Ellie19

  • Dokumenty417
  • Odsłony795 896
  • Obserwuję1 317
  • Rozmiar dokumentów849.9 MB
  • Ilość pobrań563 520

Demony przeszlosci. Czesc pierwsza - Diana Palmer

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Demony przeszlosci. Czesc pierwsza - Diana Palmer.pdf

Ellie19 EBooki
Użytkownik Ellie19 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 82 stron)

Diana Palmer Demony przeszłości Część pierwsza Tłumaczenie: Wanda Jaworska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy Gaby Cane uznała, że gorzej być nie może, zaczęło padać. Zaklęła pod nosem, ale osłoniwszy obiektyw aparatu brzegiem płaszcza przeciwdeszczowego, nie przestawała fotografować. – Oszalałaś? – Stojący obok chudy mężczyzna gwałtownie odsunął Gaby na bok, ponieważ tuż przy nich świsnął pocisk. – Oszalałaś?! – powtórzył z naciskiem. – Zamknij się i notuj, Fred – rzuciła Gaby, skupiona na wykonaniu kolejnego zdjęcia. Trzask migawki zagłuszyła ponowna seria wystrzałów najprawdopodobniej pochodząca z broni automatycznej. Wiadomo było, że dysponuje nią uzbrojony napastnik, który zabarykadował się w sklepie spożywczym. Zabił już kierownika sklepu, a negocjacje skończyły się, zanim się na dobre zaczęły. – Zakładniczką jest kobieta w ciąży – wyjaśniła. – Sprawdź, czy uda się ustalić jej nazwisko. – Przestaniesz wreszcie wydawać mi rozkazy? – zirytował się Fred Harrington. – Znam się na swojej robocie. O tak, na pewno, pomyślała z ironią Gaby, o ile uczestniczysz w konferencji prasowej albo siedzisz w dobrej restauracji. Żałowała, że w redakcji zastała tylko Harringtona wtedy, kiedy pilnie potrzebowała fotografa. Jak tylko na ulicy zaczęła się strzelanina, przyssał się do radiowozu i ani myślał ruszyć. Gaby nie miała innego wyjścia, jak wręczyć mu swój notatnik i przejąć obowiązki fotoreportera. Odgarnęła do tyłu długie czarne włosy i założyła osłonę obiektywu. Była przemoknięta do suchej nitki, dżinsy i różowa bawełniana bluza przykleiły się jej do ciała, mimo że miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Potrafiła posługiwać się aparatem fotograficznym, ale oczywiście Harrington zrobiłby lepsze zdjęcia, gdyby tylko talent szedł u niego w parze z odwagą. Był fotoreporterem, ale od czasu do czasu przeprowadzał wywiady w zastępstwie kolegów dziennikarzy. Natomiast nie cierpiał fotografować na miejscu przestępstwa. – Nie powinienem był ulec Johnny’emu i wyrazić zgodę na towarzyszenie ci w tym przypadku, ty wariatko – orzekł Fred, patrząc na Gaby zza grubych szkieł upstrzonych kroplami deszczu. – Gdyby był ze mną Johnny, znajdowałby się teraz tam, gdzie ten gość z „Biuletynu” – odparowała, ruchem głowy wskazując tyczkowatego mężczyznę w workowatych dżinsach, z włosami ściągniętymi w kitkę i w okularach, który poruszał się na linii ognia. – Na litość boską, Wilson, spływaj stamtąd! – zawołała do niego, nieco wychylając się zza radiowozu. Wilson skierował wzrok w jej stronę i podniósł rękę w przyjacielskim pozdrowieniu. – To ty, Cane? – spytał z szerokim uśmiechem, ale w tej samej chwili jeden z policjantów chwycił go za ramiona i pociągnął w dół. – Bardzo dobrze, oficerze! – zawołał Fred. – Zdrajca. – Gaby dała mu kuksańca w bok. – Idiotów należy wdeptywać w ziemię – stwierdził Fred. – Dureń! Szaleniec! – zawołał pod adresem rywala w fotoreporterskim fachu. – Też cię kocham, Harrington! – zrewanżował się Wilson, którego policjant spokojnie, acz zdecydowanie usunął z linii strzału. – Hej, Cane, przetelefonujesz za mnie tekst do mojej redakcji? – Powieś się, Wilson! – zawołała wesoło.

– Jesteś szalona – stwierdził Fred, który po raz pierwszy znalazł się w tak niebezpiecznej sytuacji. Specjalizował się w fotografii prasowej, potrafił też wymyślać dobre podpisy pod zdjęcia czy przeprowadzać ciekawe wywiady. Natomiast Gaby zajmowała się na co dzień tematyką polityczną i wylądowała tu tylko dlatego, że zachorował kolega, któremu podlegały sprawy kryminalne i utrzymywanie kontaktu z policją. Kątem oka dostrzegła ruch i gdy uważniej spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła umundurowanego mężczyznę z karabinem w ręku, biegnącego przez ulicę do budynku, w którym znajdował się sklep. – Coś się dzieje – zwróciła się do Freda. – Możesz podejść nieco bliżej do komendanta Jonesa i się dowiedzieć, co zamierzają ci z jednostki specjalnej. – Dlaczego sama tego nie zrobisz? – Fred rzucił jej ponure spojrzenie. – Przecież mogę fotografować. – Umowa stoi. – Gaby wręczyła mu aparat i zanim ruszyła w stronę komendanta Teddy’ego Jonesa, zdjęła osłonę z obiektywu. – W ten sposób to lepiej działa – rzuciła z przekąsem i podeszła do komendanta. – Cześć, Teddy – przywitała się cicho. – O co chodzi? – Chodzą słuchy, że o akcje przedsiębiorstw użyteczności publicznej. – Do diabła, Teddy, na żarty ci się zebrało. Wysłano mnie tu w zastępstwie. Miałam inne plany, mianowicie przyjęcie zaręczynowe. – Zaręczasz się? – spytał komendant. – To istny cud. – Nie ja, tylko Mary, z którą razem studiowałam na wydziale dziennikarstwa. – Mogłem się domyślić. – Spojrzenie Jonsona powędrowało w stronę dachu budynku usytuowanego po drugiej stronie ulicy, gdzie ulokował się snajper, o czym świadczył słaby blask metalu. – Dobra robota – szepnęła Gaby, spoglądając na dach piwnymi oczami. – Bandyta wyprowadzi zakładniczkę, jeśli policja nie postąpi w sposób drastyczny. – Wiesz, że nie lubimy takich metod, tyle że on już zabił jedną osobę, a zakładniczka jest w ciąży. Próbowaliśmy negocjować, ale napastnik nie chce z nami rozmawiać. W trakcie trzech lat pracy w „Phoenix Advertiser” Gaby zdążyła się sporo dowiedzieć o taktyce działań policji. Stała w milczeniu obok Jonesa, zdając sobie sprawę, że padnie strzał, który powali uzbrojonego napastnika. Było to niczym czekanie na śmierć, ponieważ najprawdopodobniej snajper będzie celował w głowę. Zadumała się nad bezsensem zbrodni i jej okrutnymi kosztami dla ofiar, społeczeństwa i policji, a także sprawców, i wtedy usłyszała strzał. Poniósł się echem przez panującą wokół ciemność ze straszliwą nieodwracalnością. Gaby skuliła się w sobie. – Trafiłem go! – zawołał z góry snajper. – Okej, wchodzimy. – Jones zwrócił się do podwładnych. – Mogę iść z wami? – spytała Gaby. – Jasne, że możesz – komendant spojrzał na nią z mieszaniną irytacji i szacunku – ale ostrzegam: będziesz miała złe sny. – I tak śnią mi się koszmary. – Gaby wzruszyła ramionami i zwróciła się do Freda: – Zrób parę zdjęć i wywołaj je jak najszybciej, tak żeby można je umieścić w porannym wydaniu. – Zdjęć? Czego? – spytał. – Oczywiście bandyty. – Chcesz, żebym fotografował martwe ciało? Gaby wzięła aparat od Freda i bez słowa ruszyła za komendantem w stronę budynku. Właśnie wyprowadzano z niego drobną kobietę w widocznej ciąży, bladą i szlochająca. Po

wejściu do wnętrza sklepu ujrzała rozciągniętego na podłodze napastnika z głową zakrytą marynarką. Sfotografowała ciało, ale nie zrobiła zdjęć zakładniczki. Może Johnny będzie się wściekał, nie zamierzała jednak zbijać kapitału zawodowego na przerażeniu ciężarnej kobiety. Później zadzwoni do szpitala, żeby zasięgnąć informacji o jej stanie. Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, zauważyła torbę ze zrabowanymi pieniędzmi. Podniósł ją jeden z policjantów i pozwolił Gaby zajrzeć do środka. – Zaledwie dwadzieścia dolarów – wyjaśnił policjant – a kosztowało życie dwóch osób. – Był zawodowcem? – spytała Gaby. – Raczej nie. Świadek widział, jak napastnik cały się trząsł, a broń, którą zabił właściciela sklepu, wypaliła przypadkowo w czasie próby ucieczki. Gaby notowała policyjne informacje. – Miał rodzinę? – spytała. – Taak. Jest najmłodszym z sześciorga rodzeństwa. Starszy brat handluje narkotykami, matka od czasu do czasu idzie na ulicę, żeby dorobić do zasiłku z opieki społecznej. Złe miejsce do życia dla dzieci, prawda? – Owszem – zgodziła się Gaby. Zarzuciła na ramię uchwyt aparatu fotograficznego i wróciła do Jonesa, który właśnie skończył przesłuchiwać zakładniczkę. Gaby zadała mu parę niezbędnych pytań i wraz z Harringtonem wsiadła do należącego do niej białego kabrioletu marki Volkswagen, aby pojechać do siedziby gazety. – Jak dorobiłaś się takiego samochodu? – spytał Fred. – Mam zamożnych krewnych – odparła z uśmiechem. Cóż, była to częściowa prawda. McCayde’owie z Lassiter w Arizonie rzeczywiście są bogaci, jednak nie łączą ją z nimi więzy krwi. Prowadząc auto, z przyjemnością obserwowała mijane ulice. W jej ocenie, Phoenix jest miastem fascynującym, otoczonym przez wysokie, poszarpane szczyty wysuniętych najdalej na południe Gór Skalistych. Kiedy pierwszy raz się tutaj znalazła, majestat tych gór wręcz ją zafascynował. Zresztą, wciąż pozostawała pod dużym wrażeniem Arizony. Różniąc się od innych stanów, przy pierwszym zetknięciu wydawała się jałowa i nieprzyjazna, ale po bliższym poznaniu dostrzegało się jej zdumiewającą urodę. Różnorodność terenu i kultur tworzyła pewną harmonię. Gaby pokochała cały stan, od zamożnego, prosperującego i ruchliwego Phoenix po spokojne i pustynne Casa Rio, liczące jakieś dwadzieścia tysięcy akrów ranczo, należące do McCayde’ów. – Czy nie jeden z twoich krewnych jest właścicielem znanej firmy budowlanej w Tucson? – Harrington przerwał jej rozmyślania. – McCayde… Bowie McCayde? – On nie jest moim krewnym – sprostowała Gaby. – Jego rodzice wzięli mnie do siebie, jak byłam nastolatką. Tak, odziedziczył firmę po zmarłym ojcu. – Ma też ranczo, prawda? – O tak. – Gaby uśmiechnęła się na myśl o miejscu, gdzie znalazła prawdziwy dom. – Casa Rio, Dom nad Rzeką. Powstało w dziesięć lat po wojnie secesyjnej. – Zerknęła na Harringtona. – Wiedziałeś, że większa część terytorium Arizony południowo-wschodniej została zasiedlona przez przybyszów z południa i że podczas wojny secesyjnej nad Tucson przez krótki czas powiewała flaga konfederacka? – Żartujesz. – Nie, wcale. To prawda. Rodzina Bowiego pochodzi z południowo-zachodniej Georgii. Pierwszy osadnik ożenił się z Meksykanką. W jego rodowodzie jest nawet pewien Papago, przepraszam, Tohono O’odham – skorygowała, używając nazwy, którą nadali sobie Papago,

Indianie północnoamerykańscy zamieszkujący Arizonę i północny Meksyk. Wywodząca się z języka hiszpańskiego nazwa „Papago” to w języku Indian Zuni „Jedzący fasolę”, więc Papago zmienili je na słowo we własnym języku, nazywając siebie „Ludźmi pustyni”. – Długie – mruknął Harrington, kręcąc się na siedzeniu. – Uważam, że jest ładne. Czy wiedziałeś, że Apacz oznacza w języku Zuni wroga? I że w nazwie Navajo występuje litera „v”, choć nie ma jej w języku Navajo? Jeszcze do niedawna mało kto o tym wiedział, a przecież… – Stop! – zaprotestował Harrington. – Nie chcę dowiedzieć się wszystkiego o południowym zachodzie w czasie jednej lekcji. – Mnie bardzo to interesuje – stwierdziła Gaby. – Kocham tych ludzi, ich języki i historię. Żałuję, że się tutaj nie urodziłam. – A skąd pochodzisz? – zainteresował się Harrington. Było to niewinne pytanie, ale Gaby szybko zmieniła temat: – Zastanawiam się, co policja zrobi z Wilsonem. – To idiota! – orzekł Fred Gaby nie skomentowała tej uwagi. Dzisiejszy deszczowy wieczór przywołał wspomnienie pierwszego dnia pobytu w Casa Rio. Wówczas poznała Bowiego. Nie sposób było nazwać go bratem, ponieważ nigdy nie została adoptowana przez McCayde’ów. Była dzieckiem, które przyjęli pod swój dach, gotowi ponosić za nią odpowiedzialność, ale w charakterze opiekunów. Gdyby zdecydowali się na adopcję, mogliby zacząć zgłębiać jej przeszłość, a tego nie chciała. Wymyśliła sobie wiarygodną historię, według której co tydzień przeprowadzała się z ojcem w inne miejsce, i z tego powodu nie miała stałego adresu. Bowiego ujrzała po raz pierwszy, kiedy wieczorem trzęsąc się z zimna, schroniła w stajni na ranczu. Wszedł do środka i zapalił lampę. Jak się później dowiedziała, wówczas skończył dwadzieścia siedem lat. Gęste jasne włosy były ostrzyżone konwencjonalnie z przedziałkiem z boku, starannie przyczesane mimo późnej pory. W wyrazistej twarzy o wręcz idealnym profilu zwracały uwagę prosty nos, oczy głęboko osadzone pod gęstymi brwiami oraz zmysłowe usta. Gaby starała się nie zauważać zmysłowości – bała się mężczyzn. Temu wysokiemu blondynowi o surowych rysach twarzy i ponurej minie niejeden kowboj z westernu mógłby pozazdrościć wysokiej i umięśnionej sylwetki. Wkrótce, z ulgą przyjmując gościnę u McCayde’ów, Gaby się przekonała, że Bowie bardzo rzadko się uśmiecha. Dowiedziała się również, że jego imponująca męska uroda mogła wprowadzać w błąd, bowiem nie był kobieciarzem. Ten spokojny, introwertyczny mężczyzna, miłośnik Bacha, starych filmów wojennych, nade wszystko kochał region, w którym znajdowało się ranczo. Był ekologiem działającym na rzecz ochrony przyrody, co zakrawało na ironię w przypadku przedsiębiorcy budowlanego, ale Bowie był pełen sprzeczności. Teraz, po latach, Gaby nie znała go dużo lepiej, ponieważ sprawiał wrażenie, jakby jej celowo unikał. Na ogół go nie zastawała go w Casa Rio, ilekroć przyjeżdżała odwiedzić jego owdowiałą matkę. Wtedy, przed laty, miał na sobie doskonale uszyty czarny garnitur, który idealnie przylegał do ciała, podkreślając sylwetkę – szeroką klatkę piersiową, długie muskularne nogi, wąskie biodra, potężne ramiona. Pochylił głowę, żeby zapalić papierosa i wtedy zauważyła, jak oświetlona delikatnym płomieniem opalona twarz zalśniła miedzianą barwą. Najprawdopodobniej poruszyła się, bo błyskawicznie się do niej odwrócił. – Kto tu, u diabła, jest? – spytał niskim, głębokim głosem, bez charakterystycznego akcentu, a jednak lekko przeciągając samogłoski. Gaby zawahała się, ale ruszył w jej stronę, tam, gdzie ukryła się w świeżym sianie, więc wstała i się zbliżyła.

– Nie jestem włamywaczką ani nikim w tym rodzaju – powiedziała, próbując się uśmiechnąć. – Bardzo przepraszam, ale jest tak zimno, że musiałam się schronić przed deszczem. – Kichnęła głośno. Przez chwilę Bowie wpatrywał się w nią czarnymi jak węgiel oczami. – Skąd jesteś? Nie spodziewała się tego pytania, a nie przywykła do kłamstw. Ojciec, który był diakonem, od małego wpajał jej zasady moralności, uczciwości i przyzwoitości. Trudno przychodziło jej ukrywanie prawdy. Spuściła wzrok. – Jestem sierotą – wyznała. – Szukałam kuzyna, Sandersa, ale sąsiad powiedział, że cała jego rodzina już dawno się stąd wyprowadziła. – Przynajmniej to było prawdą. – Nie mam dokąd pójść… – Urwała, żeby się nie rozpłakać. Do dziś Gaby pamiętała, że wówczas bała się tego postawnego mężczyzny, ciążyło jej także brzemię przeżyć, które stały się jej udziałem po śmierci ojca. Na nieznajomego patrzyła błagalnie dużymi oczami o piwnej barwie, przeświadczona, że on jej tu nie chce. Domyśliła się, że chęć okazania dobrej woli czy pomocy walczy z typową w tej sytuacji podejrzliwością. – Cóż – odezwał się po dłuższej chwili – zaprowadzę cię do domu. Przypuszczam, że moja matka nie będzie miała nic przeciwko zajęciu się tobą, ponieważ nie doczekała się wymarzonej córki. Słysząc te słowa, Gaby westchnęła z ulgą. Wciąż nie zapomniała, jak wówczas opłakanie wyglądała: potargane długie czarne włosy, okalające wynędzniałą bladą twarz, wyblakłe dżinsy i sztruksowa kurtka tak sfatygowane, że w kilku miejscach przetarte na wylot. W kieszeni kurtki miała portmonetkę, a w niej tylko banknot jednodolarowy i parę monet oraz chusteczkę do nosa. Nie posiadała dokumentów: ani tymczasowego prawa jazdy, ani karty kredytowej, niczego, czym mogłaby się wylegitymować, a co pomogłoby w ustaleniu jej tożsamości i pochodzenia. – Jak się nazywasz? – spytał wówczas Bowie, górując nad nią imponującym wzrostem. – Gabrielle – bąknęła. – Gabrielle… Cane. – Imię było prawdziwe, przy nazwisku się zawahała, przez co mogło powstać wrażenie, że jest ono fałszywe. – Mówią na mnie Gaby – dodała, obrzucając wzrokiem czystą stajnię z szerokim przejściem między boksami. – Gdzie ja jestem? – spytała. – W Casa Rio. Kiedyś było stąd widać rzekę, ale przez lata jej bieg się zmienił. Teraz rzeki nie sposób dostrzec, a przez większą część roku brakuje wody. Rancho należy do moich rodziców. Jestem Bowie McCayde. – Pana rodzice przebywają tu na stałe? – spytała Gaby. – Tak. Ja mam mieszkanie w Tucson. Ojciec jest przedsiębiorcą budowlanym. Bowie wyciągnął rękę i Gaby natychmiast się cofnęła. Z wielu powodów nie lubiła, żeby jej dotykano, ale on się nie rozgniewał. Najwyraźniej zaakceptował jej powściągliwość, bo powiedział: – Nie chcesz, żeby cię dotykać. W porządku, będę pamiętał. W tamtym okresie największą niespodzianką okazało się poznanie Aggie McCayde. Matka zmarła, kiedy Gaby była w wieku przedszkolnym, a ojciec nie związał się z żadną kobietą, przebywała więc wyłącznie w jego towarzystwie. Tymczasem Aggie wystarczyło rzucić okiem na zziębniętą i kichającą piętnastolatkę, by z miejsca się o nią zatroszczyć. Copeland McCayde, mąż Aggie, powitał Gaby równie serdecznie, tylko Bowie trzymał się na dystans. Jak się później dowiedziała, wyjechał do Tucson dzień wcześniej, niż początkowo zamierzał. Później jego wizyty w domu stawały się coraz rzadsze i krótsze. Sprawiał wrażenie, jakby miał trudności w porozumieniu się z rodzicami. Zresztą, w przeciwieństwie do Gaby.

Szybko nawiązała bliski i serdeczny kontakt McCayde’ami, którzy z otwartymi ramionami przyjęli ją pod swój dach. Po raz pierwszy w jej dotychczasowym życiu ktoś jej dogadzał i się o nią troszczył. Pani McCayde zabierała ją ze sobą, gdy wybierała się po zakupy, czuwała przy niej, kiedy miała koszmarne sny i budziła się z krzykiem, oblana zimnym potem. Zawsze była gotowa jej wysłuchać i doradzić. Gdy jesienią Gaby przyjęto do miejscowego liceum, Aggie pomagała jej pokonać brak pewności siebie, utrudniającą adaptację w nowym środowisku. Gaby była chuda, nieśmiała, trochę niezdarna i nerwowa. Aggie na każdym kroku okazywała Gaby akceptację, troskę i macierzyńskie uczucie, podobnie postępował jej mąż. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że traktują Gaby jak swoje dziecko, a co więcej, bardziej się nią interesują niż własnym synem, co nie spodobało się Bowiemu. Niestety, Gaby za późno to sobie uświadomiła. Zło się dokonało; Bowie nabrał do niej niechęci, czego przed nią nie ukrywał. Wiedziała, że zawsze będzie żywił do niej urazę i między innymi z tego powodu wybrała college w Phoenix. Okazało się, że staroświecki sposób bycia i niechęć do nawiązywania bliższych kontaktów utrudniły jej odnalezienie się w studenckim środowisku. Z czasem się zaaklimatyzowała, raz czy dwa umówiła na randkę, ale jeszcze długo po tym, jak koszmary nocne ustały, a rany przeszłości zaczęły się zabliźniać, bała się, że straci samokontrolę i że zostanie zdominowana. Raz obudziła się w niej namiętność, ale, o dziwno, w odniesieniu do Bowiego. Aggie tak długo nalegała, aby razem się gdzieś wybrali, aż w końcu zabrał ją na tańce organizowane na terenie college’u. Zauważyła, iż był wyraźnie zirytowany zachwyconymi spojrzeniami, które rzucały w jego stronę obecne na tańcach studentki. Niewątpliwie bardzo męski przystojny, przyciągał ich uwagę. Trzymał ją w objęciach tylko na parkiecie, i to bardzo poprawnie. Już wcześniej pomiędzy nimi iskrzyło, ale tamtego wieczoru inaczej, bardziej zmysłowo. Gaby ujrzała Bowiego w innym świetle i musiały minąć miesiące, zanim odważyła się pojechać do Casa Rio. Zaczęła bardziej koncentrować się na nauce, a po zajęciach na uczelni była zajęta współpracą z redakcją „Phoenix Advertiser”. Na życie osobiste nie pozostawało jej czasu. W tak dużym mieście jak Phoenix zawsze coś się działo. Kiedy Gaby zaczęła pracować w redakcji w pełnym wymiarze godzin, wydawało się jej, że wszystkie tematy są interesujące. Była tak pełna energii jak nigdy wcześniej, poświęcała się pracy bez reszty. Z czasem uprawiane z satysfakcją dziennikarstwo przestało jej wystarczać, podobnie jak puste mieszkanie i samotność. Zrodziły się w niej inne potrzeby. Miała dwadzieścia cztery lata i zapragnęła ustabilizowanego życia, założenia rodziny i przyjścia na świat dzieci. To byłoby również z korzyścią dla Aggie, pomyślała, która po śmierci męża przed ośmiu laty boleśnie odczuwała samotność. Gaby pomogła jej uporać się ze stratą ukochanej osoby, co Bowie miał jej za złe, wściekły, że matka zwróciła się o wsparcie do przygarniętego dziecka zamiast do biologicznego. Niedawno Aggie zaczęła podróżować po świecie i choć Gaby spędzała od czasu do czasu weekend w Casa Rio, tęskniła za tą drobną ciemnooką kobietą, której serdeczność i otwarta natura pozwoliły przerażonej nastolatce uwolnić się od brzemienia przeszłości, wyzwolić z koszmarów nocnych i mocno stanąć na nogi. Gaby, z pozoru pełna energii, zdecydowana i kontaktowa, w głębi duszy pozostała nieśmiała i niepewna siebie. Nie potrafiła zaakceptować mężczyzn, którzy szukali modnych niezobowiązujących przygód. Według zasad, w jakich wychował ją ojciec, seks był dopuszczalny po ślubie, pomiędzy małżonkami, a ona przejęła tę zasadę. Chciała wyjść za mąż i założyć rodzinę, a nie rozmieniać się na drobne, przeżywając kolejne nic nieznaczące przygody. W przestrzeganiu tej zasady niewątpliwie dużą rolę odgrywał fakt, że jedynie Bowie pociągał ją

jako mężczyzna. Gaby przerwała rozmyślania, ponieważ dojechała przed biurowiec, w którym mieściła się siedziba redakcji. Żywiła nadzieję, że nie będzie musiała przygotować w ostatniej chwili następnego artykułu na pierwszą stronę. Była wykończona i jedyne, na co miała ochotę, to znaleźć się we własnym mieszkaniu i przespać z godzinę, a potem przygotować coś do jedzenia. W tym momencie przypomniała sobie o przyjęciu zaręczynowym Mary. Może znajdzie wymówkę, żeby w nim nie uczestniczyć? Nie przepadała za spotkaniami towarzyskimi. Lubiła Mary, ale nawet dla niej wolałaby nie czynić wyjątku. Zaparkowała samochód i weszli z Fredem do budynku, pozdrawiając gestem recepcjonistkę Trisę. Udali się prosto do działu informacyjnego. Gaby była tak zmęczona, że z westchnieniem ulgi ciężko usiadła na stojącym przy biurku krześle. W pokoju zgromadził się prawie cały zespół redakcyjny. Z gabinetu wyszedł redaktor Johnny Blake, świecąc łysiną. Ściągnął gęste brwi, słuchając relacji Freda z przebiegu wydarzeń. – Tak się to przedstawia, Cane? – zwrócił się do Gaby. Kiedy uniosła brwi, Fred oznajmił, że musi zanieść negatywy do ciemni, i szybko się ulotnił. Johnny patrzył na Gaby. – Wyjdzie z tego coś ciekawego? – spytał. – Mniej więcej – bąknęła. – Mniej więcej? – powtórzył z przekąsem Johnny. – To twoja wina – rzuciła Gaby. – Ani Harrington, ani ja nie specjalizujemy się w sprawach kryminalnych i policyjnych, a kazałeś nam tam pojechać. Mimo to zebraliśmy trochę materiałów – dodała na pocieszenie. – Sfotografowałam napastnika i policjantów okrążających w deszczu budynek. – Jedno zdjęcie zakładniczki byłoby warte pięćdziesięciu zdjęć policjantów w deszczu! – wściekł się Johnny. – Ty i twoje miękkie serce! – Wilson z „Biuletynu” zrobił całą masę zdjęć, w tym także zakładniczce. – Nienawidzę cię – syknął Johnny. – Policjant wyrwał mu aparat i prawdopodobnie prześwietlił całą kliszę. – Kocham cię – zmienił zdanie Johnny. – Następnym razem nie posyłaj ze mną Harringtona, dobrze? Pozwól mi jechać samej. – Wykluczone! – orzekł Johnny. – Wciąż przebiega mi dreszcz po plecach na wspomnienie napadu na bank, który miałaś relacjonować. – To była tylko powierzchowna rana – przypomniała mu Gaby. – A mogła być śmiertelna. Może ty nie obawiasz się konsekwencji gniewu Bowiego McCayde’a, ale wydawca jak najbardziej. Dostał za swoje. Gaby mocno zaskoczyła interwencja Bowiego. Uznała, że Aggie wysłała syna do wydawcy, pana Smythe’a, choć nie wspomniała jej o tym. – Cóż, McCayde nie dowie się o dzisiejszym incydencie, nie ma się czym martwić. Na co się tak gapisz? spytała. – O wilku mowa – mruknął Johnny. Gaby podążyła za jego spojrzeniem i ujrzała w drzwiach Bowiego we własnej osobie. Miał na sobie elegancki szary garnitur, w palcach trzymał papierosa. Nie wydawał się w dobrym humorze. Serce podeszło jej do gardła. Co on robi w Phoenix? Nie widziała go od dwóch miesięcy, od czasu przyjęcia urodzinowego Aggie, urządzonego w Casa Rio. Wówczas Bowie patrzył na nią tak, że wzbudził jej niepokój. Teraz stało się podobnie. Pod wpływem bacznego spojrzenia czarnych oczu jej oddech

przyspieszył, poczuła się niezręcznie i niepewnie. Za każdym razem była opanowana i spokojna, dopóki nie znalazła się w odległości półtora metra od Bowiego, bo wtedy odnowiła wrażenie, że ogarnia ją lęk. Tyle że nie chwytał za gardło czy nie przyprawiał o mdłości, a raczej ekscytował. – Witaj – powiedziała z zakłopotaniem Gaby. Bowie skinął głową Johnny’emu, nie odwracając od niej wzroku. – Zabieram cię na kolację – oznajmił bez powitania, nie zważając na jej przemoczone ubranie i potargane włosy. – Musimy porozmawiać. Gaby zastanawiała się, czy dobrze go zrozumiała, i spytała: – Stało się coś złego? – Złego? – Machnął ręką. – Złego?! Mój Boże. – Chodzi o Aggie? – spytała zaniepokojona Gaby. Bowie przeniósł wzrok na Johnny’ego i nie odwrócił go, dopóki redaktor nie wycofał się do gabinetu. On tak działa na wielu ludzi, pomyślała z lekkim rozbawieniem Gaby. Nie musi rozkazywać, podnosić głosu. Wystarczy, że w milczeniu, pozostając nieruchomym, patrzy przenikliwie czarnymi oczami. Jeden z jego współpracowników w kontekście Bowiego wspomniał o spotkaniu z kobrą. – Tak, chodzi o Aggie – potwierdził. Gaby nagle zrobiło się słabo.

ROZDZIAŁ DRUGI Dopiero po chwili Bowie zorientował się, dlaczego Gaby pobladła. – Nie, nie – rzucił szybko. – Nic jej się nie stało. – Mogłeś od razu tak powiedzieć. – Gaby odetchnęła z ulgą. – Skończyłaś pracę? – Bowie rozejrzał się wokół. – Muszę przed wyjściem oddać artykuł – odparła. – W takim razie się pospiesz. Zaczekam. Wyszedł do hallu, usiadł na jednej z sof i zagłębił się w gazecie, co Gaby obserwowała przez otwarte drzwi pokoju redakcyjnego. Spostrzegła też, iż Trisa oparła głowę na rękach i bez skrępowania, z zachwytem przygląda się Bowiemu. Nawet jeśli to zauważył, nie dał nic po sobie poznać. Gaby musiała zmusić się do odwrócenia wzroku i skupienia na napisaniu relacji z wydarzeń, których niedawno była świadkiem. Wyjęła notatki i uporała się w ciągu piętnastu minut z artykułem na jedną kolumnę. Kiedy wyszła z pokoju, uprzednio powiadomiwszy Johnny’ego o wykonaniu zadania, Bowie wciąż czytał gazetę. – Skończyłam – oznajmiła. Właśnie w tym momencie w hallu pojawił się Carl Wilson, reporter „Biuletynu”, z nosem owiniętym opatrunkiem. – Tu jesteś, zdrajczyni! – zagrzmiał na widok Gaby. – Tego już za wiele! Wiem, że masz w kieszeni całe cholerne siły policyjne, od czasu jak pracowałaś z patrolami, ale to cios poniżej pasa. Mój aparat został rozbity, negatyw prześwietlony! – Biedny stary fotograf – powiedziała współczująco Gaby. – Czyżby duży policjant zranił mu nosek? – Nie udawaj! Kazałaś im to zrobić. – Nic podobnego. – Gaby uniosła rękę. – Jeśli nie zwróciłaś im na mnie uwagi, to kto? – Wilson kątem oka zerkał na Bowiego. – Szedłeś prosto na linię ognia – przypomniała mu Gaby. – Wszyscy to widzieli. – Najpierw mój samochód został odholowany, mimo że zostawiłem za szybą legitymację dziennikarską, bo zaparkowałem na wprost hydrantu przeciwpożarowego. Potem rzucono się na mnie i moje zdjęcia zostały zniszczone. – Wilson stracił impet i westchnął żałośnie. – Chyba Bóg cię nie lubi – zauważyła Gaby. – Wierz mi, nie nasłałam na ciebie policjanta. Powinieneś wiedzieć, że nie wchodzi się pod grad kul. Policja nie może tolerować takiego zachowania. – Serio? Czy nie ty dostałaś kulkę przy okazji napadu na bank? – Tym razem byłam bezpieczna za radiowozami – odrzekła Gaby, świadoma, że Bowie piorunuje ją wzrokiem. – Nie przechadzałam się na wprost snajpera. – Cóż – Wilson wydął wargi – może bym ci ostatecznie wybaczył, gdybyś mi dała zdjęcie ofiary. – Mowy nie ma. – Okej, wszystko mi jedno. A co powiesz na policję okrążającą budynek? – nalegał. – Dalej, Cane, moja praca wisi na włosku. – Jeśli Johnny by się dowiedział, to moja też – zapewniła go Gaby. – Rób to, co reszta z nas. Idź i wybłagaj z „News-Record”. Wychodzi w każdy wtorek. Kiedy ukaże się następne wydanie, ta sprawa będzie przebrzmiała, więc się z tobą podzielą. – Cóż, na bezrybiu i rak ryba – stwierdził sentencjonalnie Wilson. – W każdym razie

dziękuję, laleczko. Chciał się schylić, żeby pocałować Gaby w policzek, ale ona gwałtownie się cofnęła. – Przekażesz mi zarazki z „Biuletynu”! – wykrzyknęła, obracając swoją reakcję w żart. – To już zostawiam tobie. – Potrząsnął głową. – Tak czy inaczej dzięki, Cane. – Wilson zachichotał i wyszedł frontowymi drzwiami. – Kule? – spytał Bowie, wstając z sofy. – To był rabunek sklepu. Napastnik zdobył zaledwie dwadzieścia dolarów, lecz niestety zabił kierownika sklepu i wziął jako zakładniczkę klientkę, kobietę w ciąży, grożąc, że i ją zabije. Musieli go zastrzelić. – Gaby odwróciła wzrok. – To był młody chłopak. Nasz kolega zajmujący się sprawami kryminalnymi jest chory i wyjątkowo musiałam go zastąpić. Już nie zajmuję się tą tematyką – dodała, aby uniknąć kłótni z Bowiem. – Kule?! – powtórzył, tym razem ostrym tonem. – Mam dwadzieścia cztery lata – zauważyła, Gaby przenosząc na niego spojrzenie. – To mój zawód. Nie potrzebuję twojego pozwolenia, żeby go wykonywać. To było tylko ten jeden raz… – I całkowicie wystarczy – skwitował, zerkając w stronę recepcjonistki, która posłała mu kokieteryjny uśmiech, czym wyraźnie go zakłopotała. – Chodźmy. Gaby skinęła głową Trisie, kiedy ją mijali. Natomiast Bowie patrzył przed siebie, zatrzymując się tylko na moment, żeby otworzyć główne drzwi i podprowadzić Gaby do czarnego forda scorpio. Zapadła się w miękkim skórzanym fotelu i przesunęła spojrzenie po desce rozdzielczej. Chciałaby, żeby było ją stać na taki samochód. Bowie usiadł obok, upewnił się, że zapięła pas i włączył silnik. – Czy wasza recepcjonistka zawsze tak intensywnie wpatruje się w ludzi? – spytał rozdrażniony, kiedy włączył samochód w miejski ruch. – Zacząłem się czuć jak eksponat muzealny. – Czasami spójrz w lustro – odparła na wpół żartobliwie Gaby. – W college’u otaczało mnie spore grono koleżanek, dopóki nie dowiedziały się, że nie mieszkasz w Casa Rio. Opuściły mnie, bo rozwiały się ich marzenia o cudownym weekendzie. – Nie znoszę, jak się na mnie poluje. – Bowie rzucił jej chłodne spojrzenie. – Nie patrz na mnie. – Gaby uniosła ręce, udając przerażenie. – Jestem ostatnią kobietą, od której musiałbyś się kiedykolwiek oganiać. – Zauważyłem. Widzę, że wciąż nie lubisz, żeby cię dotykać. – Wilson jest kobieciarzem, a ja zdecydowanie nie lubię tego typu mężczyzn. – Wygląda na to, że w ogóle nie lubisz mężczyzn – stwierdził Bowie. – Masz cholerne szczęście, że Aggie nie wie, iż jesteś samotnicą. Umieszczałaby cię na liście gości każdego spotkania towarzyskiego, w którym brałby udział choć jeden kawaler. – Wiem – odparła z westchnieniem Gaby, spoglądając na perfekcyjny profil Bowiego. – Ty byś mnie nie wydał, prawda? – Czy kiedykolwiek to zrobiłem? – Nie widujemy się często, więc nie możesz nic wiedzieć o moim życiu towarzyskim, prawda? – Jesteś przemoczona. – Zapalił następnego papierosa. – Wolałabyś pojechać do domu, żeby się przebrać przed wyjściem do restauracji? – Tak, jeśli nie masz nic przeciwko temu – odparła i jednocześnie wyobraziła sobie Bowiego w swoim mieszkaniu. Ogarnął ją niepokój i pomyślała, że zrezygnuje z tego pomysłu. Uznała, iż musiał zauważyć jej spłoszone spojrzenie, bo powiedział: – Ze mną nic ci nie grozi. Miałem nadzieję, że nie muszę cię o tym zapewniać.

– Wiem – potwierdziła. – Wciąż jestem wstrząśnięta tym, co niedawno widziałam. Nie zajmuję się już sprawami kryminalnymi i nie prowadzę kroniki policyjnej. Od dawna nie widziałam nikogo zastrzelonego. – Nie ma co, cholerną pracę sobie wybrałaś. – Generalnie, z pewnymi wyjątkami lubię mój zawód. – Zacisnęła dłonie w pięści, że dopiero teraz odczuje konsekwencje uczestniczenia w akcji policji. Ze zdziwieniem za każdym razem konstatowała, że bez względu na okoliczności w trakcie zbierania materiałów dziennikarskich pozostaje spokojna, opanowana i zdecydowana, tak jak dziś podczas napadu na sklep i strzelaniny. Dopiero po napisaniu relacji oraz przekazaniu jej redaktorowi odreagowuje całe zdarzenie czy sytuację. Niekiedy śniły się jej koszmary. Nie mogła się zwierzyć Aggie, ponieważ starsza pani nie aprobowała jej wyboru zawodu i próbowała skłonić ją do zmiany pracy, a Gaby nie miała bliskich przyjaciół, z którymi mogłaby szczerze porozmawiać. – Wspomniałaś, że już nie prowadzisz kroniki policyjnej, prawda? – Nie. Aggie kazała ci powiedzieć wydawcy, panu Smythe’owi, żeby zlecił mi inną problematykę. Nawet gdybym poprosiła Johnny’ego Blake’a o ponowne powierzenie mi kroniki, on by tego nie zrobił. – Gaby popatrzyła wymownie na Bowiego. – Zresztą, nie żałuję tej zmiany. Zajmowanie się tematyką politycznej okazało się ciekawe. – To pocieszające – stwierdził oschle Bowie. – A skoro mowa o Aggie, co chciałeś mi przekazać? – Powiem ci przy kolacji. – Bowie zaparkował auto przed wejściem do apartamentowca, w którym mieszkała Gaby, białego budynku wyposażonego w basen, korty tenisowe i ochronę. – Wprowadziłam się tutaj po twojej ostatniej bytności w Phoenix – zauważyła Gaby, posyłając Bowiemu baczne spojrzenie. – Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – Daj spokój, jesteś cała mokra. – Czy nigdy nie odpowiadasz na pytania?! – zirytowała się Gaby. – Przeziębisz się, jeśli natychmiast nie ściągniesz z siebie mokrych ciuchów – ostrzegł Bowie, uchylając się od odpowiedzi, jak miał w zwyczaju. Utrzymane w bieli i żółci, mieszkanie Gaby było wyposażone w dębowe meble, meksykańską ceramikę i kilka nowoczesnych obrazów. Było przestronne, słoneczne i pełne roślin. – Wygląda tu jak w cholernej dżungli amazońskiej – zauważył Bowie, rozglądając się dokoła. – Dziękuję za uznanie – odparła ironicznie Gaby i zdjęła płaszcz. – Za parę minut będę gotowa. Na stoliku jest brandy. Poczęstuj się, jeśli masz ochotę. – Prowadzę – przypomniał jej. – Rzeczywiście… cóż… tak… zaraz się przebiorę – wydukała, ponieważ jak zazwyczaj w obecności Bowiego poczuła się onieśmielona. W dodatku po raz pierwszy w życiu gościła w mieszkaniu mężczyznę. Weszła do sypialni sąsiadującej z łazienką i zamknęła za sobą drzwi. Czuła się, jakby miała dwie lewe ręce, kiedy brała prysznic, myła i suszyła włosy, a także gdy później wkładała skromną szarą sukienkę z krepy z białym kołnierzem i mankietami oraz pasujące do niej pantofle. Zwinęła włosy w węzeł, który upięła na czubku głowy, pociągnęła usta różową szminką, przypudrowała lekko twarz i skropiła się perfumami. Kiedy weszła do pokoju dziennego, Bowie wyglądał przez okno, ale natychmiast się odwrócił, obrzucając ją taksującym spojrzeniem. – Czy ta suknia nie jest odpowiednia? – zapytała skrępowana Gaby.

– Postarza cię o jakieś dwadzieścia lat. Jesteś atrakcyjną młodą kobietą. Dlaczego ubierasz się jak starsza pani? – To najnowszy styl! – zjeżyła się Gaby. – Nie najnowszy, tylko zachowawczy. Jesteś jak zwykle zasłonięta od szyi niemal po kostki. – Ubieram się w to, co mi się podoba – oznajmiła Gaby, ale się zarumieniła. – Najwyraźniej. Z całą pewnością nie chcesz się podobać żadnemu mężczyźnie. – Za co powinieneś być mi wdzięczny – odparowała. – Nie będziesz musiał się bronić przede mną przez cały wieczór. Bowie wydął zmysłowe wargi, w czarnych oczach pojawił się błysk przekory. – Nie zauważyłaś, że nigdy cię nie podrywałem? Ile to już lat – osiem? – Dziewięć. – Gaby skierowała wzrok ku oknu. – W gruncie rzeczy wiem o tobie niewiele więcej niż wtedy, kiedy natknąłem się na ciebie w naszej stajni. Jesteś dla mnie zagadką. – Jestem również głodna – rzuciła Gaby, zmieniając temat. – Dokąd pójdziemy? – To zależy od ciebie. Na co miałabyś ochotę? – Na coś gorącego i pikantnego. Meksykańskiego. – Odpowiada mi to. – Bowie przytrzymał drzwi, kiedy wychodzili z mieszkania. Był to jeden z jego zwyczajów, który Gaby w duchu pochwalała. Doceniała, iż Aggie wychowała syna na dżentelmena, szczególnie w czasach, kiedy większość mężczyzn pozwalała, żeby kobiety same otwierały sobie drzwi czy nosiły ciężkie torby. Bowie był uważający wobec kobiet, ale nie nadskakujący. Nie był też męskim szowinistą. W zarządzie jego firmy zasiadały dwie kobiety, na stanowisku architekta zatrudnił kobietę, przyjął też kilka kobiet do prac budowlanych. Nikogo nie dyskryminował ani nie faworyzował, traktując ludzi tak samo, bez względu na ich pozycję społeczną czy pochodzenie. Udali się do meksykańskiej restauracji oddalonej o dwie przecznice od apartamentowca, w którym mieszkała Gaby, gdzie wskazano im stolik ustawiony na małym patio, wśród drzew i kwiatów. – Jakie piękne. – Gaby wskazała donicę z begoniami. – Zauważyłem, że ty i Aggie macie obsesję na punkcie kwiatów – powiedział Bowie, kładąc na stole papierośnicę, i dodał: – Nie cierpię tych cholernych papierosów. – W takim razie dlaczego palisz? – zdziwiła się Gaby. – Nie wiem. – Nerwy? Bowie odchylił się na krześle i skrzyżował pod stolikiem długie nogi, po czym odrzekł: – Być może. – Z powodu Aggie – domyśliła się Gaby, choć nie była w stanie wyobrazić sobie, żeby przemiła starsza pani mogła zdenerwować jakikolwiek mężczyznę, a co dopiero swojego syna. – Tak – odrzekł, przesuwając dłoń po papierośnicy, na której widniały inicjały J.B.M. – James Bowie McCayde. Gaby wiedziała, że on nie lubi pierwszego imienia, i dlatego posługuje się drugim. – Co takiego uczyniła? – Nie chodzi o to, co zrobiła, ale o to, co zamierza – odparł Bowie. – Sprowadza mężczyznę do Casa Rio. – Aggie sprowadza mężczyznę?! – zdumiała się Gaby. – Chyba muszę się napić czegoś mocnego. – To nie w jej stylu – podkreślił Bowie.

Zamówił jednak kawę, nie drinki, gdy do ich stolika podszedł kelner, i cierpliwie czekał, aż Gaby dwukrotnie przestudiuje kartę, zanim coś wybierze. W końcu zdecydowała się na sałatkę taco. – Nie potrzebowałaś karty, żeby złożyć takie zamówienie – zauważył Bowie. – Ty też jej nie potrzebowałeś do zamówienia steka ranczerskiego, a mimo to przeczytałeś menu – odparła z uśmiechem. – Chciałem się upewnić, że wciąż go podają. – Kim jest ten mężczyzna? – Gaby wróciła do tematu. – Nie mam pojęcia. Spotkała go podczas rejsu na Jamajkę. Nazywa się Ned Courtland. – Nie znam. – Ja też nie. Stwierdził, że jest hodowcą bydła z północy. Bardzo prawdopodobne, że ma parę sztuk cieląt na podwórzu i szuka bogatej wdowy. – Aggie nie związałaby się z naciągaczem – powiedziała stanowczo Gaby. – Moja matka jest kobietą i ma za sobą wieloletnie udane małżeństwo. Tęskni za męskim towarzystwem i najwyraźniej dojrzała do wakacyjnej przygody. – Twoja matka nie jest typem kobiety, która wdawałaby się w przelotne związki, zresztą podobnie jak ja – oświadczyła Gaby. Bowie spojrzał jej prosto w oczy. Odniosła wrażenie, że prześwietla jej mózg. Zakłopotana, wykonała zbyt szybki ruch ręką, omal nie przewracając szklanki z wodą. – Ostrożnie. – Ustawił równo szklankę, dotykając przy tym dłoni Gaby. Poczuła ciepło przenikające ją aż do ramienia i spostrzegła, że on skrzywił się nieznacznie, jakby się speszył. Nie cofnęła ręki. W towarzystwie Bowiego bywała zdenerwowana czy zażenowana, ale nigdy nie czuła do niego fizycznego obrzydzenia jak do innych mężczyzn. Nagle zorientowała się, że wpatruje się w jego zmysłowe usta. Zadała sobie w duchu pytanie, co by poczuła, dotykając ich swoimi wargami, co ją zszokowało. Nigdy nie chciała się całować z mężczyznami, a tymczasem okazuje się, że dla Bowiego zrobiłaby wyjątek. Tyle że była pewna, iż on nie jest tego świadomy. Tymczasem Bowie bez pośpiechu cofnął rękę, ponieważ doznawał przyjemności, czując pod swoją dłonią szczupłe palce Gaby. Był przy tym przekonany, że ona nie ma o tym pojęcia. Przygarnięta przez rodziców dziewczyna od początku była dla niego owocem zakazanym i nadal musi o tym pamiętać. Matka urwałaby mu głowę, gdyby próbował czegokolwiek z jej przybraną ukochaną córeczką. W dniu, w którym Gaby zamieszkała w Casa Rio, przestali się o niego troszczyć, tak że wkrótce poczuł się w rodzinie jak ktoś zbędny. Gaby pozbawiła go należnego mu miejsca. Próbował nie okazywać rozgoryczenia, ale często je odczuwał. To Gaby była przy jego ojcu w chwili śmierci, gdyż najpierw ją wezwał, dopiero potem syna. Przyjechał natychmiast, ale było za późno – ojciec już nie żył i nie mógł się z nim pożegnać. O to też żywił urazę. Tymczasem matka zdawała się niczego nie zauważać. Owszem, była dla niego serdeczna, lecz przejawy macierzyńskich uczuć zachowywała dla Gaby. Ani razu w ciągu ostatnich lat go nie uścisnęła. Bowie był pewien, że Gaby skrywa tajemnice. Od lat dziwiło go jej zachowanie. Nie było czymś zwyczajnym znaleźć w stajni piętnastolatkę, a zwłaszcza o niewiadomym pochodzeniu. Rodzice od początku byli nią zbyt zauroczeni, żeby o cokolwiek wypytywać. On chciał wiedzieć o niej wszystko, ale gdziekolwiek się obrócił, natrafiał na ścianę. Ani jego kontakty, ani pieniądze nie umożliwiły mu zdobycia choćby strzępków informacji o Gaby poza tymi, które już znał. Przecież musiała mieć za sobą określoną przeszłość, ale nie zdołał się dowiedzieć, jaką. Niezwykle przemyślnie i z dużym sprytem zacierała ślady, co tylko wzmagało jego podejrzenia. – Rozumiem, że chciałeś się ze mną spotkać z powodu Aggie – zagadnęła Gaby, żeby

przerwać krępujące milczenie. – O co konkretnie chodzi? Bowie nie odpowiedział od razu, ponieważ kelner właśnie przyniósł zamówione dania i ustawił je na stole. – A więc? – przynagliła Gaby, z rosnącym apetytem wpatrując się w kawałki świeżego awokado i kwaśny krem, ułożone na szczycie sałatki taco. – Chcę, żebyś wzięła urlop. – Co takiego?! – zdziwiła się Gaby. – Nie brałaś urlopu w czasie Bożego Narodzenia, więc możesz teraz zrobić sobie wolne. – Jestem pewna, że oczekujesz, iż pojadę do Casa Rio. Aggie i nieznany mężczyzna… – Gaby westchnęła. Nagle zaczęła się niepokoić o przybraną matkę. – Musi być szybki, skoro zdołał w tak krótkim czasie ją omotać – zauważyła. – Właśnie. Dlatego się martwię. Gdybym nie pracował nad projektem realizacji budowy w Calgary, w zaistniałej sytuacji tkwiłbym w Casa Rio. Matka chętnie gości zarówno ciebie, jak i mnie. Nie przeszkadza jej, jeśli pobyt się przedłuża. Dlaczego nie mogła zostać w domu i nie zajęła czymś konstruktywnym? Po co pojechała na Karaiby i ściągnęła do domu obcego mężczyznę? – żalił się Bowie niemal jak chłopiec. Mało brakowało, a Gaby by się roześmiała, ale w gruncie rzeczy sprawa była poważna. Aggie z nikim nie umawiała się na randki. Spotykała się z paroma zaprzyjaźnionymi małżeństwami, które dbały o to, żeby przy okazji przedstawić jej samotnego mężczyznę. Mimo swoich pięćdziesięciu sześciu lat wciąż była atrakcyjna, a jej krótkie czarne włosy były tylko gdzieniegdzie poprzetykane srebrnymi nitkami. Pozostawała jednak odporna na zabiegi przyjaciół usiłujących ją wyswatać. Gaby pomyślała, że może z czasem Aggie na tyle dokuczyła samotność, iż pochlebstwa nadskakującego mężczyzny odniosły skutek. Wyobraziła sobie, że ktoś z premedytacją uwodzi jej przybraną matkę i z minuty na minutę zaczęła w niej wzbierać złość. – Jutro z samego rana pójdę do Johnny’ego – oznajmiła. – Zadzwonię do Aggie i zapytam, czy mogłabym pobyć przez jakieś dwa tygodnie w Casa Rio. A jeśli nie zgodzi się na mój przyjazd? – Czy kiedykolwiek ci odmówiła? Nie wiem, jak zdołamy ją powstrzymać od wiążących posunięć, ale powinniśmy kontrolować rozwój sytuacji i nie dopuścić do podjęcia przez Aggie ostatecznych decyzji. W międzyczasie zastanowimy się, jak postąpić z jej adoratorem. – Może mieć uczciwe zamiary – zauważyła Gaby, żeby pocieszyć Bowiego. Pomyślała jednak, że jeśli przybrana matka jest naprawdę zakochana, to próba wyperswadowania jej wiązania się z tym mężczyzną jest z góry skazana na porażkę, tym bardziej że gdy Aggie jest podekscytowana, dorównuje temperamentem synowi. – Może być kimkolwiek i jakikolwiek! – rzucił ze złością Bowie. – Niektórzy mężczyźni żerują na kobietach w jej wieku. Nie oskarżam jej – dodał, widząc, że Gaby otworzyła usta, aby zaprotestować przeciwko tej insynuacji. – Musisz przyznać, że takie postępowanie jest czymś dziwnym w jej przypadku. Przez długi czas była wierna pamięci mojego ojca. To prawda, przyznała w duchu Gaby. Pod każdym względem Aggie była przeciwieństwem Copelanda McCayde’a, który był typem dominującym i niezbyt uczuciowym, ale ona zdawała się kochać go ponad wszystko. – Zakochani ludzie są mało odpowiedzialni – stwierdził Bowie. – Mówisz to z doświadczenia? – Gaby obrzuciła go uważnym spojrzeniem. – A jak myślisz? – spytał obojętnie. – Na pewno wiesz, iż kobieta może stracić głowę dla faceta, a zwłaszcza kobieta samotna, pozbawiona życia towarzyskiego. – Mówimy o Aggie, prawda? – spytała z wahaniem Gaby.

– Oczywiście – przytaknął Bowie, ale uśmiechnął się w sposób, jakiego nigdy u niego nie widziała. – Myślę, że twoja obecność będzie ją mitygować – dodał, biorąc w dłoń widelec. – Jedz, zanim wystygnie. Sałatka taco okazała się pyszna. Ciepła i pikantna, ale Gaby nie była w stanie zjeść jej całej. – Nie masz apetytu? – zapytał Bowie, niemal wylizując swój talerz. – Nie jestem nawet w połowie tak duża jak ty – odrzekła. – Gdybym zjadła tyle co ty, trzeba by mnie stąd wywieźć na wózku widłowym. – Nie jestem aż tak ciężki – obruszył się. – Nie powiedziałam, że jesteś ciężki, tylko duży. – Przesunęła spojrzenie po szerokich barach Bowiego. – Założę się, że większość twoich ludzi woli nie wdawać się z tobą w spory. – Jeden czy dwóch od czasu do czasu próbuje. – Czego potem gorzko żałują – podsumowała Gaby. – Budowlańcy są na ogół twardzielami – przypomniał jej Bowie ze śmiechem, a jego czarne oczy straciły nieco ze swego chłodu. – Pracują dla tych, których poważają. – Pamiętam, że jak byłam nastolatką, chodziłeś ze swoimi ludźmi na budowę. – Umarłbym, siedząc przez cały czas za biurkiem i tkwiąc z czterech ścianach – przyznał. – To nie dla mnie. Lubię być w ruchu i na zewnątrz. Było to po nim widać. Był krzepki i umięśniony, opalenizna nie kończyła się na karku. Gaby nieraz widziała go bez koszuli, wiedziała, że był opalony aż do pasa. Zaczerwieniła się, przypominając sobie skręcony zarost na jego umięśnionej piersi i płaski brzuch. Co za moment na takie wspomnienia! – pomyślała spłoszona. Bowie zauważył jej zmieszanie i zaczął się zastanawiać, co mogło je spowodować. Gaby była dla niego zagadką i budziła ciekawość. Nie bardzo wiedział, jaki w gruncie rzeczy ma do niej stosunek, ale niewątpliwie działała na niego niepokojąco. – A więc? – zagadnął, przerywając milczenie. Gaby aż podskoczyła. – Na litość boską, co się z tobą dzieje?! Skuliła się w sobie. Nie znosiła podniesionego głosu, ale on był przyzwyczajony do wydawania poleceń na budowie. – To z powodu tamtych strzałów – powiedziała. – nadal nie mogę o nich zapomnieć. Bowie natychmiast zmienił ton. – Najwyraźniej potrzebujesz trochę czasu, żeby przyjść do siebie – orzekł zadowolony, że ten dodatkowy argument powinien przekonać Gaby do wyjazdu do Casa Rio, i się nie zawiódł. – Okej – zgodziła się szybko. – Postaram się mieć pod kontrolą gruchające gołąbki. – To dobrze. Co powiesz na deser? Jak zwykle postawił na swoim, pomyślała. – Nie jem słodyczy. – Ja przeciwnie, a ty dużo tracisz. Na potwierdzenie tych słów Bowie zamówił duży kawałek tortu poziomkowego, który spałaszował do ostatniego okruszka. Po obiedzie odwiózł Gaby do apartamentowca i odprowadził ją pod drzwi mieszkania. Stanąwszy na progu, nagle przypomniała sobie o przyjęciu zaręczynowym Mary. – Na śmierć zapomniałam! Miałam być u Mary! – Kto to jest? – Koleżanka z pracy, z którą się zaprzyjaźniłam. Powinnam być na jej przyjęciu zaręczynowym, właśnie trwa.

– Chcesz tam pojechać? – spytał Bowie. – Prawdę mówiąc, nie bardzo. Wypada jednak, żebym się pojawiła. – W takim razie jedź. Przypuszczam, że przyjęcie dopiero się zaczęło, czy tak? – Właściwe tak. Z tobą? – zawahała się. Bowie spojrzał na Gaby. – Tak, ze mną. Czy koleżanka będzie miała coś przeciwko temu, że zjawisz się z osobą towarzyszącą? – Och, nie, chciała cię poznać. Nie masz nic innego w planie? – Przyjechałem, żeby się z tobą zobaczyć. Bowie ujął Gaby za ramię, obserwując, jak zareaguje. Nie uchyliła się, więc niespiesznie opuścił rękę i ujął jej dłoń, splatając palce z jej palcami. Tymczasem Gaby wstrzymała na dłuższą chwilę oddech. To było dla niej coś nowego i przyjemnego, jednak starała się nie przywiązywać większej wagi do tego gestu. Bowie jest po prostu uprzejmy, stwierdziła w duchu. On też odczuwał przyjemność, trzymając jej szczupłą dłoń. Nie bardzo wiedział, dlaczego tak się dzieje Nie byli z Gaby przyjaciółmi, raczej znajomymi, których łączyła tylko osoba Aggie, jednak Gaby go intrygowała. – Na pewno chcesz mi towarzyszyć? – spytała, kiedy wsiadali do auta. – Na pewno. – Bowie włączył silnik. Przez całą drogę milczeli. Dla Gaby obecność Bowiego stała się nagle podniecająca. Nie wiedziała, z jakiego powodu, natomiast nie ulegało wątpliwości, że nieznane jej wcześniej emocje wywołują niepokój.

ROZDZIAŁ TRZECI Okazało się, że Mary mieszka z narzeczonym o imieniu Ted na malowniczym przedmieściu Phoenix. Z ulicy, na której Bowie bez większego trudu znalazł miejsce na zaparkowanie wozu w pobliżu wskazanego przez Gaby domu, widać było błyskające światła i słychać muzykę. Zważywszy na liczbę stojących w pobliżu samochodów, wyglądało na to, że na zaręczynowe przyjęcie zostali zaproszeni zarówno bliżsi, jak i dalsi znajomi. – Oni już razem mieszkają? – spytał Bowie, marszcząc brwi. – Zostaliśmy wychowani według staroświeckich zasad, co współcześnie rzadko się zdarza – zauważyła Gaby. – Są zaręczeni i choć różnie się między nimi układało, od roku mieszkają razem. Obyczaje się zmieniły, i to pod wieloma względami. Chyba zdążyłeś to zauważyć. – Gdybym chciał zamieszkać z kobietą pod jednym dachem, zadbałbym o to, żeby najpierw dać jej swoje nazwisko – oświadczył Bowie. Spróbowała wyobrazić go sobie zakochanego. Według niej, wyglądał na pewnego siebie, zdecydowanego mężczyznę, który nie potrzebuje bliskości ani długotrwałego związku, a jedynie przelotnej znajomości z kobietą. Jednak nie zapomniała, co usłyszała od Aggie: niekiedy jej syn w samotności czyta poezję miłosną i że lubi drugi koncert fortepianowy Rachmaninowa, utwór pełen romantyzmu. Z punktu widzenia Gaby on był fascynujący w swej niejednoznaczności – nowoczesny mężczyzna wyznający staroświeckie zasady i niedzisiejsze poglądy na życie. Przyswoił je sobie w trakcie wzrastania w domu rodzinnym. Gaby także została przez ojca wychowana w ich poszanowaniu, mimo że ciągnął ją za sobą z miejsca na miejsce, aż do owej tragicznej nocy, kiedy się rozdzielili. – O czym myślisz? – spytał Bowie. – O tym, że jesteś inny niż mężczyźni, jakich kiedykolwiek znałam – wyznała otwarcie Gaby. – Czy to pochlebstwo? – Raczej tak. Bowie uśmiechnął się z zadowoleniem. Przez wszystkie lata ich znajomości Gaby unikała rozmów na tematy osobiste, więc uznał jej wyznanie za swego rodzaju przełom w ich stosunkach. Może poczuła się na tyle samotna, że odstąpiła od narzuconej sobie powściągliwości? Był przekonany, że skryta Gaby ma swoje sekrety. Pociągała go jako kobieta, choć zmuszała do zachowania czujności. Od długiego czasu był sam z wyboru, a mimo to odczuwał potrzebę czyjejś wspierającej obecności, kiedy otaczający go świat stawał się nieprzyjazny lub wręcz wrogi. Poprowadził ją w stronę wejścia do domu. Musieli się przecisnąć między dwoma ciasno zaparkowanymi samochodami i wtedy piersi Gaby otarły się o jego tors. Przytrzymał ją i zajrzał jej w twarz. Nie bardzo rozumiejąc, dlaczego tak postępuje, przybliżył się jeszcze bardziej. Poczuł, że ona wstrzymała oddech, gdy ich ciała się zetknęły w sposób, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyli. Perfumy Gaby drażniły mu nozdrza. Kiedy dotknął rękami jej talii, wyczuł, że się napięła. Zastanawiał się, czy jej zdenerwowanie zostało wywołane strachem, czy pociągiem fizycznym, jaki ewidentnie do siebie czuli. Powędrował wzrokiem do jej ust i ze zdumieniem stwierdził, że drżą. Wcześniej Gaby nie pozwoliła sobie na tak bliski cielesny kontakt z Bowiem i teraz już

wiedziała, z jakiego powodu. Na pewno onieśmielały ją rozmiary jego rosłej postaci, ale chodziło o coś jeszcze. Sprawiał, że odczuwała nieznane wcześnie sprzeczne emocje: jednocześnie zapragnęła uciec od niego i pozostać przy nim. Przez kilka długich sekund żadne z nich się nie poruszyło. Dopiero odgłos otwieranych drzwi domu wyrwał ich z tego stanu zawieszenia. Zakłopotana Gaby poszła pierwsza, by uściskać i ucałować Mary oraz przywitać się z jej narzeczonym. Koleżanka Gaby pracowała w dziale graficznym „Phoenix Advertiser”, a Ted był kierownikiem kolportażu. – To Bowie. – Gaby przedstawiła swojego towarzysza, mając nadzieję, że nie widać, jak bardzo jest zmieszana. Tedowi niczego nie brakowało, ale Bowie przyćmiewał każdego obecnego na przyjęciu mężczyznę. Mary wpatrywała się w niego z nieukrywaną fascynacją, nawet nie zauważając, że uścisnął jej dłoń i powiedział parę uprzejmych słów na powitanie. – Mój Boże! – wykrzyknęła, po czym zreflektowała się i roześmiała. – Miło pana poznać, panie McCayde. Gaby często o panu mówi. – Naprawdę? – Bowie spojrzał z rozbawieniem na zarumienioną Gaby. – Straszy panem kolegów z redakcji – dodał Ted, posyłając Gaby szelmowski uśmiech. – Nieprawda! – zaprotestowała. – Kłamczucha. – Ted się roześmiał. – W redakcji nazywamy ją Panną Niedotykalską, ponieważ nie pozwala się do siebie zbliżyć. – Przestań dokuczać mojej przyjaciółce! – zaprotestowała Mary. – Chodź, napijesz się szampana – dodała, biorąc Gaby za rękę. – Nie zwracaj uwagi na Teda. Wypił za dużo ponczu. – Oto, co perspektywa rychłego ślubu czyni z mężczyzną – zauważył z ironią Ted. – Nie pojmuję, dlaczego kobiety uważają, że konieczne są te wszystkie bajery. Nie wystarcza im mieć dom, partnera i dobrą pracę, konieczna jest obrączka. Mary zarumieniła się i pociągnęła Gaby na balkon. – On nie może się pogodzić z tym, że się pobierzemy – wyznała żałośnie. – Mówi, że małżeństwo to tylko umowa społeczna. W przeciwieństwie do niego moi i jego rodzice tak nie uważają. Poza tym jestem w ciąży – dodała szeptem. – Mary! Gratuluję! – ucieszyła się Gaby. – Ted mówi, że nie chce się obarczać odpowiedzialnością za rodzinę. Natomiast wiem na pewno, że moi rodzice woleliby, żebym urodziła ślubne dziecko – wyznała. – Ted przyzwyczai się do tej myśli – pocieszyła ją Gaby. – Nie martw się, wszystko dobrze się skończy. – Tak sądzisz? – Mary zaśmiała się niewesoło. – Ted zaczął opowiadać o nowej dziewczynie z długimi włosami, która pracuje w dodatku sportowym. – Zawahała się, po czym dodała: – Jeśli zechce odejść, to droga wolna. Niech z nią zamieszka. Rodzice powiedzieli, że jeśli małżeństwo nie dojdzie do skutku, mogę wrócić do domu. Niewykluczone, że tym się skończy. Nie będę go na siłę zatrzymywać. Wiem, iż w gruncie rzeczy chce się wycofać. – Jeśli jesteś w stanie to zaakceptować, to będziecie musieli się rozstać – zauważyła Gaby. – Kiedy kogoś kochasz, to czy nie pragniesz tego samego? – spytała Mary. – Chodź, napijemy się szampana. Nie martw się o mnie – dodała, widząc minę przyjaciółki. – Nie zamierzam popełnić głupstwa. Gaby wzięła w dłoń kieliszek, ale nawet nie umoczyła ust w szampanie. Krążyła bez większego przekonania po zatłoczonym pomieszczeniu, rozmawiając z gośćmi, ale wzrokiem szukała Bowiego. Wreszcie zobaczyła go stojącego przy oknie. Był wyraźnie znudzony, mimo że stała obok niego jedna z najatrakcyjniejszych kobiet w redakcji – Magda Lorne z działu

społecznego. Drobna ciemnowłosa Magda była bezsprzecznie piękna. Gaby skrycie zazdrościła jej delikatnej urody. Choć nigdy nie doszło między nimi do żadnych nieporozumień, widok wąskiej dłoni o polakierowanych na czerwono paznokciach, przesuwającej się po rękawie Bowiego, wyraźnie nie spodobał się Gaby. – Zastanawiałem się, gdzie jesteś – rzekł Bowie, kiedy do nich podeszła. – Rozmawiałam z Mary – odparła Gaby i zwróciła się do koleżanki: – Cześć, Magda. – Cześć. Właśnie poznałam twojego brata – powiedziała Magda, patrząc zalotnie na Bowiego. – Nie jest moim bratem – poinformowała ją chłodno Gaby. – Nie jesteśmy spokrewnieni. – Naprawdę, moja droga? – spytała Magda. – Jestem pewna, że wspominałaś kiedyś o starszym bracie… – O, jest Art. – Ruchem głowy Gaby wskazała reportera, którego Magda aktualnie wodziła za nos. – Kieruje się w naszą stronę. – Ojej – mruknęła pod nosem Magda i zmuszając się do uśmiechu, podniosła wzrok na Bowiego. – Najchętniej pojechałabym już do domu, gdyby tylko ktoś zechciał mnie odwieźć… – Przyjechałem z Gaby i razem z nią wyjdę – oświadczył Bowie, a jego spojrzenie było wymowniejsze niż słowa. Nigdy nie owija niczego w bawełnę, pomyślała Gaby, patrząc nie bez satysfakcji, jak Magda oblewa się rumieńcem. Jak niepyszna odeszła do Arta, który rozpromienił się na jej widok. – Czy zazwyczaj ona tak postępuje? – spytał Bowie, zapalając papierosa. – To znaczy? – Próbuje skraść mężczyznę kobiecie, której on towarzyszy? – Jest urodziwa i ma duże powodzenie u mężczyzn. – Powodzenie jak diabli – skwitował Bowie. – Po prostu jest urodzoną flirciarą z wybujałym ego, które prawdopodobnie musi się sycić dziesięć razy dziennie. Ucieknie, gdzie pieprz rośnie, na pierwszą propozycję spędzenia z mężczyzną intymnych chwil. – Bowie świdrował Gaby inkwizytorskim spojrzeniem. – Magda? – zdziwiła się, bo uważała koleżankę za kogoś w rodzaju femme fatale. – Nie dostrzegłaś, że to gra? Fasada, za którą kryje się brak pewności siebie. – To mi uświadamia, żeby niczego przed tobą ukrywać. – Gaby zaśmiała się trochę nerwowo. – Dzisiejszych zaręczyn nie zwieńczy ślub – orzekł Bowie i przenikliwie spojrzał na Gaby. – On już ją atakuje. Dlaczego? Ona jest w ciąży? Gaby nie odpowiedziała, bo zaniemówiła ze zdumienia. – Tak przypuszczałem. Ted czuje się schwytany w pułapkę, z której chce się wyrwać. Ludzie, którzy są pewni wzajemnych uczuć, nie potrzebują mieszkać ze sobą na próbę, bez ślubu. – Jak ty to robisz? – spytała Gaby. – Co? – Czytasz w cudzych myślach. – Nie wiem. – Bowie wzruszył ramionami. – Przychodzi mi to naturalnie, bez wysiłku. Stanowisz wyjątek potwierdzający tę regułę. – Głęboko zajrzał Gaby w oczy. – Nie potrafię cię rozgryźć. Za nic nie zagrałbym z tobą w pokera. Masz nieodgadnioną twarz. – Och, nic podobnego. Jestem jak otwarta księga – odparła jak gdyby nigdy nic. – Nieprawda. – Bowie rozejrzał się dokoła. – Chcesz tu zostać? Przyszliśmy dobre ponad półgodziny temu.

Gaby wiedziała, że Bowie nie cierpi przyjęć, a zwłaszcza jeśli większość obecnych kobiet posyła mu uwodzące spojrzenia. Był chyba jedyną osobą obecną na przyjęciu zaręczynowym Mari i Teda, która nie wiedziała, jak zabójczo jest przystojny. – Nie, mam dość – odparła. – Zresztą, jestem zmęczona – dodała i pomyślała, że jak na jeden dzień miała aż nadto przeżyć. Napad na sklep i strzelanina, wiadomość o nowym mężczyźnie w życiu przybranej matki, wyznanie Mary. Pożegnali się, przepraszając za wcześniejsze wyjście, z wymuszonymi uśmiechami życzyli Mary i Tedowi szczęścia i wsiedli do samochodu. Bowie ruszył w powrotną drogę i po pewnym czasie zaparkował auto przed apartamentowcem Gaby. Wyłączył silnik, rozluźnił krawat i rozpiął marynarkę. Westchnąwszy, odchylił się do tyłu w fotelu kierowcy. – Muszę jutro rano wcześnie wstać, lecę do Kanady – powiedział. – Do licha, coraz gorzej znoszę wyjazdy – dodał nieoczekiwanie. – Jestem na nie za stary. Nie bawią mnie, tylko męczą. – Nie jesteś stary – zaprotestowała Gaby. – Niedługo skończę trzydzieści sześć lat. Jestem od ciebie o dwanaście lat starszy, kotku. – Nie jestem kotkiem – odparła ze śmiechem Gaby. – O, tak lepiej. Wreszcie się rozchmurzyłaś. – Ten, kto napadł na sklep i został zastrzelony, to młody chłopak – powiedziała Gaby. – Miał liczną rodzinę, dorastał w okropnej biedzie. Zabił człowieka i sam stracił życie za głupie dwadzieścia dolarów. Bowie przeciągnął się, napinając koszulę na muskularnej piersi i płaskim brzuchu. – Ludzie giną za mniej. Przyszła jego kolej – stwierdził. – To bezduszne, co mówisz. – Naprawdę? – Bowie oparł rękę na oparciu zajmowanego przez Gaby fotela i obserwował ją w zamyśleniu. – Próbował obrabować sklep. Głupio postąpił. Na całym świecie żyją biedni ludzie, ale są uczciwi i starają się zadowolić tym, co mają. Człowiek z bronią niczego nie osiągnie z wyjątkiem zniszczenia samego siebie. – Mimo wszystko to straszne – stwierdziła z westchnieniem Gaby. – Dlaczego nie znajdziesz innego zajęcia? – spytał. – Jesteś za miękka na reporterkę, nie nadajesz się do tego zawodu. – A co według ciebie powinnam robić? – Mogłabyś wrócić do Casa Rio i pomóc mi walczyć z firmą, która próbuje wprowadzić się po sąsiedzku. – Jaką firma? – Nazywa Biologiczny Rynek Agrarny, w skrócie Bio-Ag. Próbują wykupywać ziemię w dolinie, żeby utworzyć, jak to określają, farmę przyszłości. Obawiam się jednak, że to tylko przykrywka, a w gruncie rzeczy chodzi o szybki zysk, a takie nastawienie nieuchronnie pociąga za sobą dewastację środowiska naturalnego. – Prawo tego zabrania – zapewniła go Gaby. – Po pierwsze, muszą złożyć stosowną dokumentację, uwzględniającą wymogi ekologii, po drugie, muszą przejść przez komisję planowania i rozwoju… – Zaczekaj – przerwał jej Bowie. – Miasto Lassiter nie ma komisji planowania, a nasza dolina nie jest strefą wydzieloną. – Chwileczkę, czy takie przedsięwzięcie nie musi się odbywać oficjalnymi kanałami? – Jeśli zdobędą ziemię, to tak – zgodził się Bowie. – Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie niż dostaną choćby kawałek mojej ziemi. – Wobec tego nie masz się czym martwić.

– To nie takie proste – stwierdził Bowie, zapalając papierosa i uchylając okno. – Niektórzy ojcowie miasta są kokietowani przez Bio-Ag. Firma obiecuje nowe miejsca pracy i rozkwit gospodarczy, a przy tym na lewo i prawo rozdaje łapówki. Nie dalej jak wczoraj telefonowano do mnie z pogróżkami. Ponoć tylko ja hamuję postęp, odmawiając sprzedaży mojej ziemi pod inwestycję. Tak jakby ziemia w Casa Rio najlepiej nadawała się do ich celów. – Lassiter może potrzebować więcej miejsc pracy – zaczęła z namysłem Gaby. – Wiem, jak bardzo jesteś przywiązany do swojej ziemi… – Czyżby? – spytał lodowatym tonem Bowie. – Na naszym terenie polowali Apacze. Mój prapradziadek zawarł jeden z pierwszych układów z Apaczami Chiricahua, a w miejscu, gdzie to się dokonało, widnieje upamiętniający je petroglif wyryty w skale. Największy wódz Apaczów, Cochise, ze swymi ludźmi obozował na jednym z brzegów tutejszej rzeki. Znajdował się tam mały fort, którego część się zachowała, gdzie McCayde’owie pomagali Apaczom pokonać meksykańskich napastników. Na tej ziemi znajdują się liczące tysiąc lat ruiny pozostałe po zamieszkującym tam niegdyś plemieniu Hohokam, których potomkami są dziś Indianie Pima i Tohono O’odham. Te ziemie przemierzał Wyatt Earp i jego przyjaciel Doc Holliday w drodze do Tombstone. Jak można porównywać taką historię z paroma nowymi miejscami pracy, które nawet się nie utrzymają, jeżeli Bio-Ag splajtuje? A co z ekologią? – ciągnął Bowie, wyraźnie poruszony. – Wyobraź sobie ten cały cholerny muł spływający do San Pedro i jego dopływu, skoro już teraz stoimy w obliczu dewastującej środowisko przyszłości. Mamy opracowany projekt dla środkowej Arizony i drugi dla Salt River. Miasta wykupują rancza w całej Arizonie zgodnie z obowiązującym prawem wodnym, ale musimy ostrożnie gospodarować. Planowane przedsięwzięcie jest zbyt ryzykowne mimo potencjalnych korzyści gospodarczych, które ma przynieść. Co gorsza, obawiam się, że ludziom z Bio-Ag tak naprawdę chodzi o nasze prawo wodne. Kto pierwszy, ten lepszy, pamiętasz? Musisz mieć prosty dostęp do wody, żeby cokolwiek hodować. Gaby przypatrywała mu się uważnie. Wiedziała, że jest zagorzałym aktywistą na rzecz ochrony dziedzictwa historycznego oraz środowiska naturalnego. – Dobrze znasz ten temat – zauważyła. – Jest to w moim interesie. Jestem przedsiębiorcą budowlanym – przypomniał jej. – Muszę dużo wiedzieć na temat środowiska i ekologii, żeby być w pełni odpowiedzialnym za to, co robię. Nie chcę zostawić po sobie zdewastowanej ziemi po to tylko, żeby się szybko wzbogacić. Zbyt wielu ludzi tak postępuje – budują dla zysku, nie biorąc pod uwagę szkód, jakie wyrządzają miejscowemu środowisku. – Czegoś dowiedziałam się na ten temat, zbierając materiały do artykułów – wtrąciła Gaby. – Na skutek nieodpowiedzialnych praktyk budowlanych rzeki i strumienie pełne są spływającego do nich szlamu. Ma to wpływ nie tylko na nasze zasoby wodne, ale również na florę i faunę, a także na jakość życia ludzi, którzy mieszkają nad rzekami i strumieniami – powiedział Bowie. – Warto rozmawiać na ten temat. Tu, w Arizonie, jesteśmy szczęściarzami. Mamy ustawodawców, którzy dbali o nasze prawo wodne na długo przed tym, zanim stało się ono popularnym tematem. Podejmowaliśmy działania, które zapewnią dostawę wody w przyszłości. Inne stany nie były tak odpowiedzialne i zapobiegliwe i któregoś dnia będą tego żałować. – Rozumiem, że zdecydowanie nie chcesz obecności Bio-Ag na ziemi Casa Rio. – Powiem krótko. Pomimo gróźb nie pozwolę, żeby moja ziemia została wykorzystana do zbijania zysków przez chciwych outsiderów. – Skąd wiesz, że są chciwi?

– A skąd wiesz, że nie? Gaby się poddała. Nie sposób było wygrać w potyczce słownej z Bowiem. – Pasuję – powiedziała. – Jestem za bardzo zmęczona, żeby z tobą dyskutować. – Ale przyjedziesz do Casa Rio, żeby mieć baczenie na Aggie? – upewnił się Bowie. – Tak, skoro uważasz, że to konieczne. – Zatrzymała się z ręką na klamce, ociągając się z opuszczeniem auta. – Naprawdę myślisz, że jej przyjaciel jest naciągaczem? – Nie wiem, Gaby. A dopóki nie wiem, zakładam, że jest. Nie chcę, żeby zranił Aggie. – Dlaczego z reguły mówisz o niej Aggie, a nie mama? – spytała Gaby. – Nigdy nie była dla mnie czułą matką – odparł z krzywym uśmiechem. – Może dla ciebie tak, lecz nie dla mnie. – W jego głosie pobrzmiewała nuta goryczy. Czas iść, pomyślała Gaby. – Było miło – powiedziała. – Dziękuję, że zawiozłeś mnie do Mary i Teda. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Bowie nie spuszczał z niej wzroku. – Kiedy przyjedziesz do Casa Rio? – spytał. – Prawdopodobnie we wtorek. W poniedziałek po południu mam ważny wywiad polityczny. A kiedy Aggie wraca? – We wtorek wieczorem. – Widzisz? – Uśmiechnęła się. – Co za zbieżność w czasie. – Nie zostaw ich samych nawet na minutę – zastrzegł wyraźnie zdenerwowany. Gaby ucieszyła jego reakcja. To miło, że Bowie przejawia ludzkie uczucia. Na ogół był obojętny i wyprany z emocji. Do dzisiejszego wieczoru wydawał się jej kimś zdystansowanym. Spodobało się jej to, co w nim odkryła i czego się dowiedziała. – Z którym z nich dwojga mam spać? Co proponujesz? – spytała żartem. Bowie był zatopiony w myślach – Hm? – Spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem. – Chcesz, żebym położyła się z Aggie czy z jej amantem? – Nie bądź śmieszna. Po prostu nie zostawiaj ich samych na dłużej. – Zrobię, co w mojej mocy – obiecała Gaby. – Nie zapominaj jednak, że oboje są dorośli. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ten typ mógłby przejąć Casa Rio. To się zdarza w zawieranych po raz drugi małżeństwach. Może zdobyć cały majątek Aggie, po czym zostawić ją z niczym. Jeśli to uczyni w oparciu o prawo, nie będziemy mieli związane ręce. – Wiem, co masz na myśli. Zrobię, co zdołam. Może się jednak okazać, że on jest sympatyczny. – Mimo że nie ufasz ludziom, nie spodziewasz się po nich najgorszego, dopóki nie doświadczysz od nich niegodziwości. Jak to możliwe? Gaby wzruszyła ramionami. – Po prostu tak mam – odparła. – Podobnie jak ty posiadłeś umiejętność czytania w cudzych myślach. Dzięki Bogu nie nadaję na twojej długości fal. – Uśmiechnęła się. – Nie chcę, żebyś wiedział, co myślę. – Naprawdę? – Bowie wyciągnął rękę i lekko dotknął jej upiętych włosów. – Nie lubię tej fryzury. Wolę, jak masz włosy rozpuszczone. Jesteś za młoda, żeby nosić się jak starsza pani, a także o wiele za ładna. Policzki Gaby spłonęły rumieńcem. Zelektryzowało ją dotknięcie Bowiego. – Ja… wcale nie jestem ładna – powiedziała, na próżno usiłując się roześmiać. – Nie to ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba. – Bowie opuścił rękę i zachichotał, podnosząc do ust papierosa. – Kiedy głoszę takie banały, to znaczy, że powinienem pójść spać – stwierdził.

– Musisz jeszcze dziś wracać do Tucson? – Nie. Przenocuję w Phoenix. Gaby zaskoczyła ta wiadomość. Wiedziała, że Bowie całkiem nie stroni od kobiet, ale dotychczas nie zastanawiała się nad jego życiem prywatnym. A jeśli ma kogoś w Phoenix? – Mieszka tu mój przyjaciel – dodał. – Chodziliśmy razem do szkoły, potem byliśmy przez sześć miesięcy w Wietnamie w tej samej kompanii, do czasu aż go przeniesiono. – Aha – powiedziała z wyraźną ulgą Gaby. – Zatem dobrej nocy. Wysiadła i zamknęła drzwi samochodu. Idąc szybko do wejścia do apartamentowca, kątem oka zauważyła, że Bowie czeka, dopóki nie wejdzie do środka. Gdy znalazła się w hallu, odwróciła się i spostrzegła, że odjechał. Poniewczasie uznała, że dzisiejszego wieczoru popełniła duży błąd, spędzając czas z Bowiem. Nie powinna się z nim spotykać w okolicznościach towarzyskich, stwierdziła w duchu, ponieważ w jego obecności staje się wręcz nadwrażliwa, a na to generalnie rzecz biorąc, nie może sobie pozwolić. Tym bardziej w stosunku do Bowiego.