ten młody maniak? - przerwał generał. - Więc i pan bierze serio jego bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy... Od
dawna wiadomo, że ośrodek, w którym żyjemy, spełnia szereg praw fizycznych... Nigdy dotąd nie obserwowano czegoś
sprzecznego z tymi prawami. A tu nagle jakiś młokos śmie twierdzić, że w podwyższonej temperaturze ośrodek stanie się
gazem...
- To nie jest takie śmieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono już pewne eksperymenty...
- Ech, być może, że w jakichś fantastycznie wysokich temperaturach... - zgodził się niechętnie Losquear.
- Właśnie, że nie w takich wysokich! - zaoponował profesor. - Wybuch Broni Termicznej ...
- Mniejsza o to, mniejsza o to - niecierpliwił się generał. - Co ma do tego pański wynalazek?
- Jeśli zrealizujemy mój projekt i jeśli zdołamy zachować go w tajemnicy przed naszymi przeciwnikami...
Generał skrzywił się ironicznie.
- W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji!
- Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i skuteczność. Otóż plan polega na tym, by w
rejonie działania Broni Termicznej, którą nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne obniżenie temperatury, by
zneutralizować wpływ wybuchu. Wysoką temperaturę ośrodka należy natychmiast obniżyć, by nie osiągnął on stanu
lotnego...
- Panie profesorze - przerwał znów generał. - Jesteśmy przygotowani na to, że w razie ataku ze strony Liquenidów
zginie część naszego narodu, a część obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe są
rozmieszczone w ten sposób, że każde z nich trzeba by niszczyć osobnym pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne
wiadomo - ciągnął tonem złośliwym - ośrodek, w którym żyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku wodoru. Substancja
ta dość słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie może mieć zasięgu większego niż...
- Pan mnie raczy argumentacją, która służy wam do tumanienia opinii publicznej! - oburzył się profesor. - Ja wiem
nieco więcej na temat Broni Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat Wszechświata, jest
przeżytkiem i bzdurą Nieprawdą jest, jakoby Wszechświat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie
pływają kuliste globy! Planety otoczone są tylko cienką stosunkowo warstwą tlenku wodoru! Dalej rozciąga się ośrodek
niepomiernie rzadszy, gazowy, może nawet próżnia!
- Bzdury! - odparował generał. - Wiadomo przecież, że w miarę posuwania się w górę hydrosfery ciśnienie maleje
równomiernie o jednostkę na każde dwadzieścia trzy płetwy wzniesienia! ,Tak pan sobie wyobraża nagłe przejście do tego
"rzadszego ośrodka"? Tak ni stąd, ni zowąd, skokowo?
- A dlaczegóż by nie? To jedna z możliwości, jakie się bierze pod uwagę. Co zaś stąd wynika nietrudno przewidzieć:
jeśli wybuchnie zbyt wiele pocisków Broni termicznej równocześnie, może się zdarzyć, że wyparuje znaczna część ośrodka
ciekłego, jaki otacza naszą planetę.
- Co to za nawy termin: "wyparuje"? zdziwił się generał.
- Znaczy tyle, co: "przejdzie w stan lotny". Otóż jeśli zmniejszy się tak znacznie poziom cieczy, spadnie również
parcie na każdą płetwę kwadratową dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się wyrównać, ciecz
spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaśniać, jak podziała na nasze
organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek ciśnienia. Nie przeżyje tego nikt! Ani my, ani nasi wrogowie! Jeśli dodać do tego
lokalne gradienty temperatury...
- Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie
możemy sobie pozwolić na luksus opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy wasze teorie
nabiorą realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomości...
- Więc co z moim projektem?
- Zastanowimy się... - generał opędzał się prawą płetwą od drobnych rybek, które wpływały przez otwarte okno
gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. - Postawię pańską sprawę na Kolegium Ministerstwa.
Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie tajonym. niezadowoleniem i oświadczył:
- Żegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa pod rządami nieodpowiedzialnych
dygnitarzy! - po czym odpłynął, majestatycznie poruszając płetwami.
Generał wypuścił rój baniek powietrza i pomyślał: Bezczelny, stary, śnięty dorsz! - Sięgnął do sygnalizatora i
nacisnął kilka klawiszy.
Do gabinetu wpłynął najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas, szefowie sztabów.
- Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakąś nową Antybroń swojego pomysłu...
- Co mu pan odpowiedział, generale?
- Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczął bredzić o tych nowych poglądach Godeaba, o działaniu wybuchów
termicznych na hydrosferę. Potem już nie miałem cierpliwości.
- Niedobrze... - mruknął Asas. - Jeśli on to sprzeda Liquenidom...
Na biurku generała zadźwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i patrzyli, trwożnie wachlując płetwami, na twarz
generała.
- Alarm! - zawołał Losquear, ciskając słuchawkę. - Nieprzyjacielski pocisk wykryty w górnych warstwach
hydrosfery! Wydać rozkazy według planu A, wariant drugi.
Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę Liquenizji śmiercionośne pociski Broni Termicznej.
W połowie drogi minęły je takie same pociski, zmierzające w kierunku Hydryzji...
Pierwszy pocisk, który stał się przyczyną alarmu, zarył się w mule dennym, nie czyniąc nikomu szkody. Rozkazy
były już jednak wydane.
Następne pociski eksplodowały skutecznie.
- No, i co? - Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na oczekujących. - Wiecie, co było w tym
mule dennym. który przyniosły sondy po kataklizmie?
Patrzyli na niego pytająco.
- Białka! Rozumiecie: białka...
- No, to w porządku - powiedział Georg. Plankton...
- Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko zorganizowanego białka!
- Wirusy?
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
8
- Do diabła! Przecież odróżniam wirusa od cząsteczki wyosobnionej z organizmu o wysokim stopniu złożoności.
Analizowałem strukturę kwasów dezoksyrybonukleinowych... Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie świeżych, wysoko
zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze cząsteczki... Jakby ktoś porozdzierał komórki na
strzępy.
- Zgadza się. To wewnętrzne ciśnienie... W czasie tych... wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób
wyraźny. Organizmy denne...
- Tak. To samo stwierdziliśmy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka poddane były działaniu temperatury rzędu stu
stopni Celsjusza powiedział Severius.
- Innymi słowy, ugotowały się - podjął Georg.
Severius skinął głową, a potem, jakby po głębokim namyśle powiedział:
- O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, część spośród białek, jakie udało nam się wyodrębnić z
próbek mułu, pochodzi z organizmów o bardzo wysokim stopniu komplikacji...
Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze. - Miałeś rację, Severius - powiedział Greb ponuro. - Zdaje się, że
wiem, jaki to czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga po1ityczna...
Nikt się jakoś nie roześmiał...
Dokąd jedzie ten tramwaj
Święte słowa, inżynierze. Mało, że awansować trudno. Utrzy mać się na swoim stanowisku oraz ciężej. Wszyscy
podwyższają kwalifikacje, wymagania wciąż rosną, z dołu też na człowieka napierają młodsi. Ciągle ta walka o pozycję, o
awans... Za bile ty, proszę, płacimy i przesuwamy się do przodu, tam jest zupełnie luźno! U nas to jeszcze nie najgorzej.
Ale niech pan pomyśli, inżynierze, co się dzieje tam, wyżej... Kilku albo kilkunastu czeka w kolejce na każde stanowisko.
Mają staż, stopień naukowy, tylko etatów dla nich nie ma odpowiednich, bo nikt nie ustępuje bez walki, chyba że na
emeryturę, albo... Niedawno rozmawiałem z jednym takim: dwie habilitacje i jedna rehabilitacja... i od pięciu lat czeka na
etat adiunkta. O stanowisku docenta może już tylko marzyć, nie zdąży... Proszę za bilety, pani wysiada na żądanie, panie,
inżynierze, proszę zatrzymać na żądanie, pasażerka wysiada... Ala babka, pan spojrzy tylko, inżynierze: co najmniej dwa
fakultety!
Kiedy byłem ostatnio w Instytucie Biletologii - w sprawie mojego doktoratu - bo ja piszę pracę na temat
optymalizacji kształtu i wymiarów dziurek w biletach komunikacji miejskiej... Ale o czym to ja?...Aha, więc spotkałem tam
naszego wicedyrektora, który niedawno habilitował się po raz drugi, z teorii automatów i kasowników biletowych... To taka
czysto teoretyczna dziedzina, bo jak dotychczas nie udało się skonstruować ani jednego działającego modelu, nic dziwnego
zresztą, bo to przecież jasne, że żadna maszyna nie zastąpi wysoko kwalifikowanego fachowca... Więc dyrektor
powiedział, że od tygodnia na stanowisku zwrot niczego obowiązuje wykształcenie średnie: dyplom technika komu nikacji.
Przemysł idzie naprzód, widział pan już ten nowy model ręcznej "wajchy", prawda, że bardzo nowoczesny w kształcie? W
dzisiejszym "Ekspresie Popołudniowym" czytałem, że właśnie kilka dni temu ostatni pełnoletni obywatel naszego kraju
uzupełnił średnie wykształcenie. To wielki sukces społeczny... Nie pa miętam tylko, co ten człowiek robił dotychczas, ale
na pewno te raz awansuje, i to szybko. Bo jeśli o nim w gazecie napisali, to nie wypada żeby inaczej... W ogóle trudno
sobie wyobrazić stanowisko pracy dla człowieka z niepełnym średnim wykształce niem. Zamiataczki uliczne obsługują
inżynierowie sanitarni, polewaczki - technicy hydrologii... Przecież to wszystko są bar dzo skomplikowane maszyny.
Zaraz, gdzie ja mam ten "Ekspres", tu leżał. Pewnie któryś z pasażerów mi zabrał. Trudno teraz kupić to pismo, wszyscy
tak się garną do czytelnictwa. Ale mam znajomą panią magister w kiosku, która mi codziennie odkłada jeden egzem plarz...
Dobrze, że już wieczór, trochę chłodniej się zrobiło i luźniej w wozie. Kończy się trzeci szczyt przewozowy,
słuchacze wieczorowych studiów doktoranckich zaczęli już zajęcia. Jeszcze tylko koło dwudziestej trzeciej będzie trochę
ciaśniej, kiedy za czną wracać do domu, a do tego jeszcze dojdą uczestnicy nocnych studiów habilitacyjnych. Słyszał pan,
że przyszłorocznych absol wentów szkół średnich obowiązywać będzie wykształcenie wyższe? Pan sobie zdaje sprawę, co
to oznacza: za parę lat wajchowym będzie inżynier, a pan i ja będziemy musieli mieć doktoraty. Pan już, zdaje się, otworzył
przewód? Temat, o ile pamiętam, z pogranicza geologii i mechaniki, tak ? Aha, rzeczywiście, pa miętam: "Badania nad
korelacją między granulacją piasku a długością drogi hamowania w funkcji inercji i akceleracji tramwa ju podczas jazdy z
górki". Temat ładny, powiązany z praktyką...
Panie, panie, nie tędy się wsiada, tu jest wyjście.
Słucham? Pyta pan, dokąd jedzie ten tramwaj? Przecież ma pan napisane na tablicy. Nie, dworzec jest w
przeciwnym kierunku, musi pan wysiąść.
Niech pan jeszcze otworzy, inżynierze, drzwiami go pan ścisnął, o już dobrze, odjazd... stop, stop, niech pan
hamuje do licha! Łazi jak nieprzytomny, prosto pod koła. Już można jechać... No, to mamy pusty wagon inżynierze. Tutaj,
do ogródków działkowych, prawie nikt ostatnio nie przyjeżdża, ludzie nie mają czasu na głupstwa, wszyscy się
dokształcają. A zielsko wyrosło nad parkan. O niech pan patrzy tam, znowu te same, co wczoraj, albo podobne. Kosmate
takie, duże... Psy? Nie, za duże na psy, chyba że ja kaś nowa rasa. Co to może być? Wałęsają się po dwa, po trzy - coraz
częściej je tu widać. Małpy czy niedźwiedzie... Skąd to się wzięło? W tych zapuszczonych ogródkach działkowych się
lęgną czy jak... Aż strach tu wieczorem chodzić, mogą rzucić się na człowieka! Że też nie ma na to sposobu! Co robi
Zakład Oczyszczania? To doprawdy skandal, trzeba gdzieś wreszcie inter weniować, napisać do prasy... Żadna gazeta
słowem nawet nie wspomina, żadnego ostrzeżenia... O znowu dwa, zupełnie bezczelne, po ulicy spacerują. A gazety
zajmują się głupstwami, ostatnio na przykład: "Tajemnicze zniknięcie czterech profesorów ponadzwycza jnych", "Gdzie się
podzieli dwaj docenci doktorzy rehabili towani?" - a co to obchodzi szarego człowieka? Wiadomo, profe sorowie bywają
roztargnieni. Może zmęczyli się pracę i pojechali sobie we czterech gdzieś odpocząć, w brydża pograć i zapomnieli o tym
zawiadomić uczelnię? Oni, biedacy, żyją w ciągłym napięciu, w obawie przed wygryzieniem ze stanowiska... Niech pan
zatrzyma, inżynierze, kontroler chce wsiąść. Moje uszanowanie dla pana dok tora! Zjazd do zajezdni mamy o dwudziestej
czwartej piętnaście. Cedułkę? Proszę uprzejmie, bileciki podliczone, koniec trasy. Nie boi się pan doktor zapuszczaé w tę
okolicę? Widział pan te stwory kosmate, co się tu kręcą w pobliżu działek... Czy to prawda, że mają skrócić tę trasę o trzy
przystanki? Bardzo słuszna decyzja. Mało kto jeździ tu teraz...
Mówi pan, doktorze, że nie ma się kto tymi tam zająć? A hy cel, u licha! Co robi hycel? Jak to "nie ma"? Ach,
rozumiem, to właśnie on uzupełnił średnie wykształcenie! A dla stanowiska hy cla taryfikator przewiduje zasadnicze
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
9
wykształcenie zawodowe... Rozumiem, oczywiście, trudno wymagaé, żeby zootechnik pracował na etacie hycla. Ale co
teraz będzie? Zgoda, że hycel nie miał zbyt wiele do roboty. Ale ten problem pojawił się w ostatnich dosłow nie dniach i
wciąż nabrzmiewa! Codziennie widujemy więcej tych kosmatych małpiszonów. Zmienią taryfikator? Panie doktorze, sam
pan wie, ile to może potrwaé! A przez ten czas one tutaj sobie spokojnie... No, właściwie niby racja, jak dotąd nikt nie
skarżył się na agresywność z ich strony, ale kto wie, co będzie dalej? 0, proszę spojrzeć! Trzy egzemplarze paradują
chodnikiem, jakby nigdy nic! Na tylnych łapach. Przednimi chyba gestykulują albo może zdawało mi się tylko. 0, a teraz
idą na czterech, węsząc jakby!
Może pan doktor rzeczywiście ma słuszność, że to nie nasze kompetencje. Inni lepiej znają się na tym, wiedzą, co
robią... Ale... jeśli nie ma specjalistów od takich właśnie, kosmatych? Nie, na pewno są, przy dzisiejszym stopniu
specjalizacji muszą być. Mamy odjazd, inżynierze. Pan doktor wraca z nami w kierunku miasta? No, to jedziemy. .oOo.
- Już, profesorze, może pan wstać, pojechał ten cholerny tramwaj. Tak to niezbyt wygodne. No i gorąco w tym
futrze, ale co robić, względy bezpieczeństwa i tak dalej...
Lecz mówię panu profesorze... No dobrze, będę mówił "Józiu", a ja jestem Władek. A więc mówię ci, Józiu, tu jest
wspaniale! W porównaniu z tym młynem piekielnym, z którego wyr waliśmy, to jest raj na ziemi. Nigdy, przez cały rok
akademicki, nie udało mi się tak efektywnie pracować jak tu w ciągu paru os tatnich dni. Widzisz, miałem racje! Dobrze
obliczyłem! W zeszły wtorek ostatni hycel uzyskał dyplom zootechnika. Jesteśmy bez pieczni, do ogródków działkowych
od dawna nikt nie zagląda. Uwielbiam pomidory! A poza tym - tyle wolnego czasu, powietrze czyste, cisza, nikt głowy nie
zawraca, nikt nie wygryza, nie robi intryg, nie znajdą cię tu ani studenci, ani adiunkci, ani dziekan, ano sam diabeł! Nikt
nie czyha na twoje stanowisko, na twój etat kosmaty. Boją się tu przychodzić. Musimy ich trochę postraszyć, żeby nie
łazili. Idealne warunki dla prawdziwych uc zonych! Z wierzchołka uciekliśmy tu, na sam dół, poniżej na jniższego z
niskich. Oni wszyscy patrzą w górę, nikt nie spojrzy tutaj. Do diabła z tytułem, etatem, uniwersytetem, z tym legionem
docentów czekających, aż wreszcie szlag cię trafi. Nareszcie można spokojnie pomyśleć, w gwiazdy popatrzeć... Uwaga!
Na czworaka! Józiu! Szybko, znów tramwaj jedzie!
Dowód
W drugim dniu Kongresu Antropologicznego wydarzył się dość niemiły incydent. Owszem, bywa czasem, że ktoś
spośród uczestników obrad, szczególnie tych młodszych, żądnych błyskotliwej kariery, pozwala sobie na wygłaszanie tez
sprzecznych z powszechnie przyjętymi poglądami. Jest to znany i wypróbowany sposób zwrócenia na siebie uwagi.
Zrozumiała jest wówczas żywa reakcja całego audytorium: starsi naukowcy ostro replikują i wykazują delikwentowi braki
w wykształceniu, młodsi działają przede wszystkim w obronie własnej, przeciwko naruszaniu zasad uczciwej konkurencji.
Zdarza się, że mówca taki opuszcza salę z głową dokładnie zmytą przez autorytety, odprowadzany szmerem dezaprobaty, a
niekiedy także gwizdami z tylnych rzędów krzeseł.
Tym razem jednakże incydent miał szczególnie pikantny wydźwięk: zgromadzenie przerwało wypowiedź dość
zaawansowanemu wiekiem i stażem uczonemu. Fakt ten, trudny do zrozumienia nawet gdy się weźmie pod uwagę
kontrowersyjną treść referatu, można by chyba wytłumaczyć tylko w jeden sposób: audytorium poczuło się obrażone!
Ci, którzy znali profesora Avaro osobiście, wiedzieli, że na ogół nie przebiera w określeniach. Aby jednakże
tolerować takie formy, należy uprzednio do nich co najmniej przywyknąć...
- Wierzcie mi, moi panowie - mówił Avaro - że gdyby człowiek neandertalski od chwili narodzin podlegał
oddziaływaniu naszego, współczesnego systemu wychowania i kształcenia, jego osiągnięcia intelektualne mieściłyby się w
granicach przeciętnych możliwości umysłowych człowieka współczesnego. Zaryzykuję twierdzenie, że mógłby on nawet
zająć miejsce w prezydium tego zgromadzenia zamiast któregoś z szanownych kolegów profesorów...
Pierwsze rzędy odpowiedziały pomrukiem dezaprobaty, za to z końca sali dał się słyszeć zbiorowy chichot
usatysfakcjonowanej młodzieży.
- ... a już z całą pewnością miałby on szansę na uzyskanie stypendium naukowego - dokończył Avaro, czym
wywołał dokładnie odwrotną reakcję sali.
Gdy psykania zebranych i gesty przewodniczącego uciszyły nieco szum protestów, Avaro ciągnął dalej:
- Proszę zauważyć, że mózg człowieka współczesnego wykorzystywany jest zaledwie w nieznacznym stopniu w
stosunku do jego możliwości. Podczas sesji egzaminacyjnej miałem okazję przekonać się, że u studentów procent
wykorzystania mózgu zgodnie z jego przeznaczeniem osiąga nierzadko wartości bliskie zera, zaś po ukończeniu studiów
sytuacja na ogół się nie zmienia.
Reakcja końca sali zabrzmiała jednoznacznie wrogo i przewodniczący musiał użyć dzwonka. - Chciałbym również
przypomnieć, że pojemność czaszki neandertalczyka nie różni się w sposób zasadniczy od pojemności czaszki człowieka
współczesnego, a jego mózg, nawet jeśli nie przejawiał tak wspaniałych możliwości, to posiadał spore rezerwy...
Być może ograniczona przepustowość kanałów informacyjnych, jakimi są nasze zmysły, blokuje wykorzystanie
całej pojemności informacyjnej i całej potencjalnej sprawności mózgu człowieka. Liczne przykłady zjawisk para-
psychicznych zdają się potwierdzać to przypuszczenie, aczkolwiek - tu muszę wyraźnie się zastrzec - podobnie jak
większość kolegów, sprawy te traktuję z rezerwą należną problemom nie w pełni wyjaśnionym.
Zmierzam do stwierdzenia, że człowiek pierwotny, niewątpliwie sprawniejszy od nas, odporniejszy fizycznie, pod
względem możliwości umysłowych nie ustępował ludziom współczesnym - ot, choćby nam, zebranym na tej sali. To
pierwsza teza, którą stawiam i podejmuję się udowodnić. Druga zaś - gwoli sprawiedliwości - winna brzmieć, jak
następuje: przeciętny człowiek współczesny, choćby pan, docencie, albo pan, profesorze, niewiele różni się od swego
starszego brata jaskiniowca... Właściwie różnica polega jedynie na cienkiej powłoczce erudycji, cywilizacji,
wykształcenia... Nie chcę powiedzieć, że neandertalczyk był prawie tak samo inteligentny jak człowiek dzisiejszy - bo z
taką tezą większość kolegów - chcąc nie chcąc - musiałaby się wreszcie zgodzić. Wyrażę więc moją myśl nieco inaczej: to
współczesny człowiek jest prawie tak samo głupi jak neandertalczyk.
Nie popadajmy w megalomanię i samouwielbienie! Popatrzmy na naszych współbraci, na siebie samych... Czy
wiele potrzeba, byśmy przedzierzgnęli się na powrót w jaskiniowców Czy stosunki w naszym środowisku, metody walki o
pozycję i karierę nie przypominają czasów maczugi i kamiennego topora ?
W tym miejscu profesor najwyraźniej zboczył z tematu i drogą dość przejrzystych aluzji zaczął dawać wyraz
swojemu osobistemu rozgoryczeniu. Przewodniczący bezskutecznie usiłował ratować sytuację.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
10
Avaro zebrał notatki i wygrażając nimi nad głową wycofał się z mównicy. Tylnym wyjściem opuścił salę obrad.
Przewodniczący z trudem uciszywszy zebranych ogłosił przerwę. Wrzenie sali wylało się wraz z tłumem w kuluary.
Nieliczni zwolennicy profesora nie śmieli swoich poglądów wyrażać głośno i dyskusja - w braku adwersarzy - zgasła
niebawem.
- Wygłupił się nasz stary - powiedział adiunkt profesora do asystenta. - To mu nie pomoże w dalszej pracy, a nam
też nie wyjdzie na dobre.
- Masz rację. Stary zmieni znowu kierunek zainteresowań i za kilka lat wypłynie w innej dziedzinie, a nas będą
palcami wytykać.
- Słyszałeś, co on wykrzykiwał wychodząc? - Zdaje się, że groził. „Jeszcze o mnie usłyszycie" czy coś w tym
rodzaju. Musiał przecież jakoś wyładować swoją złość.
- Wyładowywać to on się będzie na nas, niestety... - zakończył adiunkt i poszli obaj do bufetu napić się kawy.
Na koktajlach u Prezesa Akademii bywało najlepsze towarzystwo ze sfer naukowych. Tu można było dowiedzieć się
wielu ciekawych rzeczy prawie o każdym, kto liczył się choć trochę w nauce światowej. Uczeni potrafią plotkować równie
dobrze, jak każda inna grupa zawodowa.
- Pamięta pan, rektorze, to wystąpienie Avara na Kongresie Antropologicznym?
- Avaro? Ach, ten... Oczywiście pamiętam, wygwizdano go okrutnie. Ale, szczerze mówiąc, nie przypominam sobie,
z jakiego powodu?
- Ja też już nie pamiętam, to było strasznie dawno. Ale też przez ostatnie dziesięć lat nie zdarzyło mi się słyszeć
podobnego koncertu kociej muzyki...
- Pozwoli pan jeszcze koniaku? A tak naprawdę, to co on teraz robi, ten Avaro?
- A któż to wie? On już kilkakrotnie przerzucał się z jednej specjalności do drugiej. Zajmował się, o ile wiem,
paleontologią, embriologią, genetyką, inżynierią genetyczną... Chwyta się wszystkiego, co nowe.
- Tak, to wspólna cecha miernot. Tacy nigdy nie osiągną znaczących sukcesów w nauce. Sądzą, zresztą słusznie, że
najłatwiej wybić się w nowej dziedzinie. Nie biorą jednakże pod uwagę, że czas upływa, człowiek się starzeje... Ile on już
może mieć lat?
- Przekroczył siedemdziesiątkę.
- No proszę... W tym wieku powinno się już tylko pisywać podręczniki akademickie, i to z podstawowych dziedzin.
- On od dawna niczego nie opublikował. Natomiast jego syn - podobno geniusz matematyczny. Nie ma jeszcze
dwudziestu lat, a już się doktoryzuje.
- On ma syna? Dwudziestoletniego?
- To, zdaje się, adoptowany syn. Avaro poświęcił mnóstwo wysiłku i pieniędzy na jego wykształcenie. Wiem, że
sprowadzał najnowsze urządzenia uczące.
- Trzeba przyznać, że ładnie z jego strony. - To w ogóle przyzwoity człowiek, rektorze. Tylko trochę zwariowany.
Ale któż z nas dziś, tak z ręką na sercu, jest zupełnie normalny? Trzeba by mu urządzić jakiś jubileusz, na
siedemdziesięciopięciolecie albo z jakiejś innej okazji...
Okazja nadarzyła się sama. Z urodzinami profesora Avaro zbiegło się przyznanie jego synowi nagrody Nobla za
wybitne osiągnięcia w fizyce teoretycznej. Młody Luis przedstawił znakomity model struktury wewnętrznej subkwarku
beta minus, tłumaczący w sposób niewiarygodnie zgodny z doświadczeniem prawie wszystkie własności tej
infrasubmikrocząstki materii.
W dniu, w którym Luis Avaro odbierał w Sztokholmie nagrodę, w salach recepcyjnych Akademii Nauk odbył się
bankiet z okazji jubileuszu starego profesora. Przybyli licznie luminarze wiedzy. Wręczono jubilatowi wysokie
odznaczenie i mnóstwo kwiatów. Później były toasty, przemówienia, zdjęcia dla prasy.
Po godzinie atmosfera rozluźniła się, dostojne towarzystwo rozpadło się na swobodne grupki. Wśród zebranych
kręcili się tłumnie dziennikarze, których nie wiadomo kto tutaj wpuścił.
Największa grupka utworzyła się wokół dostojnego jubilata, który usadzony na honorowym fotelu udzielał
wywiadów, snuł wspomnienia, jednym słowem, demonstrował dobry nastrój.
- Nie wiem, czy koledzy pamiętają - zwrócił się Avaro w pewnej chwili do otaczających go osób - moje nieudane
wystąpienie na Kongresie Antropologicznym przed piętnastoma chyba laty. Teraz zdaję sobie sprawę, jak przedwczesne
były moje stwierdzenia. Choć podtrzymuję je przez cały czas, do dziś... Powiedziałem, że jeszcze o mnie usłyszycie. I oto
nadszedł ten moment. Cieszę się, że i bez tego doceniono mój długoletni, choć może mało efektowny wysiłek w kilku
dziedzinach nauki o człowieku. Myślę, że w pewnym stopniu także sukcesy syna wpłynęły na zainteresowanie moją osobą.
Ale sukces Luisa rzeczywiście jest moim sukcesem, i to w sensie zupełnie dosłownym.
Nie ukrywałem, wielu z was wie o tym, że Luis jest moim przybranym synem. Pytał mnie kiedyś o swoich
rodziców. Wyjaśniłem mu wówczas, że jest dzieckiem obciążonym dziedzicznie, synem genialnego uczonego i szatniarki z
Instytutu, nałogowe j alkoholiczki. Tym wyjaśniłem mu jego... powiedzmy, niezbyt pociągającą powierzchowność.
Prawda jest jednak inna. Ci, którzy bywają w muzeum antropologicznym, znają zapewne eksponaty będące przed
ćwierćwieczem niesłychaną sensacją. Są to znalezione w bryłach wiecznego lodu zamrożone ludzkie ciała, datowane na
okres środkowego paleolitu. Zajmowałem się ich badaniem, gdy z miernym powodzeniem uprawiałem paleontologię.
Wśród tych eksponatów znajdują się dwie znakomicie zachowane postacie - mężczyzna i kobieta, numery katalogowe
jedenaście dwieście czterdzieści jeden i jedenaście czterdzieści trzy. To są prawdziwi rodzice Luisa Avaro. Można to bez
trudu stwierdzić na podstawie podobieństwa cech antropologicznych.
Avaro przerwał i spojrzał po twarzach zebranych.
- Niech pan nie szepce do dziekana, panie rektorze. Ja nie wypiłem dziś więcej nad dwa koniaki. Lekarz zabronił, a
ja go słucham. Także cały ten jubileusz nie pokręcił mi w głowie... Po prostu skompletowałem odpowiednie chromosomy z
komórek rozrodczych tych dwóch zamrożonych ciał. Dlatego zajmowałem się genetyką. A potem - to już przecież prosta
sprawa. Embriologia nie była mi także obca, jak wiecie. Hodowla in vitro, inkubator... Nie ma tu żadnych niemożliwych
rzeczy. Oczywiście nie od razu mi się to udało, ale jestem uparty i wytrwały. Ot, i wszystko, panowie.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
11
Przerwał i przymknął oczy, jakby zmęczony swą przemową. Słuchacze z minami wciąż zakłopotanymi zaczęli się
chyłkiem rozchodzić. Tylko dziennikarz agencji Kosmopress nie stracił głowy, wyłączył magnetofon i popędził do redakcji
biuletynu prasowego.
Avaro wstał z fotela, skłonił się pozostałym i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia.
Nazajutrz około jedenastej rano na biurko prezesa Akademii Nauk dotarł polecony list.
Wewnątrz szarej koperty znajdowała się druga, opatrzona odręcznym napisem: Otworzyć po mojej śmierci, to jest...
i tu widniała data bieżącego dnia. Pod spodem podpis profesora Avaro.
Prezes zdenerwował się ogromnie, wsiadł w samochód i zabierając po drodze dwóch napotkanych docentów
medycyny, pojechał do willi profesora.
Drzwi wejściowe były otwarte. W przedpokoju stała walizka z wizytówką Luisa Avaro. Pobiegli dalej. W sypialni
na dywanie leżał profesor z głową we krwi. Nie żył już od godziny, jak orzekli obaj lekarze. Obok porzucono egzemplarz
porannego sztokholmskiego dziennika. W oczy rzucał się drukowany wielkimi literami sensacyjny tytuł: „Laureat Nobla -
troglodytą"
Teraz dopiero prezes akademii otworzył kopertę, którą dotąd bezwiednie obracał w dłoniach. Na arkuszu papieru
widniało jedno zdanie:
Sądzę, że w sposób dostateczny i przekonywający udowodniłem obie tezy, za których wygłoszenie wygwizdał mnie
Kongres Antropologiczny.
Tego samego dnia rano, kilka minut przed dziewiątą, dozorca, który otwierał właśnie drzwi wejściowe Muzeum
Antropologicznego, stwierdził, że szyba jednego z parterowych okien została wybita, a kraty rozgięte. Pośpiesznie
przeszedł sale muzealne, sprawdził drzwi magazynu eksponatów - nie brakowało niczego. Tylko na szklanych taflach,
przykrywających komory chłodnicze, w których spoczywały zamrożone w lodowych bryłach eksponaty numer 11241 i
11243, leżały rozrzucone wiązki kwiatów.
Do całej tej historii można by jeszcze dołączyć wycinek prasowy następującej treści:
Zrozumiałą panikę wśród grupy starszych pań - Amerykanek, zwiedzających słynną jaskinię Del Horrore - wywołało
wczoraj pojawienie się w jednym z niedostatecznie oświetlonych korytarzy półnagiej postaci bujnie owłosionego mężczyzny
z kamienną maczugą w ręce. Dziwna postać przemknęła wydając nieartykułowane, gniewne pomruki. Niektóre panie
stwierdziły nawet silny zapach alkoholu, jednak nie ma pewności, czy zapach ten nie pochodził od przewodnika wycieczki.
Zwraca się uwagę, iż nadszedł czas, by otoczyć lepszą opieką jaskinie i zabytkowe ruiny, które często bywają
siedliskiem podejrzanych chuligańskich elementów.
Do tej notatki należy odnieść się jednak z rezerwą, biorąc pod uwagę fakt, że zamieściła ją popularna gazeta
wieczorna. Dla ścisłości tylko trzeba by nadmienić, że rzekoma kamienna maczuga mogła być brakującym fragmentem
balustrady w willi nieboszczyka profesora Avaro.
Dyżur
W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań
parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu.
Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie - pomyślał Albert i przymknął oczy.
- Można właściwie spać...
Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli.
Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, nie zarysowana żadnym czynnym przebiegiem.
Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Yogla - zas tanawiał się dalej. - Po co to komu potrzebne? Manowce
współczes nej matematyki...
Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek
od pa pierosów i dużą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, że dwa dni temu schował tam całą
paczkę. W koszu na śmieci leżało puste opakowanie.
Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tą blondynkę od Schrodingera -
pomyślał Albert z irytacją i wstał
Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogar nął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył
kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz.
Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając
kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28-14, skąd już bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na
korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu
międzysektorowego. Kolo szybu windy alar mowego dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolej ki. Klaus
dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy.
- Co niesiesz? - Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego.
- Diabli wiedzą - mruknął Klaus. - Nie mamy łączności z kon wertorem binarno-dekadowym, a jakiś ważny
profesor piekli się od dwudziestu minut, że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu - zobacz, co się dzieje: nawet
awaryjny dźwig wciąż przepełniony!
Albert pokręcił głową.
- A niech cię... Przecież mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów.
- Myślisz, że byłoby szybciej? - zafrasował się Klaus.
- Na pewno. Ale jeśli już się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig.
Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym potworze najprostsze drogi nie są naj krótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk
tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch.
- Nie pomyślałem o tym... - Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. - Spróbuję...
Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało również z porady Alberta,
który, za dowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
12
Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen - myślał idąc korytarzem. - Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej
komu nikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipią. A tam na dole poniżej
dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy
hiperpolarnej. Od góry też dobudowują, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność
coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z bębnami taśmy jak za króla Ćwieczka piechotą!
W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił
przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się kli matyzacja i wszyscy technicy kontroli z
tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka.
Dobrze że tylko wentylacja - pomyślał Albert ustawiając się na końcu. - A gdyby tak... pożar? To musi nastąpić, nie
wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie... Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej
gi gantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko
jeszcze działa tak sprawnie... No, to znaczy względnie sprawnie, przyna jmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z
zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jedną z tysięcy
mrówek wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z
niestrawności, karmiony wciąż tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które staw iają mu ludzie z zewnątrz...
Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wrażenie, że to on nami zawładnął, że to my bez
niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny.
Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej świeżo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko
na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeżym powietrzem po dymnej atmos ferze bufetu.
Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok
pamięci opera cyjnej i zespól macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrodingera. Oszczędzało
to wiele czasu, elimi nując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów.
Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyżurować Erika. Albert zawahał się,
stanąwszy przed drzwia mi trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie.
We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła
do jed nego ze stojaków przy ścianie udając, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak - jak na kpinę - nie palił
się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości.
- Ty, Apollo! - rzucił przez zęby w stronę chudego. - Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę
poturlają!
Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. Już na korytarzu, gdy znalazł się
w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy.
Co u licha? - pomyślał z niepokojem. - Kogo tam diabli przynieśli?
W dyżurce na pulpicie migało żółte światło.
Albert podjął słuchawkę.
- Kontrola, słucham!
W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i iry tacji:
- Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwiązanie!
- Problem? - rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek.
- Równanie Tenta-Rossa.
Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało
rządkiem pięć czerwonych światełek.
Cholera! - pomyślał Albert. - Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaż mikromodułów.
Partactwo!
- Proszę czekać! - burknął do słuchawki.
- Długo jeszcze? - niecierpliwił się glos w telefonie. - Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu!
Ja...
Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście.
Ani jednego członu całkującego równanie Tenta-Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko
bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzien niku!
Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę.
Ten tam ważniak wścieknie się do reszty - pomyślał. - Pier wszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są
najgorsi, bo im się wydaje, że są strasznie ważni; mają kompleksy, bo nie wol no im korzystać z ekstrałączy
przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę.
- Podać parametry! - rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego.
- Ce-jeden: 13,725. Ce-dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Yogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć - odparł
jąkający się z niecierpliwości głos.
Albert notował.
- I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby...
Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do
równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował
oczekującemu.
- To skandal! - zaryczał w odpowiedzi tamten. - Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na
rozwiązanie głupiego problemu.
Albert był wściekły. Nie dość, że rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli!
- Zamknij się, baranie! - syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką.
Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął kla wisz interkomu i powiedział:
- Element AMB733 dla Sektora Yogla, dziesięć sztuk!
- Przyjęto! - odparł magazyn.
Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko.
- Czy to kontrola?
- Tak, kontrola - mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
13
Będzie awantura! - pomyślał nastrajając się odpowiednio.
Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie.
- Bardzo przepraszam, czy to automat, czy... kontroler?
- Kontroler.
- Ach... Bardzo pana przepraszam... Ja... myślałem, że mówię z automatem...
- Trzeba panować nad sobą, mój panie! - Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich
niecierpliwych. - Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka!
Czasami ma prawo być w niedyspozycji.
- To pan... sam rozwiązał to równanie?
- Sam.
- W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, że mówię z automatem. Pan umie
rozwiązywać takie równania? - W głosie jego brzmiał nie tajony podziw.
- I nie tylko takie!
- To jeszcze raz dziękuję i przepraszam!
- Dobra, w porządku! - mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. - Do usłyszenia
Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał
pneumatycznego podajni ka, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed
chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś - w stojaku re zerw.
Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty
łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąż ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor.
Martwa studnia! - pomyślał raz jeszcze.
W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świ etlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła
zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżowni ca przebiła kilka zapalających się
przed nią jasnych krążków ż nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub
w prawo. Albert śledził bez zbyt niego zainteresowania schemat analogowy rachunku.
Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym - ocenił machinalnie i ziewnął.
Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązać problemu Slota aż do czternastego stopnia włącznie.
Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem - zakonklu dował w myślach. - Z byle głupstwem zaraz lecą do
Scientaxu, jak by to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z każdego domowego aparatu,
wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie...
Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka.
- Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi...
- Pomyłka - powiedział Albert bezmyślnie. - Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna.
Odłożył słuchawkę i pomyślał po chwili, że właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć.
Zaraz... - zastanowił się. - Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć.
Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabla, to nie należy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję
sektor funkcji pseu dopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia!
Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika...
- Albert? - powiedziała słodko. - Zajęty jesteś bardzo?
- Cholernie - powiedział zimno.
- Nie wpadłbyś na kawę?
- Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! - powiedział i odłożył słuchawkę.
Żaden człon oczywiście nie wypadł.
- Bezczelna! - warknął półgębkiem.
Ujął w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę
powiedział:
- Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty.
Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił:
- Gershwin: Błękitna Rapsodia.
Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła na gle. Za to na stole rozdzwonił się telefon.
- Profesor Ambro - mówił spokojny uprzejmy głos. - Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym.
Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość ważne...
Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale... siódmy stopień... Lepiej się nie narażać, mogłyby być
nieprzyjem ności. Sprzęgł więc linię, na której "siedział" profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy
się na trzeciego z mikrofonem, powiedział..
- Siódmy stopień, spec-trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej.
- Tor gotów! - szczeknął automat.
- Proszę programować, panie profesorze! - powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył
się wygodnie w fotelu.
Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomyślał, że to cholerne nieszczęście trafić na taką.
Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po
chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona li nijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując
sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta.
Zniechęcił się... - pomyślał Albert. - I słusznie. To wszys tko nie ma najmniejszego sensu.
Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało
zewsząd - z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci opera cyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki
przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego
supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno- kontrolne.
Dlatego - odpowiadał sobie natychmiast - że jestem inżynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak
Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje...
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
14
Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku
mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematy cznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej
supermaszyny, kon centratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyślił.
Trudności informacyjne zaczęły występować już znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt
Lema-Parkin sona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąż w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji
naukowych to warzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w oce nie faktów tego zagadnienia, które
akurat było przedmiotem zain teresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały możliwości
korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wyważa otwartych
już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego
zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek cza sopism i książek. Wydawane wielkim nakładem pracy i
kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przes tały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej
posuwającą się spec jalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi z
rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy
informacyjnej.
Wtedy właśnie powstał Centin, zalążek dzisiejszego Scien taxu.
Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał
uprzednio za meldować o tym maszynie. Jeśli problem był już przez kogoś rozpa trywany Centin kontaktował
zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem.
Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową
bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i
kosmologiczne.
Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się już na powierzchni dziesiątków
kilometrów kwadra towych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów.
Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! - zakonkludowal Albert dopijając kawę. - Przyjdzie wreszcie taka
chwila, że nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. Każdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie
służył jedynie temu molo chowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał... Może zacznie sam stawiać
sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość?
Może przytaił się, niepewny swych możli wości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbu dowę.
Przez ścianę kontroli znów przebiegła drżąca, niepewna lini jka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu
któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i pulsując zgasła.
O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś nie kon trolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym
wywołane - pomyślał Albert. - Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu
wzbudzonego i zamiera... Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? Może zresztą to tylko...
podświadomości?
Pogrążył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem
inżyniera. Ter az jest prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania,
które dla Alberta nie przed stawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko - z czwartym stopniem pierwszeństwa do
korzystania z Scientaxu, a więc co naj mniej docent albo dyrektor! - i znaczy coś w świecie. A on, Al bert, musi tu
wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby...
Otóż właśnie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat
do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc już o kosztach. Człowiek
znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i
wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że wtedy żaden z nich nie ogarnąłby
wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z
maszyny, nie mogą czekać! Jeden ważniejszy od drugiego a najwe selsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym
wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustąpić żadnemu i żrą się jak dzieci, choćby każdy
z nich miał najgłupszy i nieważny problem do obliczenia...
O tych siedzących jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą!
Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie - stwierdził Albert sentencjonalnie. - Od chwili gdy jednostkę
zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola
widzenia... Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport... Tożsamość? Proszę bar dzo: numerek! Każdy ma go na
lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzu je i może go
odczytać; a potem sprawdzić telefonicznie kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić tożsamość? Nic z tego: drugi
taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniżej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu,
udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba że razem z głową, ale to już inna sprawa: nie ma
głowy - nie ma numerka, władza nie ma kłopotu.
Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko.
Całe szczęście, że tylko prawie! - pomyślał. - Dobrze, że nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie
zro bił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kil ka lat karnego obozu na Hiperionie...
Albert uświadamiał sobie, że tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafi ogarnąć
umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czul z tego powodu szczęśliwy...
Przewrócił się na drugi bok.
- Szczęście... - stęknął. - Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się
sformułować matematycznie problem szczęścia... I czy te cholerne funkcje Yo gla przydałyby się chociaż przy jego
rozwiązaniu?
Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli.
- No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? - rzucił wyzywająco
i opadł na fotel.
Przypomniał sobie, że mówienie na glos do siebie jest pier wszym objawem "modnej" ostatnio formy zaburzeń
psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno.
To z przemęczenia - mruknął. - Z przemęczenia bezczynnością.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
15
Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, że śni. Na jawie nie
spoty kało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć,
jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się
zazwyczaj próbom odczytania, ożywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę
bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć...
Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrot nie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że
przy chodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzy tomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło
migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji,
pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem... Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli.
Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzężeń, sięgających
długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy... Jakiś potworny, monstrualny
program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciążenia
wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki
oczekujących na sprzężenie wejść z wyjść...
- A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? - zdumiał się Al bert.
Z ciekawości włączył kontrolę wejść i... zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł
zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w ob szarze elektromózgu!
Chyba... któryś z techników bawi się z nudów pro gramowaniem! - pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej
myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, że stało się to najgorsze.
- Nie, już raczej jakiś inżynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów
zaangażowało!
Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecież najsurowiej zabronione
regulaminem. Chyba że ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo... sam Scientax!
W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił
mikrofon. Był włączony.
- Profesorze Ambro!
Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a wszystkie wejścia były przeciek zablokowane.
- Kontrola główna! - ryknął do mikrofonu. - Kto programował ostatnie zagadnienie?
- Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjal ny, z absolutnym pierwszeństwem - odpowiedział
automat.
- Jaki problem?
- Zdefiniować pojęcie "szczęścia" - odrzucił beznamiętnie automat.
Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika.
- Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pra cy? - rozległo się z głośnika.
- Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso...
Albert zawahał się.
- Nie kasować. Podać wyniki...
- Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno- społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia
literatury i sztuki - recytował głośnik. - Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej
sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań
wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to
pojęcie można na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model
zagadnienia biorący za podstawę, iż szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera
do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich za spokojenia i przez współczynnik obiektywnej
rzeczywistości tych potrzeb...
- Dość! - przerwał Albert. - Dość! I natychmiast skasować te brednie!
Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy.
Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie
myśleć, byle tylko nie myśleć... Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek... Przestać
myśleć, niech myśli Scientax... Wtopić się w niego, być jego częścią składową, ele mentem mikrofauny jego bebechów...
Jeden człowiek nic już dziś nie potrafi...
Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, że za chwilę odkryją, kto zajął na
przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idioty cznym, absorbującym całą jej mądrość
programem. Dziwne że nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A może... nie dostrzegli niczego? Ci otępiali
kontrolerzy, każdy przed swą tablicą kon troli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii,
uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czer wony błysk awarii? Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło coś
niezwykłego?
Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika.
- Wciąż się gniewasz? - spytała słodko.
Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilą
przedtem zdołał wydo być głowę. Nim otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli.
- Tylko trochę... - wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi.
Dziki na kartoflisku
Drzwi uchyliły się skrzypiąc. Jan podniósł głowę znad stolika, a potem pośpiesznie odwrócił kartkę, na które j
bezwiednie wymalował kilka fantazyjnych kompozycji. W drzwiach ukazała się najpierw tacka z kanapkami i parującą
filiżanką, a za nią szczupła postać młodej dziewczyny. Jan widział ją już wcześniej, przed kilkunastoma godzinami, gdy
wysiadał z awaryjnej rakiety, która go tu przywiozła z Askanii.
Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco szukając wzrokiem kawałka wolnego miejsca na stole. Jan odsunął
pospiesznie mapy, fotografie, kasety z nagraniami.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
16
- Chyba czas na kolację i odpoczynek powiedziała stawiając tacę. - Siedzisz tu cały dzień...
- Niestety, bez widocznych rezultatów. Uśmiechnął się smętnie, postukując ołówkiem w blat stołu. - Dowódca łudzi
się, że jestem cudotwórcą i siedząc za biurkiem zdziałam więcej niż wszyscy inni w terenie. Co ja mogę tu wymyślić
Dziewczyna przysiadła na skraju kanapy i prawie z czcią patrzyła na Jana. Zaczął się niepewnie wiercić na krześle.
Nigdy nie czuł się dobrze w roli bohatera, a tym bardziej gdy miał przed sobą młodą dziewczynę, która podobała mu się,
odkąd ją zobaczył po raz pierwszy.
- Wszyscy w ciebie wierzą - powiedziała dziewczyna.
- To jest właśnie najgorsze. Muszę wyznać w tajemnicy, że wszystko, co mówią tu o mnie - jedna wielka przesada.
Jestem biofizykiem, nie detektywem... A jeśli kiedyś udało mi się pomóc w rozwikłaniu jakiejś drobnej sprawy...
- Nie bądź taki skromny. Czytałam o tobie w encyklopedii.
- No taki - roześmiał się Jan. - W dzisiejszych czasach nie sposób uniknąć miejsca w encyklopedii. Ty też znajdziesz
się tam niebawem, pod hasłem „Borelia". A jeśli się przypadkiem wmieszasz w jakieś odkrycie naukowe, to nie wymigasz
się od własnego hasła. Ale ja nie wiem nawet, jak się nazywasz i co robisz na Borelii...
- Nazywam się Dina Born. Jestem psychologiem.
- Zawsze czułem respekt wobec psychologów.
- Ale ty nie jesz kolacji. Kawa wystygła. Pójdę, bo przeszkadzam... - Dziewczyna chciała wstać, ale Jan
zaprotestował.
- Zostań, już jem... A przy okazji skorzystam z konsultacji. Jeśli pozwolisz, oczywiście. W mgnieniu oka pochłonął
kanapki, kilkoma łykami opróżnił filiżankę i odstawiając tacę na podłogę, rozłożył przed sobą mapę wycinka powierzchni
planety.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć coś o Terrim? Z punktu widzenia psychologa. Na przykład, czy był człowiekiem
zrównoważonym?
- Niewątpliwie. Testy i obserwacje wykazywały u niego zawsze pełną równowagę emocjonalną.
- A więc wykluczasz jakieś nagłe załamanie?
- Raczej tak. W każdym razie nie przypuszczam, by niespodzianie zapragnął bawić się z nami w chowanego.
- Tak... - Jan znów bezwiednie mazał ołówkiem po papierze. - Wbrew pozorom, na tej planecie trudno byłoby
schować się tak skutecznie... Terri po prostu zniknął, w jednej chwili, jakby zapadł się pod ziemię.
- Wśród załogi zaczyna się mówić o porwaniu przez mieszkańców planety... - powiedziała Dina niepewnie.
- To byłoby bardzo prawdopodobne, ale ci mieszkańcy to tylko bezrozumne stwory ,i jak wynika z obserwacji,
niezmiernie płochliwe. Zresztą każdy, kto opuszcza bazę, wyposażony jest we wszelkie możliwe zabezpieczenia. Gdyby
nawet jakiś potwór połknął w całości naszego biednego Terriego, to potwora schwytano by w pierwszym rzędzie. Akcja
ratunkowa zaczęła się praktycznie w kilka minut po alarmie ogłoszonym przez Holta. Cały teren przeszukano... Z takiej
obławy nie wydostałaby się nawet chyba mysz. No cóż... Dla uspokojenia sumienia muszę to wszystko jeszcze raz
przetrawić. - Jan poklepał dłonią stos papierów i kaset. - Ale proszę powiedzieć kolegom, żeby nie spodziewali się po mnie
zbyt wiele. Bo to przecież koledzy cię wydelegowali, żebyś coś ze mnie wydobyła, prawda, Dino? Swoją drogą nie mogli
lepiej wybrać!
Dziewczyna zmieszała się nieco, ale nie dała się zbić z tropu. Zabierając tacę zauważyła:
- A jednak to prawda, co o tobie mówią... - Że jestem złośliwy?
- Nie. Cc innego miałam na myśli - powiedziała już w drzwiach rzuciwszy Janowi wyzywające spojrzenie. - Dobrej
nocy.
- Dziękuję za kolację! - krzyknął za nią. Rozsiadł się wygodnie na kanapie i przymknął oczy. „Do diabła! -
pomyślał. - Zawsze w porę sobie o mnie przypomną..."
Nie był specjalnie zachwycony, gdy polecenie dowódcy ekspedycji oderwało go od dopiero co rozpoczętych badań
nad magnetycznymi właściwościami organizmów roślinnych Askanii. Ale cóż mógł powiedzieć? Sprawa była oczywiście
ważniejsza: zginął człowiek. Zniknął „w biały dzień", a ściślej, w błękitnobiały dzień, bo taki koloryt mają dni na Borelii,
drugiej planecie układu, do którego Jan przybył przed tygodniem.
Dwa ogromne astroloty, krążące teraz wokół Askanii i Borelii, przyniosły tutaj z Ziemi kilkadziesiąt osób i mnóstwo
sprzętu. Celem wyprawy był wstępny rekonesans, zbadanie możliwości wykorzystania planet tego układu.
Wiadomość o zaginięciu Terriego na Borelii przypomniała wszystkim w sposób dość brutalny, że nie należy tu
bezkrytycznie korzystać z doświadczeń zdobytych na planetach Układu Słonecznego. Pozornie bezpieczne warunki, brak
gwałtownych zmian atmosferycznych, wreszcie świadomość, że planety nie są zamieszkane przez rozumne istoty, uśpiły
czujność ludzi.
W dniu przybycia Jana, ściągniętego specjalną rakietą z Askanii, sytuacja wyglądała już prawie beznadziejnie.
Wprawdzie atmosfera Borelii zapewniała ludziom - w razie potrzeby - dostateczną ilość tlenu, ale dni, jakie upłynęły na
bezskutecznych poszukiwaniach zaginionego, praktycznie przekreślały jego szanse. „Gdyby żył, znalazłby się sam!" -
zakonkludował Jan po przeanalizowaniu całego materiału. System zabezpieczeń, łączności, sygnalizacji awaryjnej oraz
zastosowane metody poszukiwań - w praktyce nie pozostawiały żadne j luki, przez którą mógłby wymknąć się żywy
człowiek...
A jednak Terriego nie było. Przepadł wraz z całym ekwipunkiem, z jakim wyruszył w towarzystwie drugiego
zwiadowcy, Holta, ze stacji położonej o dwieście kilometrów od głównej bazy. Celem wycieczki było wszechstronne
rozpoznanie terenu: pobieranie prób, nagrywanie obrazu i dźwięku, rejestracja promieniowania i dziesiątki innych
rutynowych czynności zwiadowcy planetarnego.
Dysponowali niewielkim pojazdem uniwersalnym, zdolnym do poruszania się po twardym gruncie i po wodzie oraz
mogącym unosić się na niewielkiej wysokości nad ziemią. Jednak ze względu na konieczność dokładnego spenetrowania
terenu, zwiadowcy poruszali się zazwyczaj pieszo, przemierzając wybrany rejon w lekkich kombinezonach izolacyjnych.
Tak to przynajmniej wyglądało w świetle instrukcji... Jan nie był nowicjuszem, specyfikę pracy w terenie znał od
podszewki i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że instrukcja częstokroć stanowi parawan, za którym ten i ów
organizuje sobie pracę w sposób nie tyle bezpieczny, co wygodny. W myśl instrukcji, na przykład, zwiadowcy nie powinni
tracić wzajemnej łączności wzrokowej. A jakże! Gdyby wszyscy stosowali się do tej zasady, robota trwałaby dwa razy
dłużej...
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
17
W przypadku Terriego i Holta z tą łącznością wzrokową musiało być nie najlepiej. Holt nie potrafił określić sytuacji,
w której zmógł zniknąć Terri. Ale przecież człowiek nie znika nagle, nie rozpływa się w przestrzeni...
Jan sięgnął po kasetę z nagranym protokołem przesłuchań, które przeprowadził bezpośrednio po wypadku inspektor
bezpieczeństwa grupy „Borelia". Wsunął kasetę w szczelinę czytnika i po raz któryś tam z rzędu słuchał całego zapisu,
analizując każde słowo.
INSPEKTOR: W jakim momencie zauważyłeś, że Terriego nie ma w pobliżu?
HOLT: No, po prostu... spojrzałem tam, gdzie powinien być... Potem zawołałem przez radio. Nie było żadnej
odpowiedzi, nawet fali kontrolnej... Więc pobiegłem w tę stronę, gdzie widziałem go ostatnio. Tam była wysoka roślinność,
taka jakby trawa czy sitowie... Wołałem przez radio, obszedłem kawał terenu, potem wróciłem do łazika. Nadałem
komunikat do stacji...
INSPEKTOR: W stacji był wtedy Rowan?
HOLT: Tak. On zresztą już wiedział, że coś jest nie w porządku, bo zauważył brak sygnału kontrolnego Terriego.
INSPEKTOR: Czy Terri odzywał się przez radio bezpośrednio przed zniknięciem?
HOLT: Możliwe. On miał zwyczaj mruczeć do siebie przy pracy. Klął czasem Półgłosem, kiedy miał jakieś drobne
trudności ze sprzętem albo gdy mu się coś nie udawało...
INSPEKTOR: Mam tutaj zapis waszych rozmów, rejestrowanych w stacji. Jest w nim twój meldunek o zniknięciu
Terriego. Wcześniej są także nagrane twoje nawoływania. Na kanale Terriego panuje cisza. A ostatni sygnał, jaki od niego
dotarł do bazy, przyszedł o cztery minuty i dwadzieścia sekund przed twoimi nawoływaniami. To było rzeczywiście
przekleństwo...
HOLT: No, mówiłem, że on lubił czasem...
INSPEKTOR: Tak, ale to brzmi dość dziwnie. Posłuchaj i spróbuj sobie przypomnieć, czy słyszałeś to w swojej
słuchawce. (Fragment nagrania głosem Terriego: „no - co jest, chol-le-ra, co...!).
HOLT: Może słyszałem. Musiałem słyszeć.
INSPEKTOR: Czy nie wydaje ci się, że to było dziwnie jakoś powiedziane? Jakby Terri w tym czasie wojował z
jakimś martwym przedmiotem...
HOLT: Niewykluczone, że zaciął mu się przyrząd do pobierania próbek geologicznych. Tam jest taki niewygodny
uchwyt, który trzeba przekręcić. Sam się z tym nieraz szamotałem...
INSPEKTOR: Możliwe. Ale to ostatnie „Co!" jest dla mnie jakby początkiem okrzyku w połowie urwanego...
HOLT: Widocznie wreszcie przekręcił ten uchwyt...
INSPEKTOR: J W tym urwanym okrzyku jest coś więcej niż zwykła utarczka z niesprawnym przyrządem...
HOLT: Nie przesadzaj. Jedno słowo tak czy inaczej wypowiedziane...
INSPEKTOR: Ale w trzy sekundy potem urywa się sygnał kontrolny. Dziwne, że nie zwróciłeś na to uwagi.
HOLT: Każdy za jęty jest własną robotą. Trudno wciąż patrzeć na przyrządy. No po prostu, kiedy się nachylam, to
pulpit zawieszony z przodu na szyi przeszkadza mi w pracy. Więc wieszam go przez ramię, na biodrze. Wszyscy tak robią.
INSPEKTOR: To niezgodne z instrukcją.
HOLT: Wiem. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia.
INSPEKTOR: Ma czy nie ma - to jeszcze nie wiadomo. Poza tym, gdybyś obserwował Terriego, potrafiłbyś
powiedzieć więcej o tym, co się stało.
HOLT: Wyjaśniłem już, że tam były akurat wysokie trawy. Straciłem go na chwilę z oczu...
INSPEKTOR: Co najmniej na cztery minuty!
HOLT: No... może...
Jan wyłączył zapis i pokiwał głową w zamyśleniu. „Wszystko się zgadza. Już ja wiem, jak on go widział... Pewnie
ostatni raz, gdy wysiadali z łazika. A słyszeć, też go nie słyszał. Mając w jednym uchu łączność lokalną, a w drugim
łączność ze stacją, można się wściec od samych szumów i zakłóceń. Na pewno ściszył oba odbiorniki do minimum. To
wszystko na nic. Trzeba zacząć z innej strony!"
Cisnął kasetę na stół, ściągnął buty i po chwili już chrapał na kanapie.
Obudził się po kilku godzinach z niejasnym poczuciem, że śniło mu się rozwiązanie całej zagadki, tylko że nic a nic
nie pamiętał z tego snu. Poszedł do jadalni i wypił dwie kawy, a potem przez pół godziny spacerował po zaroślach wokół
bazy. Nie zamierzał oddalać się, więc nie zabrał nawet podstawowego ekwipunku. Było bardzo wcześnie, oprócz
dyżurnego wszyscy jeszcze spali, nadajnik kontrolny bazy był wyłączony. Jan miał przy sobie tylko mały pistolet
obezwładniający, bez którego nie wolno wychodzić nawet na krok poza teren bazy. Brodząc po kolana w szarozielonej,
gęstej masie niskich roślin, rozglądał się uważnie.
Krajobraz Borelii różnił się znacznie od askanijskiego. Tu, w umiarkowanej strefie klimatycznej, roślinność była
uboższa, nie tak wysoka s bujna jak w wilgotnych i gorących lasach Askanii. Przypominała trochę florę ziemskiej tundry,
miejscami - suchego stepu.
W pewnej chwili wydało mu się, że w kępie zarośli coś się poruszyło, podszedł ostrożnie i z pistoletem
skierowanym w gąszcz rozgarnął butem łodygi krzewu. Mały, szczeciniasty zwierzak buszował wśród gałązek, nie
zwracając uwagi na obserwującego go człowieka. Jan wycelował dokładnie, nacisnął spust. Zwierzątko znieruchomiało, a
po chwili miękko opadło na ziemię. Sięgnął ręką i wydobył je z zarośli. Przez rękawicę czuł, że porastająca je szczecinka
jest twarda jak kolce jeża. Trzymając zdobycz na dłoni zawrócił w kierunku bazy. Narkoza powinna działać tylko przez
kilka minut, spieszył się więc, by stworek nie ożył, zanim znajdzie się w klatce.
W komorze wejściowej natknął się na Dinę. - O! - zawołała w zachwycie. - Upolowałeś coś z samego rana! Jak to
zrobiłeś
- Zwyczajnie. Pif, paf i gotowe. Gdzie tu macie klatki dla zwierząt
- Tutaj, w pracowni zoologicznej.
Dina otworzyła przed nim drzwi laboratorium. Pod ścianą stało kilka pustych klatek. Jan umieścił jeńca w jednej z
nich. Zwierzątko poruszyło się niespokojnie odzyskując przytomność. Było podobne do jeża, lecz miało sześć łapek, a
wśród długiej szczeciny trudno było dopatrzyć się innych szczegółów jego budowy.
Tymczasem Dina postawiła na nogi wszystkich biologów. Jan był trochę zdziwiony, że schwytanie zwierzaka
wywołało taką sensację.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
18
- Jesteś nadzwyczajny! - powiedział jeden z przybyłych biologów. - Od kilku dni nie możemy upolować ani jednego
okazu tutejszej fauny. Dysponujemy tylko zdjęciami w podczerwieni, wykonanymi z powietrza. Wszystkie tutejsze
zwierzęta są niezmiernie płochliwe. Wyczuwają nas z daleka i kryją się po zaroślach.
- Nie miałem z nim żadnych kłopotów. Strzeliłem z odległości metra.
- Niewiarygodne! - mruczał biolog, oglądając zwierzę.
- Czy możesz mi pokazać wasze zdjęcia? - Oczywiście, proszę bardzo. Są dość wyraźne, na ich podstawie komputer
odtworzył nam bardzo dokładnie wygląd poszczególnych gatunków. Jest ich sporo. Udało się nam wprowadzić nawet
pewną systematykę...
Jan obejrzał zdjęcia i rysunki. Zwierzęta wyglądały jak jasne plamy na czarnym tle. Wszystkie były raczej
niewielkie.
- Zdjęcia pochodzą z dużego obszaru, dają więc statystyczny obraz tutejszej fauny. Gdyby istniały tu większe
zwierzęta, na pewno musielibyśmy je wykryć. Zresztą, większe zwierzę nie miałoby się gdzie ukryć, chyba w jaskiniach.
Ale na terenie, gdzie zaginął Terri, nie ma żadnych pieczar ani rozpadlin. Przeszukaliśmy dokładnie całą okolicę.
- Mogą tu żyć także gatunki o temperaturze ciała nie różniącej się od temperatury otoczenia. Tych nie ujawnią
promienie podczerwone - zauważył Jan.
- Braliśmy to oczywiście pod uwagę. Mamy kilka zdjęć z autokamer. Proszę, oto one. Rzeczywiście, podczerwień
nie wykazuje obecności tych zwierząt, ale to wszystko drobne egzemplarze. Nie ma tu dużych odpowiedników naszych
płazów czy gadów. Nie stwierdziliśmy też obecności żadnych latających...
Jan oddał zdjęcia i powoli wyszedł z laboratorium. „Przyjmijmy, że Terri nie padł ofiarą żadnego dużego
drapieżnika. Zresztą, miał przy sobie tyle różnych niestrawnych przedmiotów, że trudno sobie wyobrazić, by nic po nim nie
zostało... - myślał, idąc w kierunku kabiny kierownika bazy. - A zatem, co pozostaje? Czyżby rzeczywiście był tu ktoś
oprócz nas?"
Milde, kierownik grupy „Borelia", powitał Jana pełnym nadziei spojrzeniem.
- No i jak, docencie? Już wszystko wiesz? - zapytał wyciągając dłoń na przywitanie.
- Nie żartuj, stary - Jan machnął ręką. Nic nie wiem i przestańcie robić ze mnie szamana. Powiedz, co byś zrobił,
gdybyś chciał nagle porwać faceta w pełnym rynsztunku zwiadowcy, tak aby nikt tego nie spostrzegł?
- Co bym zrobił? - zastanowił się Milde. Do licha, trudna sprawa: Co bym zrobił jako człowiek? Więc sądzisz, że to
zrobili...
- Nie łap mnie na słowa, tylko odpowiedz. - Nie wiem. Porwanie z powietrza odpada. Holt zauważyłby pojazd czy
istotę latającą. Poza tym, ofiara porwania wrzeszczałaby wniebogłosy przez radio.
- Radio mogłoby przypadkiem ulec uszkodzeniu.
- Jest drugi niezależny obwód. Prawdopodobieństwo uszkodzenia obu jest znikome.
- Mógłby je ktoś wyłączyć.
- A, owszem, mógłby. Ale musiałby wiedzieć jak. Pozostanie jednak automatyczny nadajnik sygnału alarmowego,
który działa w przypadku utraty przytomności.
- Załóżmy, że był przytomny.
- No, to... miał jeszcze rakietnicę...
- Załóżmy, że był obezwładniony.
- Hm... - Milde zastanowił się. - Nie podjąłbym się przeprowadzić takiego porwania, nie znając w dodatku całego
systemu zabezpieczeń... A poza tym, latający obiekt musiałby zostać zarejestrowany przez lokalny radar. Wszystko działo
się w odległości pięciu kilometrów od stacji.
- Racja. Więc Terri nie został uniesiony w powietrze. Nie wleczono go także po ziemi, bo nie było żadnych śladów.
Chyba że uniesiono go tuż nad ziemią - zbyt nisko, by radar zarejestrował obecność pojazdu, a równocześnie - bez śladów
na ziemi. Na przykład poduszkowcem.
- Przytomny, obezwładniony, z wyłączonymi dwoma nadajnikami... - Milde kręcił głową z powątpiewaniem.
- Więc co proponujesz, jeśli nie to?
- Że... pod ziemię? To chciałeś usłyszeć? - Chyba tak.
- Ale tam nie ma żadnej szczeliny, jamy, w ogóle roślinność porasta wszystko dokładnie. Przeszliśmy teren ciasną
tyralierą. Chodziły tamtędy roboty, zdeptały wielki obszar. Żadnej dziury, w którą mógłby wpaść.
- Chyba że jest tam zamaskowana zapadnia. - Specjalnie po to, by złapać Terriego? Bo inni chodzili tamtędy
wielokrotnie. Ludzie i automaty.
- No, nie... - Jan zastanawiał się przez chwilę. - Chociaż...
- Co? - Milde spojrzał na Jana pytająco.
- Nie wiem. Ale... chciałbym odtworzyć sytuację, przeprowadzić wizję lokalną. Wezwij Holta i każ mi dać takie
wyposażenie, jakie miał ze sobą Terri.
Milde wzruszył ramionami z powątpiewaniem. Robili to już przecież nie raz. Odtwarzali sytuację z wszystkimi
szczegółami...
- Skąd wyruszyliście?
- Łazik stał tutaj! - Holt podprowadził pojazd o kilka metrów dalej i wysiadł.
- Szedłem tędy, o tutaj, koło tego krzewu. A Terri ruszył w lewo.
- Tędy?
- Tak. Szliśmy powoli. Wolniej, jeszcze wolniej. W ciągu pół godziny doszedłem do tamtego pagórka. Terri migał
mi od czasu do czasu poprzez wysokie łodygi. Był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Potem na chwilę straciłem go z oczu,
obchodząc pagórek z prawej...
Jan szedł powoli, słuchając wyjaśnień Holta i rozglądając się wokoło. Ziemia porośnięta była gęstym dywanem
niskich roślin, podobnych do mchu, z którego sterczały długie witki przypominające sitowie.
- W tym miejscu zorientowałem się, że nie ma sygnału kontrolnego - zabrzmiał w słuchawce głos Holta.
- Stop. -- Jan zaczął krążyć po rozwijającej się linii spiralnej wokół miejsca, w którym się zatrzymał.
Teren był jednolity, płaski, pokryty taką samą roślinnością jak wszędzie dokoła. Jan zauważył, że zdeptane rośliny
prawie natychmiast prostują się, zacierając ślady butów.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
19
- Ważna wiadomość z bazy - zahuczało w słuchawce Jana. - Przekazuję radiogram od Mildego. „Zwiadowca trzeciej
stacji dostarczył próbkę geologiczną, w której znaleziono kilkucentymetrowy odcinek wielożyłowego kabla elektrycznego.
Próbka pobrana z głębokości 130 cm pod powierzchnią gruntu, w odległości 300 km od bazy, współrzędne: 35° 40' północ,
24° 20' wschód".
Jan gwizdnął przez zęby.
- Wracamy! - powiedział do mikrofonu.
Milde podał Janowi na dłoni mały przedmiot, który bez wątpienia był odcinkiem izolowanego, wielożyłowego
przewodu elektrycznego. Wyglądało na to, że świder urządzenia do pobierania prób trafił na podziemny kabel i wyciął z
niego ten kawałek.
- Dwanaście cienkich miedzianych przewodów - powiedział Milde. -- Niech to diabli wezmą. Miedzi nie
zlokalizujemy. Poza tym całość jest ekranowana miedzianą siatką. Gdyby nawet obwód nie był przerwany, też byśmy nie
zdołali ustalić trasy kabla. Chyba że rozkopiemy... Ale ile kilometrów trzeba by przekopać, żeby dotrzeć do jednego z
końców... Beznadziejna sprawa.
- To nie wygląda na kabel energetyczny, prawda? Raczej sygnalizacja lub sterowanie. Przewody są dość cienkie.
Więc jednak...
- Wycofałem załogi ze stacji terenowych, wszyscy są w bazie. Kazałem wydać sprzęt specjalny.
Jan kiwnął głową niezdecydowanie. Obracał w palcach kawałek kabla i próbował skojarzyć wszystkie fakty.
Obecność rozumnych cywilizowanych istot na planecie potwierdzała się teraz ponad wszelką wątpliwość. Jednakże poza
znalezionym kablem, żadnych innych śladów działalności tych istot nie zauważono. Przynajmniej na powierzchni planety.
Czyżby żyli pod jej powierzchnią? Jeśli są produktem ewolucji świata organicznego tej planety, to brak rozsądnych
powodów, by mieli kryć się pod ziemią, maskując w dodatku tak dokładnie swoją obecność. Może są przybyszami jak my?
- Czy zbadano zwierzę, które przyniosłem rano? - spytał Jan.
- Zdaje się, że tak. - Milde ujął mikrofon i wywołał szefa biologów. - Co z tym zwierzakiem, Toms?
- Jeszcze nie zrobiliśmy sekcji.
- Nie uśmiercajcie go na razie. Zaraz tam będę - wtrącił Jan i wyszedł.
Zwierzątko siedziało spokojnie w klatce z gęstej drucianej siatki. Nie zdradzało niepokoju nawet wówczas, gdy Jan
podszedł blisko.
- Dziwne, że jest tak spokojne) - powiedział Toms. - Na wolności wszystkie uciekają jak szalone. Do tej pory nie
udało się nam żadnego złapać, chociaż zastosowaliśmy automatyczne pułapki.
- Pułapki? - zdziwił się Jan.
- Tak, skonstruowaliśmy pułapki, bo nie wpadliśmy na lepszy pomysł. O, proszę, tu jest tablica kontrolna. Każda
pułapka sygnalizuje, czy coś w nią wpadło. Wszystkie są puste.
- Pułapki są wyposażone w kontrolne nadajniki? - Jan chwycił Tomsa za łokieć. -Człowieku! To jasne! Niczego w
ten sposób nie złapiecie! Wyjmij to zwierzę z klatki! No, wyjmij!
Toms stał przez chwilę nie rozumiejąc, o co chodzi. Jan zamknął dokładnie drzwi pracowni, rozejrzał się po
pomieszczeniu i wziął do ręki przenośny radiotelefon.
Totus założył grubą rękawicę, otworzył klatkę i wyjął zwierzątko. Było nadal spokojne, gdy brał je do ręki.
- A teraz uważaj! - powiedział Jan i włączył radiotelefon.
Zwierzak jednym susem smyrgnął z ręki Totusa i jak oszalały zaczął biegać wokół ścian laboratorium. Jan wyłączył
nadajnik, zwierzę uspokoiło się natychmiast, pozwoliło się złapać i umieścić w klatce.
- Dobre, co? - zaśmiał się Jan. - Wleźliście tutaj z takim piekielnym hałasem elektromagnetycznym, że wszystko co
żyje, ucieka od was jak najdalej. Rano wyszedłem bez nadajnika, a radiostacja bazy była wyłączona...
Jan zamknął się w kabinie i rozmyślał. Zagadka zamiast się wyjaśnić, zaczynała rozszczepiać się na kilka nowych, a
sprawa odnalezienia zaginionego człowieka nie posunęła się ani trochę naprzód. Więc te zwierzęta mają wyczulony zmysł
odbierający fale elektromagnetyczne o częstotliwościach radiowych. Sygnały płoszą je i zmuszają do ucieczki. Dlaczego?
Nad tym problemem zastanowią się specjaliści. Może pewne częstotliwości ostrzegają je przed niebezpiecznymi
zjawiskami naturalnymi, na przykład - przed wzrostem aktywności gwiazdy centralnej tego układu? Mniejsza o to. Faktem
pozostaje, że nasze urządzenia radiowe, radarowe i cała nasza technika wprowadzają poważne zakłócenia naturalnego
środowiska planety. A to uniemożliwia badania. Zwierzęta tutejsze nie boją się ludzi, tylko fal elektromagnetycznych.
Wynika stąd, że nie znają drapieżników i nikt na nie nie poluje.
Według jednej z teorii rozwoju cywilizacji planetarnych ewolucja, która nie stworzyła drapieżników, nie może
stworzyć istot rozumnych. Więc albo na tej planecie nie ma rodzimej rasy rozumnej, albo... albo teoria jest do bani.
Teoria - teorią, a ten kawałek kabla świadczy o obecności... Ależ tak, to jasne! Oni tu przybyli, aby zbadać planetę,
ale zabrali się do tego mądrzej niż my. Nie posłużyli się urządzeniami radiowymi! Stąd podziemny system kabli, do tego
jeszcze dobrze ekranowanych, aby nie płoszyć miejscowej fauny!
Tylko - gdzie są badacze? Gdzie ich aparatura, laboratoria, statki kosmiczne? Czyżby ukryli wszystko pod ziemią?
Możliwe. To też jest sposób na uniknięcie zakłócenia środowiska. No dobrze. I co dalej? Siedzą w mysich dziurach, nie
pokazując się na powierzchni? Albo może wyłażą czasami, by porwać takiego Terriego na przykład?
Jeśli to prawda, że pochodzą z innego układu, to jednak muszą mieć jakieś środki łączności z macierzystą planetą...
Mogą używać ich sporadycznie, ale gdzieś musi być jakaś antena nadawczo-odbiorcza, radioteleskop... Trzeba dokładnie
przeszukać z powietrza tereny górskie. A jeśli mieszkają we wnętrzu planety? Jeśli polują na te zwierzaki, ponieważ żywią
się ich mięsem Jeśli upolowali Terriego...
Jan otrząsnął się z makabrycznych myśli, wstał z fotela i wyszedł przespacerować się po bazie. W korytarzu spotkał
Tomsa, który wracał właśnie z zewnątrz z dwoma innymi biologami, taszczącymi kilka klatek wypełnionych drobną
zwierzyną.
- Wyłączyliśmy sygnalizację radiową pułapek tylko na dwie godziny, i oto rezultat! Toms pokazał klatki. Nałapało
się mnóstwo drobiazgu. Niestety, to przedstawiciele tylko trzech gatunków. Te są najpospolitsze, łapią się najczęściej i
blokują pułapki. Gdyby tak udało się zrobić pułapkę działającą selektywnie, tylko na takie zwierzę, którego jeszcze nie
znamy... Ale to chyba skomplikowana sprawa, muszę to przekonsultować z cybernetykami.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
20
- Zastawiasz pułapkę na lwa, a łapią ci się same króliki - zaśmiał się Jan, ale w tej samej chwili spoważniał nagle,
przystanął, obrócił się na pięcie i pobiegł do kabiny radiostacji.
- Łącz mnie zaraz z dowódcą ekspedycji! krzyknął nad uchem dyżurnemu operatorowi, który właśnie się zdrzemnął.
- Ze starym
- Tak, z Krotonem. Błyskawicznie!
- No, to potrwa kilka minut... - mruknął radiowiec. - Prędkości światła nie przekroczę.
- Nadaj radiogram tej treści: „Szefie, koniecznie potrzebuję twojego Azora. Pożycz mi go na parę dni. Przyślij
błyskawiczną rakietą w kagańcu i obroży. Jan Link." No, co się gapisz Nadawaj! Odpowiedź przekaż mi do mojej kabiny
telefonicznie. - Jan spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na ogłupiałego dyżurnego i wyszedł.
Azor znał Jana, lecz widocznie nowe otoczenie pełne obcych zapachów rozdrażniło go nieco, bo powarkiwał przez
kilka godzin, wietrzył na wszystkie strony i dopiero słowna perswazja, poparta porcją wieprzowej konserwy, udobruchała
go ostatecznie. Azor był pięknym okazem doga. Kiedy stał na tylnych łapach, opierając przednie o barki Jana, przewyższał
go o głowę. Jan z trudem skłonił Azora do zajęcia miejsca w łaziku i razem z Mildem ruszyli ku stacji, w pobliżu której
zaginął Terri. Towarzyszył im drugi pojazd z czterema ludźmi, uzbrojonymi we wszelkie możliwe urządzenia obronne.
- Sądzisz, że Azor coś wywęszy? - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Po kilku dniach
- Wcale na to nie liczę.
- Więc co zamierzasz zrobić
- Poczekaj, sam zobaczysz albo nic z tego nie będzie...
Jan zarządził ogólną ciszę radiową. Łaziki osiadły miękko na ziemi w pobliżu miejsca, które oglądał poprzedniego
dnia. Drobne zwierzęta przemykały tu i ówdzie, nie zdradzając zaniepokojenia. Azor węszył ciekawie, ale posłusznie
siedział w pojeździe.
- No, piesku, pospaceruj sobie trochę powiedział Jan, wiążąc jeden koniec długiej linki do obroży. Trzymając w
dłoni drugi koniec sznura, podążał za Azorem. Pies biegł zygzakiem w różne strony i Jan musiał od czasu do czasu
przywoływać go do siebie, by wskazać mu odpowiedni kierunek. Przeszli w ten sposób całą trasę, którą przypuszczalnie
przebył Terri w dniu swego zniknięcia. Potem Jan zawrócił i ruszył w drogę powrotną. Powtórzył to kilkakrotnie, za
każdym razem przemierzając kilkunastometrowy odcinek równoległy do poprzedniego. Wreszcie Azorowi widać znudziło
się bieganie tam i z powrotem. Usiadł, wywaliwszy jęzor. Jan również zmęczył się bieganiną, podczas której albo ciągnął
psa, albo był przez niego ciągniony po zaroślach. Nie wypuszczając linki z dłoni, odwrócił się w kierunku, gdzie stały oba
pojazdy. Włączył osobisty nadajnik.
- Na razie nic... - powiedział do mikrofonu.
Prawie w tej samej chwili usłyszał za sobą przejmujący psi skowyt. Odwrócił się gwałtownie. Nieco w lewo
dostrzegł kątem oka jakby lekki ruch trawy. Psa nie było, lecz linka, którą trzymał, napięła się gwałtownie. Stracił
równowagę, lecz nie puścił sznura, który wpił mu się boleśnie w rękę i wlókł go po ziemi.
- Do mnie! - wrzasnął w mikrofon. Usłyszał wycie silników obu pojazdów odległych o niespełna trzysta metrów.
Próbował wstać, ale linka ciągnęła go brzuchem po ziemi. Kilkoma ruchami dłoni udało mu się uwolnić przegub. Popędził
za uciekającym końcem sznura. Zdążył jeszcze zobaczyć, że znika on błyskawicznie w gęstwie porostów, obficie
pokrywających w tym miejscu grunt, jak spłoszona dżdżownica pospiesznie kryjąca się w ziemi.
- Tutaj! Prędko! - krzyknął do wyskakujących z pojazdu ludzi. - Zdzierać poszycie! - Wskazał końcem buta miejsce,
gdzie zniknął koniec sznura.
Pięć par rąk błyskawicznie obnażyło brunatny grunt. Spod kożucha roślinności ukazał się zarys kolistej szczeliny,
obwiedzionej metalową ramą o ponad metrowej średnicy.
- Trzeba się tam dostać - komenderował Jan. - To wygląda na rodzaj donicy, zakrywającej wylot szybu czy
studzienki. Trzeba wybrać ziemię i spróbować palnikami...
Po kilku minutach łopata zazgrzytała o dno metalowego „rondla" wpuszczonego w okuty obręczą otwór.
- Ostrożnie! - ostrzegł Milde.
- Nie trzeba! - Jan machnął ręką. - Tam ich nie ma. To urządzenie automatyczne.
- Skąd wiesz
- A nie zapytasz, skąd wiedziałem, że musi tu być coś takiego? - Jan spojrzał na Mildego z ironicznym uśmieszkiem.
- Niech cię diabli. Intuicję to ty masz! - To nie intuicja. To tylko geniusz - powiedział Jan skromnie.
Pokrywę szybu udało się sforsować bez większych trudności przy pomocy palnika plazmowego. Okazało się, że
była poruszana od wewnątrz prostym urządzeniem hydraulicznym, które unosiło ją na pewną wysokość na walcowatej
podporze. Równocześnie wysuwały się mechaniczne chwytaki, zgarniające zdobycz z powierzchni ziemi do wnętrza
otworu. Studzienka była metalową rurą wkopaną w ziemię na głębokość dwóch metrów. Jej dno pokrywało miękkie
porowate tworzywo. W dolnej części rury zaczynał się ukośny kanał, prowadzący nieco niżej, do obszernej niszy.
Azora znaleziono unieruchomionego na czymś w rodzaju stołu operacyjnego. Automatyczne urządzenie,
wyposażone w sondy i czujniki, rozpoczęło właśnie szczegółowe badanie przerażonego zwierzęcia. Pad jedną ze ścian
niszy stały rzędem prostopadłościany z przejrzystego tworzywa. W największym, zanurzony w zielonkawej cieczy, pływał
Terri w pełnym rynsztunku zwiadowcy planetarnego. W innych znajdowały się drobniejsze okazy borelijskiej fauny.
- Przypuśćmy, że pozostaniemy tu przez miesiąc, dwa... - mówił Jan, popijając kawę w wygodnym fotelu w kabinie
Bazy Głównej. - Cóż zdołamy zaobserwować? Migawkowe zdjęcie, statyczny obraz życia planety... Oni są sprytniejsi.
Pozostawili tu automatyczny system badawczy. Ta pułapka na zwierzęta jest tylko małym fragmentem tego systemu, ale
według niej możemy sobie wyobrazić metodę ich działania. Ciągła informacja o życiu tej planety uzyskiwana jest przy
quasi-zerowym zakłóceniu warunków naturalnych. Gdzieś w głębi ziemi, albo w skalnej grocie, ukryty jest centralny układ
dyspozycyjny, połączony siecią podziemnych łącz z różnego rodzaju czujnikami, pułapkami, urządzeniami pobierającymi
próbki i gromadzącymi eksponaty. Centralny układ zbiera informacje, opracowuje i przesyła do swoich twórców, którzy
siedzą sobie wygodnie w domu, zamiast włóczyć się po obcych planetach...
- A próbki, eksponaty takie jak te, które znaleźliśmy w pułapce - wtrącił Milde.
- Świadczą o tym, że jednak od czasu do czasu przylatują tutaj, by je zabrać...
- Dobrze, że nie konserwują ich w formalinie, tylko przechowują w stanie anabiozy dodał Barow, lekarz wyprawy.
- Jak się czuje Terri?
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
21
- Już zupełnie dobrze. Za dwa dni go wypuszczę.
- Trzeba poszukać tego centrum dyspozycyjnego.
- Nie liczcie na moją pomoc - mruknął Jan - nie jestem wandalem. I tak zepsuliśmy im parę urządzeń, przecięliśmy
kabel. Oni wrócą i bez trudu dojdą, kto tu buszował. W przeciwieństwie do nich zostawiamy po sobie mnóstwo śladów, jak
niesforna wycieczka mieszczuchów w podmiejskim lesie.
Milde zamyślił się, wpatrzony w podłogę.
- Może masz rację... - powiedział po chwili. - Przecież oni byli tu przed nami. Chyba są mądrzejsi i bardziej
doświadczeni.
- Nie jest aż tak źle... Toms też wymyślił selektywną pułapkę, która chwyta tylko takie okazy, jakich układ centralny
jeszcze nie zarejestrował. Nie potrafił jej tylko zrealizować w praktyce. Właściwie to Toms podpowiedział mi rozwiązanie
problemu. Pomyślałem, że jeśli pułapka zna już człowieka, to należy sprowokować ją przy pomocy psa. Poza tym starałem
się wczuć w ich mentalność...
- Jednym słowem, do naszych rozumnych a nieznanych braci dotrze wkrótce informacja o pojawieniu się na Borelii
dwóch nowych gatunków zwierząt - uśmiechnął się Toms. Ciekawe, jak nas potraktują?
- Jak watahę dzików ryjących w kartoflisku - powiedział Jan z niesmakiem.
Dżuma, Cholera i ciężka Grypa
Nasza praca jest równie potrzebna jak każda inna. Dawno już pogodziliśmy się z tym zajęciem, choć niechętnie
przyznajemy się do niego. Kiedy skierowano nas do tej roboty, szef Służby Porządkowej Zarządu Linii
Międzyplanetarnych widząc nasze skwa szone oblicza powiedział:
- Cóż, panowie piloci! Kosmos też trzeba od czasu do czasu pozamiatać.!
Z szefem dyskusji nie ma. W ten sposób staliśmy się zamiata czami Kosmosu. Od kiedy zawód pilota rakietowego
stał się takim samym zawodem jak inne, nie każdy może odkrywać nieznane planety.
Dostaliśmy więc ten mocno już sfatygowany stateczek pa trolowy - "odkurzacz", jak go w przystępie gorszego
humoru nazwał Kuba.
- Zadziwia mnie beztroska naszych praojców! - mawiał mój to warzysz. - Wszyscy wysyłali na orbity różne sondy,
satelity, rakiety... Tylko nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś trzeba będzie to posprzątać.
To była prawda. Ze starymi satelitami sprawa była jeszcze stosunkowo prosta. Specjalne rakiety, wyposażone w
odpowiedni sprzęt, cięły je na kawałki i wyrzucały w kierunku Ziemi, w at mosferę, gdzie szczątki te ulegały spaleniu.
Trudniejszych problemów przysparzały drobniejsze bryłki i odłamki materii, pochodzące z rozbitych statków
międzyplane tarnych, lub po prostu wyrzucone kiedyś lekkomyślnie z prze latujących rakiet.
Tu zaczynała się rola naszego "odkurzacza". Patrolowiec nasz był wyposażony w wykrywacz materii. Wyszukiwał
w przestrzeni naj drobniejsze okruchy i niszczył je strumieniem antyprotonów. Z okruchów nie pozostawało ani śladu poza
krótką ulewą promieniowa nia gamma. Do większych odłamków nie strzelało się antymaterią. Ich dematerializacja
pociągałaby za sobą zbyt silne promieniowa- nie, przed którym osłony statku nie chroniłyby nas w dostatecznym stopniu.
Większe obiekty należało zabierać do zasobników, by spa- lić je następnie w atmosferze podczas powrotu na Ziemię.
Kuba bardzo nie lubił tych większych odłamków. Sprawiały trochę kłopotu, a on był człowiekiem nie kochającym
nadmiaru pra cy.
Na któryś z kolejnych rejsów polecono nam zabrać pasażera. Gdy rola tego człowieka na pokładzie wyjaśniła się,
Kuba wyraźnie nie byt zachwycony.
- Mamy pecha że właśnie na nas musiało to trafić! - mówił do mnie, rozparty w fotelu pilota. - Ten archeolog
potrzebny nam tu, jak meteor w dyszy wylotowej.
- To paleobiolog - sprostowałem. - Interesuje się bakteriami i wirusami z ubiegłych stuleci.
- No właśnie. Zobaczysz, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Jeszcze nam tu jakąś zarazę sprowadzi. Tak się zapalił
do pracy, że musiałem dziś podchodzić do pięciu czy sześciu zwykłych kos micznych śmieci i brać je na pokład dla jego
uciechy. A tak w ogóle, to zupełnie nie rozumiem tych naukowców z Instytutu Medy cyny Kosmicznej. Przez całe wieki
ludzkość biedziła się nad wygu bieniem tych wszystkich paskudnych bakcyli - a teraz oni zatęsknili za nimi i szukają ich w
Kosmosie.
- Tu chodzi o jakieś badania naukowe - powiedziałem. - Po prostu na Ziemi wytępiono te drobnoustroje tak
skutecznie, że nie sposób ich znaleźć.
- Ja myślę, że to jakiś spisek lekarzy, którym się nudzi - zakpił Kubą i poprawiwszy się w fotelu przymknął oczy.
Rakieta szła maleńkim ciągiem, sygnalizator materii milczał. Ten rejon przestrzeni był już dość dokładnie
oczyszczony.
- Uważaj od czasu do czasu - powiedziałem, widząc, że Kuba szykuje się do drzemki. - Mark prosił, by go obudzić,
gdy się coś trafi! Najbardziej interesują go szczątki statków z XX wieku. Szuka bakterii i wirusów powodujących ówczesne
choroby epi demiczne.
Kuba wzruszył ramionami na znak, że go nic a nic nie ob chodzi.
- Dopóki ten śmieciarz siedzi mi nad głową; muszę spełniać jego zachcianki. Ale wybacz, mój drogi, nie będę
przecież sam so bie przysparzał roboty. Gdybym chciał brać na pokład każdy kawałek, jaki zobaczę, to nie wykonalibyśmy
nawet dziesięciu pro cent naszych normalnych zadań.
Kuba przerwał, bo właśnie sygnalizator zabrzęczał prze ciągle, a na ekranie zarysował się kształt sporej bryłki
materii. Kuba poruszył wprawnie dźwigniami, naprowadził obraz celu na przecięcie linii celownika i strzelił. Bryłka
zniknęła, lecz wskaźnik pokładowego radiometru podskoczył niepokojąco w górę.
- Nie wygłupiaj się - powiedziałem ostro. - Każdy taki strzał kosztuje nas dzienną dawkę promieniowania. Za twoje
lenistwo płacimy zdrowiem. Trzeba było przechwycić, to był za duży obiekt na strzał.
- Dobrze, dobrze... - zamamrotał Kuba. - Następny taki w ogóle ominę. Niech go sobie zabierze ktoś inny.
Kuba popadał czasem w takie stany rozdrażnienia i nie było na to żadnej rady: kiedy był zły na coś lub na kogoś,
bezwstydnie demonstrował swą niechęć do pracy. W gruncie rzeczy był to jednak zupełnie porządny chłopak. Rozumiałem
go doskonale. Podobnie jak ja, nie był zachwycony tym, co robił. Wstępując do szkoły pi lotażu kosmicznego obaj
mieliśmy nadzieję na dokonanie rzeczy wzniosłych. Teraz, kiedy wsadzono nas na ten nędzny stateczek, musieliśmy
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
22
odroczyć na czas nieokreślony nasze plany podboju od ległych ciał niebieskich i nawiązywania kontaktów z obcymi cy
wilizacjami. Ale, jak powiedział nasz szef, w Kosmosie także trzeba czasem pozamiatać. Nasze zadania też były ważne,
choć nie tak efektowne, jak byśmy sobie życzyli.
Niechęć Kuby do naszego pasażera umiałem sobie bez trudu wytłumaczyć: Mark robił przynajmniej coś
interesującego, badał coś, odkrywał - i tego właśnie Kuba mu zazdrościł. Podkpiwał, jak mógł, z szukania w Kosmosie
wytępionych na Ziemi drobnoustrojów - a jednak zazdrościł Markowi tych nieco chyba beznadziejnych poszukiwań.
- No to co, Alen? - spytał nagle Kuba, budząc się z drzemki. - Nudnawo tutaj. Chyba polecimy na trzy tysiące,
spenetrujemy okolice dwunastej stacji pośredniej. Dostałem wczoraj komunikat z Centrali, że jakiś towarowiec miał
kłopoty z mikrometeorami.
- Wolałbym uzgodnić to z Markiem. Szef kazał mu ułatwiać pracę... A przynajmniej, nie utrudniać.
- Dobrze, więc idź go obudzić. Przyślij go tu, a sam odpocznij.
Poszedłem w kierunku kabiny mieszkalnej. Mark nie spał już lecz przeglądał swoje notatki i majstrował przy
mikroskopie elek tronowym.
- Masz coś ciekawego? - spytałem.
- Zdaje się... - powiedział na pozór naturalnie, ale wyczuwałem, że jest lekko podekscytowany. - To chyba skrystali
zowany wirus grypy. Zwalczono go ostatecznie w początkach XXI wieku. Chyba odmiana azjatycka. Niestety, nie udało mi
się go ożywić, a szkoda. Można by wyhodować większą ilość...
- Po co? Żebyśmy się pochorowali?
- Nie bój się! Trzymam wszystko w szczelnych pojemnikach. Zresztą niczego jeszcze nie udało mi się wyhodować.
- Ale po co w ogóle chcecie wskrzeszać te antyczne bakcyle Tak z czystej ciekawości?
- Widzisz, potrzebne są nam szczepionki. Pełny zestaw szczepionek przeciwko wszelkim chorobom zakaźnym. Na
wypadek kon taktu z cywilizacją pozaziemską...
Muszę przyznać, że trochę mnie "zatkało". A więc ten chłopak, mając tak poważne zadania, nawet nie pochwalił się
przed nami, nie wyjaśnił dotychczas, o co chodzi... Nabrałem od razu szacunku dla paleobiologa i... jeszcze dotkliwiej
odczuwałem, jak błaha jest moja rola zbieracza kosmicznych odpadków.
- Więc jednak... naukowcy wciąż wierzą w możliwość kontaktu z istotami pozaziemskimi?
- A ty niby nie wierzysz? - uśmiechnął się Mark, zbierając swoje notatki.
Siedzę przy sterach, wpatruję się w ekran, od czasu do czasu brzęknie sygnał; wtedy celuję i wciskam spust, by
posłać strużkę antymaterii w jakiś drobny meteorek. Słowem - normalnie, czyli trochę nudno. Kuba, zamiast czuwać ze
mną, śpi w najlepsze na fotelu obok. Brzęk sygnału - na ekranie spory obiekt chyba za duży na strzał. Może zostawić? Nie,
wezmę go. Może Markowi się przyda. Powoli biorę kurs na lśniący przedmiot. Reguluję wizjer, powiększam obraz.. "Co
to?" pytam sam siebie trochę zdziwiony. Przedmiot połyskuje metalicznie, ma kształt ściętego stożka i wymiary nie
przekraczające kilkunastu centymetrów. Nie wygląda na odłamek większej całości - sam w sobie stanowi regularny kształt.
Zbliżam się do niego coraz badziej. "Co to jest?" - myślę i sięgam do dźwigni chwytak Widzę na ekranie, jak łapa
manipulatora obejmuje ten dziwny stożek i cofa się z pola widzenia. Po chwili mam go tuż przed sobą, już we wnętrzu
statku, za szybą komory próżniowej. I nagle...
Boczna powierzchnia stożka rozsuwa się nieco, z jego wnętrza wynurza się miniaturowa postać w maleńkim
skafandrze kos micznym...
- Alen! Alen! - woła istotka w skafandrze...
- Alen! Alen! - woła Mark i szarpie mnie za ramię.
Budzę się, siadam na posłaniu i rozglądam się półprzytomnie po kabinie sypialnej. Obok stoi Mark. W
przezroczystym pojemniku trzyma niewielki odłamek postrzępionego metalu.
- Co to? - pytam. - Co się stało?
- Nic się nie stało. Nie mogłem cię obudzić, spałeś tak twardo. Twoja kolej czuwania. A tu mam kawałek
dwudziestowiecznego kosmolotu . - przed chwilą złapaliśmy to z Kubą.
Minęło kilka minut, nim wróciłem do rzeczywistości. Mój sen był tak wyrazisty, że potrafiłbym chyba narysować
każdy widziany w nim szczegół. Ale to był, niestety, tylko sen...
- Chcesz pewnie popracować, Mark? Pójdę więc posiedzieć z Kubą.
- Dziękuję ci, właśnie chcę to obejrzeć pod mikroskopem.
Załbrał się ochoczo do swoich eksperymentów. Podziwiałem coraz bardziej jego cierpliwość. "Minęły czasy
błyskotliwych in dywidualnych odkryć, teraz liczy się tylko mrówcza praca wielkich zespołów ludzi" - pomyślałem, idąc w
kierunku kabiny nawiga cyjnej, z której dobiegały dziwne pohukiwania Kuby. Zatrzymałem się w wejściu i nie zauważony,
zza jego pleców śledziłem ekran, na którym pojawiały się co chwila drobne kształty mikrometeorów. Widocznie weszliśmy
w okolice dwunastej stacji.
Korzystając z nieobecności Marka, Kuba używał sobie do woli. Brał na cel pojedyncze odłamki lub całe ich
skupiska, wciskał spust miotacza i siekł szeroką wiązką antymaterii, pokrzykując z uciechą:
- Dżuma, cholera i ciężka grypa! A masz!! Ospa, lumbago i zapalenie ucha środkowego! Bęc!!
Przez chwilę obserwowałem go z rozbawieniem, potem spoj rzałem znów na ekran i dech mi zaparło.
Na jego środku, na skrzyżowaniu pajęczych nici celownika zobaczyłem... błyszczący stożek z mojego snu!
- Stój! Nie strzelaj! - krzyknąłem, lecz okrzyk mój zabrzmiał równocześnie z pojawieniem się błysku na ekranie.
Kuba odwrócił głowę, mrugnął wesoło okiem i rzucił kpiąco:
- Mówiłeś coś do mnie? ...
Eksperyment
- Proszę tędy, profesorze! - wskazał Groos, przeciskając się wąskim przejściem między stojakami z aparaturą.
W najdalszym kącie pracowni, pod ścianą obwieszoną półkami, opleciony zwojami kabli i rurami kompresorów stał
nanoskop. Na pozór nie różnił się niczym od innych przyrządów tego typu.
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
23
- To ma być owo rewelacyjne urządzenie, o którym mi pan wspominał? - w głosie profesora można było uchwycić
nutę rezerwy, a nawet drwiny.
- Tak, właśnie to... - Groos zdawał się nie zauważać ironii profesora. - Ten nanoskop został przerobiony według
mojego pomysłu. Pozwala uzyskać powiększenia o trzy rzędy wielkości lep sze niż dotychczas osiągane. Jest uczulony na
grawifale w zakre sie superwysokich częstotliwości. Pan zdaje sobie sprawę, co można przez to osiągnąć?
- No, no... - profesor zgrabnie udawał podziw, choć naj wyraźniej nie wierzył ani jednemu słowu asystenta. - To ci
dopie- ro! I cóż można obserwować przy takich powiększeniach?
- Właśnie to, o czym komunikowałem panu profesorowi w moim liście.
- Czy to aż takie ważne... abym musiał przerywać urlop?
- Ależ... - Groos był bardziej zdumiony niż zakłopotany. - To przecież sensacja naukowa na miarę... nie, nie potrafię
tego nawet z niczym porównać! To epokowy eksperyment!
Entuzjazm Groosa rósł z każdym słowem, nie udzielał się jed nak profesorowi który krytycznym okiem oglądał
szczegóły aparatu ry. Widać było jednak, że niewiele z tego rozumie.
- Zakładam nową próbkę - powiedział Groos. - To będzie trwa ło niezmiernie krótko, jednak ekran utrwali na chwilę
obraz, roz- ciągając go nieco w czasie. Proszę dokładnie zapamiętać wyjściowy stan pola widzenia.
Profesor bez przekonania pochylił się nad wziernikiem nanoskopu.
- O! - powiedział nagle. - To ciekawe! Cóż to takiego?
- Proszę pamiętać, że powiększenie znacznie przekracza to, co osiągnięto dotychczas! - powiedział Groos z
nieznacznym uśmiechem, zadowolony z wywołanego efektu. - Ale nie to jest ważne. Chodzi nam o sam eksperyment.
Proszę uważać, włączam źródło...
- Nic nie widzę. Wszystko pozostaje w tym samym stanie, jak na początku...
- Chwileczkę, przełącznik mi się zaciął. O, już!
- Nic. O, o, ter...
Pierwszy komunikat pochodził z ośrodka Aldagger, później potwierdziły go obserwacje mniejszych
radioteleskopów. Wreszcie po dwóch latach od ukazania się pierwszego komunikatu Markow i Stern zaobserwowali to
niezwykłe zjawisko przy pomocy silnych teleskopów optycznych.
Trzy silne radioźródła, zauważone zrazu w rejonie gwiaz dozbioru Lwa, przesuwały się wyraźnie i to z szybkością
niewiary godną, jak na obiekty tego typu. Jakiego typu? Otóż właśnie! Tu, niestety nie było zgodności między
poszczególnymi obserwatorami. Nie ulegało jednak wątpliwości, że są to obiekty bardzo odległe, pozagalaktyczne i
posiadające ogromne objętości. O masie ich trudno było cokolwiek powiedzieć, nie znając ich natury fizy cznej.
Najdziwniejszy jednak wydawał się fakt, iż tory, po których poruszały się te ogromne i niespotykane dotychczas
ciała niebieskie, były według zgodnych obserwacji wszystkich badaczy... idealnie równoległe !
Prasa nie omieszkała oczywiście podchwycić tego faktu, nadając mu smak kosmicznej sensacji: "Karawana
pocisków między galaktycznych zdąża w kierunku mgławicy NGC 5194" i tak dalej... Poruszenia wywołanego takimi
przypuszczeniami w niczym nie um niejszał fakt, iż odległość tej galaktyki od Słońca wynosi około dziesięciu milionów lat
światła, a więc to, co obserwowano - działo się przed tyluż laty... Wymieniona mgławica leżała rzeczy wiście na
przedłużeniu drogi jednego z tajemniczych "pocisków". Trudno było jednak powiedzieć, czy ogromne, tajemnicze ciało
"trafi" w mgławicę, gdyż dokładne ustalenie odległości od niego było niezmiernie trudne. Gdyby bowiem przyjąć za
pewnik owych 10 milionów lat światła, prędkość obiektu przekraczałaby znacznie prędkość światła, natomiast rozmiary
obiektu musiałyby być wprost monstrualne...
Ostatecznie zgodzono się na hipotezę roboczą, według której "quazony", bo tak nazwano owe poruszające się
obiekty, miały być ciałami o objętości rzędu przeciętnej gromady kulistej, poruszającymi się z prędkością nadświetlną...
Dokładnie w dziesięć lat po odkryciu, quazon beta zbliżył się do galaktyki NGC 5194 na tyle, że można było się
spodziewać zaobserwowania oddziaływań wzajemnych. Przypuszczenia nie myliły: quazon naprawdę, a nie tylko pozornie,
zbliżał się do mgławicy! W ciągu kilku następnych miesięcy stwierdzono zakrzywienie toru. Pozwoliło to z kolei na lepsze
określenie masy i odległości.
Powszechna opinia, urabiana przez popularną prasę codzienną, coraz bardziej skłania się ku ostatecznemu
zaakceptowaniu hipotezy "kosmicznych megastatków", wysyłanych przez jakieś isto ty-giganty z głębi Wszechświata w
kierunku naszej gromady galak tyk. Główną pożywką dla tego rodzaju teorii była owa - stwierdzo na już teraz bezspornie -
nadświetlna prędkość quazonów...
Trzeźwo myślący naukowcy nie ulegali jednak urokowi kuszących hipotez i nie ustawali w wysiłkach
zmierzających ku skonstruowaniu obiektywnej teorii tego zjawiska. Wykluczali oni oczywiście wszelkie założenia
związane z ingerencją "megaistot", uważając takie pomysły za czystą metafizykę.
Wtedy to powstała klasyczną hipoteza Kruhma-Jansena, która głosiła, jakoby quazony byty produktami
samorzutnego rozczepienia jakiejś starej galaktyki, która po skurczeniu się do progowej gęstości materii uległa eksplozji
podobnie jak się to obserwuje w przypadku gwiazd supernowych.
Hipotezę poddano ostrej krytyce z punktu widzenia energety cznego i kosmologicznego. Przytoczone argumenty,
nie pozbawione zresztą pewnych niejasnych sformułowań, zajęłyby zbyt wiele miejsca, gdybyśmy chcieli je tutaj streścić.
Dość, że po niespełna roku teoria poszła do lamusa, wyparta przez dwie konku rujące hipotezy - Canthona i Poola-
Tresnera.
Pierwsza z nich, przypisująca quazonom strukturę mgławic pyłowo-gazowych o bardzo silnym zagęszczeniu,
wywodziła ich genezę z kondensacji grawitacyjnej cząstek nadświetlnych, posia dających ten sam lub podobny kierunek
wektora pędu.
Druga hipoteza, zakładając jako punkt wyjścia istnienie skupisk rozdrobnionych cząstek materii
międzygalaktycznej, wprowadzała interesującą skądinąd koncepcję, według której "młode", a więc nie posiadające jeszcze
tak wielkiej objętości i pędu quazony ulegać miałyby stopniowemu przyspieszeniu poprzez oddziaływanie sprężonego pola
grawielektromagnetycznego, panują- cego, jak wiadomo w przestrzeni międzygalaktycznej. Nabierając stopniowo
prędkości i obrastając niejako w materię w czasie wie- lokrotnych obiegów po kole o promieniu równym promieniowi
Wszech- świata, quazony stawałyby się tym, czym są: wielkimi skupiskami materii, obdarzonymi nieprawdopodobnie
wielkim pędem...
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
24
Przyspieszenie, odbywające się za pośrednictwem oddziaływań polowych zbliżało ten hipotetyczny proces - w
najogólniejszych zarysach - do procesów przyspieszania cząstek w akceleratorach cyklicznych, co też zostało natychmiast
wykorzystane w publikac jach popularnonaukowych, jako piękny, choć bardzo daleki od ścisłości wywód poglądowy...
"Wyobraźmy sobie zwykły, dobrze znany synchrocyklofazotron o promieniu równym promieniowi Wszechświata..." Tak to
mniej więcej wyglądało w wykładach popu laryzatorów. Trzeba tu dodać, że zarówno ścisłe, jak i popularne wykłady
hipotezy Poola-Tresnera przemilczały dyplomatycznie kwestię przekroczenia przez quazony prędkości światła. Ktoś tam
nawet odkrył, czy raczej: wydawało mi się, że odkrył coś w rodza ju "promieniowania Czerenkowa", które to
promieniowanie to warzyszy ruchowi cząstki z prędkością przekraczającą prędkość światła w danym ośrodku.
Największe jednak powagi naukowe i uznane autorytety odnosiły się dość wstrzemięźliwie do całego problemu.
Wypowiedzi wielkich uczonych były raczej wymijające. Nie było w tym nic dzi wnego: każdy niemal dzień mógł
przynieść nowe informacje i fakty. Quazon beta zbliżał się najwyraźniej do mgławicy. W tej ostatniej można było już
zaobserwować skutki tego zbliżania: coś w rodzaju gigantycznego przypływu i rosnącej z miesiąca na miesiąc deforma cji.
Powściągliwe stanowisko autorytetów naukowych okazało się zupełnie słusznym wyjściem z sytuacji: następne
dwa lata przyniosły rozstrzygnięcie wątpliwości. Profesorowie uniknęli przykrej konieczności wycofywania się z zajętych
przedwcześnie stanowisk, co przypadło w udziale mniej cierpliwym, a łasym na sukcesy młodszym naukowcom.
Quazon beta wniknął w głąb mgławicy, która całkowicie zmieniła formę, dzieląc się na dwie prawie równe części,
obdarzo ne stosunkowo dużymi prędkościami oraz trzy części mniejsze, lecz niezmiernie szybkie, które, po dokonaniu
wstępnych obserwacji po- równawczych uznano za identyczne z... quazonami.
To zaskoczyło wszystkich. Uczeni w zaciętym milczeniu przystąpili do konstruowania nowych teorii. Tylko prasa
nie straciła rezonu i bębniła teraz o łańcuchowym rozszczepieniu galaktyk i podobnych bzdurach...
... az! - wykrzyknął profesor. - W tej chwili stało się coś dziwnego...
- Widział pan?! To jest właśnie dowód! Wykazałem, że poje dyncza galaktyka nie jest niepodzielną cząstką materii!
Strumień quazonów rozszczepia galaktykę na dwie części z wydzieleniem kilku następnych quazonów! To daje możliwość
uzyskania reakcji łańcuchowej, samopodtrzymującej się... Można będzie wyzwolić w ten sposób kolosalne ilości energii.
To może być bardzo istotne, może mieć znaczenie militarne!
- Eee... Z tym rozszczepieniem galaktyk, to jeszcze nic pewnego - powiedział profesor. - Czy próbowałeś
wyobrazić sobie, jak świat nauki przyjąłby taką heretycką hipotezę? Od czasów Toldana wiadomo, że galaktyka jest
elementarną, niepodzielną cząstką materii... Trzeba by zmieniać wszystkie podręczniki fizy ki...
Profesor uśmiechnął się melancholijnie, po czym podrapał się leniwie prawą macką w szósty (licząc od prawej)
czułek w dziewiątym rzędzie od góry.
Epizod bez następstw
Suchy wiatr od strony pustyni nieustannie siekł drobnymi ziarenkami rudego piasku. Zimno dawało się odczuć
coraz silniej. Chifu otulał się szczelnie swą obszerną szatą, odwracał twarz, przymykał piekące powieki. Spoglądał co
chwila w stronę kępy suchych, kolczastych krzewów, rosnących o sto kroków od miejsca, gdzie leżał za niewielkim
kamieniem. Cień osła poruszał się od czasu do czasu na tle zachodniego nieba. To uspokajało Chifu, przynajmniej na
chwilę. Kamień, tuż przy twarzy, dawał złudzenie osłony przed wiatrem i przed czymś jeszcze - nieznanym, niewiadomym,
na spotkanie którego Chifu wybrał się tej nocy, gdy wreszcie ciekawość przemogła strach.
Noc była ciemna, bezksiężycowa, bezchmurna i chłodna. Pustynia, rozciągająca się na wschodzie, zlewała się w
oddali z ciemną płachtą gwiaździstego nieba. Chifu wytężył wzrok. Tak, nie mylił się. To tam właśnie. Na tle ciemnego
nieba rysowała się jeszcze ciemniejsza sylweta ogromnej bryły. Chifu wpatrywał się długo, aż oczy zaszły mu łzami i znów
musiał odwrócić głowę w stronę zarośli. Osioł stał spokojnie, widać było nawet jego miarowo wahający się ogon. Chifu
znów spojrzał przed siebie. Za dnia, z daleka, wyglądało to inaczej. Najpierw był oślepiający błysk, jakby słońce
zachodziło na wschodzie. Ognista plama dotknęła piasku, w niebo wzbił się tuman, który przesłonił na długą chwilę to
miejsce. A potem, gdy piasek opadł, Chifu dostrzegł smukły kształt połyskującej srebrzyście iglicy, skierowanej w niebo.
Stanął wtedy, jak skamieniały. W kilka chwil po błysku dobiegł go daleki grzmot. Osioł poderwał się do ucieczki i Chifu
musiał biec za nim, by nie pozostać sam wśród piasków. Przed zachodem słońca dotarł do oazy, gdzie już opowiadano
nieprawdopodobne plotki o dziwnym zjawisku na pustyni. Niektórzy byli zdania, że to bóg- Słońce, albo może jego
wysłannik, zstąpił na pustynię. Wszyscy byli zgodni, że nie należy w żadnym razie mieszać się do boskich spraw i na
wszelki wypadek nie zapuszczać się w tamtą stronę.
Chifu chciał tylko zbliżyć się pod osłoną ciemności na tyle, na ile pozwoli mu własny strach i popatrzeć. Noc była
jednak zbyt ciemna, by z tej odległości zobaczyć cokolwiek poza zarysem niewyraźnego kształtu, niepodobnego do iglicy,
którą widział w dzień.
Ostrożnie uniósł się zza głazu, raz jeszcze spojrzał na osła i ruszył powoli naprzód. Szum wiatru, wdzierającego się
z piaskiem pod odzienie, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Od czasu do czasu dało się słyszeć dalekie wycie szakala, ale
Chifu nie bał się szakali. O wiele gorsze były dzikie i krwiożercze likaony. Na szczęście, polowały w dzień i w tej okolicy
trafiały się rzadko. Dotknął rękojeści noża zatkniętego za rzemień, którym był przepasany. Poczuł się pewniej, przyspieszył
kroku. Spod nóg smyrgnął mu spłoszony skoczek pustynny, ale Chifu nie zatrzymał się ani na chwilę, choć serce tłukło mu
się w piersi i czuł chłodny dreszcz w karku. Wiatr przycichł jakby, obraz gwiazd wyostrzył się. Na ich tle coraz wyraźniej
rysował się ostro zakończony, trójkątny cień. U jego podstawy dostrzegł dwa maleńkie, wędrujące światełka, wytężył
słuch. Od strony ciemnej bryły dobiegł jakiś jednostajny szum i miarowe postukiwania.
Próbował ocenić odległość, ale w ciemności perspektywa spłaszczała się zupełnie. Mogło być trzysta kroków, albo
tylko pięćdziesiąt... Trójkąt sterczał w niebo, nieporuszony, o gładkich krawędziach, jak zarys gigantycznej budowli.
Położył się za fałdem nawianego piasku. Światełka zniknęły skrywając się za brzegiem ciemnego konturu.
Chyłkiem podbiegł kilkanaście kroków, potem jeszcze bliżej. Mógł teraz dostrzec biegnącą ku górze krawędź dwóch
trójkątnych płaszczyzn, zbiegających się gdzieś wysoko ku wspólnemu wierzchołkowi. Budowla musiała być ogromnym
ostrosłupem. Chifu ocenił, że podstawy obu trójkątów schodzą się pod kątem prostym, jak granice poletek rolników nad
Wielką Świętą Rzeką, które wytyczał ubiegłej jesieni, gdy pomagał mierniczemu Phiro. Pamiętał dobrze tę pracę i
wszystkie cięgi, które spadły na jego grzbiet. Najbardziej utrwaliła się w jego pamięci trzcina, którą posługiwał się pisarz
Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań
25
Janusz Andrzej Zajdel 49 opowiadań 869113325 Budząc się, jeszcze w półśnie, poczuł, że jest mu chłodno i niewygodnie. Pomyślał, że to na pewno spadek ciśnienia w kolektorze ciepłego sprężonego powietrza. Zdarza się to niekiedy. Sięgnął do regulatora, by zwiększyć dopływ, ale nie pomogło nawet całkowite odkręcenie kurka. Nadal leżał na zimnym i twardym tworzywie pokrywającym spalnię, zamiast unosić się wygodnie na poduszce powietrznej. Stęknął, rozcierając obolałe ramię. Wstał i włączył vifon. Aparat nie działał... W łazience powiodło mu się nie lepiej. Wyskoczył stamtąd, zlany lodowatą wodą. Suszarka też oczywiście nie działała. "Widocznie jakaś poważniejsza awaria" - pomyślał, wycierając się papierowym ręcznikiem. Ubrał się spiesznie, bo w mieszkaniu robiło się coraz zimniej. "Co za dzień! - myślał, zasiadając przed iluzorem i przekręcając gałkę. - Od dawna nie pamiętam czegoś takiego, żeby naraz wszystko... Ciepło, powietrze, łączność... i chyba iluzor też do licha!" Mimo że aparat był już od dobrej chwili włączony, nie pojawił się na jego ekranie nawet zarys obrazu. Zmienił kanał - i nadal nic. Ani wizji, ani fonii, ani woni. Zaklął pod nosem. To już zaczynało wyglądać na katastrofę. Sięgnął po mikrofon sieci awaryjnej i wywołał służbę naprawczą. Czekał długo, lecz nikt nie odpowiadał. Siedząc tak, skulony z zimna, poczuł na domiar złego jakieś dziwne mrowienie i ssanie we wnętrznościach. Po dłuższej dopiero chwili uzmysłowił sobie, że to od dawna nie doznawane uczucie oznacza głód. Jeszcze raz wywołał centralę i kazał połączyć się z Naczelną Odżywialnią. - Dzień dobry. Tu dyżurobot 64 - zgłosił się automat. - Co wy tam wyprawiacie! Dlaczego jestem głodny? Oszukujecie na kaloriach! Ja złożę zażalenie! - U nas wszystko w normie - powiedział robot spokojnie. - Proszę sprawdzić podłączenia abonenckie. Przewody były podłączone prawidłowo, lecz mimo to uczucie głodu wzmagało się. Dzwonek. Spojrzał z nadzieją w stronę wejścia. W drzwiach stanął stary, podniszczony robot, z równie zużytą torbą na narzędzia i szwedzkim kluczem w dłoni. - Dzień dobry, panie 869113325 - powiedział skwapliwie. - Witam, witam - ucieszył się użytkownik mieszkalni. - Jesteś specjalistą od iluzorów? Czy może od sieci cieplnej? - Ani to, ani tamto. Przykro mi, że musiałem pozbawić pana śniadanka. - Jak to? Dlaczego? - Po prostu. Dostałem zlecenie na odłączenie wymiennika pokarmowego od pana instalacji. Rachuneczek nie uregulowany, drogi panie. Dłużej już nie mogliśmy czekać. Konto puste, pracować nie chce się szanownemu panu, nóżkami pokręcić, rączkami pomachać... To i krewkę musimy odłączyć. Proszę sprawdzić sobie stymulatorek serduszka, uruchomić, zamknąć pętelkę wewnętrznego obiegu, cewniczki od kolektora odłączyć... - Jak to? Chcesz mnie odłączyć od centralnego krwiobiegu? Chcesz mnie zamordować? Zostaw te cewniki, bo jeszcze coś poplączesz... Słyszałem o takim, co mu robot przez pomyłkę włączył żeńskie hormony i biedak o mało płci nie zmienił. - Niech pan nie utrudnia - obruszył się robot. - Czy pan gotów, bo odłączam... Nie chciało się pracować, nie będzie się korzystało z udogodnień. Obieg płucny też proszę sobie na własne płucka przełączyć. Sprawdzić lewe, prawe... W porządku? Tchawiczkę połączymy z aerociagiem i trzeba będzie samemu krewkę wentylować, hemoglobinkę utleniać... - A co z moim śniadaniem? - jęknął 869113325. - Jedną chwileczkę. Przełyczek podłączymy, a jakże, do zupociągu, dziś pomidorowa z kluseczkami, mówili mi, że smaczna, ale sam nie używam. Żołądeczek w porządku? Strawi, nie ma obawy, chociaż pewnie odwykł. Sztuczną nereczkę centralną podłączymy na wszelki wypadek, gdyby pan się czymś zatruł. Teraz wszyscy się zatruwają nadużywając pigułek rozrywkowych. - Zbrodniarze! - protestował coraz słabiej 869113325. - Mam oddychać? Tym śmierdzącym powietrzem z rury? Mam łykać ogólną zupkę z rurociągu? Za co? Dlaczego? - To normalny los leniwych. Ja tam zawsze na swoją bańkę oliwy zarobię, a jak mi przyjdzie ochota poiskrzyć, to też mnie na to stać - burknął robot, zgarniając narzędzia do torby. - Ostatnio roboty stały się zdumiewająco bezczelne i aroganckie - zauważył 869113325. - Będę musiał złożyć zażalenie... - Hm, a do kogo pan skieruje skargę, jeśli wolno spytać najuprzejmiej szanownego pana? - powiedział robot z nie tajonym sarkazmem. - Radziłbym raczej zająć się pracą, bo będzie jeszcze smutniej. Skończy się zupka, zakręcimy wodę spożywczą i gospodar czą, nawet światełko wyłączymy. Zostanie panu tylko kanalizacja, ale hi, hi! - na nic się nie przyda, gdy zupki nie będzie. No, to już, gotowe. Jak serduszko? Pompuje jak złoto. Niech pan oddycha ekonomicznie, powietrze coraz droższe, a pan niewypłacalny. Otrzymał pan kredyt tylko na potrzeby elementarne. Żadnych luksusów. I proszę się nie zaziębić, bo po odłączeniu od centralnego krwiobiegu żadne antybiotyki nie docierają do pańskiego organizmu. Do widzenia, panie 869113325! Robot wyszedł, a Człowiek 869113325 ciężko westchnął. Czuł wokół siebie niemiłą woń zatęchłego powietrza, które wydychał. "Oszuści! - pomyślał. - Dają powietrze przemysłowe zamiast oddechowego. Pomidorowa była kwaśna i miała posmak grochówki. Widocznie rurociąg niezbyt starannie wypłukano po wczorajszym obiedzie. Z rozrzewnieniem wspomniał czasy, kiedy to wieczorem wystawiało się pustą butlę za drzwi, by rano znaleźć ją napełnioną świeżutkim, czystym powietrzem górskim z zapachem igliwia i siana. Można z tym było wyjść na zewnątrz, przespacerować się, w skafandrze wprawdzie, ale zawsze to było przyjemne... Dawno już nie wychodził na zewnątrz. Butli jakoś ostatnio nikt nie wymieniał albo może sąsiedzi kradli pełne spod drzwi, zostawiając puste... A i program w iluzorze był tak bogaty i urozmaicony w porównaniu z tym, co można zobaczyć Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 1
na zewnątrz, i pigułki iluzyny coraz lepszej jakości. Ostatnio nawet podobno wynaleziono znakomity gaz rozrywkowy, iluzyt, który można było sobie zamawiać rurociągiem do mieszkalni... 869113325 poprawił podłączenie powietrza i centralnej nerki, odłączył przełyk od zupociągu i wlokąc za sobą przewody, poczłapał smętnie w stronę pracmaszyny. "Nie ma innej rady, trzeba się zabrać do roboty, zarobić trochę, bo zupełnie mnie odłączą!" - pomyślał siadając na siodle i opierając nogi na pedałach. Chwycił w obie dłonie dźwignię. "Jakiż to ma sens?" - rozmyślał pedałując zawzięcie i poruszając rytmicznie dźwigniami pracmaszyny. Sięgnął do kieszeni po flakonik iluzyny, ale nie znalazłszy ani jednej tabletki, z konieczności myślał dalej. "Czy zawsze człowiek musiał tak bezustannie, bez chwili wytchnienia...? To prawda, zrobiłem sobie kilkutygodniową przer wę, nie chciało mi się pracować, ale... czyżby wszystkie moje oszczędności stopniały tak błyskawicznie? Puste konto!" Po chwili namysłu uprzytomnił sobie jednak, że to zupełnie możliwe. Czasem, gdy włączał przez pomyłkę ten najnudniejszy i najtańszy program informacyjny w iluzorze, słyszał o wzroście cen... Po trzech godzinach obracania pedałami i szarpania dźwigien doszedł do wniosku, że jednak dawniej musiało być lepiej, choć na pewno wszystko było bardziej złożone i mniej wygodne. Ale za to człowiek nie zależał tak silnie od otoczenia... "Teraz wystarczy zakręcić człowiekowi kilka kurków - i już po nim. Spróbuj tylko przez pewien czas nie obracać tych cholernych pedałów". Niby wygoda, wszystko na miejscu, z dostawą do mieszkalni, nawet praca. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz, nie ma problemu komunikacji, rozrywki są dostępne dla każdego, jedzenie również... A na zewnątrz podobno nie ma już ani grama powietrza. Albo może jest, ale zupełnie do niczego. "Ech, dobra i ta pomidorowa z kluseczkami!" - westchnął, pedałując ostro. Bolały go ręce i nogi. "A gdyby tak... w ogóle przestać? Zobaczyć, do czego to doprowadzi? Co oni wówczas zrobią? Czy pozbawią mnie i cuchnącego powietrza, i kwaśnej zupki? Jakiż sens ma ogólne pedałowanie, uprawiane w każdej mieszkalni, tak samo w em jeden, jak i w em cztery, tyle że na różną liczbę rąk i nóg... Że niby trzeba oddać energię do wspólnego banku, proporcjonalnie do ilości zużywanych dóbr? Kto dziś wierzy, że ta energia ma jakiekolwiek znaczenie w ogólnym bilansie? Chyba już raczej chodzi o cele wychowawczo-społeczne: że niby nikt nie żyje za darmo. Pracuj - a będziesz miał. Nie pracujesz - nie masz nic. Niby słusznie. Ale żeby zaraz wszystkiego pozbawiać? Czy po to ongiś automaty przejęły od człowieka ciężki wysiłek fizyczny, a komputery umysłowy, aby teraz znów zmuszać ludzi do fizycznego wysiłku, w formie zunifikowanej, doskonale wymiernej: jeden obrót - jeden punkt na konto... łatwo porównać, kto ile pracował, ale po co? Komu na tym zależy, komu to służy, teraz gdy wszystko można by mieć za darmo. Oni z niezrozumiałych przyczyn kultywują stare obyczaje epoki niedosytu wtłaczając w nie ludzi współczesnych..." Przestał kręcić pedałami i otarł pot z czoła. Sprawdził stan licznika i zarobione punkty przesłał na swoje konto z dyspozycją pokrycia należności za abonament iluzoryjny. Chciał już zejść z siodła i włączyć iluzor, gdy nagła myśl osadziła go na miejscu. "Zaraz, zaraz... Jacy "oni"? Któż to taki? Supermózg centralny, roboty... i kto jeszcze? Kto? Jeśli wszyscy tkwimy na przemian przed iluzorem lub przed pracmaszyną, to któż pozostaje? Kim są o n i? Robot, komputer, maszyny stworzone przez ludzi nie mogą go zabić. Ale tworzą system. System! Sieć, w którą jesteśmy wplątani... Jeśli człowiek przestanie obracać pedały pracmaszyny, to na mocy stworzonych przez siebie praw zginie z zimna i głodu. Sam sobie odłączy środki niezbędne do życia. Sam - sobie! Robot tego nie może zrobić, ale jeśli człowiek sam... ...jakże aroganckie stały się ostatnio roboty... One tylko na to czekają: żebyśmy przestali obracać tymi pedałami w naszej podróży donikąd w ścianach mieszkalni, na smyczach jadłociągów i w hipnozie iluzora. To one wymyślają te wspaniałe rozrywki, tysiąc razy piękniejsze niż brzydki, zniszczony krajobraz planety... To one wymyślają pigułki szczęścia, bo któż by! ...Ale co robić? Co robić?... Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co możemy zrobić przeciw nim!" Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu. Awaria Na czole Gaya iskrzyły się kropelki potu, choć temperatura w kabinie była dokładnie stabilizowana. Sylwia tępo patrzyła na pulpit witalizatora. - No, i co teraz będzie? Pytanie Sylwii rozzłościło Gaya, choć było czysto retoryczne. - Wciąż nie rozumiesz? Nie rozumiesz, co się stało? Tu już nie chodzi o ten defekt silnika, to jest zupełnie nowy problem. Jeśli Vitti nie żyje, a w każdym razie nie sposób przywrócić go do czynnego życia, to z innymi może być tak samo. Wszyscy z pierwszych trzech pokoleń są martwi, rozumiesz? Ich ciała są w porządku, ale nie wrócą do życia... - Skąd wiesz? - Wiem... - Gay zawahał się. - Próbowałem... Jeszcze dwóch próbowałem ożywić... Skutek podobny, to znaczy żaden. Mózg nie podejmuje funkcji sterujących, świadomość nie powraca... - Może to tylko defekt witalizatora? - Może... Ale równie prawdopodobne, że coś się stało w obrębie obwodów zastępczych, regulujących anabiozę. Na tym nikt się tutaj nie zna, nawet ci z pierwszego pokolenia. Zresztą, instrukcja wyraźnie zabrania jakichkolwiek manipulacji w obwodach sterowania anabiozą. - A więc... - Sylwia urwała, jakby bojąc się dopowiedzieć myśli, która powstała w jej w głowie już w chwili, gdy dowiedziała się o kłopotach z witalizacją Vittiego. - Tak, tak. Nie ma sensu ukrywać przed sobą tego, co jest oczywistym wnioskiem. Gay mówił podniesionym, nienaturalnie wysokim głosem. - Nie ma żadnej pewności, czy ktokolwiek obudzi się z anabiozy. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 2
Milczeli długą chwilę, patrząc w podłogę. Każde z nich rozważało nasuwające się konsekwencje odkrycia, spowodowanego koniecznością witalizacji specjalisty od napędu fotonowego. - Czy powiemy im o tym, Gay? - Nie... Chyba nie! Przecież całe czwarte pokolenie w ciągu trzech - czterech najbliższych lat powinno znaleźć się w przetrwalnikach... Jeśli się dowiedzą, nikt nie zechce ryzykować... Wybuchnie panika... - Gay, przecież my także należymy do czwartego pokolenia! - Dlatego właśnie musimy się dobrze zastanowić, zanim podejmiemy decyzję... Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwe konsekwencje. Sytuacja w jakiej znalazła się załoga „Cetusa" była wyjątkowo koszmarna. W dziewięćdziesiątym ósmym roku podróży, na dwadzieścia kilka lat przed planowanym terminem osiągnięcia celu wyprawy, operator urządzeń biostatycznych Gay IV Masson, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że umieszczeni w biostatycznych przetrwalnikach członkowie załogi nie powracają do życia po zastosowaniu normalnych procedur witalizacyjnych. Sam fakt niemożliwości ich ożywienia byłby, być może, tragedią dla reszty załogi, bo ludzie w przetrwalnikach byli przodkami żyjących na statku. Jednak tragedia ta nie stanowiłaby, sama przez się, zasadniczej przeszkody dla kontynuowania lotu, gdyby nie fakt, że wszyscy żyjący, a także ich dzieci, wnuki i dalsi potomkowie mieli według założeń harmonogramu podróży w odpowiednim czasie zająć przeznaczone dla nich miejsce w przetrwalnikach. Wyprawa do gwiazdy Tau Ceti została zaplanowana jako lot pokoleniowy, w systemie Bóllinga-Rodesa. Oznaczało to, że trzydziestodwuosobowa załoga startująca z Układu Słonecznego i stanowiąca pierwsze pokolenie, w okresie pierwszych dwudziestu pięciu lat podróży obsługiwała urządzenia statku, dając równocześnie początek drugiemu pokoleniu: rodząc dzieci, wychowując je i szkoląc w specjalnościach potrzebnych na statku. Wszystko było zaplanowane nad wyraz precyzyjnie. Szesnastu mężczyzn i szesnaście kobiet, wyselekcjonowanych pod względem walorów fizycznych i umysłowych, zbadanych genetycznie i psychologicznie ruszyło w podróż, której cel osiągnąć miały ich prawnuki, a doprowadzić statek na powrót do Układu Słonecznego - wnuki z imponującą ilością przedrostków „pra". Każda z par rodziców w każdym pokoleniu miała za zadanie wychować syna i córkę. Zastosowano, oczywiście, wszelkie dostępne kryteria doboru par małżeńskich w pokoleniach urodzonych na statku oraz niezawodne metody planowania płci noworodków. W ten sposób po dwudziestu pięciu latach, pięćdziesięcioletni rodzice przekazywali obowiązki swym dwudziestopięcioletnim dzieciom, a sami udawali się na zasłużony odpoczynek do przetrwalników, w których mieli powrócić na Ziemię w dwieście przeszło lat od chwili startu wyprawy. Procedura ta miała powtarzać się cyklicznie przez szereg pokoleń, aż do momentu powrotu. Metoda ta - może trochę ahumanitarna, jak twierdzili jej przeciwnicy - była w gruncie rzeczy najracjonalniejszym i najbardziej humanitarnym wyjściem z sytuacji. Wobec prędkości osiąganych przez ówczesne statki międzygwiezdne, znacznych, lecz dalekich jeszcze od prędkości światła, system wymiany pokoleniowej był jedynym, który umożliwiał dotarcie do gwiazd w promieniu kilku czy kilkunastu lat świetlnych. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli w rezultacie powrócić na Ziemię w wieku nie przekraczającym pięćdziesiątki, a więc nie marnując całego. życia na podróż kosmiczną, wykorzystując lata największej efektywności umysłowej na naukę i pracę na statku. Przy tym pogrążeni w anabiozie członkowie poprzednich pokoleń nie zajmowali tak wiele cennej przestrzeni wewnątrz statku i nie zużywali żywności, powietrza i wody. Ponieważ równocześnie tylko dwa pokolenia żyły czynnym życiem, stan załogi wynosił zawsze przeciętnie około 64 osób i dla tylu przewidziano przepustowość urządzeń regeneracji atmosfery, obiegu wody i produkcji żywności. Wszystko przebiegało normalnie do czwartego pokolenia. I teraz właśnie, w wyniku dość ,istotnej awarii silnika, powstała potrzeba przekonsultowania problemu ze specjalistą z pierwszego pokolenia. Regulamin służby załóg przewidywał taką możliwość. Ludzie z pierwszego pokolenia, szkoleni jeszcze na Ziemi, a więc bardziej wszechstronnie i lepiej obeznani z konstrukcją urządzeń statku, mogli być w razie konieczności witalizowani na czas potrzebny dla usunięcia awarii. Konieczność taka wystąpiła po raz pierwszy w dziewięćdziesiątym ósmym roku podróży, co niewątpliwie świadczyło dobrze o niezawodności statku z jednej, a o kwalifikacjach załóg szkolonych w czasie lotu z drugiej strony. Jednakże próba witalizacji Vittiego ujawniła drugą awarię, której usunięcie należało do problemów o charakterze błędnego koła: zawiodły urządzenia witalizujące. A może nawet sam system utrzymania utajonego życia ludzi w przetrwalnikach... Gay obejmował żonę ramieniem i gładził jej włosy. - Nic nie pomogą łzy, Sylvio - mówił łagodnie. - Taka chwila mogła nadejść, wiedzieliśmy o tym. Rozpoczęliśmy życie w tym statku i być może będziemy musieli je tu zakończyć. Przecież tam na Ziemi, też jest podobnie. Ziemia - to też taki statek z załogą złożoną z kolejnych pokoleń. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. A cel ich podróży jest niedosiężny. Sama podróż jest celem... Pomyślmy, że i my tak samo... - Ale... przecież nie jesteśmy jeszcze starzy! Dlaczego mielibyśmy dobrowolnie ryzykować zaśnięcie snem bez przebudzenia? Dlaczego nie możemy przeżyć swoich lat, choćby tutaj, ale do końca? Ja nie chcę, Gay! Nie chcę iść do przetrwalnika, z którego już nie ma powrotu! - Ależ, Sylwio, kochanie... Przecież nie możemy inaczej! - Mówił wciąż łagodnie i spokojnie, choć czuł, że nawet siebie nie jest w stanie przekonać o nieuchronnej konieczności decyzji, jaką zamierzał podjąć. - A nasze dzieci? Co powiesz Rei i Danowi? Zataisz to przed nimi także? Pozwolisz, aby zginęli, jak my, jak wszyscy inni? Gay milczał. Raz jeszcze rozważał skutki swego postanowienia. Jeśli ogłoszę, że system przetrwalnikowy nie działa, nikt nie zechce poddać się anabiozie. Co stanie się dalej? Piąte pokolenie, pokolenie naszych dzieci, nie zechce mieć dzieci, by nie skazywać ich na beznadziejny żywot w Kosmosie. W takim przypadku statek wyżywi nas wszystkich, ale... nie będzie szóstego pokolenia. Załoga wymrze przed osiągnięciem celu... Nawet, gdyby rozpocząć już teraz hamowanie i powrót, to na Ziemię wróci co najwyżej garstka staruszków... Całe poświęcenie i wysiłek wszystkich załóg pójdzie na marne... Może być także inaczej: w obliczu bezsensu egzystencji, pozbawieni nadziei powrotu, która nadawała dotąd sens wszelkim poczynaniom ludzi na statku, członkowie piątego pokolenia przestaną przestrzegać reguł instrukcji lotu. Będą się rozmnażać bezplanowo, lekceważąc zasady doboru i limity ilościowe. Naruszeniu ulegnie bilans żywnościowy. Zapanuje głód i przeludnienie. Nikt nie będzie chciał szkolić ani być szkolonym, bo i po co? Nie, nie wolno ryzykować... Musimy zachować się tak, jakby nic się nie stało. Przekonam dowództwo, że poradzimy sobie z silnikiem bez pomocy eksperta z Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 3
pierwszego pokolenia. Znajdę jakiś „kruczek" w instrukcji, albo sfałszuję ją tak, aby nie było uzasadnienia dla witalizacji Vittiego... Muszę to zrobić... - Posłuchaj, Sylwio! - Gay przycisnął żonę do piersi. - Nic się nie stało. O niczym nie wiemy. Nie możemy naruszyć reguł tej gry. Moglibyśmy narobić dużo złego... - Nie chcę! Nie potrafię... Jak można pozwolić, aby ci wszyscy ludzie, w tym nasze dzieci, w wieku pięćdziesięciu lat popełnili zbiorowe samobójstwo, sądząc, że zachowują resztę życia, aby przeżyć je na Ziemi! To nieludzkie, Gay! - Równie nieludzkim byłoby ogłosić prawdę! - Więc, chociaż Rea i Dan... Niech oni wiedzą, niech sami zadecydują... - Nie można, Sylwio. Żadnych kompromisów. Zrozum, nie wolno nam zaprzepaścić celu, do którego dążymy wszyscy! Jeśli zostawimy wszystko tak, jak było dotąd, istnieje szansa, że nikt nie dowie się o niczym do końca podróży! Ostatnia generacja załogi doprowadzi statek z powrotem na Ziemię. - ...i przywiezie setki martwych ciał swoich przodków! Czy to jest ten twój sens i cel? - W przeciwnym razie... - zaczął Gay, lecz Sylwia wyrwała się z jego objęć i zanim zdołał ją zatrzymać, wybiegła z kabiny. Gay patrzył za nią, w otwór drzwi, lecz nie pobiegł jej zatrzymać, choć wiedział, co chciała zrobić. Po kilku minutach do kabiny wbiegł Dan. Był wzburzony. - Czy to prawda, tato? - Zamknij drzwi. Dan zignorował polecenie. Mówił głosem podniesionym, prawie krzyczał. - To prawda! Rozumiem. A ty chcesz zachować to w tajemnicy? Od urodzenia wmawiano nam wszystkim, że mamy zagwarantowany powrót na Ziemię, a teraz... Zaplanowano nasze życie bez pytania nas o zdanie. Kto im pozwolił skazywać nas na to życie, tutaj? Kto ich upoważnił do ograniczania nas w czasie i przestrzeni? To... to jest draństwo, zwykłe świństwo... - Synu... - Gay słabo próbował przerwać Danowi. - Kto pozwolił... im... wam... - głos Dana załamał się. Oparty o ścianę, utkwił oczy w suficie. - Na Ziemi też nikt nikogo nie pyta, czy chciał się urodzić -- powiedział Gay cicho. - Ale tam... tam jest przynajmniej prawdziwe życie, nie taka wegetacja, jak tu... Mamiono nas tym życiem. Obiecywano... I co? Głupi defekt układu przetrwalnikowego skazuje nas na trwanie tutaj... Powiem im, niech wiedzą. Niech się nie łudzą. Niech zaczną życie prawdziwe, tutaj, na miarę tutejszych możliwości... Nauka! Wiedza! Regulamin! Po co to wszystko, dla kogo? Dla tamtych na Ziemi? Kim są dla mnie, dla ciebie? Wrobili nas w to, w czym siedzimy teraz! A my mielibyśmy jeszcze robić coś dla nich? Nie! Nie ma sensu robić tu czegokolwiek, ani też wracać do nich, na Ziemię. To jest nasz świat, niech zostanie naszym... - Zostaw to wszystko tak, jak jest. Nie zdajesz sobie sprawy ze skutków... Gay urwał w pół zdania, bo Dan już go nie słuchał. Frey przeciskał się między stojakami, z których zwisały pozrywane kable. W module aparatowym było ciemno. Frey wiedział, że tu właśnie jest bezpiecznie, choć daleko od syntetyzatorów pożywienia. Przycupnął pod tablicą rozdzielczą, na której jarzyła się jedyna pomarańczowa neonówka. Natężył osłabiony słuch. Wydawało mu się, że coś brzęknęło metalicznie. Znieruchomiał. Nagły błysk światła olśnił jego twarz. - E, ty, tam, staruchu! Wyłaź! Hej, Kor, chodź tutaj, mam jednego, chyba jeszcze z ósmego pokolenia. No stary, ruszaj się! Dawno już czas na ciebie! Do przetrwalnika z nim, Kor, chodź tu prędzej, bo się wyrywa... Dwóch kilkunastolatków powlokło wierzgającego staruszka w stronę modułu przetrwalników. - Popatrz tylko, uchował się taki! Nie będziesz już nas obżerał, dziadku. Musi być porządek, bo do czego dojdzie ten świat... Avu podrapał się czarnymi pazurami po włochatej piersi, potem kopnął jakiegoś bachora, który plątał mu się pod nogami. Potoczył dookoła wzrokiem. W ciemności wyczuł obecność kogoś obcego, więc mocniej zacisnął dłoń na uchwycie wyrwanej z przegubu dźwigni manewrowej. - Huu! - burknął. - Wa-hoo?' Wokół było cicho. - Wa-hoo? - powtórzył Avu głośniej i skoczył przed siebie w kierunku, z którego dobiegł ledwo dosłyszalny szmer. - Aghhr! - wrzasnął, uderzając na oślep. - Yohuu! -odpowiedział mu wrzask z lewej. Poczuł silne uderzenie w kark. Jęknął i zamilkł. Biuro Kontroli Przestrzeni Galaktycznej. Furta ewidencyjna obiektu kosmicznego nr 0789432a. Typ: sonda bezzałogowa; pochodzenie: układ gwiezdny F-5I 8994I (peryferyjny obszar siedemnastego sektora Galaktyki); cel: niesprecyzowany; zadanie: prawdopodobnie lot eksperymentalny, zakończony utrata kontroli nad obiektem. Uwagi: konstrukcja obiektu wykazuje cechy charakterystyczne dla średnio rozwiniętej cywilizacji o zasięgu układowym. W momencie przechwycenia stwierdzono brak w obiekcie istot rozumnych. Wykryte w sondzie prymitywne organizmy żywe oparte na węglu stanowią prawdopodobnie obiekty doświadczalne i są gatunkiem niższym ewolucyjnie od twórców sondy. Zastosowane procedury badawcze wykazały ich pełną niezdolność do wykorzystania urządzeń technicznych. Urządzenia wewnętrzne sondy zdewastowane w znacznym stopniu, prawdopodobnie na skutek nadmiernej swobody pozostawionej obiektom doświadczalnym i nadmiernego ich rozmnożenia się. Część obiektów doświadczalnych pozostawała w stanie anabiozy, co sugeruje, że celem eksperymentu było badanie zachowania się organizmów tego typu w czasie podróży kosmicznej, odbywanej w stanie czynnym i biernym. Wnioski: Ze względu na brak jednoznacznej interpretacji, zastosowano artykuł XXIII, paragraf 66, punkt 4a Konwencji Galaktycznej, zgodnie z którym obiekt pozostawiono w stanie, w jakim przybył i nie dokonując żadnych modyfikacji sytuacji w jego wnętrzu, oznakowano numerem i cecho Urzędu Kontroli, a następnie skierowano w drogę powrotna do miejsca pochodzenia, zgodnie z odwrotna trajektorią dotychczasowej podróży, traktując go tym samym jako „obiekt zabłąkany wskutek przekroczenia zasięgu sterowania zdalnego". Bunt Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 4
Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne poruszanie się bez skafandra. Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobną do człowieka. Potężny tułów nosił na sobie wspaniała, dużą głowę o wysokim czole i mądrym spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast "dzień dobry panu", które już miałem na końcu języka, powiedziałem: - Witam panów! Odpowiedziały mi dwa głosy - jeden niski, dźwięczny, drugi - piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej dużej głowy. Postać składała się z dwóch osób! Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział - sposobem "na barana" - osobnik składający się nieomal wyłącznie z dużej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyje dużego osobnika, maleńkie rączki zaś trzymały go za uszy. Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnął coś cichutko. Duży ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostrożnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe normalne miejsce i razem zbliżyli się do mnie. - Witajcie podróżnicy! Skąd przybywacie? - spytała duża głowa. - Jestem j e d e n - wyjaśniłem - i przybywam z Układu Słonecznego. Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, że robi jakieś porozumiewawcze miny, zezując w dół, na swego dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych zespołów wielko i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi przewodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie - maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych rozmiarów. Poza tym wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z tym, że każdy mebel występował w dwóch wersjach - normalnej i miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w przylegającej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy - życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali nieporadnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąż bezradnie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce. - Wędrowcze! - zagaił jeden z przybyłych. - Wiemy, że nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i już nie sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać zgubne dla naszej cywilizacji! - Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z moim przybyciem? Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała tak wysoko. - Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem - w krótkich słowach, bo czas nagli - przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego, nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizycznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich, mało używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem - przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetyczną, programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skądinąd założenia, że Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś - nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myslowych. Zauważył, przybysz, że spośród organów ciała - oprócz, ma się rozumieć, głowy - jedynie wskazujący palec naszej prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urządzeń liczących. Wracajmy jednakże do naszej historii, Otóż nieuniknioną konsekwencją tak daleko posuniętej specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej. Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięższe, a Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekają, że muszą je dźwigać i mniemają, iż z powodzeniem mogliby się obywać beż tego zbędnego ich zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, że wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas - biada naszej cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gościu, może stać się właśnie takim zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na zasuwkę! Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przerażający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami - pęczkami wielkogłowców. Pobliski Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 5
skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi kończynami. Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze zamiast piłki gracze używają zupełnie łysego Megacefala. To przekonało mnie o statecznie o powadze sytuacji. - Cóż mógłbym dla was uczynić panowie? - zwróciłem się do moich rozmówców. Opanowując drżenie szczęk, jeden z nich powiedział: - Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś uspokoić. Oni są przekonani, że pozbywszy się nas, będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że zanimby to nastąpiło cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach. - Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć? - Powiedz im - podsunął drugi Megacefal - że na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty także jesteś takim hybrydem! Wyjaśnij im, że to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia harmonii obu ras! - Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić? - Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć! - Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami? Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę. - Nno... chyba raczej nie, bo i po co ? - bąknął jeden. - Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do życia! - wyjaśnił drugi. Patrzyłem na nich ze zgrozą. - Panowie! - powiedziałem karcąco. - Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu. - Przybyszu! - zakrzyknęli obaj z rozpaczą. - Gubisz nas odmawiając! Oni bwołają cię swoim przywódcą, widząc w tobie ideał swych dążeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, poczucą na pastwę losu! Przecież sami nie potrafimy się nawet wysiusiać! Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur ciężarówek wyładowanych kapustą. Gdy się jednak przyjrzałem , okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megacefali. - Dobrze! - powiedziałem odchodząc od okna. - Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobrażacie. czy mamcie tu gdzieś jakieś biuro? - Biuro? - No, jakiś urząd, obojętnie jaki. Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym urzędnicy-Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy już zdążyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecydowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie zaskoczyło jednych i drugich. Nie zwracając na nich uwagi podszedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. - Słuchajcie, o Muskulaci! - krzyknąłem. - Popatrzcie! Ucichli natychmiast, patrząc na mnie. - Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja? Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iż przybywam z planety, na której opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam - powiedziałem - poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają przed sobą rezultat. - Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich należy dołączyć podanie uzasadniające potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załączników, o których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku. To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozchwytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W kilka minut później już cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie, bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich zawartość. Po kwadransie zapanował spokój. - Popatrzcie! - powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. - teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę możliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie dadzą sobie rady - w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich najwartościowsza nauka. - Dziękujemy ci, przybyszu - powiedział starszy Megacefal. - Ale wszak... jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją? - Oto możecie się nie kłopotać? - pocieszyłem ich. - Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja m i m o to istnieje już dość długo. Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kosmodrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci... Czwarty rodzaj równowagi Nad wypukłą powierzchnią planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i bez słowa odwrócił się w stronę stojących z boku zwiadowców. - Chyba... opada? - powiedział nieśmiało Greb. - Być może - mruknął Mesy w zamyśleniu. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 6
- To naprawdę nie nasza wina, dowódco! powiedział Kalla. - My postępowaliśmy zgodnie, z programem do chwili, gdy... - Dobrze, dobrze - powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecież przypuścić, że dwie głupie sondy oceanograficzne narobiły takiego zamieszania. Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał, było zupełnie niepodobne do obrazu planety, jaki oglądali przed kilkoma dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarną. Wtedy był to lśniący jak płynny metal, otoczony rzadką atmosferą glob, pozbawiony lądów i najmniejszych nawet wysepek. Całą powierzchnię pokrywał spokojnie falujący ocean, bez przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów. Teraz przedstawiała się jak kipiący kocioł, otoczona kłębami pary i obłokami mgieł. - Opuściliśmy się na powierzchnię - mówił Georg - i pobraliśmy pierwsze próbki. Kalla analizował je, a ja przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je równocześnie: jedną na wschód, drugą na zachód. Miały się zanurzyć do samego dna, gdy osiągną przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie na przemian, gdy szły ślizgiem po powierzchni. Kiedy skryły się za horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było dużo, badaliśmy spokojnie plankton, zasolenie i inne drobiazgi. Potem sondy zasygnalizowały zanurzenie i... zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować. Słupy wrzącej cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie... Zresztą wiecie sami. Mieliście pełny obraz z wysokości orbity... - Niemożliwe, żeby dwie sondy wywołały taką reakcję! - powiedział Greb z przekonaniem. - Trudno także przypuścić, by ktoś chciał zniszczyć naszą kapsułę. - To drugie na pewno nie. Zjawisko rozciągało się na całą planetę. Wyglądało, jakby ocean zagotował się nagle - powiedział Mesy. - Sondy musiały spełnić rolę bodźca, wyzwalającego jakąś niezwykłą reakcję egzotermiczną... - Jeśli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi! - podsunął Verge. Nasze sondy mogły nie mieć z tym nic wspólnego. Jakiś wybuch podmorskiego wulkanu... - Sporo musiało być tych wulkanów mruknął Georg sceptycznie. - No, więc nie wulkanów, tylko... - Dajcie spokój, to jałowa dyskusja - przerwał Mesy. - Jak się tam na dole uspokoi, wyślemy jeszcze raz kapsułę i powtórzymy eksperyment z identycznymi sondami. - Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi... powiedział Georg. - Nie szkodzi, wyślemy inną załogę - zadecydował Mesy. - Wy macie dwa dni odpoczynku. - Jaka więc konkluzja? - spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny. - Za wcześnie, profesorze - uśmiechnął się Mesy. - na konkluzje będzie czas, gdy dostaniemy wyniki sondowań. - Może to ,,żywy ocean'', jak u Lema? Czytaliście Solaris? - zażartował Greb. - Owszem, żywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty plankton, ale to chyba nie wyjaśnia dziwnego zachowania się jego wód - powiedział Severius. - Myślę, że sondy naruszyły jakąś równowagę na tej wodnistej planecie. Tylko jaką? - Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałą, chwiejną i obojętną - powiedział Greb, udając powagę. - Hm! W tym wypadku chodzi o coś innego... - Severius był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł kpiny. - Myślisz; że to jakiś c z w a r t y rodzaj równowagi? - podsunął Greb, złośliwie wykorzystując nieuwagę Severiusa. - Czwarty rodzaj równowagi... - powtórzył w roztargnieniu profesor. Wszyscy parsknęli śmiechem i teraz dopiero Severius połapał się, że ktoś z niego kpił w czasie, gdy on był myślami gdzie indziej. - Oto masz swoją konkluzję! - powiedział Mesy dobrodusznie. - Naruszyliśmy jakiś nieznany, nowy, c z w a r t y rodzaj równowagi... Losquer popatrzył na Ooboo z tą szczególnego rodzaju podejrzliwością, z jaką spoglądać zwykli wielcy politycy na wielkich uczonych. - Więc jak pan to określił?... - powiedział, wracając do przerwanego wątku. - Pana zdaniem... - Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeśli oczywiście znajdą się środki na realizację mojego projektu. - My, drogi profesorze, nie o b a w i a m y się naszego potencjalnego przeciwnika! - przypomniał generał. - Odkąd posiadamy Broń Termiczną, nie mamy podstaw do obaw... - Liquenidzi posiadają tę samą broń - odparował profesor. - Gdyby użyli jej pierwsi... - Mamy nad nimi przewagę... - Cóż to za przewaga? Jeśli oni zaatakują, a my odpowiemy atakiem na ich pozycje, dojdzie w naj1epszym wypadku do totalnej zagłady. Jeśli to nazywa pan przewagą, mogę tylko współczuć narodowi. - Pan przesadza, profesorze! - zaperzył się generał. - Państwo Hydrydów nie było nigdy tak silne, jak w chwili obecnej! - Powtarzam panu, że Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa Hydrydom, lecz jedynie zapewnia możliwość likwidacji przeciwnika. Czy nie dostrzega pan subte1nej różnicy między tymi sprawami? - Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywający sposób! - obruszył się generał. Wy, naukowcy... - Daliśmy wam Broń Termiczną? Daliśmy! Uwierzyliście w jej skuteczność? Uwierzyliście! Dlaczego nie chcecie teraz wierzyć, gdy mówimy wam o niebezpieczeństwach wynikających z jej stosowania? - W porządku, proszę mówić. Słucham pana! - napuszył się generał. - Początkowo sądzono - zaczął Ooboo - że użycie Broni Termicznej spowoduje tylko lokalny nagrzew ośrodka i tym samym zniszczenie żywej siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilą jednak, gdy produkcję Broni oddaliśmy wam, wszelka kontrolą z naszej strony stała się niemożliwa... - Oczywiście. Wszak chodzi o najwyższą tajemnicę państwową, o rację stanu, o... - Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczą właściwą, że naukowcy dopiero z prasowych przechwałek Sztabu Armii dowiadują się o mocy produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, że w komunikatach tych podano zawyżone wartości, jak to się mówi, "dla zmylenia wroga". Już jednak połowa tej mocy może być podstawą głębokiego zaniepokojenia w kołach naukowych. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę najnowszą teorię cieczy, którą sformułował Godeab... . Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 7
- To ten młody maniak? - przerwał generał. - Więc i pan bierze serio jego bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy... Od dawna wiadomo, że ośrodek, w którym żyjemy, spełnia szereg praw fizycznych... Nigdy dotąd nie obserwowano czegoś sprzecznego z tymi prawami. A tu nagle jakiś młokos śmie twierdzić, że w podwyższonej temperaturze ośrodek stanie się gazem... - To nie jest takie śmieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono już pewne eksperymenty... - Ech, być może, że w jakichś fantastycznie wysokich temperaturach... - zgodził się niechętnie Losquear. - Właśnie, że nie w takich wysokich! - zaoponował profesor. - Wybuch Broni Termicznej ... - Mniejsza o to, mniejsza o to - niecierpliwił się generał. - Co ma do tego pański wynalazek? - Jeśli zrealizujemy mój projekt i jeśli zdołamy zachować go w tajemnicy przed naszymi przeciwnikami... Generał skrzywił się ironicznie. - W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji! - Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i skuteczność. Otóż plan polega na tym, by w rejonie działania Broni Termicznej, którą nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne obniżenie temperatury, by zneutralizować wpływ wybuchu. Wysoką temperaturę ośrodka należy natychmiast obniżyć, by nie osiągnął on stanu lotnego... - Panie profesorze - przerwał znów generał. - Jesteśmy przygotowani na to, że w razie ataku ze strony Liquenidów zginie część naszego narodu, a część obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe są rozmieszczone w ten sposób, że każde z nich trzeba by niszczyć osobnym pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne wiadomo - ciągnął tonem złośliwym - ośrodek, w którym żyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku wodoru. Substancja ta dość słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie może mieć zasięgu większego niż... - Pan mnie raczy argumentacją, która służy wam do tumanienia opinii publicznej! - oburzył się profesor. - Ja wiem nieco więcej na temat Broni Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat Wszechświata, jest przeżytkiem i bzdurą Nieprawdą jest, jakoby Wszechświat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie pływają kuliste globy! Planety otoczone są tylko cienką stosunkowo warstwą tlenku wodoru! Dalej rozciąga się ośrodek niepomiernie rzadszy, gazowy, może nawet próżnia! - Bzdury! - odparował generał. - Wiadomo przecież, że w miarę posuwania się w górę hydrosfery ciśnienie maleje równomiernie o jednostkę na każde dwadzieścia trzy płetwy wzniesienia! ,Tak pan sobie wyobraża nagłe przejście do tego "rzadszego ośrodka"? Tak ni stąd, ni zowąd, skokowo? - A dlaczegóż by nie? To jedna z możliwości, jakie się bierze pod uwagę. Co zaś stąd wynika nietrudno przewidzieć: jeśli wybuchnie zbyt wiele pocisków Broni termicznej równocześnie, może się zdarzyć, że wyparuje znaczna część ośrodka ciekłego, jaki otacza naszą planetę. - Co to za nawy termin: "wyparuje"? zdziwił się generał. - Znaczy tyle, co: "przejdzie w stan lotny". Otóż jeśli zmniejszy się tak znacznie poziom cieczy, spadnie również parcie na każdą płetwę kwadratową dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się wyrównać, ciecz spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaśniać, jak podziała na nasze organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek ciśnienia. Nie przeżyje tego nikt! Ani my, ani nasi wrogowie! Jeśli dodać do tego lokalne gradienty temperatury... - Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie możemy sobie pozwolić na luksus opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy wasze teorie nabiorą realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomości... - Więc co z moim projektem? - Zastanowimy się... - generał opędzał się prawą płetwą od drobnych rybek, które wpływały przez otwarte okno gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. - Postawię pańską sprawę na Kolegium Ministerstwa. Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie tajonym. niezadowoleniem i oświadczył: - Żegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa pod rządami nieodpowiedzialnych dygnitarzy! - po czym odpłynął, majestatycznie poruszając płetwami. Generał wypuścił rój baniek powietrza i pomyślał: Bezczelny, stary, śnięty dorsz! - Sięgnął do sygnalizatora i nacisnął kilka klawiszy. Do gabinetu wpłynął najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas, szefowie sztabów. - Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakąś nową Antybroń swojego pomysłu... - Co mu pan odpowiedział, generale? - Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczął bredzić o tych nowych poglądach Godeaba, o działaniu wybuchów termicznych na hydrosferę. Potem już nie miałem cierpliwości. - Niedobrze... - mruknął Asas. - Jeśli on to sprzeda Liquenidom... Na biurku generała zadźwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i patrzyli, trwożnie wachlując płetwami, na twarz generała. - Alarm! - zawołał Losquear, ciskając słuchawkę. - Nieprzyjacielski pocisk wykryty w górnych warstwach hydrosfery! Wydać rozkazy według planu A, wariant drugi. Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę Liquenizji śmiercionośne pociski Broni Termicznej. W połowie drogi minęły je takie same pociski, zmierzające w kierunku Hydryzji... Pierwszy pocisk, który stał się przyczyną alarmu, zarył się w mule dennym, nie czyniąc nikomu szkody. Rozkazy były już jednak wydane. Następne pociski eksplodowały skutecznie. - No, i co? - Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na oczekujących. - Wiecie, co było w tym mule dennym. który przyniosły sondy po kataklizmie? Patrzyli na niego pytająco. - Białka! Rozumiecie: białka... - No, to w porządku - powiedział Georg. Plankton... - Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko zorganizowanego białka! - Wirusy? Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 8
- Do diabła! Przecież odróżniam wirusa od cząsteczki wyosobnionej z organizmu o wysokim stopniu złożoności. Analizowałem strukturę kwasów dezoksyrybonukleinowych... Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie świeżych, wysoko zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze cząsteczki... Jakby ktoś porozdzierał komórki na strzępy. - Zgadza się. To wewnętrzne ciśnienie... W czasie tych... wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób wyraźny. Organizmy denne... - Tak. To samo stwierdziliśmy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka poddane były działaniu temperatury rzędu stu stopni Celsjusza powiedział Severius. - Innymi słowy, ugotowały się - podjął Georg. Severius skinął głową, a potem, jakby po głębokim namyśle powiedział: - O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, część spośród białek, jakie udało nam się wyodrębnić z próbek mułu, pochodzi z organizmów o bardzo wysokim stopniu komplikacji... Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze. - Miałeś rację, Severius - powiedział Greb ponuro. - Zdaje się, że wiem, jaki to czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga po1ityczna... Nikt się jakoś nie roześmiał... Dokąd jedzie ten tramwaj Święte słowa, inżynierze. Mało, że awansować trudno. Utrzy mać się na swoim stanowisku oraz ciężej. Wszyscy podwyższają kwalifikacje, wymagania wciąż rosną, z dołu też na człowieka napierają młodsi. Ciągle ta walka o pozycję, o awans... Za bile ty, proszę, płacimy i przesuwamy się do przodu, tam jest zupełnie luźno! U nas to jeszcze nie najgorzej. Ale niech pan pomyśli, inżynierze, co się dzieje tam, wyżej... Kilku albo kilkunastu czeka w kolejce na każde stanowisko. Mają staż, stopień naukowy, tylko etatów dla nich nie ma odpowiednich, bo nikt nie ustępuje bez walki, chyba że na emeryturę, albo... Niedawno rozmawiałem z jednym takim: dwie habilitacje i jedna rehabilitacja... i od pięciu lat czeka na etat adiunkta. O stanowisku docenta może już tylko marzyć, nie zdąży... Proszę za bilety, pani wysiada na żądanie, panie, inżynierze, proszę zatrzymać na żądanie, pasażerka wysiada... Ala babka, pan spojrzy tylko, inżynierze: co najmniej dwa fakultety! Kiedy byłem ostatnio w Instytucie Biletologii - w sprawie mojego doktoratu - bo ja piszę pracę na temat optymalizacji kształtu i wymiarów dziurek w biletach komunikacji miejskiej... Ale o czym to ja?...Aha, więc spotkałem tam naszego wicedyrektora, który niedawno habilitował się po raz drugi, z teorii automatów i kasowników biletowych... To taka czysto teoretyczna dziedzina, bo jak dotychczas nie udało się skonstruować ani jednego działającego modelu, nic dziwnego zresztą, bo to przecież jasne, że żadna maszyna nie zastąpi wysoko kwalifikowanego fachowca... Więc dyrektor powiedział, że od tygodnia na stanowisku zwrot niczego obowiązuje wykształcenie średnie: dyplom technika komu nikacji. Przemysł idzie naprzód, widział pan już ten nowy model ręcznej "wajchy", prawda, że bardzo nowoczesny w kształcie? W dzisiejszym "Ekspresie Popołudniowym" czytałem, że właśnie kilka dni temu ostatni pełnoletni obywatel naszego kraju uzupełnił średnie wykształcenie. To wielki sukces społeczny... Nie pa miętam tylko, co ten człowiek robił dotychczas, ale na pewno te raz awansuje, i to szybko. Bo jeśli o nim w gazecie napisali, to nie wypada żeby inaczej... W ogóle trudno sobie wyobrazić stanowisko pracy dla człowieka z niepełnym średnim wykształce niem. Zamiataczki uliczne obsługują inżynierowie sanitarni, polewaczki - technicy hydrologii... Przecież to wszystko są bar dzo skomplikowane maszyny. Zaraz, gdzie ja mam ten "Ekspres", tu leżał. Pewnie któryś z pasażerów mi zabrał. Trudno teraz kupić to pismo, wszyscy tak się garną do czytelnictwa. Ale mam znajomą panią magister w kiosku, która mi codziennie odkłada jeden egzem plarz... Dobrze, że już wieczór, trochę chłodniej się zrobiło i luźniej w wozie. Kończy się trzeci szczyt przewozowy, słuchacze wieczorowych studiów doktoranckich zaczęli już zajęcia. Jeszcze tylko koło dwudziestej trzeciej będzie trochę ciaśniej, kiedy za czną wracać do domu, a do tego jeszcze dojdą uczestnicy nocnych studiów habilitacyjnych. Słyszał pan, że przyszłorocznych absol wentów szkół średnich obowiązywać będzie wykształcenie wyższe? Pan sobie zdaje sprawę, co to oznacza: za parę lat wajchowym będzie inżynier, a pan i ja będziemy musieli mieć doktoraty. Pan już, zdaje się, otworzył przewód? Temat, o ile pamiętam, z pogranicza geologii i mechaniki, tak ? Aha, rzeczywiście, pa miętam: "Badania nad korelacją między granulacją piasku a długością drogi hamowania w funkcji inercji i akceleracji tramwa ju podczas jazdy z górki". Temat ładny, powiązany z praktyką... Panie, panie, nie tędy się wsiada, tu jest wyjście. Słucham? Pyta pan, dokąd jedzie ten tramwaj? Przecież ma pan napisane na tablicy. Nie, dworzec jest w przeciwnym kierunku, musi pan wysiąść. Niech pan jeszcze otworzy, inżynierze, drzwiami go pan ścisnął, o już dobrze, odjazd... stop, stop, niech pan hamuje do licha! Łazi jak nieprzytomny, prosto pod koła. Już można jechać... No, to mamy pusty wagon inżynierze. Tutaj, do ogródków działkowych, prawie nikt ostatnio nie przyjeżdża, ludzie nie mają czasu na głupstwa, wszyscy się dokształcają. A zielsko wyrosło nad parkan. O niech pan patrzy tam, znowu te same, co wczoraj, albo podobne. Kosmate takie, duże... Psy? Nie, za duże na psy, chyba że ja kaś nowa rasa. Co to może być? Wałęsają się po dwa, po trzy - coraz częściej je tu widać. Małpy czy niedźwiedzie... Skąd to się wzięło? W tych zapuszczonych ogródkach działkowych się lęgną czy jak... Aż strach tu wieczorem chodzić, mogą rzucić się na człowieka! Że też nie ma na to sposobu! Co robi Zakład Oczyszczania? To doprawdy skandal, trzeba gdzieś wreszcie inter weniować, napisać do prasy... Żadna gazeta słowem nawet nie wspomina, żadnego ostrzeżenia... O znowu dwa, zupełnie bezczelne, po ulicy spacerują. A gazety zajmują się głupstwami, ostatnio na przykład: "Tajemnicze zniknięcie czterech profesorów ponadzwycza jnych", "Gdzie się podzieli dwaj docenci doktorzy rehabili towani?" - a co to obchodzi szarego człowieka? Wiadomo, profe sorowie bywają roztargnieni. Może zmęczyli się pracę i pojechali sobie we czterech gdzieś odpocząć, w brydża pograć i zapomnieli o tym zawiadomić uczelnię? Oni, biedacy, żyją w ciągłym napięciu, w obawie przed wygryzieniem ze stanowiska... Niech pan zatrzyma, inżynierze, kontroler chce wsiąść. Moje uszanowanie dla pana dok tora! Zjazd do zajezdni mamy o dwudziestej czwartej piętnaście. Cedułkę? Proszę uprzejmie, bileciki podliczone, koniec trasy. Nie boi się pan doktor zapuszczaé w tę okolicę? Widział pan te stwory kosmate, co się tu kręcą w pobliżu działek... Czy to prawda, że mają skrócić tę trasę o trzy przystanki? Bardzo słuszna decyzja. Mało kto jeździ tu teraz... Mówi pan, doktorze, że nie ma się kto tymi tam zająć? A hy cel, u licha! Co robi hycel? Jak to "nie ma"? Ach, rozumiem, to właśnie on uzupełnił średnie wykształcenie! A dla stanowiska hy cla taryfikator przewiduje zasadnicze Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 9
wykształcenie zawodowe... Rozumiem, oczywiście, trudno wymagaé, żeby zootechnik pracował na etacie hycla. Ale co teraz będzie? Zgoda, że hycel nie miał zbyt wiele do roboty. Ale ten problem pojawił się w ostatnich dosłow nie dniach i wciąż nabrzmiewa! Codziennie widujemy więcej tych kosmatych małpiszonów. Zmienią taryfikator? Panie doktorze, sam pan wie, ile to może potrwaé! A przez ten czas one tutaj sobie spokojnie... No, właściwie niby racja, jak dotąd nikt nie skarżył się na agresywność z ich strony, ale kto wie, co będzie dalej? 0, proszę spojrzeć! Trzy egzemplarze paradują chodnikiem, jakby nigdy nic! Na tylnych łapach. Przednimi chyba gestykulują albo może zdawało mi się tylko. 0, a teraz idą na czterech, węsząc jakby! Może pan doktor rzeczywiście ma słuszność, że to nie nasze kompetencje. Inni lepiej znają się na tym, wiedzą, co robią... Ale... jeśli nie ma specjalistów od takich właśnie, kosmatych? Nie, na pewno są, przy dzisiejszym stopniu specjalizacji muszą być. Mamy odjazd, inżynierze. Pan doktor wraca z nami w kierunku miasta? No, to jedziemy. .oOo. - Już, profesorze, może pan wstać, pojechał ten cholerny tramwaj. Tak to niezbyt wygodne. No i gorąco w tym futrze, ale co robić, względy bezpieczeństwa i tak dalej... Lecz mówię panu profesorze... No dobrze, będę mówił "Józiu", a ja jestem Władek. A więc mówię ci, Józiu, tu jest wspaniale! W porównaniu z tym młynem piekielnym, z którego wyr waliśmy, to jest raj na ziemi. Nigdy, przez cały rok akademicki, nie udało mi się tak efektywnie pracować jak tu w ciągu paru os tatnich dni. Widzisz, miałem racje! Dobrze obliczyłem! W zeszły wtorek ostatni hycel uzyskał dyplom zootechnika. Jesteśmy bez pieczni, do ogródków działkowych od dawna nikt nie zagląda. Uwielbiam pomidory! A poza tym - tyle wolnego czasu, powietrze czyste, cisza, nikt głowy nie zawraca, nikt nie wygryza, nie robi intryg, nie znajdą cię tu ani studenci, ani adiunkci, ani dziekan, ano sam diabeł! Nikt nie czyha na twoje stanowisko, na twój etat kosmaty. Boją się tu przychodzić. Musimy ich trochę postraszyć, żeby nie łazili. Idealne warunki dla prawdziwych uc zonych! Z wierzchołka uciekliśmy tu, na sam dół, poniżej na jniższego z niskich. Oni wszyscy patrzą w górę, nikt nie spojrzy tutaj. Do diabła z tytułem, etatem, uniwersytetem, z tym legionem docentów czekających, aż wreszcie szlag cię trafi. Nareszcie można spokojnie pomyśleć, w gwiazdy popatrzeć... Uwaga! Na czworaka! Józiu! Szybko, znów tramwaj jedzie! Dowód W drugim dniu Kongresu Antropologicznego wydarzył się dość niemiły incydent. Owszem, bywa czasem, że ktoś spośród uczestników obrad, szczególnie tych młodszych, żądnych błyskotliwej kariery, pozwala sobie na wygłaszanie tez sprzecznych z powszechnie przyjętymi poglądami. Jest to znany i wypróbowany sposób zwrócenia na siebie uwagi. Zrozumiała jest wówczas żywa reakcja całego audytorium: starsi naukowcy ostro replikują i wykazują delikwentowi braki w wykształceniu, młodsi działają przede wszystkim w obronie własnej, przeciwko naruszaniu zasad uczciwej konkurencji. Zdarza się, że mówca taki opuszcza salę z głową dokładnie zmytą przez autorytety, odprowadzany szmerem dezaprobaty, a niekiedy także gwizdami z tylnych rzędów krzeseł. Tym razem jednakże incydent miał szczególnie pikantny wydźwięk: zgromadzenie przerwało wypowiedź dość zaawansowanemu wiekiem i stażem uczonemu. Fakt ten, trudny do zrozumienia nawet gdy się weźmie pod uwagę kontrowersyjną treść referatu, można by chyba wytłumaczyć tylko w jeden sposób: audytorium poczuło się obrażone! Ci, którzy znali profesora Avaro osobiście, wiedzieli, że na ogół nie przebiera w określeniach. Aby jednakże tolerować takie formy, należy uprzednio do nich co najmniej przywyknąć... - Wierzcie mi, moi panowie - mówił Avaro - że gdyby człowiek neandertalski od chwili narodzin podlegał oddziaływaniu naszego, współczesnego systemu wychowania i kształcenia, jego osiągnięcia intelektualne mieściłyby się w granicach przeciętnych możliwości umysłowych człowieka współczesnego. Zaryzykuję twierdzenie, że mógłby on nawet zająć miejsce w prezydium tego zgromadzenia zamiast któregoś z szanownych kolegów profesorów... Pierwsze rzędy odpowiedziały pomrukiem dezaprobaty, za to z końca sali dał się słyszeć zbiorowy chichot usatysfakcjonowanej młodzieży. - ... a już z całą pewnością miałby on szansę na uzyskanie stypendium naukowego - dokończył Avaro, czym wywołał dokładnie odwrotną reakcję sali. Gdy psykania zebranych i gesty przewodniczącego uciszyły nieco szum protestów, Avaro ciągnął dalej: - Proszę zauważyć, że mózg człowieka współczesnego wykorzystywany jest zaledwie w nieznacznym stopniu w stosunku do jego możliwości. Podczas sesji egzaminacyjnej miałem okazję przekonać się, że u studentów procent wykorzystania mózgu zgodnie z jego przeznaczeniem osiąga nierzadko wartości bliskie zera, zaś po ukończeniu studiów sytuacja na ogół się nie zmienia. Reakcja końca sali zabrzmiała jednoznacznie wrogo i przewodniczący musiał użyć dzwonka. - Chciałbym również przypomnieć, że pojemność czaszki neandertalczyka nie różni się w sposób zasadniczy od pojemności czaszki człowieka współczesnego, a jego mózg, nawet jeśli nie przejawiał tak wspaniałych możliwości, to posiadał spore rezerwy... Być może ograniczona przepustowość kanałów informacyjnych, jakimi są nasze zmysły, blokuje wykorzystanie całej pojemności informacyjnej i całej potencjalnej sprawności mózgu człowieka. Liczne przykłady zjawisk para- psychicznych zdają się potwierdzać to przypuszczenie, aczkolwiek - tu muszę wyraźnie się zastrzec - podobnie jak większość kolegów, sprawy te traktuję z rezerwą należną problemom nie w pełni wyjaśnionym. Zmierzam do stwierdzenia, że człowiek pierwotny, niewątpliwie sprawniejszy od nas, odporniejszy fizycznie, pod względem możliwości umysłowych nie ustępował ludziom współczesnym - ot, choćby nam, zebranym na tej sali. To pierwsza teza, którą stawiam i podejmuję się udowodnić. Druga zaś - gwoli sprawiedliwości - winna brzmieć, jak następuje: przeciętny człowiek współczesny, choćby pan, docencie, albo pan, profesorze, niewiele różni się od swego starszego brata jaskiniowca... Właściwie różnica polega jedynie na cienkiej powłoczce erudycji, cywilizacji, wykształcenia... Nie chcę powiedzieć, że neandertalczyk był prawie tak samo inteligentny jak człowiek dzisiejszy - bo z taką tezą większość kolegów - chcąc nie chcąc - musiałaby się wreszcie zgodzić. Wyrażę więc moją myśl nieco inaczej: to współczesny człowiek jest prawie tak samo głupi jak neandertalczyk. Nie popadajmy w megalomanię i samouwielbienie! Popatrzmy na naszych współbraci, na siebie samych... Czy wiele potrzeba, byśmy przedzierzgnęli się na powrót w jaskiniowców Czy stosunki w naszym środowisku, metody walki o pozycję i karierę nie przypominają czasów maczugi i kamiennego topora ? W tym miejscu profesor najwyraźniej zboczył z tematu i drogą dość przejrzystych aluzji zaczął dawać wyraz swojemu osobistemu rozgoryczeniu. Przewodniczący bezskutecznie usiłował ratować sytuację. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 10
Avaro zebrał notatki i wygrażając nimi nad głową wycofał się z mównicy. Tylnym wyjściem opuścił salę obrad. Przewodniczący z trudem uciszywszy zebranych ogłosił przerwę. Wrzenie sali wylało się wraz z tłumem w kuluary. Nieliczni zwolennicy profesora nie śmieli swoich poglądów wyrażać głośno i dyskusja - w braku adwersarzy - zgasła niebawem. - Wygłupił się nasz stary - powiedział adiunkt profesora do asystenta. - To mu nie pomoże w dalszej pracy, a nam też nie wyjdzie na dobre. - Masz rację. Stary zmieni znowu kierunek zainteresowań i za kilka lat wypłynie w innej dziedzinie, a nas będą palcami wytykać. - Słyszałeś, co on wykrzykiwał wychodząc? - Zdaje się, że groził. „Jeszcze o mnie usłyszycie" czy coś w tym rodzaju. Musiał przecież jakoś wyładować swoją złość. - Wyładowywać to on się będzie na nas, niestety... - zakończył adiunkt i poszli obaj do bufetu napić się kawy. Na koktajlach u Prezesa Akademii bywało najlepsze towarzystwo ze sfer naukowych. Tu można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy prawie o każdym, kto liczył się choć trochę w nauce światowej. Uczeni potrafią plotkować równie dobrze, jak każda inna grupa zawodowa. - Pamięta pan, rektorze, to wystąpienie Avara na Kongresie Antropologicznym? - Avaro? Ach, ten... Oczywiście pamiętam, wygwizdano go okrutnie. Ale, szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, z jakiego powodu? - Ja też już nie pamiętam, to było strasznie dawno. Ale też przez ostatnie dziesięć lat nie zdarzyło mi się słyszeć podobnego koncertu kociej muzyki... - Pozwoli pan jeszcze koniaku? A tak naprawdę, to co on teraz robi, ten Avaro? - A któż to wie? On już kilkakrotnie przerzucał się z jednej specjalności do drugiej. Zajmował się, o ile wiem, paleontologią, embriologią, genetyką, inżynierią genetyczną... Chwyta się wszystkiego, co nowe. - Tak, to wspólna cecha miernot. Tacy nigdy nie osiągną znaczących sukcesów w nauce. Sądzą, zresztą słusznie, że najłatwiej wybić się w nowej dziedzinie. Nie biorą jednakże pod uwagę, że czas upływa, człowiek się starzeje... Ile on już może mieć lat? - Przekroczył siedemdziesiątkę. - No proszę... W tym wieku powinno się już tylko pisywać podręczniki akademickie, i to z podstawowych dziedzin. - On od dawna niczego nie opublikował. Natomiast jego syn - podobno geniusz matematyczny. Nie ma jeszcze dwudziestu lat, a już się doktoryzuje. - On ma syna? Dwudziestoletniego? - To, zdaje się, adoptowany syn. Avaro poświęcił mnóstwo wysiłku i pieniędzy na jego wykształcenie. Wiem, że sprowadzał najnowsze urządzenia uczące. - Trzeba przyznać, że ładnie z jego strony. - To w ogóle przyzwoity człowiek, rektorze. Tylko trochę zwariowany. Ale któż z nas dziś, tak z ręką na sercu, jest zupełnie normalny? Trzeba by mu urządzić jakiś jubileusz, na siedemdziesięciopięciolecie albo z jakiejś innej okazji... Okazja nadarzyła się sama. Z urodzinami profesora Avaro zbiegło się przyznanie jego synowi nagrody Nobla za wybitne osiągnięcia w fizyce teoretycznej. Młody Luis przedstawił znakomity model struktury wewnętrznej subkwarku beta minus, tłumaczący w sposób niewiarygodnie zgodny z doświadczeniem prawie wszystkie własności tej infrasubmikrocząstki materii. W dniu, w którym Luis Avaro odbierał w Sztokholmie nagrodę, w salach recepcyjnych Akademii Nauk odbył się bankiet z okazji jubileuszu starego profesora. Przybyli licznie luminarze wiedzy. Wręczono jubilatowi wysokie odznaczenie i mnóstwo kwiatów. Później były toasty, przemówienia, zdjęcia dla prasy. Po godzinie atmosfera rozluźniła się, dostojne towarzystwo rozpadło się na swobodne grupki. Wśród zebranych kręcili się tłumnie dziennikarze, których nie wiadomo kto tutaj wpuścił. Największa grupka utworzyła się wokół dostojnego jubilata, który usadzony na honorowym fotelu udzielał wywiadów, snuł wspomnienia, jednym słowem, demonstrował dobry nastrój. - Nie wiem, czy koledzy pamiętają - zwrócił się Avaro w pewnej chwili do otaczających go osób - moje nieudane wystąpienie na Kongresie Antropologicznym przed piętnastoma chyba laty. Teraz zdaję sobie sprawę, jak przedwczesne były moje stwierdzenia. Choć podtrzymuję je przez cały czas, do dziś... Powiedziałem, że jeszcze o mnie usłyszycie. I oto nadszedł ten moment. Cieszę się, że i bez tego doceniono mój długoletni, choć może mało efektowny wysiłek w kilku dziedzinach nauki o człowieku. Myślę, że w pewnym stopniu także sukcesy syna wpłynęły na zainteresowanie moją osobą. Ale sukces Luisa rzeczywiście jest moim sukcesem, i to w sensie zupełnie dosłownym. Nie ukrywałem, wielu z was wie o tym, że Luis jest moim przybranym synem. Pytał mnie kiedyś o swoich rodziców. Wyjaśniłem mu wówczas, że jest dzieckiem obciążonym dziedzicznie, synem genialnego uczonego i szatniarki z Instytutu, nałogowe j alkoholiczki. Tym wyjaśniłem mu jego... powiedzmy, niezbyt pociągającą powierzchowność. Prawda jest jednak inna. Ci, którzy bywają w muzeum antropologicznym, znają zapewne eksponaty będące przed ćwierćwieczem niesłychaną sensacją. Są to znalezione w bryłach wiecznego lodu zamrożone ludzkie ciała, datowane na okres środkowego paleolitu. Zajmowałem się ich badaniem, gdy z miernym powodzeniem uprawiałem paleontologię. Wśród tych eksponatów znajdują się dwie znakomicie zachowane postacie - mężczyzna i kobieta, numery katalogowe jedenaście dwieście czterdzieści jeden i jedenaście czterdzieści trzy. To są prawdziwi rodzice Luisa Avaro. Można to bez trudu stwierdzić na podstawie podobieństwa cech antropologicznych. Avaro przerwał i spojrzał po twarzach zebranych. - Niech pan nie szepce do dziekana, panie rektorze. Ja nie wypiłem dziś więcej nad dwa koniaki. Lekarz zabronił, a ja go słucham. Także cały ten jubileusz nie pokręcił mi w głowie... Po prostu skompletowałem odpowiednie chromosomy z komórek rozrodczych tych dwóch zamrożonych ciał. Dlatego zajmowałem się genetyką. A potem - to już przecież prosta sprawa. Embriologia nie była mi także obca, jak wiecie. Hodowla in vitro, inkubator... Nie ma tu żadnych niemożliwych rzeczy. Oczywiście nie od razu mi się to udało, ale jestem uparty i wytrwały. Ot, i wszystko, panowie. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 11
Przerwał i przymknął oczy, jakby zmęczony swą przemową. Słuchacze z minami wciąż zakłopotanymi zaczęli się chyłkiem rozchodzić. Tylko dziennikarz agencji Kosmopress nie stracił głowy, wyłączył magnetofon i popędził do redakcji biuletynu prasowego. Avaro wstał z fotela, skłonił się pozostałym i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia. Nazajutrz około jedenastej rano na biurko prezesa Akademii Nauk dotarł polecony list. Wewnątrz szarej koperty znajdowała się druga, opatrzona odręcznym napisem: Otworzyć po mojej śmierci, to jest... i tu widniała data bieżącego dnia. Pod spodem podpis profesora Avaro. Prezes zdenerwował się ogromnie, wsiadł w samochód i zabierając po drodze dwóch napotkanych docentów medycyny, pojechał do willi profesora. Drzwi wejściowe były otwarte. W przedpokoju stała walizka z wizytówką Luisa Avaro. Pobiegli dalej. W sypialni na dywanie leżał profesor z głową we krwi. Nie żył już od godziny, jak orzekli obaj lekarze. Obok porzucono egzemplarz porannego sztokholmskiego dziennika. W oczy rzucał się drukowany wielkimi literami sensacyjny tytuł: „Laureat Nobla - troglodytą" Teraz dopiero prezes akademii otworzył kopertę, którą dotąd bezwiednie obracał w dłoniach. Na arkuszu papieru widniało jedno zdanie: Sądzę, że w sposób dostateczny i przekonywający udowodniłem obie tezy, za których wygłoszenie wygwizdał mnie Kongres Antropologiczny. Tego samego dnia rano, kilka minut przed dziewiątą, dozorca, który otwierał właśnie drzwi wejściowe Muzeum Antropologicznego, stwierdził, że szyba jednego z parterowych okien została wybita, a kraty rozgięte. Pośpiesznie przeszedł sale muzealne, sprawdził drzwi magazynu eksponatów - nie brakowało niczego. Tylko na szklanych taflach, przykrywających komory chłodnicze, w których spoczywały zamrożone w lodowych bryłach eksponaty numer 11241 i 11243, leżały rozrzucone wiązki kwiatów. Do całej tej historii można by jeszcze dołączyć wycinek prasowy następującej treści: Zrozumiałą panikę wśród grupy starszych pań - Amerykanek, zwiedzających słynną jaskinię Del Horrore - wywołało wczoraj pojawienie się w jednym z niedostatecznie oświetlonych korytarzy półnagiej postaci bujnie owłosionego mężczyzny z kamienną maczugą w ręce. Dziwna postać przemknęła wydając nieartykułowane, gniewne pomruki. Niektóre panie stwierdziły nawet silny zapach alkoholu, jednak nie ma pewności, czy zapach ten nie pochodził od przewodnika wycieczki. Zwraca się uwagę, iż nadszedł czas, by otoczyć lepszą opieką jaskinie i zabytkowe ruiny, które często bywają siedliskiem podejrzanych chuligańskich elementów. Do tej notatki należy odnieść się jednak z rezerwą, biorąc pod uwagę fakt, że zamieściła ją popularna gazeta wieczorna. Dla ścisłości tylko trzeba by nadmienić, że rzekoma kamienna maczuga mogła być brakującym fragmentem balustrady w willi nieboszczyka profesora Avaro. Dyżur W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu. Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie - pomyślał Albert i przymknął oczy. - Można właściwie spać... Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli. Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, nie zarysowana żadnym czynnym przebiegiem. Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Yogla - zas tanawiał się dalej. - Po co to komu potrzebne? Manowce współczes nej matematyki... Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od pa pierosów i dużą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, że dwa dni temu schował tam całą paczkę. W koszu na śmieci leżało puste opakowanie. Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tą blondynkę od Schrodingera - pomyślał Albert z irytacją i wstał Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogar nął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz. Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28-14, skąd już bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu międzysektorowego. Kolo szybu windy alar mowego dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolej ki. Klaus dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy. - Co niesiesz? - Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego. - Diabli wiedzą - mruknął Klaus. - Nie mamy łączności z kon wertorem binarno-dekadowym, a jakiś ważny profesor piekli się od dwudziestu minut, że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu - zobacz, co się dzieje: nawet awaryjny dźwig wciąż przepełniony! Albert pokręcił głową. - A niech cię... Przecież mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów. - Myślisz, że byłoby szybciej? - zafrasował się Klaus. - Na pewno. Ale jeśli już się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig. Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym potworze najprostsze drogi nie są naj krótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch. - Nie pomyślałem o tym... - Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. - Spróbuję... Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało również z porady Alberta, który, za dowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 12
Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen - myślał idąc korytarzem. - Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej komu nikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipią. A tam na dole poniżej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry też dobudowują, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z bębnami taśmy jak za króla Ćwieczka piechotą! W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się kli matyzacja i wszyscy technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka. Dobrze że tylko wentylacja - pomyślał Albert ustawiając się na końcu. - A gdyby tak... pożar? To musi nastąpić, nie wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie... Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej gi gantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko jeszcze działa tak sprawnie... No, to znaczy względnie sprawnie, przyna jmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jedną z tysięcy mrówek wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawności, karmiony wciąż tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które staw iają mu ludzie z zewnątrz... Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wrażenie, że to on nami zawładnął, że to my bez niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny. Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej świeżo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeżym powietrzem po dymnej atmos ferze bufetu. Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci opera cyjnej i zespól macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrodingera. Oszczędzało to wiele czasu, elimi nując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów. Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyżurować Erika. Albert zawahał się, stanąwszy przed drzwia mi trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie. We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła do jed nego ze stojaków przy ścianie udając, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak - jak na kpinę - nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości. - Ty, Apollo! - rzucił przez zęby w stronę chudego. - Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlają! Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. Już na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy. Co u licha? - pomyślał z niepokojem. - Kogo tam diabli przynieśli? W dyżurce na pulpicie migało żółte światło. Albert podjął słuchawkę. - Kontrola, słucham! W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i iry tacji: - Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwiązanie! - Problem? - rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek. - Równanie Tenta-Rossa. Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rządkiem pięć czerwonych światełek. Cholera! - pomyślał Albert. - Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaż mikromodułów. Partactwo! - Proszę czekać! - burknął do słuchawki. - Długo jeszcze? - niecierpliwił się glos w telefonie. - Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja... Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście. Ani jednego członu całkującego równanie Tenta-Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzien niku! Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę. Ten tam ważniak wścieknie się do reszty - pomyślał. - Pier wszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są najgorsi, bo im się wydaje, że są strasznie ważni; mają kompleksy, bo nie wol no im korzystać z ekstrałączy przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę. - Podać parametry! - rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego. - Ce-jeden: 13,725. Ce-dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Yogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć - odparł jąkający się z niecierpliwości głos. Albert notował. - I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby... Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował oczekującemu. - To skandal! - zaryczał w odpowiedzi tamten. - Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwiązanie głupiego problemu. Albert był wściekły. Nie dość, że rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli! - Zamknij się, baranie! - syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką. Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął kla wisz interkomu i powiedział: - Element AMB733 dla Sektora Yogla, dziesięć sztuk! - Przyjęto! - odparł magazyn. Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko. - Czy to kontrola? - Tak, kontrola - mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 13
Będzie awantura! - pomyślał nastrajając się odpowiednio. Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie. - Bardzo przepraszam, czy to automat, czy... kontroler? - Kontroler. - Ach... Bardzo pana przepraszam... Ja... myślałem, że mówię z automatem... - Trzeba panować nad sobą, mój panie! - Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich niecierpliwych. - Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka! Czasami ma prawo być w niedyspozycji. - To pan... sam rozwiązał to równanie? - Sam. - W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, że mówię z automatem. Pan umie rozwiązywać takie równania? - W głosie jego brzmiał nie tajony podziw. - I nie tylko takie! - To jeszcze raz dziękuję i przepraszam! - Dobra, w porządku! - mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. - Do usłyszenia Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał pneumatycznego podajni ka, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś - w stojaku re zerw. Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąż ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor. Martwa studnia! - pomyślał raz jeszcze. W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świ etlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżowni ca przebiła kilka zapalających się przed nią jasnych krążków ż nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub w prawo. Albert śledził bez zbyt niego zainteresowania schemat analogowy rachunku. Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym - ocenił machinalnie i ziewnął. Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązać problemu Slota aż do czternastego stopnia włącznie. Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem - zakonklu dował w myślach. - Z byle głupstwem zaraz lecą do Scientaxu, jak by to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z każdego domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie... Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka. - Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi... - Pomyłka - powiedział Albert bezmyślnie. - Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna. Odłożył słuchawkę i pomyślał po chwili, że właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć. Zaraz... - zastanowił się. - Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć. Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabla, to nie należy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję sektor funkcji pseu dopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia! Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika... - Albert? - powiedziała słodko. - Zajęty jesteś bardzo? - Cholernie - powiedział zimno. - Nie wpadłbyś na kawę? - Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! - powiedział i odłożył słuchawkę. Żaden człon oczywiście nie wypadł. - Bezczelna! - warknął półgębkiem. Ujął w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę powiedział: - Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty. Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił: - Gershwin: Błękitna Rapsodia. Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła na gle. Za to na stole rozdzwonił się telefon. - Profesor Ambro - mówił spokojny uprzejmy głos. - Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość ważne... Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale... siódmy stopień... Lepiej się nie narażać, mogłyby być nieprzyjem ności. Sprzęgł więc linię, na której "siedział" profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział.. - Siódmy stopień, spec-trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej. - Tor gotów! - szczeknął automat. - Proszę programować, panie profesorze! - powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył się wygodnie w fotelu. Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomyślał, że to cholerne nieszczęście trafić na taką. Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona li nijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta. Zniechęcił się... - pomyślał Albert. - I słusznie. To wszys tko nie ma najmniejszego sensu. Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało zewsząd - z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci opera cyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno- kontrolne. Dlatego - odpowiadał sobie natychmiast - że jestem inżynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje... Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 14
Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematy cznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej supermaszyny, kon centratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyślił. Trudności informacyjne zaczęły występować już znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt Lema-Parkin sona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąż w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych to warzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w oce nie faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zain teresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały możliwości korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wyważa otwartych już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek cza sopism i książek. Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przes tały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej posuwającą się spec jalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi z rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej. Wtedy właśnie powstał Centin, zalążek dzisiejszego Scien taxu. Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio za meldować o tym maszynie. Jeśli problem był już przez kogoś rozpa trywany Centin kontaktował zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem. Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i kosmologiczne. Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się już na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadra towych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów. Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! - zakonkludowal Albert dopijając kawę. - Przyjdzie wreszcie taka chwila, że nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. Każdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie służył jedynie temu molo chowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał... Może zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość? Może przytaił się, niepewny swych możli wości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbu dowę. Przez ścianę kontroli znów przebiegła drżąca, niepewna lini jka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i pulsując zgasła. O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś nie kon trolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane - pomyślał Albert. - Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu wzbudzonego i zamiera... Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? Może zresztą to tylko... podświadomości? Pogrążył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem inżyniera. Ter az jest prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania, które dla Alberta nie przed stawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko - z czwartym stopniem pierwszeństwa do korzystania z Scientaxu, a więc co naj mniej docent albo dyrektor! - i znaczy coś w świecie. A on, Al bert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby... Otóż właśnie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc już o kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że wtedy żaden z nich nie ogarnąłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z maszyny, nie mogą czekać! Jeden ważniejszy od drugiego a najwe selsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustąpić żadnemu i żrą się jak dzieci, choćby każdy z nich miał najgłupszy i nieważny problem do obliczenia... O tych siedzących jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą! Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie - stwierdził Albert sentencjonalnie. - Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola widzenia... Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport... Tożsamość? Proszę bar dzo: numerek! Każdy ma go na lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzu je i może go odczytać; a potem sprawdzić telefonicznie kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić tożsamość? Nic z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniżej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba że razem z głową, ale to już inna sprawa: nie ma głowy - nie ma numerka, władza nie ma kłopotu. Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko. Całe szczęście, że tylko prawie! - pomyślał. - Dobrze, że nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zro bił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kil ka lat karnego obozu na Hiperionie... Albert uświadamiał sobie, że tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafi ogarnąć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czul z tego powodu szczęśliwy... Przewrócił się na drugi bok. - Szczęście... - stęknął. - Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęścia... I czy te cholerne funkcje Yo gla przydałyby się chociaż przy jego rozwiązaniu? Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli. - No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? - rzucił wyzywająco i opadł na fotel. Przypomniał sobie, że mówienie na glos do siebie jest pier wszym objawem "modnej" ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno. To z przemęczenia - mruknął. - Z przemęczenia bezczynnością. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 15
Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, że śni. Na jawie nie spoty kało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć, jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj próbom odczytania, ożywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć... Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrot nie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że przy chodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzy tomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji, pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem... Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli. Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzężeń, sięgających długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy... Jakiś potworny, monstrualny program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciążenia wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki oczekujących na sprzężenie wejść z wyjść... - A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? - zdumiał się Al bert. Z ciekawości włączył kontrolę wejść i... zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w ob szarze elektromózgu! Chyba... któryś z techników bawi się z nudów pro gramowaniem! - pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, że stało się to najgorsze. - Nie, już raczej jakiś inżynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów zaangażowało! Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecież najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba że ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo... sam Scientax! W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włączony. - Profesorze Ambro! Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a wszystkie wejścia były przeciek zablokowane. - Kontrola główna! - ryknął do mikrofonu. - Kto programował ostatnie zagadnienie? - Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjal ny, z absolutnym pierwszeństwem - odpowiedział automat. - Jaki problem? - Zdefiniować pojęcie "szczęścia" - odrzucił beznamiętnie automat. Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika. - Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pra cy? - rozległo się z głośnika. - Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso... Albert zawahał się. - Nie kasować. Podać wyniki... - Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno- społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki - recytował głośnik. - Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie można na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model zagadnienia biorący za podstawę, iż szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich za spokojenia i przez współczynnik obiektywnej rzeczywistości tych potrzeb... - Dość! - przerwał Albert. - Dość! I natychmiast skasować te brednie! Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy. Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myśleć, byle tylko nie myśleć... Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek... Przestać myśleć, niech myśli Scientax... Wtopić się w niego, być jego częścią składową, ele mentem mikrofauny jego bebechów... Jeden człowiek nic już dziś nie potrafi... Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, że za chwilę odkryją, kto zajął na przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idioty cznym, absorbującym całą jej mądrość programem. Dziwne że nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A może... nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, każdy przed swą tablicą kon troli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii, uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czer wony błysk awarii? Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło coś niezwykłego? Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika. - Wciąż się gniewasz? - spytała słodko. Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilą przedtem zdołał wydo być głowę. Nim otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli. - Tylko trochę... - wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi. Dziki na kartoflisku Drzwi uchyliły się skrzypiąc. Jan podniósł głowę znad stolika, a potem pośpiesznie odwrócił kartkę, na które j bezwiednie wymalował kilka fantazyjnych kompozycji. W drzwiach ukazała się najpierw tacka z kanapkami i parującą filiżanką, a za nią szczupła postać młodej dziewczyny. Jan widział ją już wcześniej, przed kilkunastoma godzinami, gdy wysiadał z awaryjnej rakiety, która go tu przywiozła z Askanii. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco szukając wzrokiem kawałka wolnego miejsca na stole. Jan odsunął pospiesznie mapy, fotografie, kasety z nagraniami. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 16
- Chyba czas na kolację i odpoczynek powiedziała stawiając tacę. - Siedzisz tu cały dzień... - Niestety, bez widocznych rezultatów. Uśmiechnął się smętnie, postukując ołówkiem w blat stołu. - Dowódca łudzi się, że jestem cudotwórcą i siedząc za biurkiem zdziałam więcej niż wszyscy inni w terenie. Co ja mogę tu wymyślić Dziewczyna przysiadła na skraju kanapy i prawie z czcią patrzyła na Jana. Zaczął się niepewnie wiercić na krześle. Nigdy nie czuł się dobrze w roli bohatera, a tym bardziej gdy miał przed sobą młodą dziewczynę, która podobała mu się, odkąd ją zobaczył po raz pierwszy. - Wszyscy w ciebie wierzą - powiedziała dziewczyna. - To jest właśnie najgorsze. Muszę wyznać w tajemnicy, że wszystko, co mówią tu o mnie - jedna wielka przesada. Jestem biofizykiem, nie detektywem... A jeśli kiedyś udało mi się pomóc w rozwikłaniu jakiejś drobnej sprawy... - Nie bądź taki skromny. Czytałam o tobie w encyklopedii. - No taki - roześmiał się Jan. - W dzisiejszych czasach nie sposób uniknąć miejsca w encyklopedii. Ty też znajdziesz się tam niebawem, pod hasłem „Borelia". A jeśli się przypadkiem wmieszasz w jakieś odkrycie naukowe, to nie wymigasz się od własnego hasła. Ale ja nie wiem nawet, jak się nazywasz i co robisz na Borelii... - Nazywam się Dina Born. Jestem psychologiem. - Zawsze czułem respekt wobec psychologów. - Ale ty nie jesz kolacji. Kawa wystygła. Pójdę, bo przeszkadzam... - Dziewczyna chciała wstać, ale Jan zaprotestował. - Zostań, już jem... A przy okazji skorzystam z konsultacji. Jeśli pozwolisz, oczywiście. W mgnieniu oka pochłonął kanapki, kilkoma łykami opróżnił filiżankę i odstawiając tacę na podłogę, rozłożył przed sobą mapę wycinka powierzchni planety. - Czy mogłabyś mi powiedzieć coś o Terrim? Z punktu widzenia psychologa. Na przykład, czy był człowiekiem zrównoważonym? - Niewątpliwie. Testy i obserwacje wykazywały u niego zawsze pełną równowagę emocjonalną. - A więc wykluczasz jakieś nagłe załamanie? - Raczej tak. W każdym razie nie przypuszczam, by niespodzianie zapragnął bawić się z nami w chowanego. - Tak... - Jan znów bezwiednie mazał ołówkiem po papierze. - Wbrew pozorom, na tej planecie trudno byłoby schować się tak skutecznie... Terri po prostu zniknął, w jednej chwili, jakby zapadł się pod ziemię. - Wśród załogi zaczyna się mówić o porwaniu przez mieszkańców planety... - powiedziała Dina niepewnie. - To byłoby bardzo prawdopodobne, ale ci mieszkańcy to tylko bezrozumne stwory ,i jak wynika z obserwacji, niezmiernie płochliwe. Zresztą każdy, kto opuszcza bazę, wyposażony jest we wszelkie możliwe zabezpieczenia. Gdyby nawet jakiś potwór połknął w całości naszego biednego Terriego, to potwora schwytano by w pierwszym rzędzie. Akcja ratunkowa zaczęła się praktycznie w kilka minut po alarmie ogłoszonym przez Holta. Cały teren przeszukano... Z takiej obławy nie wydostałaby się nawet chyba mysz. No cóż... Dla uspokojenia sumienia muszę to wszystko jeszcze raz przetrawić. - Jan poklepał dłonią stos papierów i kaset. - Ale proszę powiedzieć kolegom, żeby nie spodziewali się po mnie zbyt wiele. Bo to przecież koledzy cię wydelegowali, żebyś coś ze mnie wydobyła, prawda, Dino? Swoją drogą nie mogli lepiej wybrać! Dziewczyna zmieszała się nieco, ale nie dała się zbić z tropu. Zabierając tacę zauważyła: - A jednak to prawda, co o tobie mówią... - Że jestem złośliwy? - Nie. Cc innego miałam na myśli - powiedziała już w drzwiach rzuciwszy Janowi wyzywające spojrzenie. - Dobrej nocy. - Dziękuję za kolację! - krzyknął za nią. Rozsiadł się wygodnie na kanapie i przymknął oczy. „Do diabła! - pomyślał. - Zawsze w porę sobie o mnie przypomną..." Nie był specjalnie zachwycony, gdy polecenie dowódcy ekspedycji oderwało go od dopiero co rozpoczętych badań nad magnetycznymi właściwościami organizmów roślinnych Askanii. Ale cóż mógł powiedzieć? Sprawa była oczywiście ważniejsza: zginął człowiek. Zniknął „w biały dzień", a ściślej, w błękitnobiały dzień, bo taki koloryt mają dni na Borelii, drugiej planecie układu, do którego Jan przybył przed tygodniem. Dwa ogromne astroloty, krążące teraz wokół Askanii i Borelii, przyniosły tutaj z Ziemi kilkadziesiąt osób i mnóstwo sprzętu. Celem wyprawy był wstępny rekonesans, zbadanie możliwości wykorzystania planet tego układu. Wiadomość o zaginięciu Terriego na Borelii przypomniała wszystkim w sposób dość brutalny, że nie należy tu bezkrytycznie korzystać z doświadczeń zdobytych na planetach Układu Słonecznego. Pozornie bezpieczne warunki, brak gwałtownych zmian atmosferycznych, wreszcie świadomość, że planety nie są zamieszkane przez rozumne istoty, uśpiły czujność ludzi. W dniu przybycia Jana, ściągniętego specjalną rakietą z Askanii, sytuacja wyglądała już prawie beznadziejnie. Wprawdzie atmosfera Borelii zapewniała ludziom - w razie potrzeby - dostateczną ilość tlenu, ale dni, jakie upłynęły na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionego, praktycznie przekreślały jego szanse. „Gdyby żył, znalazłby się sam!" - zakonkludował Jan po przeanalizowaniu całego materiału. System zabezpieczeń, łączności, sygnalizacji awaryjnej oraz zastosowane metody poszukiwań - w praktyce nie pozostawiały żadne j luki, przez którą mógłby wymknąć się żywy człowiek... A jednak Terriego nie było. Przepadł wraz z całym ekwipunkiem, z jakim wyruszył w towarzystwie drugiego zwiadowcy, Holta, ze stacji położonej o dwieście kilometrów od głównej bazy. Celem wycieczki było wszechstronne rozpoznanie terenu: pobieranie prób, nagrywanie obrazu i dźwięku, rejestracja promieniowania i dziesiątki innych rutynowych czynności zwiadowcy planetarnego. Dysponowali niewielkim pojazdem uniwersalnym, zdolnym do poruszania się po twardym gruncie i po wodzie oraz mogącym unosić się na niewielkiej wysokości nad ziemią. Jednak ze względu na konieczność dokładnego spenetrowania terenu, zwiadowcy poruszali się zazwyczaj pieszo, przemierzając wybrany rejon w lekkich kombinezonach izolacyjnych. Tak to przynajmniej wyglądało w świetle instrukcji... Jan nie był nowicjuszem, specyfikę pracy w terenie znał od podszewki i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że instrukcja częstokroć stanowi parawan, za którym ten i ów organizuje sobie pracę w sposób nie tyle bezpieczny, co wygodny. W myśl instrukcji, na przykład, zwiadowcy nie powinni tracić wzajemnej łączności wzrokowej. A jakże! Gdyby wszyscy stosowali się do tej zasady, robota trwałaby dwa razy dłużej... Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 17
W przypadku Terriego i Holta z tą łącznością wzrokową musiało być nie najlepiej. Holt nie potrafił określić sytuacji, w której zmógł zniknąć Terri. Ale przecież człowiek nie znika nagle, nie rozpływa się w przestrzeni... Jan sięgnął po kasetę z nagranym protokołem przesłuchań, które przeprowadził bezpośrednio po wypadku inspektor bezpieczeństwa grupy „Borelia". Wsunął kasetę w szczelinę czytnika i po raz któryś tam z rzędu słuchał całego zapisu, analizując każde słowo. INSPEKTOR: W jakim momencie zauważyłeś, że Terriego nie ma w pobliżu? HOLT: No, po prostu... spojrzałem tam, gdzie powinien być... Potem zawołałem przez radio. Nie było żadnej odpowiedzi, nawet fali kontrolnej... Więc pobiegłem w tę stronę, gdzie widziałem go ostatnio. Tam była wysoka roślinność, taka jakby trawa czy sitowie... Wołałem przez radio, obszedłem kawał terenu, potem wróciłem do łazika. Nadałem komunikat do stacji... INSPEKTOR: W stacji był wtedy Rowan? HOLT: Tak. On zresztą już wiedział, że coś jest nie w porządku, bo zauważył brak sygnału kontrolnego Terriego. INSPEKTOR: Czy Terri odzywał się przez radio bezpośrednio przed zniknięciem? HOLT: Możliwe. On miał zwyczaj mruczeć do siebie przy pracy. Klął czasem Półgłosem, kiedy miał jakieś drobne trudności ze sprzętem albo gdy mu się coś nie udawało... INSPEKTOR: Mam tutaj zapis waszych rozmów, rejestrowanych w stacji. Jest w nim twój meldunek o zniknięciu Terriego. Wcześniej są także nagrane twoje nawoływania. Na kanale Terriego panuje cisza. A ostatni sygnał, jaki od niego dotarł do bazy, przyszedł o cztery minuty i dwadzieścia sekund przed twoimi nawoływaniami. To było rzeczywiście przekleństwo... HOLT: No, mówiłem, że on lubił czasem... INSPEKTOR: Tak, ale to brzmi dość dziwnie. Posłuchaj i spróbuj sobie przypomnieć, czy słyszałeś to w swojej słuchawce. (Fragment nagrania głosem Terriego: „no - co jest, chol-le-ra, co...!). HOLT: Może słyszałem. Musiałem słyszeć. INSPEKTOR: Czy nie wydaje ci się, że to było dziwnie jakoś powiedziane? Jakby Terri w tym czasie wojował z jakimś martwym przedmiotem... HOLT: Niewykluczone, że zaciął mu się przyrząd do pobierania próbek geologicznych. Tam jest taki niewygodny uchwyt, który trzeba przekręcić. Sam się z tym nieraz szamotałem... INSPEKTOR: Możliwe. Ale to ostatnie „Co!" jest dla mnie jakby początkiem okrzyku w połowie urwanego... HOLT: Widocznie wreszcie przekręcił ten uchwyt... INSPEKTOR: J W tym urwanym okrzyku jest coś więcej niż zwykła utarczka z niesprawnym przyrządem... HOLT: Nie przesadzaj. Jedno słowo tak czy inaczej wypowiedziane... INSPEKTOR: Ale w trzy sekundy potem urywa się sygnał kontrolny. Dziwne, że nie zwróciłeś na to uwagi. HOLT: Każdy za jęty jest własną robotą. Trudno wciąż patrzeć na przyrządy. No po prostu, kiedy się nachylam, to pulpit zawieszony z przodu na szyi przeszkadza mi w pracy. Więc wieszam go przez ramię, na biodrze. Wszyscy tak robią. INSPEKTOR: To niezgodne z instrukcją. HOLT: Wiem. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia. INSPEKTOR: Ma czy nie ma - to jeszcze nie wiadomo. Poza tym, gdybyś obserwował Terriego, potrafiłbyś powiedzieć więcej o tym, co się stało. HOLT: Wyjaśniłem już, że tam były akurat wysokie trawy. Straciłem go na chwilę z oczu... INSPEKTOR: Co najmniej na cztery minuty! HOLT: No... może... Jan wyłączył zapis i pokiwał głową w zamyśleniu. „Wszystko się zgadza. Już ja wiem, jak on go widział... Pewnie ostatni raz, gdy wysiadali z łazika. A słyszeć, też go nie słyszał. Mając w jednym uchu łączność lokalną, a w drugim łączność ze stacją, można się wściec od samych szumów i zakłóceń. Na pewno ściszył oba odbiorniki do minimum. To wszystko na nic. Trzeba zacząć z innej strony!" Cisnął kasetę na stół, ściągnął buty i po chwili już chrapał na kanapie. Obudził się po kilku godzinach z niejasnym poczuciem, że śniło mu się rozwiązanie całej zagadki, tylko że nic a nic nie pamiętał z tego snu. Poszedł do jadalni i wypił dwie kawy, a potem przez pół godziny spacerował po zaroślach wokół bazy. Nie zamierzał oddalać się, więc nie zabrał nawet podstawowego ekwipunku. Było bardzo wcześnie, oprócz dyżurnego wszyscy jeszcze spali, nadajnik kontrolny bazy był wyłączony. Jan miał przy sobie tylko mały pistolet obezwładniający, bez którego nie wolno wychodzić nawet na krok poza teren bazy. Brodząc po kolana w szarozielonej, gęstej masie niskich roślin, rozglądał się uważnie. Krajobraz Borelii różnił się znacznie od askanijskiego. Tu, w umiarkowanej strefie klimatycznej, roślinność była uboższa, nie tak wysoka s bujna jak w wilgotnych i gorących lasach Askanii. Przypominała trochę florę ziemskiej tundry, miejscami - suchego stepu. W pewnej chwili wydało mu się, że w kępie zarośli coś się poruszyło, podszedł ostrożnie i z pistoletem skierowanym w gąszcz rozgarnął butem łodygi krzewu. Mały, szczeciniasty zwierzak buszował wśród gałązek, nie zwracając uwagi na obserwującego go człowieka. Jan wycelował dokładnie, nacisnął spust. Zwierzątko znieruchomiało, a po chwili miękko opadło na ziemię. Sięgnął ręką i wydobył je z zarośli. Przez rękawicę czuł, że porastająca je szczecinka jest twarda jak kolce jeża. Trzymając zdobycz na dłoni zawrócił w kierunku bazy. Narkoza powinna działać tylko przez kilka minut, spieszył się więc, by stworek nie ożył, zanim znajdzie się w klatce. W komorze wejściowej natknął się na Dinę. - O! - zawołała w zachwycie. - Upolowałeś coś z samego rana! Jak to zrobiłeś - Zwyczajnie. Pif, paf i gotowe. Gdzie tu macie klatki dla zwierząt - Tutaj, w pracowni zoologicznej. Dina otworzyła przed nim drzwi laboratorium. Pod ścianą stało kilka pustych klatek. Jan umieścił jeńca w jednej z nich. Zwierzątko poruszyło się niespokojnie odzyskując przytomność. Było podobne do jeża, lecz miało sześć łapek, a wśród długiej szczeciny trudno było dopatrzyć się innych szczegółów jego budowy. Tymczasem Dina postawiła na nogi wszystkich biologów. Jan był trochę zdziwiony, że schwytanie zwierzaka wywołało taką sensację. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 18
- Jesteś nadzwyczajny! - powiedział jeden z przybyłych biologów. - Od kilku dni nie możemy upolować ani jednego okazu tutejszej fauny. Dysponujemy tylko zdjęciami w podczerwieni, wykonanymi z powietrza. Wszystkie tutejsze zwierzęta są niezmiernie płochliwe. Wyczuwają nas z daleka i kryją się po zaroślach. - Nie miałem z nim żadnych kłopotów. Strzeliłem z odległości metra. - Niewiarygodne! - mruczał biolog, oglądając zwierzę. - Czy możesz mi pokazać wasze zdjęcia? - Oczywiście, proszę bardzo. Są dość wyraźne, na ich podstawie komputer odtworzył nam bardzo dokładnie wygląd poszczególnych gatunków. Jest ich sporo. Udało się nam wprowadzić nawet pewną systematykę... Jan obejrzał zdjęcia i rysunki. Zwierzęta wyglądały jak jasne plamy na czarnym tle. Wszystkie były raczej niewielkie. - Zdjęcia pochodzą z dużego obszaru, dają więc statystyczny obraz tutejszej fauny. Gdyby istniały tu większe zwierzęta, na pewno musielibyśmy je wykryć. Zresztą, większe zwierzę nie miałoby się gdzie ukryć, chyba w jaskiniach. Ale na terenie, gdzie zaginął Terri, nie ma żadnych pieczar ani rozpadlin. Przeszukaliśmy dokładnie całą okolicę. - Mogą tu żyć także gatunki o temperaturze ciała nie różniącej się od temperatury otoczenia. Tych nie ujawnią promienie podczerwone - zauważył Jan. - Braliśmy to oczywiście pod uwagę. Mamy kilka zdjęć z autokamer. Proszę, oto one. Rzeczywiście, podczerwień nie wykazuje obecności tych zwierząt, ale to wszystko drobne egzemplarze. Nie ma tu dużych odpowiedników naszych płazów czy gadów. Nie stwierdziliśmy też obecności żadnych latających... Jan oddał zdjęcia i powoli wyszedł z laboratorium. „Przyjmijmy, że Terri nie padł ofiarą żadnego dużego drapieżnika. Zresztą, miał przy sobie tyle różnych niestrawnych przedmiotów, że trudno sobie wyobrazić, by nic po nim nie zostało... - myślał, idąc w kierunku kabiny kierownika bazy. - A zatem, co pozostaje? Czyżby rzeczywiście był tu ktoś oprócz nas?" Milde, kierownik grupy „Borelia", powitał Jana pełnym nadziei spojrzeniem. - No i jak, docencie? Już wszystko wiesz? - zapytał wyciągając dłoń na przywitanie. - Nie żartuj, stary - Jan machnął ręką. Nic nie wiem i przestańcie robić ze mnie szamana. Powiedz, co byś zrobił, gdybyś chciał nagle porwać faceta w pełnym rynsztunku zwiadowcy, tak aby nikt tego nie spostrzegł? - Co bym zrobił? - zastanowił się Milde. Do licha, trudna sprawa: Co bym zrobił jako człowiek? Więc sądzisz, że to zrobili... - Nie łap mnie na słowa, tylko odpowiedz. - Nie wiem. Porwanie z powietrza odpada. Holt zauważyłby pojazd czy istotę latającą. Poza tym, ofiara porwania wrzeszczałaby wniebogłosy przez radio. - Radio mogłoby przypadkiem ulec uszkodzeniu. - Jest drugi niezależny obwód. Prawdopodobieństwo uszkodzenia obu jest znikome. - Mógłby je ktoś wyłączyć. - A, owszem, mógłby. Ale musiałby wiedzieć jak. Pozostanie jednak automatyczny nadajnik sygnału alarmowego, który działa w przypadku utraty przytomności. - Załóżmy, że był przytomny. - No, to... miał jeszcze rakietnicę... - Załóżmy, że był obezwładniony. - Hm... - Milde zastanowił się. - Nie podjąłbym się przeprowadzić takiego porwania, nie znając w dodatku całego systemu zabezpieczeń... A poza tym, latający obiekt musiałby zostać zarejestrowany przez lokalny radar. Wszystko działo się w odległości pięciu kilometrów od stacji. - Racja. Więc Terri nie został uniesiony w powietrze. Nie wleczono go także po ziemi, bo nie było żadnych śladów. Chyba że uniesiono go tuż nad ziemią - zbyt nisko, by radar zarejestrował obecność pojazdu, a równocześnie - bez śladów na ziemi. Na przykład poduszkowcem. - Przytomny, obezwładniony, z wyłączonymi dwoma nadajnikami... - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Więc co proponujesz, jeśli nie to? - Że... pod ziemię? To chciałeś usłyszeć? - Chyba tak. - Ale tam nie ma żadnej szczeliny, jamy, w ogóle roślinność porasta wszystko dokładnie. Przeszliśmy teren ciasną tyralierą. Chodziły tamtędy roboty, zdeptały wielki obszar. Żadnej dziury, w którą mógłby wpaść. - Chyba że jest tam zamaskowana zapadnia. - Specjalnie po to, by złapać Terriego? Bo inni chodzili tamtędy wielokrotnie. Ludzie i automaty. - No, nie... - Jan zastanawiał się przez chwilę. - Chociaż... - Co? - Milde spojrzał na Jana pytająco. - Nie wiem. Ale... chciałbym odtworzyć sytuację, przeprowadzić wizję lokalną. Wezwij Holta i każ mi dać takie wyposażenie, jakie miał ze sobą Terri. Milde wzruszył ramionami z powątpiewaniem. Robili to już przecież nie raz. Odtwarzali sytuację z wszystkimi szczegółami... - Skąd wyruszyliście? - Łazik stał tutaj! - Holt podprowadził pojazd o kilka metrów dalej i wysiadł. - Szedłem tędy, o tutaj, koło tego krzewu. A Terri ruszył w lewo. - Tędy? - Tak. Szliśmy powoli. Wolniej, jeszcze wolniej. W ciągu pół godziny doszedłem do tamtego pagórka. Terri migał mi od czasu do czasu poprzez wysokie łodygi. Był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Potem na chwilę straciłem go z oczu, obchodząc pagórek z prawej... Jan szedł powoli, słuchając wyjaśnień Holta i rozglądając się wokoło. Ziemia porośnięta była gęstym dywanem niskich roślin, podobnych do mchu, z którego sterczały długie witki przypominające sitowie. - W tym miejscu zorientowałem się, że nie ma sygnału kontrolnego - zabrzmiał w słuchawce głos Holta. - Stop. -- Jan zaczął krążyć po rozwijającej się linii spiralnej wokół miejsca, w którym się zatrzymał. Teren był jednolity, płaski, pokryty taką samą roślinnością jak wszędzie dokoła. Jan zauważył, że zdeptane rośliny prawie natychmiast prostują się, zacierając ślady butów. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 19
- Ważna wiadomość z bazy - zahuczało w słuchawce Jana. - Przekazuję radiogram od Mildego. „Zwiadowca trzeciej stacji dostarczył próbkę geologiczną, w której znaleziono kilkucentymetrowy odcinek wielożyłowego kabla elektrycznego. Próbka pobrana z głębokości 130 cm pod powierzchnią gruntu, w odległości 300 km od bazy, współrzędne: 35° 40' północ, 24° 20' wschód". Jan gwizdnął przez zęby. - Wracamy! - powiedział do mikrofonu. Milde podał Janowi na dłoni mały przedmiot, który bez wątpienia był odcinkiem izolowanego, wielożyłowego przewodu elektrycznego. Wyglądało na to, że świder urządzenia do pobierania prób trafił na podziemny kabel i wyciął z niego ten kawałek. - Dwanaście cienkich miedzianych przewodów - powiedział Milde. -- Niech to diabli wezmą. Miedzi nie zlokalizujemy. Poza tym całość jest ekranowana miedzianą siatką. Gdyby nawet obwód nie był przerwany, też byśmy nie zdołali ustalić trasy kabla. Chyba że rozkopiemy... Ale ile kilometrów trzeba by przekopać, żeby dotrzeć do jednego z końców... Beznadziejna sprawa. - To nie wygląda na kabel energetyczny, prawda? Raczej sygnalizacja lub sterowanie. Przewody są dość cienkie. Więc jednak... - Wycofałem załogi ze stacji terenowych, wszyscy są w bazie. Kazałem wydać sprzęt specjalny. Jan kiwnął głową niezdecydowanie. Obracał w palcach kawałek kabla i próbował skojarzyć wszystkie fakty. Obecność rozumnych cywilizowanych istot na planecie potwierdzała się teraz ponad wszelką wątpliwość. Jednakże poza znalezionym kablem, żadnych innych śladów działalności tych istot nie zauważono. Przynajmniej na powierzchni planety. Czyżby żyli pod jej powierzchnią? Jeśli są produktem ewolucji świata organicznego tej planety, to brak rozsądnych powodów, by mieli kryć się pod ziemią, maskując w dodatku tak dokładnie swoją obecność. Może są przybyszami jak my? - Czy zbadano zwierzę, które przyniosłem rano? - spytał Jan. - Zdaje się, że tak. - Milde ujął mikrofon i wywołał szefa biologów. - Co z tym zwierzakiem, Toms? - Jeszcze nie zrobiliśmy sekcji. - Nie uśmiercajcie go na razie. Zaraz tam będę - wtrącił Jan i wyszedł. Zwierzątko siedziało spokojnie w klatce z gęstej drucianej siatki. Nie zdradzało niepokoju nawet wówczas, gdy Jan podszedł blisko. - Dziwne, że jest tak spokojne) - powiedział Toms. - Na wolności wszystkie uciekają jak szalone. Do tej pory nie udało się nam żadnego złapać, chociaż zastosowaliśmy automatyczne pułapki. - Pułapki? - zdziwił się Jan. - Tak, skonstruowaliśmy pułapki, bo nie wpadliśmy na lepszy pomysł. O, proszę, tu jest tablica kontrolna. Każda pułapka sygnalizuje, czy coś w nią wpadło. Wszystkie są puste. - Pułapki są wyposażone w kontrolne nadajniki? - Jan chwycił Tomsa za łokieć. -Człowieku! To jasne! Niczego w ten sposób nie złapiecie! Wyjmij to zwierzę z klatki! No, wyjmij! Toms stał przez chwilę nie rozumiejąc, o co chodzi. Jan zamknął dokładnie drzwi pracowni, rozejrzał się po pomieszczeniu i wziął do ręki przenośny radiotelefon. Totus założył grubą rękawicę, otworzył klatkę i wyjął zwierzątko. Było nadal spokojne, gdy brał je do ręki. - A teraz uważaj! - powiedział Jan i włączył radiotelefon. Zwierzak jednym susem smyrgnął z ręki Totusa i jak oszalały zaczął biegać wokół ścian laboratorium. Jan wyłączył nadajnik, zwierzę uspokoiło się natychmiast, pozwoliło się złapać i umieścić w klatce. - Dobre, co? - zaśmiał się Jan. - Wleźliście tutaj z takim piekielnym hałasem elektromagnetycznym, że wszystko co żyje, ucieka od was jak najdalej. Rano wyszedłem bez nadajnika, a radiostacja bazy była wyłączona... Jan zamknął się w kabinie i rozmyślał. Zagadka zamiast się wyjaśnić, zaczynała rozszczepiać się na kilka nowych, a sprawa odnalezienia zaginionego człowieka nie posunęła się ani trochę naprzód. Więc te zwierzęta mają wyczulony zmysł odbierający fale elektromagnetyczne o częstotliwościach radiowych. Sygnały płoszą je i zmuszają do ucieczki. Dlaczego? Nad tym problemem zastanowią się specjaliści. Może pewne częstotliwości ostrzegają je przed niebezpiecznymi zjawiskami naturalnymi, na przykład - przed wzrostem aktywności gwiazdy centralnej tego układu? Mniejsza o to. Faktem pozostaje, że nasze urządzenia radiowe, radarowe i cała nasza technika wprowadzają poważne zakłócenia naturalnego środowiska planety. A to uniemożliwia badania. Zwierzęta tutejsze nie boją się ludzi, tylko fal elektromagnetycznych. Wynika stąd, że nie znają drapieżników i nikt na nie nie poluje. Według jednej z teorii rozwoju cywilizacji planetarnych ewolucja, która nie stworzyła drapieżników, nie może stworzyć istot rozumnych. Więc albo na tej planecie nie ma rodzimej rasy rozumnej, albo... albo teoria jest do bani. Teoria - teorią, a ten kawałek kabla świadczy o obecności... Ależ tak, to jasne! Oni tu przybyli, aby zbadać planetę, ale zabrali się do tego mądrzej niż my. Nie posłużyli się urządzeniami radiowymi! Stąd podziemny system kabli, do tego jeszcze dobrze ekranowanych, aby nie płoszyć miejscowej fauny! Tylko - gdzie są badacze? Gdzie ich aparatura, laboratoria, statki kosmiczne? Czyżby ukryli wszystko pod ziemią? Możliwe. To też jest sposób na uniknięcie zakłócenia środowiska. No dobrze. I co dalej? Siedzą w mysich dziurach, nie pokazując się na powierzchni? Albo może wyłażą czasami, by porwać takiego Terriego na przykład? Jeśli to prawda, że pochodzą z innego układu, to jednak muszą mieć jakieś środki łączności z macierzystą planetą... Mogą używać ich sporadycznie, ale gdzieś musi być jakaś antena nadawczo-odbiorcza, radioteleskop... Trzeba dokładnie przeszukać z powietrza tereny górskie. A jeśli mieszkają we wnętrzu planety? Jeśli polują na te zwierzaki, ponieważ żywią się ich mięsem Jeśli upolowali Terriego... Jan otrząsnął się z makabrycznych myśli, wstał z fotela i wyszedł przespacerować się po bazie. W korytarzu spotkał Tomsa, który wracał właśnie z zewnątrz z dwoma innymi biologami, taszczącymi kilka klatek wypełnionych drobną zwierzyną. - Wyłączyliśmy sygnalizację radiową pułapek tylko na dwie godziny, i oto rezultat! Toms pokazał klatki. Nałapało się mnóstwo drobiazgu. Niestety, to przedstawiciele tylko trzech gatunków. Te są najpospolitsze, łapią się najczęściej i blokują pułapki. Gdyby tak udało się zrobić pułapkę działającą selektywnie, tylko na takie zwierzę, którego jeszcze nie znamy... Ale to chyba skomplikowana sprawa, muszę to przekonsultować z cybernetykami. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 20
- Zastawiasz pułapkę na lwa, a łapią ci się same króliki - zaśmiał się Jan, ale w tej samej chwili spoważniał nagle, przystanął, obrócił się na pięcie i pobiegł do kabiny radiostacji. - Łącz mnie zaraz z dowódcą ekspedycji! krzyknął nad uchem dyżurnemu operatorowi, który właśnie się zdrzemnął. - Ze starym - Tak, z Krotonem. Błyskawicznie! - No, to potrwa kilka minut... - mruknął radiowiec. - Prędkości światła nie przekroczę. - Nadaj radiogram tej treści: „Szefie, koniecznie potrzebuję twojego Azora. Pożycz mi go na parę dni. Przyślij błyskawiczną rakietą w kagańcu i obroży. Jan Link." No, co się gapisz Nadawaj! Odpowiedź przekaż mi do mojej kabiny telefonicznie. - Jan spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na ogłupiałego dyżurnego i wyszedł. Azor znał Jana, lecz widocznie nowe otoczenie pełne obcych zapachów rozdrażniło go nieco, bo powarkiwał przez kilka godzin, wietrzył na wszystkie strony i dopiero słowna perswazja, poparta porcją wieprzowej konserwy, udobruchała go ostatecznie. Azor był pięknym okazem doga. Kiedy stał na tylnych łapach, opierając przednie o barki Jana, przewyższał go o głowę. Jan z trudem skłonił Azora do zajęcia miejsca w łaziku i razem z Mildem ruszyli ku stacji, w pobliżu której zaginął Terri. Towarzyszył im drugi pojazd z czterema ludźmi, uzbrojonymi we wszelkie możliwe urządzenia obronne. - Sądzisz, że Azor coś wywęszy? - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Po kilku dniach - Wcale na to nie liczę. - Więc co zamierzasz zrobić - Poczekaj, sam zobaczysz albo nic z tego nie będzie... Jan zarządził ogólną ciszę radiową. Łaziki osiadły miękko na ziemi w pobliżu miejsca, które oglądał poprzedniego dnia. Drobne zwierzęta przemykały tu i ówdzie, nie zdradzając zaniepokojenia. Azor węszył ciekawie, ale posłusznie siedział w pojeździe. - No, piesku, pospaceruj sobie trochę powiedział Jan, wiążąc jeden koniec długiej linki do obroży. Trzymając w dłoni drugi koniec sznura, podążał za Azorem. Pies biegł zygzakiem w różne strony i Jan musiał od czasu do czasu przywoływać go do siebie, by wskazać mu odpowiedni kierunek. Przeszli w ten sposób całą trasę, którą przypuszczalnie przebył Terri w dniu swego zniknięcia. Potem Jan zawrócił i ruszył w drogę powrotną. Powtórzył to kilkakrotnie, za każdym razem przemierzając kilkunastometrowy odcinek równoległy do poprzedniego. Wreszcie Azorowi widać znudziło się bieganie tam i z powrotem. Usiadł, wywaliwszy jęzor. Jan również zmęczył się bieganiną, podczas której albo ciągnął psa, albo był przez niego ciągniony po zaroślach. Nie wypuszczając linki z dłoni, odwrócił się w kierunku, gdzie stały oba pojazdy. Włączył osobisty nadajnik. - Na razie nic... - powiedział do mikrofonu. Prawie w tej samej chwili usłyszał za sobą przejmujący psi skowyt. Odwrócił się gwałtownie. Nieco w lewo dostrzegł kątem oka jakby lekki ruch trawy. Psa nie było, lecz linka, którą trzymał, napięła się gwałtownie. Stracił równowagę, lecz nie puścił sznura, który wpił mu się boleśnie w rękę i wlókł go po ziemi. - Do mnie! - wrzasnął w mikrofon. Usłyszał wycie silników obu pojazdów odległych o niespełna trzysta metrów. Próbował wstać, ale linka ciągnęła go brzuchem po ziemi. Kilkoma ruchami dłoni udało mu się uwolnić przegub. Popędził za uciekającym końcem sznura. Zdążył jeszcze zobaczyć, że znika on błyskawicznie w gęstwie porostów, obficie pokrywających w tym miejscu grunt, jak spłoszona dżdżownica pospiesznie kryjąca się w ziemi. - Tutaj! Prędko! - krzyknął do wyskakujących z pojazdu ludzi. - Zdzierać poszycie! - Wskazał końcem buta miejsce, gdzie zniknął koniec sznura. Pięć par rąk błyskawicznie obnażyło brunatny grunt. Spod kożucha roślinności ukazał się zarys kolistej szczeliny, obwiedzionej metalową ramą o ponad metrowej średnicy. - Trzeba się tam dostać - komenderował Jan. - To wygląda na rodzaj donicy, zakrywającej wylot szybu czy studzienki. Trzeba wybrać ziemię i spróbować palnikami... Po kilku minutach łopata zazgrzytała o dno metalowego „rondla" wpuszczonego w okuty obręczą otwór. - Ostrożnie! - ostrzegł Milde. - Nie trzeba! - Jan machnął ręką. - Tam ich nie ma. To urządzenie automatyczne. - Skąd wiesz - A nie zapytasz, skąd wiedziałem, że musi tu być coś takiego? - Jan spojrzał na Mildego z ironicznym uśmieszkiem. - Niech cię diabli. Intuicję to ty masz! - To nie intuicja. To tylko geniusz - powiedział Jan skromnie. Pokrywę szybu udało się sforsować bez większych trudności przy pomocy palnika plazmowego. Okazało się, że była poruszana od wewnątrz prostym urządzeniem hydraulicznym, które unosiło ją na pewną wysokość na walcowatej podporze. Równocześnie wysuwały się mechaniczne chwytaki, zgarniające zdobycz z powierzchni ziemi do wnętrza otworu. Studzienka była metalową rurą wkopaną w ziemię na głębokość dwóch metrów. Jej dno pokrywało miękkie porowate tworzywo. W dolnej części rury zaczynał się ukośny kanał, prowadzący nieco niżej, do obszernej niszy. Azora znaleziono unieruchomionego na czymś w rodzaju stołu operacyjnego. Automatyczne urządzenie, wyposażone w sondy i czujniki, rozpoczęło właśnie szczegółowe badanie przerażonego zwierzęcia. Pad jedną ze ścian niszy stały rzędem prostopadłościany z przejrzystego tworzywa. W największym, zanurzony w zielonkawej cieczy, pływał Terri w pełnym rynsztunku zwiadowcy planetarnego. W innych znajdowały się drobniejsze okazy borelijskiej fauny. - Przypuśćmy, że pozostaniemy tu przez miesiąc, dwa... - mówił Jan, popijając kawę w wygodnym fotelu w kabinie Bazy Głównej. - Cóż zdołamy zaobserwować? Migawkowe zdjęcie, statyczny obraz życia planety... Oni są sprytniejsi. Pozostawili tu automatyczny system badawczy. Ta pułapka na zwierzęta jest tylko małym fragmentem tego systemu, ale według niej możemy sobie wyobrazić metodę ich działania. Ciągła informacja o życiu tej planety uzyskiwana jest przy quasi-zerowym zakłóceniu warunków naturalnych. Gdzieś w głębi ziemi, albo w skalnej grocie, ukryty jest centralny układ dyspozycyjny, połączony siecią podziemnych łącz z różnego rodzaju czujnikami, pułapkami, urządzeniami pobierającymi próbki i gromadzącymi eksponaty. Centralny układ zbiera informacje, opracowuje i przesyła do swoich twórców, którzy siedzą sobie wygodnie w domu, zamiast włóczyć się po obcych planetach... - A próbki, eksponaty takie jak te, które znaleźliśmy w pułapce - wtrącił Milde. - Świadczą o tym, że jednak od czasu do czasu przylatują tutaj, by je zabrać... - Dobrze, że nie konserwują ich w formalinie, tylko przechowują w stanie anabiozy dodał Barow, lekarz wyprawy. - Jak się czuje Terri? Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 21
- Już zupełnie dobrze. Za dwa dni go wypuszczę. - Trzeba poszukać tego centrum dyspozycyjnego. - Nie liczcie na moją pomoc - mruknął Jan - nie jestem wandalem. I tak zepsuliśmy im parę urządzeń, przecięliśmy kabel. Oni wrócą i bez trudu dojdą, kto tu buszował. W przeciwieństwie do nich zostawiamy po sobie mnóstwo śladów, jak niesforna wycieczka mieszczuchów w podmiejskim lesie. Milde zamyślił się, wpatrzony w podłogę. - Może masz rację... - powiedział po chwili. - Przecież oni byli tu przed nami. Chyba są mądrzejsi i bardziej doświadczeni. - Nie jest aż tak źle... Toms też wymyślił selektywną pułapkę, która chwyta tylko takie okazy, jakich układ centralny jeszcze nie zarejestrował. Nie potrafił jej tylko zrealizować w praktyce. Właściwie to Toms podpowiedział mi rozwiązanie problemu. Pomyślałem, że jeśli pułapka zna już człowieka, to należy sprowokować ją przy pomocy psa. Poza tym starałem się wczuć w ich mentalność... - Jednym słowem, do naszych rozumnych a nieznanych braci dotrze wkrótce informacja o pojawieniu się na Borelii dwóch nowych gatunków zwierząt - uśmiechnął się Toms. Ciekawe, jak nas potraktują? - Jak watahę dzików ryjących w kartoflisku - powiedział Jan z niesmakiem. Dżuma, Cholera i ciężka Grypa Nasza praca jest równie potrzebna jak każda inna. Dawno już pogodziliśmy się z tym zajęciem, choć niechętnie przyznajemy się do niego. Kiedy skierowano nas do tej roboty, szef Służby Porządkowej Zarządu Linii Międzyplanetarnych widząc nasze skwa szone oblicza powiedział: - Cóż, panowie piloci! Kosmos też trzeba od czasu do czasu pozamiatać.! Z szefem dyskusji nie ma. W ten sposób staliśmy się zamiata czami Kosmosu. Od kiedy zawód pilota rakietowego stał się takim samym zawodem jak inne, nie każdy może odkrywać nieznane planety. Dostaliśmy więc ten mocno już sfatygowany stateczek pa trolowy - "odkurzacz", jak go w przystępie gorszego humoru nazwał Kuba. - Zadziwia mnie beztroska naszych praojców! - mawiał mój to warzysz. - Wszyscy wysyłali na orbity różne sondy, satelity, rakiety... Tylko nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś trzeba będzie to posprzątać. To była prawda. Ze starymi satelitami sprawa była jeszcze stosunkowo prosta. Specjalne rakiety, wyposażone w odpowiedni sprzęt, cięły je na kawałki i wyrzucały w kierunku Ziemi, w at mosferę, gdzie szczątki te ulegały spaleniu. Trudniejszych problemów przysparzały drobniejsze bryłki i odłamki materii, pochodzące z rozbitych statków międzyplane tarnych, lub po prostu wyrzucone kiedyś lekkomyślnie z prze latujących rakiet. Tu zaczynała się rola naszego "odkurzacza". Patrolowiec nasz był wyposażony w wykrywacz materii. Wyszukiwał w przestrzeni naj drobniejsze okruchy i niszczył je strumieniem antyprotonów. Z okruchów nie pozostawało ani śladu poza krótką ulewą promieniowa nia gamma. Do większych odłamków nie strzelało się antymaterią. Ich dematerializacja pociągałaby za sobą zbyt silne promieniowa- nie, przed którym osłony statku nie chroniłyby nas w dostatecznym stopniu. Większe obiekty należało zabierać do zasobników, by spa- lić je następnie w atmosferze podczas powrotu na Ziemię. Kuba bardzo nie lubił tych większych odłamków. Sprawiały trochę kłopotu, a on był człowiekiem nie kochającym nadmiaru pra cy. Na któryś z kolejnych rejsów polecono nam zabrać pasażera. Gdy rola tego człowieka na pokładzie wyjaśniła się, Kuba wyraźnie nie byt zachwycony. - Mamy pecha że właśnie na nas musiało to trafić! - mówił do mnie, rozparty w fotelu pilota. - Ten archeolog potrzebny nam tu, jak meteor w dyszy wylotowej. - To paleobiolog - sprostowałem. - Interesuje się bakteriami i wirusami z ubiegłych stuleci. - No właśnie. Zobaczysz, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Jeszcze nam tu jakąś zarazę sprowadzi. Tak się zapalił do pracy, że musiałem dziś podchodzić do pięciu czy sześciu zwykłych kos micznych śmieci i brać je na pokład dla jego uciechy. A tak w ogóle, to zupełnie nie rozumiem tych naukowców z Instytutu Medy cyny Kosmicznej. Przez całe wieki ludzkość biedziła się nad wygu bieniem tych wszystkich paskudnych bakcyli - a teraz oni zatęsknili za nimi i szukają ich w Kosmosie. - Tu chodzi o jakieś badania naukowe - powiedziałem. - Po prostu na Ziemi wytępiono te drobnoustroje tak skutecznie, że nie sposób ich znaleźć. - Ja myślę, że to jakiś spisek lekarzy, którym się nudzi - zakpił Kubą i poprawiwszy się w fotelu przymknął oczy. Rakieta szła maleńkim ciągiem, sygnalizator materii milczał. Ten rejon przestrzeni był już dość dokładnie oczyszczony. - Uważaj od czasu do czasu - powiedziałem, widząc, że Kuba szykuje się do drzemki. - Mark prosił, by go obudzić, gdy się coś trafi! Najbardziej interesują go szczątki statków z XX wieku. Szuka bakterii i wirusów powodujących ówczesne choroby epi demiczne. Kuba wzruszył ramionami na znak, że go nic a nic nie ob chodzi. - Dopóki ten śmieciarz siedzi mi nad głową; muszę spełniać jego zachcianki. Ale wybacz, mój drogi, nie będę przecież sam so bie przysparzał roboty. Gdybym chciał brać na pokład każdy kawałek, jaki zobaczę, to nie wykonalibyśmy nawet dziesięciu pro cent naszych normalnych zadań. Kuba przerwał, bo właśnie sygnalizator zabrzęczał prze ciągle, a na ekranie zarysował się kształt sporej bryłki materii. Kuba poruszył wprawnie dźwigniami, naprowadził obraz celu na przecięcie linii celownika i strzelił. Bryłka zniknęła, lecz wskaźnik pokładowego radiometru podskoczył niepokojąco w górę. - Nie wygłupiaj się - powiedziałem ostro. - Każdy taki strzał kosztuje nas dzienną dawkę promieniowania. Za twoje lenistwo płacimy zdrowiem. Trzeba było przechwycić, to był za duży obiekt na strzał. - Dobrze, dobrze... - zamamrotał Kuba. - Następny taki w ogóle ominę. Niech go sobie zabierze ktoś inny. Kuba popadał czasem w takie stany rozdrażnienia i nie było na to żadnej rady: kiedy był zły na coś lub na kogoś, bezwstydnie demonstrował swą niechęć do pracy. W gruncie rzeczy był to jednak zupełnie porządny chłopak. Rozumiałem go doskonale. Podobnie jak ja, nie był zachwycony tym, co robił. Wstępując do szkoły pi lotażu kosmicznego obaj mieliśmy nadzieję na dokonanie rzeczy wzniosłych. Teraz, kiedy wsadzono nas na ten nędzny stateczek, musieliśmy Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 22
odroczyć na czas nieokreślony nasze plany podboju od ległych ciał niebieskich i nawiązywania kontaktów z obcymi cy wilizacjami. Ale, jak powiedział nasz szef, w Kosmosie także trzeba czasem pozamiatać. Nasze zadania też były ważne, choć nie tak efektowne, jak byśmy sobie życzyli. Niechęć Kuby do naszego pasażera umiałem sobie bez trudu wytłumaczyć: Mark robił przynajmniej coś interesującego, badał coś, odkrywał - i tego właśnie Kuba mu zazdrościł. Podkpiwał, jak mógł, z szukania w Kosmosie wytępionych na Ziemi drobnoustrojów - a jednak zazdrościł Markowi tych nieco chyba beznadziejnych poszukiwań. - No to co, Alen? - spytał nagle Kuba, budząc się z drzemki. - Nudnawo tutaj. Chyba polecimy na trzy tysiące, spenetrujemy okolice dwunastej stacji pośredniej. Dostałem wczoraj komunikat z Centrali, że jakiś towarowiec miał kłopoty z mikrometeorami. - Wolałbym uzgodnić to z Markiem. Szef kazał mu ułatwiać pracę... A przynajmniej, nie utrudniać. - Dobrze, więc idź go obudzić. Przyślij go tu, a sam odpocznij. Poszedłem w kierunku kabiny mieszkalnej. Mark nie spał już lecz przeglądał swoje notatki i majstrował przy mikroskopie elek tronowym. - Masz coś ciekawego? - spytałem. - Zdaje się... - powiedział na pozór naturalnie, ale wyczuwałem, że jest lekko podekscytowany. - To chyba skrystali zowany wirus grypy. Zwalczono go ostatecznie w początkach XXI wieku. Chyba odmiana azjatycka. Niestety, nie udało mi się go ożywić, a szkoda. Można by wyhodować większą ilość... - Po co? Żebyśmy się pochorowali? - Nie bój się! Trzymam wszystko w szczelnych pojemnikach. Zresztą niczego jeszcze nie udało mi się wyhodować. - Ale po co w ogóle chcecie wskrzeszać te antyczne bakcyle Tak z czystej ciekawości? - Widzisz, potrzebne są nam szczepionki. Pełny zestaw szczepionek przeciwko wszelkim chorobom zakaźnym. Na wypadek kon taktu z cywilizacją pozaziemską... Muszę przyznać, że trochę mnie "zatkało". A więc ten chłopak, mając tak poważne zadania, nawet nie pochwalił się przed nami, nie wyjaśnił dotychczas, o co chodzi... Nabrałem od razu szacunku dla paleobiologa i... jeszcze dotkliwiej odczuwałem, jak błaha jest moja rola zbieracza kosmicznych odpadków. - Więc jednak... naukowcy wciąż wierzą w możliwość kontaktu z istotami pozaziemskimi? - A ty niby nie wierzysz? - uśmiechnął się Mark, zbierając swoje notatki. Siedzę przy sterach, wpatruję się w ekran, od czasu do czasu brzęknie sygnał; wtedy celuję i wciskam spust, by posłać strużkę antymaterii w jakiś drobny meteorek. Słowem - normalnie, czyli trochę nudno. Kuba, zamiast czuwać ze mną, śpi w najlepsze na fotelu obok. Brzęk sygnału - na ekranie spory obiekt chyba za duży na strzał. Może zostawić? Nie, wezmę go. Może Markowi się przyda. Powoli biorę kurs na lśniący przedmiot. Reguluję wizjer, powiększam obraz.. "Co to?" pytam sam siebie trochę zdziwiony. Przedmiot połyskuje metalicznie, ma kształt ściętego stożka i wymiary nie przekraczające kilkunastu centymetrów. Nie wygląda na odłamek większej całości - sam w sobie stanowi regularny kształt. Zbliżam się do niego coraz badziej. "Co to jest?" - myślę i sięgam do dźwigni chwytak Widzę na ekranie, jak łapa manipulatora obejmuje ten dziwny stożek i cofa się z pola widzenia. Po chwili mam go tuż przed sobą, już we wnętrzu statku, za szybą komory próżniowej. I nagle... Boczna powierzchnia stożka rozsuwa się nieco, z jego wnętrza wynurza się miniaturowa postać w maleńkim skafandrze kos micznym... - Alen! Alen! - woła istotka w skafandrze... - Alen! Alen! - woła Mark i szarpie mnie za ramię. Budzę się, siadam na posłaniu i rozglądam się półprzytomnie po kabinie sypialnej. Obok stoi Mark. W przezroczystym pojemniku trzyma niewielki odłamek postrzępionego metalu. - Co to? - pytam. - Co się stało? - Nic się nie stało. Nie mogłem cię obudzić, spałeś tak twardo. Twoja kolej czuwania. A tu mam kawałek dwudziestowiecznego kosmolotu . - przed chwilą złapaliśmy to z Kubą. Minęło kilka minut, nim wróciłem do rzeczywistości. Mój sen był tak wyrazisty, że potrafiłbym chyba narysować każdy widziany w nim szczegół. Ale to był, niestety, tylko sen... - Chcesz pewnie popracować, Mark? Pójdę więc posiedzieć z Kubą. - Dziękuję ci, właśnie chcę to obejrzeć pod mikroskopem. Załbrał się ochoczo do swoich eksperymentów. Podziwiałem coraz bardziej jego cierpliwość. "Minęły czasy błyskotliwych in dywidualnych odkryć, teraz liczy się tylko mrówcza praca wielkich zespołów ludzi" - pomyślałem, idąc w kierunku kabiny nawiga cyjnej, z której dobiegały dziwne pohukiwania Kuby. Zatrzymałem się w wejściu i nie zauważony, zza jego pleców śledziłem ekran, na którym pojawiały się co chwila drobne kształty mikrometeorów. Widocznie weszliśmy w okolice dwunastej stacji. Korzystając z nieobecności Marka, Kuba używał sobie do woli. Brał na cel pojedyncze odłamki lub całe ich skupiska, wciskał spust miotacza i siekł szeroką wiązką antymaterii, pokrzykując z uciechą: - Dżuma, cholera i ciężka grypa! A masz!! Ospa, lumbago i zapalenie ucha środkowego! Bęc!! Przez chwilę obserwowałem go z rozbawieniem, potem spoj rzałem znów na ekran i dech mi zaparło. Na jego środku, na skrzyżowaniu pajęczych nici celownika zobaczyłem... błyszczący stożek z mojego snu! - Stój! Nie strzelaj! - krzyknąłem, lecz okrzyk mój zabrzmiał równocześnie z pojawieniem się błysku na ekranie. Kuba odwrócił głowę, mrugnął wesoło okiem i rzucił kpiąco: - Mówiłeś coś do mnie? ... Eksperyment - Proszę tędy, profesorze! - wskazał Groos, przeciskając się wąskim przejściem między stojakami z aparaturą. W najdalszym kącie pracowni, pod ścianą obwieszoną półkami, opleciony zwojami kabli i rurami kompresorów stał nanoskop. Na pozór nie różnił się niczym od innych przyrządów tego typu. Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 23
- To ma być owo rewelacyjne urządzenie, o którym mi pan wspominał? - w głosie profesora można było uchwycić nutę rezerwy, a nawet drwiny. - Tak, właśnie to... - Groos zdawał się nie zauważać ironii profesora. - Ten nanoskop został przerobiony według mojego pomysłu. Pozwala uzyskać powiększenia o trzy rzędy wielkości lep sze niż dotychczas osiągane. Jest uczulony na grawifale w zakre sie superwysokich częstotliwości. Pan zdaje sobie sprawę, co można przez to osiągnąć? - No, no... - profesor zgrabnie udawał podziw, choć naj wyraźniej nie wierzył ani jednemu słowu asystenta. - To ci dopie- ro! I cóż można obserwować przy takich powiększeniach? - Właśnie to, o czym komunikowałem panu profesorowi w moim liście. - Czy to aż takie ważne... abym musiał przerywać urlop? - Ależ... - Groos był bardziej zdumiony niż zakłopotany. - To przecież sensacja naukowa na miarę... nie, nie potrafię tego nawet z niczym porównać! To epokowy eksperyment! Entuzjazm Groosa rósł z każdym słowem, nie udzielał się jed nak profesorowi który krytycznym okiem oglądał szczegóły aparatu ry. Widać było jednak, że niewiele z tego rozumie. - Zakładam nową próbkę - powiedział Groos. - To będzie trwa ło niezmiernie krótko, jednak ekran utrwali na chwilę obraz, roz- ciągając go nieco w czasie. Proszę dokładnie zapamiętać wyjściowy stan pola widzenia. Profesor bez przekonania pochylił się nad wziernikiem nanoskopu. - O! - powiedział nagle. - To ciekawe! Cóż to takiego? - Proszę pamiętać, że powiększenie znacznie przekracza to, co osiągnięto dotychczas! - powiedział Groos z nieznacznym uśmiechem, zadowolony z wywołanego efektu. - Ale nie to jest ważne. Chodzi nam o sam eksperyment. Proszę uważać, włączam źródło... - Nic nie widzę. Wszystko pozostaje w tym samym stanie, jak na początku... - Chwileczkę, przełącznik mi się zaciął. O, już! - Nic. O, o, ter... Pierwszy komunikat pochodził z ośrodka Aldagger, później potwierdziły go obserwacje mniejszych radioteleskopów. Wreszcie po dwóch latach od ukazania się pierwszego komunikatu Markow i Stern zaobserwowali to niezwykłe zjawisko przy pomocy silnych teleskopów optycznych. Trzy silne radioźródła, zauważone zrazu w rejonie gwiaz dozbioru Lwa, przesuwały się wyraźnie i to z szybkością niewiary godną, jak na obiekty tego typu. Jakiego typu? Otóż właśnie! Tu, niestety nie było zgodności między poszczególnymi obserwatorami. Nie ulegało jednak wątpliwości, że są to obiekty bardzo odległe, pozagalaktyczne i posiadające ogromne objętości. O masie ich trudno było cokolwiek powiedzieć, nie znając ich natury fizy cznej. Najdziwniejszy jednak wydawał się fakt, iż tory, po których poruszały się te ogromne i niespotykane dotychczas ciała niebieskie, były według zgodnych obserwacji wszystkich badaczy... idealnie równoległe ! Prasa nie omieszkała oczywiście podchwycić tego faktu, nadając mu smak kosmicznej sensacji: "Karawana pocisków między galaktycznych zdąża w kierunku mgławicy NGC 5194" i tak dalej... Poruszenia wywołanego takimi przypuszczeniami w niczym nie um niejszał fakt, iż odległość tej galaktyki od Słońca wynosi około dziesięciu milionów lat światła, a więc to, co obserwowano - działo się przed tyluż laty... Wymieniona mgławica leżała rzeczy wiście na przedłużeniu drogi jednego z tajemniczych "pocisków". Trudno było jednak powiedzieć, czy ogromne, tajemnicze ciało "trafi" w mgławicę, gdyż dokładne ustalenie odległości od niego było niezmiernie trudne. Gdyby bowiem przyjąć za pewnik owych 10 milionów lat światła, prędkość obiektu przekraczałaby znacznie prędkość światła, natomiast rozmiary obiektu musiałyby być wprost monstrualne... Ostatecznie zgodzono się na hipotezę roboczą, według której "quazony", bo tak nazwano owe poruszające się obiekty, miały być ciałami o objętości rzędu przeciętnej gromady kulistej, poruszającymi się z prędkością nadświetlną... Dokładnie w dziesięć lat po odkryciu, quazon beta zbliżył się do galaktyki NGC 5194 na tyle, że można było się spodziewać zaobserwowania oddziaływań wzajemnych. Przypuszczenia nie myliły: quazon naprawdę, a nie tylko pozornie, zbliżał się do mgławicy! W ciągu kilku następnych miesięcy stwierdzono zakrzywienie toru. Pozwoliło to z kolei na lepsze określenie masy i odległości. Powszechna opinia, urabiana przez popularną prasę codzienną, coraz bardziej skłania się ku ostatecznemu zaakceptowaniu hipotezy "kosmicznych megastatków", wysyłanych przez jakieś isto ty-giganty z głębi Wszechświata w kierunku naszej gromady galak tyk. Główną pożywką dla tego rodzaju teorii była owa - stwierdzo na już teraz bezspornie - nadświetlna prędkość quazonów... Trzeźwo myślący naukowcy nie ulegali jednak urokowi kuszących hipotez i nie ustawali w wysiłkach zmierzających ku skonstruowaniu obiektywnej teorii tego zjawiska. Wykluczali oni oczywiście wszelkie założenia związane z ingerencją "megaistot", uważając takie pomysły za czystą metafizykę. Wtedy to powstała klasyczną hipoteza Kruhma-Jansena, która głosiła, jakoby quazony byty produktami samorzutnego rozczepienia jakiejś starej galaktyki, która po skurczeniu się do progowej gęstości materii uległa eksplozji podobnie jak się to obserwuje w przypadku gwiazd supernowych. Hipotezę poddano ostrej krytyce z punktu widzenia energety cznego i kosmologicznego. Przytoczone argumenty, nie pozbawione zresztą pewnych niejasnych sformułowań, zajęłyby zbyt wiele miejsca, gdybyśmy chcieli je tutaj streścić. Dość, że po niespełna roku teoria poszła do lamusa, wyparta przez dwie konku rujące hipotezy - Canthona i Poola- Tresnera. Pierwsza z nich, przypisująca quazonom strukturę mgławic pyłowo-gazowych o bardzo silnym zagęszczeniu, wywodziła ich genezę z kondensacji grawitacyjnej cząstek nadświetlnych, posia dających ten sam lub podobny kierunek wektora pędu. Druga hipoteza, zakładając jako punkt wyjścia istnienie skupisk rozdrobnionych cząstek materii międzygalaktycznej, wprowadzała interesującą skądinąd koncepcję, według której "młode", a więc nie posiadające jeszcze tak wielkiej objętości i pędu quazony ulegać miałyby stopniowemu przyspieszeniu poprzez oddziaływanie sprężonego pola grawielektromagnetycznego, panują- cego, jak wiadomo w przestrzeni międzygalaktycznej. Nabierając stopniowo prędkości i obrastając niejako w materię w czasie wie- lokrotnych obiegów po kole o promieniu równym promieniowi Wszech- świata, quazony stawałyby się tym, czym są: wielkimi skupiskami materii, obdarzonymi nieprawdopodobnie wielkim pędem... Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 24
Przyspieszenie, odbywające się za pośrednictwem oddziaływań polowych zbliżało ten hipotetyczny proces - w najogólniejszych zarysach - do procesów przyspieszania cząstek w akceleratorach cyklicznych, co też zostało natychmiast wykorzystane w publikac jach popularnonaukowych, jako piękny, choć bardzo daleki od ścisłości wywód poglądowy... "Wyobraźmy sobie zwykły, dobrze znany synchrocyklofazotron o promieniu równym promieniowi Wszechświata..." Tak to mniej więcej wyglądało w wykładach popu laryzatorów. Trzeba tu dodać, że zarówno ścisłe, jak i popularne wykłady hipotezy Poola-Tresnera przemilczały dyplomatycznie kwestię przekroczenia przez quazony prędkości światła. Ktoś tam nawet odkrył, czy raczej: wydawało mi się, że odkrył coś w rodza ju "promieniowania Czerenkowa", które to promieniowanie to warzyszy ruchowi cząstki z prędkością przekraczającą prędkość światła w danym ośrodku. Największe jednak powagi naukowe i uznane autorytety odnosiły się dość wstrzemięźliwie do całego problemu. Wypowiedzi wielkich uczonych były raczej wymijające. Nie było w tym nic dzi wnego: każdy niemal dzień mógł przynieść nowe informacje i fakty. Quazon beta zbliżał się najwyraźniej do mgławicy. W tej ostatniej można było już zaobserwować skutki tego zbliżania: coś w rodzaju gigantycznego przypływu i rosnącej z miesiąca na miesiąc deforma cji. Powściągliwe stanowisko autorytetów naukowych okazało się zupełnie słusznym wyjściem z sytuacji: następne dwa lata przyniosły rozstrzygnięcie wątpliwości. Profesorowie uniknęli przykrej konieczności wycofywania się z zajętych przedwcześnie stanowisk, co przypadło w udziale mniej cierpliwym, a łasym na sukcesy młodszym naukowcom. Quazon beta wniknął w głąb mgławicy, która całkowicie zmieniła formę, dzieląc się na dwie prawie równe części, obdarzo ne stosunkowo dużymi prędkościami oraz trzy części mniejsze, lecz niezmiernie szybkie, które, po dokonaniu wstępnych obserwacji po- równawczych uznano za identyczne z... quazonami. To zaskoczyło wszystkich. Uczeni w zaciętym milczeniu przystąpili do konstruowania nowych teorii. Tylko prasa nie straciła rezonu i bębniła teraz o łańcuchowym rozszczepieniu galaktyk i podobnych bzdurach... ... az! - wykrzyknął profesor. - W tej chwili stało się coś dziwnego... - Widział pan?! To jest właśnie dowód! Wykazałem, że poje dyncza galaktyka nie jest niepodzielną cząstką materii! Strumień quazonów rozszczepia galaktykę na dwie części z wydzieleniem kilku następnych quazonów! To daje możliwość uzyskania reakcji łańcuchowej, samopodtrzymującej się... Można będzie wyzwolić w ten sposób kolosalne ilości energii. To może być bardzo istotne, może mieć znaczenie militarne! - Eee... Z tym rozszczepieniem galaktyk, to jeszcze nic pewnego - powiedział profesor. - Czy próbowałeś wyobrazić sobie, jak świat nauki przyjąłby taką heretycką hipotezę? Od czasów Toldana wiadomo, że galaktyka jest elementarną, niepodzielną cząstką materii... Trzeba by zmieniać wszystkie podręczniki fizy ki... Profesor uśmiechnął się melancholijnie, po czym podrapał się leniwie prawą macką w szósty (licząc od prawej) czułek w dziewiątym rzędzie od góry. Epizod bez następstw Suchy wiatr od strony pustyni nieustannie siekł drobnymi ziarenkami rudego piasku. Zimno dawało się odczuć coraz silniej. Chifu otulał się szczelnie swą obszerną szatą, odwracał twarz, przymykał piekące powieki. Spoglądał co chwila w stronę kępy suchych, kolczastych krzewów, rosnących o sto kroków od miejsca, gdzie leżał za niewielkim kamieniem. Cień osła poruszał się od czasu do czasu na tle zachodniego nieba. To uspokajało Chifu, przynajmniej na chwilę. Kamień, tuż przy twarzy, dawał złudzenie osłony przed wiatrem i przed czymś jeszcze - nieznanym, niewiadomym, na spotkanie którego Chifu wybrał się tej nocy, gdy wreszcie ciekawość przemogła strach. Noc była ciemna, bezksiężycowa, bezchmurna i chłodna. Pustynia, rozciągająca się na wschodzie, zlewała się w oddali z ciemną płachtą gwiaździstego nieba. Chifu wytężył wzrok. Tak, nie mylił się. To tam właśnie. Na tle ciemnego nieba rysowała się jeszcze ciemniejsza sylweta ogromnej bryły. Chifu wpatrywał się długo, aż oczy zaszły mu łzami i znów musiał odwrócić głowę w stronę zarośli. Osioł stał spokojnie, widać było nawet jego miarowo wahający się ogon. Chifu znów spojrzał przed siebie. Za dnia, z daleka, wyglądało to inaczej. Najpierw był oślepiający błysk, jakby słońce zachodziło na wschodzie. Ognista plama dotknęła piasku, w niebo wzbił się tuman, który przesłonił na długą chwilę to miejsce. A potem, gdy piasek opadł, Chifu dostrzegł smukły kształt połyskującej srebrzyście iglicy, skierowanej w niebo. Stanął wtedy, jak skamieniały. W kilka chwil po błysku dobiegł go daleki grzmot. Osioł poderwał się do ucieczki i Chifu musiał biec za nim, by nie pozostać sam wśród piasków. Przed zachodem słońca dotarł do oazy, gdzie już opowiadano nieprawdopodobne plotki o dziwnym zjawisku na pustyni. Niektórzy byli zdania, że to bóg- Słońce, albo może jego wysłannik, zstąpił na pustynię. Wszyscy byli zgodni, że nie należy w żadnym razie mieszać się do boskich spraw i na wszelki wypadek nie zapuszczać się w tamtą stronę. Chifu chciał tylko zbliżyć się pod osłoną ciemności na tyle, na ile pozwoli mu własny strach i popatrzeć. Noc była jednak zbyt ciemna, by z tej odległości zobaczyć cokolwiek poza zarysem niewyraźnego kształtu, niepodobnego do iglicy, którą widział w dzień. Ostrożnie uniósł się zza głazu, raz jeszcze spojrzał na osła i ruszył powoli naprzód. Szum wiatru, wdzierającego się z piaskiem pod odzienie, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Od czasu do czasu dało się słyszeć dalekie wycie szakala, ale Chifu nie bał się szakali. O wiele gorsze były dzikie i krwiożercze likaony. Na szczęście, polowały w dzień i w tej okolicy trafiały się rzadko. Dotknął rękojeści noża zatkniętego za rzemień, którym był przepasany. Poczuł się pewniej, przyspieszył kroku. Spod nóg smyrgnął mu spłoszony skoczek pustynny, ale Chifu nie zatrzymał się ani na chwilę, choć serce tłukło mu się w piersi i czuł chłodny dreszcz w karku. Wiatr przycichł jakby, obraz gwiazd wyostrzył się. Na ich tle coraz wyraźniej rysował się ostro zakończony, trójkątny cień. U jego podstawy dostrzegł dwa maleńkie, wędrujące światełka, wytężył słuch. Od strony ciemnej bryły dobiegł jakiś jednostajny szum i miarowe postukiwania. Próbował ocenić odległość, ale w ciemności perspektywa spłaszczała się zupełnie. Mogło być trzysta kroków, albo tylko pięćdziesiąt... Trójkąt sterczał w niebo, nieporuszony, o gładkich krawędziach, jak zarys gigantycznej budowli. Położył się za fałdem nawianego piasku. Światełka zniknęły skrywając się za brzegiem ciemnego konturu. Chyłkiem podbiegł kilkanaście kroków, potem jeszcze bliżej. Mógł teraz dostrzec biegnącą ku górze krawędź dwóch trójkątnych płaszczyzn, zbiegających się gdzieś wysoko ku wspólnemu wierzchołkowi. Budowla musiała być ogromnym ostrosłupem. Chifu ocenił, że podstawy obu trójkątów schodzą się pod kątem prostym, jak granice poletek rolników nad Wielką Świętą Rzeką, które wytyczał ubiegłej jesieni, gdy pomagał mierniczemu Phiro. Pamiętał dobrze tę pracę i wszystkie cięgi, które spadły na jego grzbiet. Najbardziej utrwaliła się w jego pamięci trzcina, którą posługiwał się pisarz Janusz Andrzej Zajdel - 49 opowiadań 25