Ellie19

  • Dokumenty417
  • Odsłony800 448
  • Obserwuję1 318
  • Rozmiar dokumentów849.9 MB
  • Ilość pobrań565 415

To, co nas laczy - Adrianna Klara Klosinska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

To, co nas laczy - Adrianna Klara Klosinska.pdf

Ellie19 EBooki
Użytkownik Ellie19 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

Dwa tygodnie wcześniej Wiosna. Magiczna pora roku, kiedy wszystko powoli budzi się do życia, otrząsając się z zimowego letargu. Szarawe otoczenie, dotychczas pokryte cienką warstwą słabo zmrożonego śniegu, wymieszanego z paskudnie kapiącym z zachmurzonego nieba deszczem, w końcu przybiera przyjemniejszy wyraz. W tym klimacie wówczas akurat trudno mówić o skrajnie niskich temperaturach. Kilkanaście kresek poniżej okrąglutkiego zera na przydomowych pogodowych stacyjkach to raczej bardzo rzadki meteorologiczny ewenement. Kopenhaskie uroki. Puszczam nieśpiesznie metalową klamkę i słyszę za sobą tylko lekkie trzaśnięcie dużych, oszklonych drzwi. Wychodzę z redakcji. Nareszcie. Nadprogramowy dyżur zaczyna dawać mi się jednak we znaki. Uderza ze zdwojoną siłą w ścierpnięte od siedzenia przy średnio komfortowym biurku kości. I w oczy, bo po kilkugodzinnym wpatrywaniu się w migoczący nieustannie niebieskim światłem ekran monitora zamieniają się one w dwie pustynie. Barwą popękanych naczynek mogą bez obaw konkurować z jakimś białym królikiem. Delikatne wczesnokwietniowe słońce, chowające się powoli za konturami okolicznych kamienic, obejmuje mnie błogo swoimi jasnymi, żółtawymi promieniami. Powiewający dość porywiście wiatr zmusza mnie do tego, aby znacznie mocniej trzymać w dłoni tekturową, trochę lichą teczkę z zaległymi artykułami do skorygowania najlepiej na wczoraj, podrzuconymi naprędce przez redaktora naczelnego, który złapał mnie tuż przy windzie. Nigdy nie byłam dzieckiem szczęścia. Kurczowo zaciskam na teczce skostniałe odrobinę palce, drugą ręką naciągając na siebie gruby grafitowy kardigan, w którym mam ochotę się utopić. Idę powoli, by nie zamieniać rekreacyjnego marszu w chaotyczny trucht. Choć wskazówki na małej, pobłyskującej tarczy zegarka przesuwają się leniwie

w kierunku wieczornej siódemki, to nigdzie tak właściwie mi się nie śpieszy. Dzieci nie płaczą, nie mam do kogo biec na złamanie karku. Czekają na mnie jedynie puste mieszkanie i jego głucha cisza. Cudowne połączenie. Poprawiam zsuwającą się z ramienia pojemną czarną torbę. Po przeciwnej stronie ulicy garstka odzianych w eleganckie stroje ludzi wychodzi z teatru. Uśmiechają się i od razu dyskutują, pewnie na temat obejrzanego właśnie spektaklu. Mimowolnie sama unoszę kąciki przesuszonych ust do góry, jakby uśmiech faktycznie był czymś zaraźliwym. Słoneczna pogoda zawsze wprowadza człowieka w zupełnie inne samopoczucie, wyrzucając z niego plączące się w środku zalążki chandry. W duchu pękam z dumy, że już szmat czasu upłynął, odkąd złożyła mi niezapowiedzianą wizytę, wciskając w ręce pudełko znienawidzonych papierosów albo w najgorszym przypadku przepisywanych na receptę rozweselających cukierków. Biorę głęboki wdech, czując w gardle łaskotanie rześkiego powietrza, i obserwuję śmiejących się beztrosko nastolatków. Stoją pod kawiarnią na rogu, popijając parującą jeszcze kawę, która od niedawna robi w tym miejscu prawdziwą furorę. Patrząc na nich, dziwnie smutnieję. Uświadamiam sobie raptownie, jak szybko przemijają kolejne lata. Przesypują się między palcami jak piasek nabierany dla zabawy na plaży. Nie tak dawno też chciałam być za wszelką cenę dorosła, ganiałam się ze znajomymi po uliczkach rodzinnego miasta, które znałam na wylot. Dorosłość wcale nie jest taka rewelacyjna, jak się młodym wydaje. Parędziesiąt metrów później zatrzymuję się przed przejściem dla pieszych, tuż przed mostem – wyraźną granicą oddzielającą mnie od pracy, której dziś mam serdecznie dosyć. Myślami leżę już w wannie, wśród pachnących słodko, odprężających baniek mydlanych. Ale zanim pogrążę się w tych fantazjach, rzeczywistość sprowadza mnie z hukiem na ziemię. Wbija ostry sztylet prosto w bijące donośnie serce, rozdzielając je bezczelnie na pół. Mrużę oczy, jakbym sama siebie chciała oszukać, że to złudzenie. Przyglądam się postaci poruszającej się za przejeżdżającymi ścieżką rowerami. Dusi mnie głupie wrażenie, że świat zwalnia tempo razem z nim. Tak niechcący złośliwie, umyślnie postawił mnie w tym miejscu i o tej porze, abym mogła spoglądać tylko w ten konkretny kadr. Tom. Osoba, której lata temu przykleiłam plakietkę opatrzoną świecącym napisem „ten na zawsze, bratnia dusza”. Nieusuwalną, bo przecież snuliśmy śmiałe plany o ślubie, który mógłby się odbyć w nie tak odległej przyszłości. Wiedziałam nawet, że szukał u jednego z lepszych jubilerów pierścionka zaręczynowego, bo jego brat nie potrafi trzymać języka za zębami. Ale jak widać, to były wyłącznie puste, nic nieznaczące słowa, nad którymi najwyraźniej nigdy się poważnie nie zastanawiał. Rzucał mi je jako przynętę, a ja łapałam ją jak naiwna rybka. Bo teraz to nie mnie mocno i z zapalczywością obejmuje, całując czule w przypudrowane policzki, tylko swoją rudowłosą, ubraną w zwiewną fioletową sukienkę koleżankę, co do której zarzekał się, że absolutnie nic go z nią nie łączy. Oczywiście… Cholerny bajkopisarz. W tym momencie nie jestem pewna, jak powinnam kierować swoimi emocjami. Wściekać się czy przyjąć to z obojętną godnością? Pozwolić oczom, aby napełniły się morzem łez i wpaść w otchłań rozpaczy czy dziarsko wziąć teczkę pod pachę, podejść tam i wygarnąć mu bez owijania w bawełnę, co o nim myślę? Nie, nie będę się zniżać do jego poziomu. Szkoda nerwów. Wzdycham, odgarniając z czoła opadające na nie kosmyki. Wzdrygam się instynktownie, kiedy dotyka mojego łokcia, przyprawiając mnie o dreszcze.

– Skarbie, która jest godzina? Nie zabrałam ze sobą zegarka, skleroza jednak mnie zżera. Odwracam się, odrobinę wystraszona, zerkając na niską, przygarbioną starszą kobietę, podpierającą się na chwiejnej, drewnianej lasce. Przytrzymuje wymizerowanymi palcami okulary, uśmiechając się z rozbrajającą serdecznością. Patrzy na mnie jak na ukochaną wnuczkę. W ręce ściska niewielką siatkę z lekarstwami, które pewnie wykupiła w pobliskiej aptece. Jakoś robi mi się jej żal. – Dziewiętnasta siedem – odpieram ciepło i odwzajemniam uśmiech, czym sprawiam jej ogromną radość. Mam sentyment do starszych osób. I duży szacunek. Kiedyś też przecież taka będę, też będę potrzebować pomocy innych. Mam tylko nadzieję, że ominie mnie wątpliwa przyjemność chorowania, bo ten aspekt starości Komuś Wyższemu u Góry ewidentnie się nie udał. Właściwie ten etap ludzkiej egzystencji jest niedopracowany pod każdym względem. Człowiek zamiast cieszyć się ostatnimi dniami swojego ziemskiego żywota, martwi się tym, czy w ogóle da radę wstać rano z łóżka bez brania masy proszków od bólu wszystkiego. Paranoja. Młodość przemija błyskawicznie, za to starość zamienia się w wiecznie gryzące troski. Zero równowagi. Staruszka potakuje z zadowoleniem, wdzięczna, że poświęciłam jej swój czas. Nie zauważam nawet, że przechodnie już dawno znaleźli się po drugiej stronie przejścia dla pieszych. – Dziękuję, kochanie – mówi dalej łagodnym tonem. – Ładna z nich para, nieprawdaż? Bezbłędnie dostrzega, że mój wzrok bezwiednie ucieka w kierunku Toma i towarzyszącej mu Petry, którzy jak gołąbeczki spacerują sobie w najlepsze. – Zna ich pani? – rzucam ze zdziwieniem. Uśmiecha się lekko, a jej bystre niebieskie oczy połyskują spod srebrzystych, utrwalonych sporą warstwą lakieru loków. – Mieszkam w tej kamienicy. O, tutaj. – Wskazuje z dumą ręką, w której trzyma torebkę, na drugi budynek. – Często ich widuję. Ten młodzieniec jest podobny do mojego świętej pamięci męża. – Rozumiem… – Zawsze jakoś tak im się przyglądam – kontynuuje z entuzjazmem. – Miło widzieć, że w tym trudnym dzisiaj świecie ktoś potrafi znaleźć jeszcze czas na miłość. Zauważam w oczach tej kobiety prawdziwe wzruszenie i mocno ściska mnie w sercu. Jednocześnie sama strofuję się, aby głośno nie parsknąć z dezaprobatą. Fakt, znalazł czas. Ale nie dla mnie. Mówią, że nic dwa razy się zdarza. Chyba jedynie w teorii, bo praktyka wygląda zgoła inaczej. To tylko przereklamowany, kłamliwy slogan. Życie właśnie uwielbia powtórki, szczególnie te przykre. I szczególnie w mojej rodzinie. Tegoroczna wiosna nie będzie tak przyjemna, jak się tego początkowo spodziewałam. Jej istotny, jeśli nie najistotniejszy filar zawalił się raczej bezpowrotnie. Niczym zdmuchnięty przez olbrzyma domek z kart. A ja byłam bezradnym liliputem, niemogącym się nawet odezwać, obserwującym jedynie rychły upadek kolosa. Ale… może tak miało być? Może pora poznać kogoś nowego? Lepszego? Nie ma ludzi niezastąpionych. Podobno nic się nie dzieje bez powodu. To powiedzenie zawsze brzmiało, według mnie, bardziej realistycznie.

Pierwszy płatek: bolesne rozstanie

1. Postukuję nerwowo ulubionym, wypisanym prawie do ostatniej kropli czarnego tuszu długopisem o blat biurka, po którym rozchodzi się donośne, dźwięczne echo. Ściskam go z coraz większym rozdrażnieniem, wpatrując się w pustą kartkę. Powinnam już dawno zapisać pomysły na nowy artykuł, który muszę przygotować najpóźniej na jutro rano. Ale zamiast składać nawet krótkie zdania, mam teraz ogromną, nieodpartą ochotę zrobić z tego papieru okrągłą kulkę i wyrzucić ją z zamachem przez okno. Żeby więcej jej dzisiaj nie widzieć. – Podobno Duńczycy statystycznie są jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie – zaczyna z przekonaniem siedzący naprzeciwko mnie Mikael, przymykając demonstracyjnie swojego laptopa. – Ale jak patrzę na ciebie, to odnoszę wrażenie, że ty akurat zaliczasz się do grona niestatystycznych odłamków – kontynuuje ochoczo, unosząc jedną brew. Lustruje mnie tymi przenikliwymi do bólu piwnymi tęczówkami, jakby chciał sprowokować moją narwaną w takich sytuacjach duszę do dyskusji. Mikael uwielbia wdawać się w długie debaty, zwłaszcza że pod koniec zwykle triumfuje. Aktualnie jednak cały ten jego urok jest dla mnie utrapieniem. Niech sobie lepiej odpuści. Tak będzie bezpieczniej dla nas obojga. W uszy wgryza mi się nawarstwiony szelest przewracanych pobieżnie papierów, wymieszany z głosami pracowników, którzy porozumiewają się, krzycząc do siebie z dwóch końców głównej sali. Od rana w ogóle nie umiem się skupić, a taki rumor wcale mi w tym nie pomaga. Niestatystyczny odłamek. Ciekawe określenie, nawet mi się podoba. To drugie słowo pasuje doskonale. Bo właśnie rozsypałam się od środka na takie drobniuteńkie kawałeczki, które nie mogą się ze sobą ani trochę dogadać, aby posklejać się na nowo w odpowiednie pary. Wzdycham, zasłaniając dłonią swoje pole widzenia tak, żeby ostre słońce, wpadające przez przestronne, wypucowane do ostatniego skrawka okno, nie raziło mnie zbyt mocno. Na zewnątrz pogoda jest naprawdę śliczna. Ciepłe promienie rozświetlają całą okolicę, tętniącą rozbudzającym się na wiosnę życiem. Bezchmurne niebo o lazurowej barwie od razu

napawa optymizmem. Jako ten odłamek rzekomo najszczęśliwszego społeczeństwa na świecie chyba rzeczywiście wpasowuję się w jego bardziej zrzędliwą frakcję, której sondaże nie tolerują. U mnie miejsce czystego nieba zajęły ciemne gradowe chmury, które raczej nie znikną zbyt prędko. Sama bezwiednie je na siebie ściągam, tworząc sytuacje bez wyjścia. Kwestia zwichniętej podświadomości. – Bo statystyki to kłamstwa ubrane w ładne cyferki i kolorowe diagramy – odpowiadam beznamiętnie, wbijając wzrok w kartkę. – Nic poza tym, wiesz? – Jest w nich też jakaś prawda. Biorę do ręki stojący obok kubek termiczny z posłodzoną kawą, która jakoś przestaje mi smakować. Upijam kilka łyków, krzywiąc się odruchowo od nadmiaru wsypanego do niej cukru. Zerkam na Mikaela, który nagle umilkł. Sunie dłonią po swoich krótko ostrzyżonych brązowawych włosach, a jego twarz przybiera nieco odmienny wyraz. Jakby zauważył, że wcale nie jestem w nastroju do sarkastycznych żartów. Że jedyne, na co mam teraz ochotę, to wrócić do domu i zatrzasnąć się w tej swojej samotni. Przynajmniej do jutra. Na pewno dostrzegł coś znacznie wcześniej, ale się do tego nie przyznawał. Mistrz konspiracji. W końcu znamy się i przyjaźnimy bite cztery lata, wiemy o sobie naprawdę sporo, powoli stajemy się dla siebie przyszywanym rodzeństwem. Mikael to człowiek zagadka, dający się poznać tylko nielicznym, bo zbyt wiele razy spotkał się z odtrąceniem. Ma też dziwny dar zaglądania ludziom do ich wnętrz i analizowania ich dokładniej niż wykształcony psycholog z certyfikatem. Moje na bank zdążył przeczytać kilkukrotnie, ciągle odkrywając nowe elementy tej depresyjnej układanki. Podpiera się na aż sinym od takiego ułożenia przedramieniu i oddycha jakby ciężej, ze współczuciem, którego wcale od nikogo nie oczekuję. Nie lubię, gdy ktoś się nade mną lituje i patrzy na mnie jak na nieporadną życiowo sierotkę. Nigdy nią zresztą nie byłam, zawsze radziłam sobie ze wszystkim sama. Teraz również dam radę. Może nie tak od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale… krok po kroku, nie mam wyjścia. Na złamane serce jeszcze nikt nie wymyślił cudownych tabletek. A szkoda, byłyby pewnie farmaceutycznym hitem. – Dalej o nim myślisz? – rzuca Mikael po dłuższej chwili ciszy, patrząc na mnie z palącą wymownością. O nim. Pan anonimowy. Od czternastu dni i kilku ostatnich godzin, które ciągną się w nieskończoność. Celowo nie używa jego imienia, żebym szybciej pozbyła się go ze swoich myśli. Ale nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie to skomplikowane. – Ciężko jest ot tak zapomnieć o człowieku, z którym spędziło się ostatnie lata. – Odsuwam kartki na bok, żeby mnie nie drażniły swoją obecnością i nie ponaglały do kreatywnego myślenia, od którego jestem teraz daleka. – On najwidoczniej nie miał z tym problemu. – Mikael chrząka z ironią, wyraźnie dając mi do zrozumienia to, czego za żadne skarby nie chcę przyswoić. Właśnie. Najwidoczniej nie miał. Otóż to. – Jeśli woli tę rudą siksę, to niech sobie do niej idzie – odpowiadam o wiele bardziej

stanowczo, uruchamiając brzęczący przeraźliwie komputer. – Droga wolna. Przyklaskuję sobie w myślach za takie podejście, które jednak kłóci się cały czas z sercem, podziurawionym jak szwajcarski ser. Zużywa teraz pewnie kolejną paczkę chusteczek, budując z nich awaryjną fortecę. Ruda siksa, czyli Petra. Sekretarka w firmie logistycznej jego ojca, w której on odbywa praktyki, żeby w przyszłości też zająć się takim biznesem. Może stwierdził, że jednak jestem dla niego za młoda? Poznaliśmy się w uniwersyteckiej bibliotece, gdy zagubiona biegałam po niej jak wariatka, szukając potrzebnej mi natychmiast książki. Wówczas dopiero zaczynałam swoją naukową przygodę, a on zabierał się do napisania końcowej pracy. Jak mi tłumaczył, po prostu nie miał zielonego pojęcia, jak mi powiedzieć o swojej pięciomiesięcznej, genialnie prosperującej znajomości. Najgorsza wymówka, z jaką się w życiu spotkałam. – Dokładnie to chciałem od ciebie usłyszeć – wtrąca z przekąsem Mikael, o mało nie zachłystując się przez to gorącą herbatą. – Taka dziewczyna jak ty powinna znaleźć sobie kogoś tysiąc razy lepszego. Palant na ciebie nie zasługiwał. Uśmiecham się odruchowo, czując, że mocny róż wypełza mi na policzki. Mikael wie, jakimi słowami sprawić mi przyjemność, nawet wtedy, gdy o to nie proszę. Przyjaciele to w końcu osoby, które przy nas pozostają, kiedy cała reszta tych niby kochanych duszyczek odchodzi, zostawiając nas bez ostrzeżenia na lodzie. Aż żałuję, że między nami niczego więcej nigdy nie będzie. – Cieszę się, że masz o mnie takie dobre zdanie. Bo ja ciągle widzę samą siebie przez jakieś krzywe, uszkodzone najwyraźniej zwierciadło. Pora zamienić je na nowszy model. Teraz to on się uśmiecha z zadowoleniem, otwierając ukradkiem szufladę, w której zwykle trzyma kolorowe spinacze i stare, niepotrzebne notatki. – A mógłbym mieć inne? – odpowiada, pokazując mi na swojej dłoni dwa cukierki. Zakrywa je tak, jakby były czymś tajnym. – W nagrodę pozwolę ci wybrać smak. – Cóż za wyróżnienie. – Śmieję się, dostrzegając niemalże dziecięcy błysk w jego oczach. – Z reguły przydzielam taki, na jaki akurat natrafię. Dla ciebie mogę zrobić wyjątek. Zgarniam łapczywie tego o wiśniowym nadzieniu i wkładam go na razie do kieszeni obszernego swetra. Nie wiadomo, kiedy będzie przydatny jako mały pocieszyciel. I zapada raptownie cisza. Aż nienaturalna. Pracownicy poszczególnych ekip, z których każda ma swój oddzielny redakcyjny rewir, poszli na wyczekiwaną od rana przerwę. Pozostali skończyli pogaduszki i zajęli się pracą, więc wszelki zgiełk ustał. Wydaję z siebie dziwnie świszczące w płucach westchnienie, odchylając się z impetem na skórzane oparcie krzesła. – A możesz też zrobić jeszcze jeden wyjątek i nie wracać do tego tematu? Mam go dość – mówię, przerywając tę obopólną konsternację. Do tematu o imieniu Tom. Ostatnio mam uczulenie na te trzy literki. – Jasne, przepraszam. – Unosi ręce jakby w geście rezygnacji. – Ale porozmawiamy w zamian o czymkolwiek innym? Nie znoszę ciszy. Denerwuje mnie. – Może włącz na chwilę radio, dopóki cała ferajna nie wróci – odpieram bez namysłu, machinalnie wpisując do systemu hasło i myląc się z rozpędu. Spoglądam na drapiącego się po szyi nerwowo Mikaela, orientując się, że popełniłam wobec niego ogromne faux pas.

Przeklinam się w duchu, zaciskając z zażenowaniem usta, które błagają mnie, abym natychmiast go przeprosiła. Przecież on nigdy nie słucha radia, nawet kiedy jedzie samochodem w długą trasę. Jeśli istnieją ludzie nielubiący muzyki, bez względu na gatunek, co może brzmieć dla przeciętnego zjadacza popularnych przebojów nieco absurdalnie, to przede mną siedzi jeden z takich wyjątkowych przypadków. Kiedyś opowiadał, że marzył o karierze muzyka, w ostatniej klasie podstawówki założył nawet z kumplami własny zespół. Był na jego czele, jako główny wokalista i gitarzysta. Wielkie tournée, setki tysięcy sprzedanych płyt, nagrody i fani. Fantazje kilkunastoletniego chłopaka z małej dzielnicy. Ale pewnego dnia, na międzyszkolnym przeglądzie talentów, nauczyciel śpiewu stwierdził, że Mikael, jako jedyny z ich ledwie kształtującej się formacji, nie ma w sobie „tego czegoś”, co przyciągnęłoby tłumy. Cóż, nie ma to jak zabijanie dopiero co rodzących się ambicji w dzieciaku, który może w przyszłości faktycznie coś by osiągnął, gdyby podszlifował swój warsztat. Gryzę się za karę w ten swój niewyparzony język, zapowietrzając się jak balonik. – Nie chciałam… – Nic nie szkodzi. Nawet nie zdążyłem się obrazić. – Uśmiecha się lekko z widoczną nostalgią, co sprawia, że mam ochotę go przytulić. – W szafce leży jeszcze połowa paczki cukierków, gdybyś potrzebowała pocieszającej mocy cukru – dodaje półszeptem. Teraz chyba oboje potrzebujemy jej równie mocno. Oddycham powoli. Wdech i wydech. Równomiernie wypuszczam co kilka sekund nadmiar nabranego rozpaczliwie powietrza. Wokół panuje cisza. Ogarnia mnie swoimi przyjemnymi łapkami, gładząc po głowie dla

uspokojenia myśli. Jak kilkuletnią dziewczynkę, która po rysunkowych niepowodzeniach na pierwszych zajęciach plastycznych w przedszkolu potrzebuje otuchy i czegoś, co osłodzi gorycz dziecięcej porażki. Właśnie jestem tą zasmuconą kruszyną, wciąż przeżywającą uczuciowy zawód. Przymykam swoje delikatne powieki, oplecione siecią niebieskawych naczynek. Pojawia się czarna nicość, która sprawia, że nadpobudliwie bijące serce nareszcie zaczyna wracać do normalnego rytmu. Takiego jak zazwyczaj. Ale raczej jeszcze długo nie będzie w stanie zapełnić w sobie tej wyrwy zamoczonej łzami, wylewanymi w cierpliwe poduszki. Co prawda, poczucie braku trochę się już zmniejszyło, jednak… nadal we mnie jest. Wiem, rozczulam się nad sobą, ale któż by tego nie robił? Jeśli przeznaczenie faktycznie jednak istnieje, to na pewno samo kiedyś do mnie dotrze. Nie chcę za nim gonić. Może później znajdzie się ktoś inny, kto podaruje mi o niebo lepsze wspomnienia. Tymczasem… nie chcę skończyć jak mama. Tak, okropnie to brzmi. Jednak zbyt dobrze pamiętam jej emocjonalne katusze, których, niestety, byłam swego czasu przymusowym obserwatorem. Ciągle w uszach słyszę jej płacz, przebijającego się przez ścianę oddzielającą nasze sypialnie na poddaszu. Ciągle mam przed oczami jej smutną twarz, którą usilnie starała się specjalnie dla mnie rozweselać, abym się nie przejmowała, nie martwiła. Bo to sprawy dorosłych. Bo dzieci ich nie rozumieją. A ja właśnie, pomimo swoich ledwie sześciu lat, sporo rozumiałam. Nie udawało jej się tak łatwo mnie zbyć. Byłam zbyt bystra i zbyt… wścibska. Przy każdym śniadaniu zadawałam to samo pytanie, w końcu uzyskując na nie odpowiedź. Na początku zdawkową, potem trochę pełniejszą. Cierpliwość jednak zawsze popłaca. Unoszę rozgrzane do czerwoności dłonie spod tafli chłodniejącej już wody, która pachnie urokliwie malinowym płynem do kąpieli. Przesuwam nimi po twarzy, jakby chcąc się ocknąć z zawieszenia. Otwieram ciężkie powieki i od razu kieruję wzrok na pusty kieliszek. Stoi sobie na brzegu wanny. Po jego szklanym rancie spływa ostatnia, zagubiona ciemnokrwista kropla, uświadamiająca mi fakt, że chyba nadszedł czas, aby ruszyć to bezwładne ciało. Pewnie moja skóra wygląda teraz jak rozmoczone ciasto. Próbuję wybić sobie z głowy pomysł na to, żeby zaraz pójść do jakiegoś czynnego sklepu po paczkę najtańszych papierosów. Były one czymś odprężającym, szczególnie dawniej, podczas sesji, pomagały mi skutecznie zmniejszyć poziom stresu, nieraz też i poczucie bezradności. Popalałam dość nieumiejętnie, krztusząc się jak tytoniowy laik duszącym dymem, gdy ten nadto zachłannie wdzierał się do nieprzygotowanych na jego przybycie płuc. Tak dla towarzystwa. Dzisiaj wiem, że tego typu forma wpędzania się w nałóg jest czystą głupotą. Ale każdy musi przejść w swoim życiu chociaż jeden epizod głupoty, żeby zrozumieć pewne sprawy i ich ewentualne konsekwencje. Na całe szczęście pojęłam to wystarczająco szybko. Po kilku minutach wychodzę wreszcie z łazienki, okrywając się przydługim szlafrokiem. Na kuchennym stole już od paru chwil dzwoni telefon. Mama. O wilku mowa.

Jakbym przywołała ją swoimi rozmyślaniami. Zawsze wie, kiedy zadzwonić. Wyczucie czasu godne pozazdroszczenia. – Tak, mamuś? – mówię niewyraźnie, po drugiej stronie słuchawki słysząc jej nieznaczne westchnienia. Jak gdyby pełne ulgi, że w ogóle postanowiłam odebrać. Niekiedy rzeczywiście mam w zwyczaju ignorowanie dobijających się do mnie osób. Udaję wtedy, że nie widzę ich numerów w wydłużającym się spisie nieodebranych połączeń. Ale jej nie miałabym sumienia odmówić. – Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz – odpowiada spokojnie, a ja niemalże widzę ten lekki, ledwie zauważalny uśmieszek troski. – Wszystko dobrze? Sama się uśmiecham, choć nie wiem, do jakiej kategorii ten mój brzydki uśmiech zaliczyć. – Jest w porządku. – Przełykam z trudem ślinę, bo raptem zasycha mi w gardle. Mała zamiana ról. Teraz to ja gram tę, która nie chce przysparzać zmartwień całemu światu, chowając się przed nim z fałszywą godnością. – Na pewno? – pyta mama niepewnie po sekundzie. Mrugam szybko, odganiając od siebie śmiech pełen desperacji. Wdech. Wydech. Jeszcze raz. – Na pewno – powtarzam, pociągając nosem. – Lepiej opowiadaj, co u ciebie. Jakieś zmiany w miasteczku? Umiejętność odwracania uwagi od własnej osoby mam opanowaną do perfekcji. Coraz piękniej kłamiesz, Atalio.

2. Elektroniczny zegarek, uformowany w różową postać Myszki Minnie, wyświetlał północ. Za oknem panował zupełny mrok. Niewysokie latarenki, stojące tuż przy ogrodzeniu, rozrzedzały jedynie ponurą czerń swoim słabym, pomarańczowym światłem. Krajobraz jak z dreszczowca. Wsłuchiwałam się bezwiednie w warkot silnika przejeżdżającego samochodu, który wdzierał się do mojego pokoju przez lekko uchyloną szybę. Leżałam na wznak, jak nieruchoma lalka, nie ruszając nawet palcem. Jakby ktoś mnie zaczarował. Albo raczej odebrał zdolność zasypiania. Od kilku dni nie mogłam normalnie zmrużyć oka. Sen nie chciał do mnie przyjść, a jeśli zebrał się na jakieś ochłapy litości, to nie trwała ona zbyt długo i przychodził ewentualnie wraz z bladym świtem. Chwilę przed pobudką, marne pocieszenie. Miałam nadzieję, że wszystko, co się wokół mnie działo, było wyłącznie złym snem. Że za chwilę, kolejnego poranka, szybko się z niego ocknę. Byłam strasznie naiwna. Wzdychałam ciężko, wbijając mętny wzrok otulony pajęczynką nocnej mgły w sufit. Jakby szukając w nim czegoś względnie ciekawego, wyobraźnią malując tam złotawe gwiazdki, których ściągnięcie na ziemię kiedyś tak hojnie obiecywał mi tata. Szkoda, że żadnej nie miałam okazji trzymać w ręku. Nigdy zresztą ta okazja nie nadeszła. Rozpływała się z biegiem dziecięcych lat, aż rozleciała się całkowicie. Ułożyłam się na boku z głośnym westchnieniem bezradności. Za niezamkniętymi celowo drzwiami widziałam niebieskawe światło włączonego nadal telewizora, odbijające się na śliskiej boazerii. Nigdy nie zamykałam nocą drzwi. Ta szpara pomiędzy ich krawędzią a framugą dawała mi poczucie złudnego bezpieczeństwa. Wiedziałam, że skoro telewizor ciągle grał, to ona też jeszcze nie spała. Znałam jej nawyki na wylot. Patrzyłam kilka minut w tę migoczącą poświatę, zastanawiając się w duchu, czy warto wychylać w ogóle nos na korytarz. Czułam w środku dziwaczne mrowienie, którego nie umiałam z niczym powiązać. Może wtedy zbyt mało wiedziałam, aby to zrobić, choć zaczynałam rozumieć coraz więcej. Stawałam

się odkrywczynią własnych, rodzinnych tajemnic. Widziałam przecież wszystko dookoła. Nie byłam ślepym, nieświadomym kompletnie stworzeniem, niepotrafiącym odczytywać ludzkich gestów. W tym akurat byłam od małego mistrzynią. Sześcioletni Einstein psychologii. Zmarszczyłam stanowczo swoje przerzedzone brwi, wyglądające jak dwie kreski maźnięte beżowym cienkopisem, decydując się w końcu na coś konkretnego. Chwyciłam mocno swojego ukochanego misia z zieloną jak moje oczy apaszką w grochy i ruszyłam w stronę schodów. – Chodź, Panie Honning[1] – mówiłam cicho do niego, jakby był żywą istotą. – Idziemy zobaczyć, co z mamą, zgoda? Zawsze byłam chodzącym oceanem troski o innych. Byłam chyba aż zbyt empatyczna jak na swój wiek. Ale po prostu nie mogłam przeboleć, gdy komuś działa się krzywda. Od razu garnęłam się do pomocy. Czy to koleżance z podwórka, czy mamie. O nią martwiłam się w szczególności. Dopiero po latach dostrzegłam to, że jej łzy czułam także w swoich oczach. Że cierpiałam razem z nią, przeżywając wszystko podwójnie. – Co tu robisz, Ati? Nie możesz zasnąć? Odwróciła się w moją stronę, gdy tylko postawiłam stopy na skrzypiącym przy każdym najmniejszym kroku fragmencie parkietu. Rozglądałam się po salonie, by skontrolować sytuację. W kącie jarzył się jeszcze nieznacznie rozpalony popołudniową porą kominek, z którego zwisał przysychający, sinozielony kwiatek. Na ekranie niewielkiego telewizora pojawiła się uśmiechająca się szeroko pogodynka. Mama lustrowała mnie uważnie swoimi dużymi szarymi oczami; miała też w nich iskierki strachu. Że ją nakryłam. Że zobaczyłam te rzewne krople, spływające wartkim strumyczkiem po jej pełnych, gładkich policzkach. – Jakoś nie mogę… – Kręciłam głową, odpowiadając niemrawo, sunąc wolną dłonią po klejących się jednak mimowolnie powiekach. Siedziała w starym fotelu, w którym zazwyczaj czytywała namiętnie norweskie kryminały, przytrzymując stojący na kolanach pusty kubek. Pewnie po kolejnej herbacie. Potrafiła ją pić litrami, bez opamiętania, jedną za drugą. W szafkach zawsze walały się jej opakowania – można by było otworzyć osiedlowy sklepik herbaciany. Już wiem, po kim odziedziczyłam tę słabość. – Pan Honning ci nie pomaga? – Wskazała na pluszaka, zmuszając się do jakiegokolwiek uśmiechu. Widziałam, z jakim wysiłkiem jej to przychodzi. Nie miała w sobie żadnej siły. Jej bezradność była wręcz widoczna. Pośpiesznie przetarła palcami twarz, ścierając z niej perliste resztki wilgoci, gdy przycupnęłam obok na dywanie i rozsiadłam się na nim wygodniej niż na sofie. Oparłam głowę o jej nogi, a ona gładziła moje włosy z niesamowitą delikatnością i zaplatała je w luźny warkoczyk. – Nie za bardzo, chyba nie chce ze mną rozmawiać. – Przytuliłam go do swojego serca jak najlepszego przyjaciela, którym przecież był. – Ty też nie możesz spać, prawda? – dodałam głośniej. Pan Honning. Dziecięca wyobraźnia zawsze chadzała najprostszymi drogami, jeśli chodzi o wymyślanie imion. To było oczywistą oczywistością. Odcień miodu załatwił całą sprawę.

Dostałam go chyba na czwarte urodziny i cieszyłam się z niego bardziej niż z dwóch lalek. One szybko wylądowały na samym dnie kosza z zabawkami, pośród tony kolorowych klocków. On jednak nigdy się tam nie znalazł. Był moim kompanem na dobre i na złe. Do dzisiaj stoi w mojej nowej sypialni na półce. Pewnych rzeczy nigdy się nie wyrzuca. Jednak w tamtym momencie nie był żadnym, nawet najmniejszym ukojeniem. To w końcu tylko przedmiot. Bez uczuć, bez bijącego serca. Nie mówił, nie mógł mnie pocieszyć. Nie mógł zastąpić mi taty, który zniknął nagle bez słowa, nawet nie dając mi na pożegnanie buziaka. Jakbym nigdy nic dla niego nie znaczyła. Obce osoby zaczęły być dla niego ważniejsze niż własna córka. Zerknęłam na mamę z ciekawością, chcąc wymusić na niej jakąś odpowiedź. Miałam w głowie milion pytań, ale nie wiedziałam, od którego w ogóle powinnam zacząć. Każde było na swój sposób istotne. Dlaczego nie było tu z nami taty? Dlaczego kłóciła się z nim przedwczoraj przez telefon? Dlaczego wtedy, zaraz po rozłączeniu się, o mało nie roztrzaskała całego zestawu porcelanowych talerzy? – Oglądałam film, leciał mój ulubiony. – Westchnęła i pocałowała mnie czule w czoło. – Zawsze oglądaliście jakieś razem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój upór mógł ją nieraz nieźle denerwować. Był jednak naprawdę przydatną cechą. Uśmiechnęła się lekko; na jej wąskich ustach malował się przy okazji grymas zgryzoty. Nie potrafiła go ukryć. Może nawet nie chciała. Też ciągle liczyła, że tata gwałtownie otworzy drzwi i zobaczymy go w progu. Z tą jego bankową, biznesową teczką, w której przechowywał wszystkie papiery dla swoich klientów. – Kiedy wróci? – drążyłam po chwili wspólnego milczenia, które dotychczas zagłuszał głos telewizyjnego prezentera, odczytującego wiadomości z poprzedniego dnia. Spojrzała prosto w moje rozszerzone źrenice. Jej rzęsy drżały nerwowo wraz z powiekami, jakby dostawała jakiegoś ataku lękowego. Nigdy nie trzęsły się w podobny sposób. – Nie mam pojęcia. – Wzruszyła bezwiednie ramionami, związując warkoczyk cienkim kosmykiem, udającym gumkę do włosów. – Ale wróci? Głupiutka, dziecięca naiwność. Bezlitośnie zdradliwa. – Wróci. Obiecuję ci to – odparła ze stuprocentowym przekonaniem, zdobywając się na szerszy uśmiech, w którym jednak nadal brakowało szczerości. – Pojechał po prostu w dłuższą delegację. To nic wielkiego. Wszystko jest w porządku, kwiatuszku. Pocałowała mnie ponownie i objęła troskliwie. Jakby oddając mi resztę swojego ciepła, którego tak potrzebowałam. Obiecała. Prosiła, błagała niejednokrotnie przy kolejnych rozmowach. Starała się dotrzymać słowa, choć to zdawało się niemożliwą do wykonania misją. Jednak liczyły się chęci, a te były przecież ogromne. Nic jednak nie dały. On nie wrócił. I wcale nie pojechał w delegację. W tę wymówkę nie wierzyłam ani przez chwilę, ani jednego dnia, które tak ufnie odliczałam w duchu. Wyczulony umysł nie dał się oszukać.

[1] Honning (z duń.) – miód.

3. Ati, mam nadzieję, że już się na mnie nie gniewasz. Nadzieję zawsze można mieć. Ona lubi zaprzątać człowiekowi głowę. Ale jest przede wszystkim matką głupich, którzy ślepo jej wierzą. Naprawdę nie zamierzałem Cię skrzywdzić. Nie zamierzałem. Coś się jednak w tej kwestii nie powiodło. Źle skonstruowany plan. Może kiedyś mi to wybaczysz i zostaniemy chociaż przyjaciółmi? Szkoda by było zupełnie zniszczyć naszą relację. Tom. Z tego, co jeszcze pamiętam, a zaawansowanej sklerozy raczej nie mam, to ty właśnie zniszczyłeś naszą relację. Wiem, z reguły w przypadku rozstań wina leży po obu stronach, ale jaką niby miałabym sobie przypisać? Nie kazałam mu przecież uganiać się za koleżanką i pakować się jej do łóżka. Jest na tyle dorosły, że zdaje sobie sprawę ze swoich czynów. Chyba że nie potrafi mądrze postępować. To akurat by się zgadzało. Zostańmy przyjaciółmi. Parszywy hipokryta. Widzę, że z etapu przyszłych narzeczonych cofnęliśmy się ostro w uczuciową prehistorię. Jeszcze nie jestem aż tak zdesperowana towarzysko, żeby ładować się w taki absurd. Uśmiecham się, gdy zalewa mnie fala sarkazmu. Zgniatam mały, słodko różowiutki liścik, który był dyskretnie wsadzony w bukiet, pomiędzy butelkowo zielone łodygi intensywnie czerwonych róż. Przyznaję, są piękne. Nawet postarał się o to, aby było dokładnie dwadzieścia siedem sztuk. Moja ulubiona liczba. Co nie zmienia absolutnie faktu, że nie dam się nimi przekupić. Mam jeszcze trochę rozumu. I wolę się od niego odciąć. Definitywnie. Dotarłam nareszcie do momentu, w którym nie rozpaczam nocami nad swoim żywotem i nad tym, że porzuciła mnie moja największa miłość, która w rzeczywistości okazała się klapą. Potrzebowałam czasu, aby to sobie przyswoić. Czas bywa zbawienny. Teraz, patrząc na te ckliwe bileciki, czuję jedynie złość i pogardę. Po co miałby do mnie przyjść – przecież doskonale wie, gdzie mieszkam. Po co miałby dzwonić albo nagrywać. Lepiej wysłużyć się pocztą kwiatową, doręczającą bukiety pod drzwi bez względu na to, czy odbiorca

jest w danym momencie w domu. Przyjemność spotkania kuriera ominęła mnie dwukrotnie. Jakoś tego nie żałuję. Szkoda mi jedynie tych niewinnych różyczek. Etap zgryzoty przeobraził się w etap samodzielności i obojętności. Już nie jesteśmy razem. Koniec tematu. Podnoszę się leniwie z kanapy, poprawiając na sobie wygniecioną nieco niechlujnie bluzkę z rozciągniętymi rękawami. Uroki dnia wolnego. Wynajduję w czeluściach najniżej ulokowanej w kuchni szafki jakiś starawy szklany wazon i nalewam do niego wodę, by po chwili włożyć do środka ten niechciany podarunek. Stawiam go na środku okrągłego drewnianego stołu, na którym, nawet nie będąc spostrzegawczym, można zauważyć szpecące go wgłębienia od krojenia nożem. Poprzednia właścicielka miała chyba nietypowe podejście do przygotowywania posiłków. Zresztą w ogóle była kobietą o specyficznym, ciężkim do rozgryzienia charakterze. Aż dziw, że tak łatwo udało mi się z nią swego czasu porozumieć. Widocznie dziwni ludzie zawsze znajdują wspólny język. Siadam na krześle, które ugina się pod moją wątłą masą, i wbijam w żłobienia zamglony wzrok. Wzdycham wewnętrznie od dziwnie narastającej we mnie nostalgii, której nie umiem dobrze opisać. W porę jednak uderzam się w podświadomości karzełkowatymi, zaciśniętymi mocno piąstkami po twarzy, ogarniając się mentalnie i przywołując do porządku. Mam siebie w tym momencie naprawdę dosyć. Zachowuję się gorzej niż porzucona nastolatka. Pora wziąć się w garść, nikt za mnie tego nie zrobi. Budzę się gwałtownie z tego letargu, słysząc donośne pukanie do drzwi. Spoglądam odruchowo w kierunku przedpokoju. Podrywam się z miejsca po paru długich chwilach, podczas których stukanie nie ustaje. – To tylko ja – zaczyna wesołym tonem, przelewając odrobinkę swojego optymizmu na mnie. Potrzebuję go jak kania dżdżu. – Dorwałam w cukierni dwie ostatnie babeczki z borówkami. Skusisz się? Liv. Trzecia osoba z naszego przyjacielskiego tria. Moja najlepsza przyjaciółka. Od zadań specjalnych zwłaszcza. W nich jest niezastąpiona. – Na babeczki zawsze – mówię, rozchmurzając się. – Za nie jestem nawet skłonna wpuścić cię do mieszkania – dodaję rozbawiona i obserwuję, jak przyjaciółka niczym dobra aktorka marszczy złowrogo brwi. – Spróbowałabyś zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. – Kiwa groźnie palcem wskazującym. Zamykam je za nią powoli, a ona przekazuje mi słodkości kupione w naszej ulubionej manufakturze cukierniczych perełek. Pachną naprawdę genialnie. Aż mam ochotę zjeść obie, ale Liv zabiłaby mnie za to wzrokiem nałogowego łasucha. Prędzej dałaby się pokroić, niż odstąpiłaby mi choć ćwiartkę swojej porcji. Zawsze uwielbiała pochłaniać ogromne ilości słodyczy, co poniekąd przekładało się na jej wagę, zbliżającą się do trzycyfrowej wartości. Jak gdyby słodycze były rekompensatą za trudne dzieciństwo. Sporo wycierpiała w swoim dłuższym o rok od mojego życiu. Nie wiem, czy kiedykolwiek chciałabym się znaleźć na jej ówczesnym miejscu. Moje dzieciństwo, wbrew pozorom, wydawało się całkiem zwyczajne, chociaż do normalności trochę mu brakowało. Choć Liv daleko do rozmiaru modelki, czasem z premedytacją wkłada bardzo obcisłe

spodnie, aby pokazać, że tężsi ludzie także na tym świecie istnieją. Podziwiam ją za taki dystans do własnej osoby. Zdejmuje z siebie beżową kurtkę, na której widać ślady spływających po śliskim materiale kropel deszczu. – Co nowego w redakcji? – pytam, gdy Liv wciąż się rozbiera z nadmiaru wierzchniej odzieży. Otwieram kartonowe pudełeczko z żółtawą kokardką i wykładam nadal ciepłe wypieki na dwa deserowe talerzyki. Potem nalewam nam czegoś do picia. Szykuje się babskie popołudnie. Idealnie. Nawet w wolny dzień lubię wiedzieć, co się dzieje w pracy. Objaw lekkiego pracoholizmu. Taki początkowy. Wolę jednak być świadoma tego, czy nazajutrz będzie na mnie czekał stos zamówień na artykuły. Zresztą jest dopiero szesnasta. – Małe urwanie głowy. – Wchodzi do salonu połączonego z kuchnią niską ścianką i rozsiada się na kanapie jak u siebie w domu. Mój dom jest jej domem. I na odwrót. Niepisana zasada, którą przyjęłyśmy. Wygląda rzeczywiście na dość zmęczoną. Opiera się o miękki zagłówek, a po jej ramieniu zsuwają się długie blond warkoczyki, stylizowane na afrykańskie. Zawsze takie nosiła, odkąd tylko pamiętam. Nawet nie zastanawiałam się, czy kiedykolwiek miała na głowie jakąś inną fryzurę. – Aż tak tragicznie? – pytam zaciekawiona, moszcząc się w swoim ukochanym fotelu z poprzecieranym już kwiecistym obiciem. Podaję jej talerzyk i szklankę gazowanej wody. – Szefuńcio wymyślił kącik literacki. – Wypuszcza powietrze z ust jak warczący rottweiler. – Kącik literacki? Żartujesz? – Prawie zachłystuję się śliną. – Jesteśmy tygodnikiem informacyjnym, a nie jakimś magazynem dla pisarzy. Czyżby konkurencja miała nas w najbliższym czasie wygryźć z wysokiej pozycji na stołecznym rynku czasopism, że musimy się ratować takimi nowatorskimi ideami? – Dokładnie to samo miałam ochotę mu odpowiedzieć. – Zakłada nogę na nogę i macha nią nienaturalnie szybko, wyrzucając z siebie irytację. – I poradzić, żeby sprawdził, czy nie uderzył się przypadkiem przez sen o coś twardego, czym uszkodził sobie mózg. Unoszę kąciki ust, bo pojmuję aluzję i dostrzegam podenerwowanie malujące się na jej pulchnej, oprószonej malutkimi krostkami twarzyczce. – Ciesz się, że tego drugiego nie zdążyłaś już powiedzieć – kwituję rozbawiona. – Właśnie tego drugiego najbardziej żałuję. – Liv wypija duszkiem całą szklankę wody i odstawia ją na niską ławę, pod którą leży sterta przeczytanych do ostatniej literki sto lat temu czasopism. – Ale tak na poważnie, to na koniec naszej pogaduszki przy automacie do kawy stwierdził, że coś takiego będzie doskonałym sposobem na urozmaicenie rubryk. – Naśladuje całkiem udanie ton głosu szefa, po czym wzdycha zrezygnowana. – Rozumiem, że ty będziesz za to urozmaicenie odpowiedzialna. Wzdycha jeszcze głośniej i sunie palcami po nadgarstku, na którym ma wytatuowaną pięciolinię z dwiema nutkami. Symbolicznie. W symbolicznym dla niej miejscu. Dwie, bo parę lat temu zaczęło się dla niej drugie życie, cudem uratowane w odpowiednim momencie. – Niestety – przytakuje nieznacznie. – Szczerze? Blado to widzę. Cholernie. W duchu uśmiecham się sama do siebie, doskonale wiedząc, że to ze strony Liv

nadmierna skromność. Za każdym razem, gdy ma przydzielone jakieś większe zadanie, marudzi i przeklina je na potęgę. Najlepiej do niej wtedy w ogóle nie podchodzić, bo staje się tykającą bombą. A potem odwala kawał dobrej roboty. To trochę jak z uczniem, który narzeka, że nie jest przygotowany, a i tak dostaje z klasówki najwyższą ocenę. – Jeśli będziesz prowadzić to z takim samym zapałem, z jakim kupujesz Eline nowe gadżety, to zostaniesz redaktorką kwartału – rzucam trochę z przymrużeniem oka, na co Liv krzywi urażona. Momentami sama już nie jestem pewna, kiedy faktycznie się na mnie wkurza, a kiedy tylko żartuje. Zerkam wymownie na siateczkę ze sklepu zoologicznego, którą oparła o swoje nogi. Tradycyjne zakupy. Nawet nie trzeba zgadywać, co znajduje się w środku. – Ty byś nie rozpieszczała zwierzaka, któremu los wcześniej zafundował takie piekło? – Karci mnie wzrokiem. – Nie wiem. Pewnie tak. – No właśnie. Chcę tylko, żeby czuła się kochana – odpiera błyskawicznie. Potakuję z prawdziwym podziwem. Bo tutaj ma stuprocentową rację. Przygarnęła pod swój dach tego kociaka z ulicy jakiś rok temu. Pogryzionego, kulejącego na tylne łapki, ze skrzepami zeschniętej krwi na rudawym futerku w białawe prążki. Dała mu dom i ogrom miłości. Do czegoś takiego trzeba mieć sporo odwagi i empatii. Coś w tym jest, że ludzie mający bardzo wrażliwe i otwarte dla innych serca najmocniej obrywają od życia. Beznadziejna niesprawiedliwość. – Chodziło mi raczej o to, że ona ma więcej zabawek niż niejeden niemowlak – poprawiam się, choć Liv i tak kręci głową z podejrzliwym uśmieszkiem na swoich pełnych, różowych ustach. – Mój kot, moje pieniądze. Ja ci do portfela nie zaglądam. Pieniądze. Kwestia, która chyba nas najbardziej różni. Ja jestem raczej typem umiarkowanej sknery. Ponoć przeciwieństwa się przyciągają. Żywy dowód. – I całe szczęście – mówię szybko. Równie szybko przypominam sobie, że ostatnio jednak zaglądała do mojej portmonetki. W zeszłym miesiącu, parę dni przed wypłatą, pożyczyłam Liv trzysta koron, bo licznik na jej koncie bankowym chylił się zastraszająco ku debetowi. – Kolejny bukiet od zdrajcy? Raptownie odrywam wzrok od swoich spodni dresowych i zatrzymuję go na pąkach. Jakby mogła ich nie zauważyć. To było tylko kwestią czasu. Nie odpuściłaby takiego tematu. Tak, od zdrajcy. Polubiłam to słówko. Nawet za bardzo. – Drugi w ciągu czterech dni. Niedługo chyba otworzę kwiaciarnię z używanymi kwiatami. – Śmieję się, choć to trochę śmiech przez łzy. – Może posłużą lepiej komuś innemu. Łzy tylu wspomnień. Dlaczego nie mogą ot tak zniknąć? – Wiesz, że to niegłupi pomysł? – Z kwiaciarnią? – pytam zdezorientowana. Ten specyficzny błysk w oczach Liv mnie przeraża. Za każdym razem. To znaczy, że wpadła na jeden ze swoich pomysłów. Już czuję niepokój w żołądku. – Możesz przecież pojechać do tego, kto ci je przywiózł, i powiedzieć, że nie chcesz ich dostawać. Mówi to z takim przekonaniem, że gdyby to ona znalazła się na moim miejscu, na bank byłaby już w drodze. Cała Liv. Zdecydowanie za często ponoszą ją emocje. Fantazja także. Mogłaby pisać dobre książki.

Uśmiecham się zmieszana, przeczesując palcami swoje jasnobrązowe włosy, opadające na czoło. – Mam robić awanturę o kwiaty? – Z trudem powstrzymuję się przed parsknięciem, które naprawdę mnie korci. – Grzeczna rozmowa by wystarczyła. – Wgryza się zachłannie w babeczkę, jakby to miała być ostatnia w jej życiu. Próbuje łapać borówki, które spadają z ciasta i toczą się po talerzyku. Marszczę z konsternacją brwi i odchrząkuję wymownie. – I co im powiem? – Że nie życzysz sobie przesyłek. – Patrzy nadal zawzięcie na róże. Duch feminizmu zawsze w niej drzemie, ale uaktywnia się tylko w pewnych okolicznościach. A mnie nachodzi ochota na żarty, bo to zaczyna się robić komiczne. – Tak, powołam się na zapis w prawie konsumenckim numer tysiąc pierwszy – odpieram nieco sarkastycznym, kancelaryjnym tonem. – Jeśli zdradzona dziewczyna nie chce dostawać kwiatów w ramach przeprosin od byłego chłopaka, ma prawo zakazać poczcie kwiatowej realizacji złożonych przez niego zamówień – dodaję kąśliwie, zastanawiając się, czy w ogóle gdziekolwiek coś takiego istnieje. Wątpię. Żyjemy w wolnym kraju. Ja tu niewiele mogę. Można odmówić przyjęcia przesyłki, ale zakazać to już chyba niekoniecznie. Co najwyżej przysługuje mi jakaś reklamacja. Tylko co miałabym w niej napisać? Wyszłyby jakieś pisarskie herezje, a nie skarga. – Tak dosłownie to nie, bez przesady… – Drapie się po zarumienionych policzkach, przygryzając filozoficznie usta. – Spróbować jednak zawsze warto. Chyba że zamierzasz je kolekcjonować i zrobić z nich potem jakiś zielnik. Kolekcjonować… Już poprzedni bukiet ładnie zdobi pralkę w łazience, bo inaczej nie miałabym siły ciągle na niego patrzeć. Ten pewnie jutro też na niej wyląduje. Wolę, żeby znalazł się tam niż w koszu. – A tak w ogóle czerwone przypadkiem nie są symbolem miłości? – dodaje Liv po chwili, oblizując się ze smakiem jak małe dziecko, zadowolone z gratisowej porcji lodów. Nie wiem, co miała na myśli, ale trafiła w bardzo czuły punkt. To prawda, czerwone róże uchodzą za symbol zakochanych, są świetnym podarunkiem na walentynki. Chociaż nie jestem pewna, czy Tom akurat zdawał sobie z tego sprawę. Bo z jego miłością do mnie to one mają raczej niewiele wspólnego. – Nie znam się na symbolice – mówię bez przekonania, oszukując ją i samą siebie. – Pamiętaj, niebezpieczny jest ten, kto nie ma nic do stracenia – cytuje moje znienawidzone przysłowie, unosząc brwi. – Ty już raczej nie masz nic do stracenia. Możesz tylko zyskać. Nic do stracenia. Najwyżej zrobię z siebie wariatkę, to przecież nic wielkiego, prawda? Tonący brzytwy się chwyta.

Drugi płatek: różane zauroczenie

4. Ostatnia konwersacja z użytkownikiem: Liv Nielsen Atalia: Jeśli zrobię z siebie kretynkę, to będzie Twoja wina. Liv: Spokojnie, biorę to na klatę. Powodzenia! Atalia: Nie dziękuję. Liv: Teraz nie musisz. Ale pewnie jeszcze nie raz mi za to podziękujesz. Założymy się? Atalia: Z Tobą boję się zakładać o cokolwiek. Czytam ponownie naszą wymianę wiadomości sprzed paru minut, sunąc palcem po nagrzewającym się ekranie telefonu. Niezła z niej manipulatorka. Coraz lepsza. Dopracowała tę cechę prawie do doskonałości. Zawsze lubiła wymuszać na ludziach zrobienie jakiegoś kroku, którego oni się obsesyjnie bali. Popychała ich do przodu i praktycznie za każdym razem osiągała zamierzony cel. Ale czy ja właściwie się czegoś boję? Raczej obawiam się tego, że przez jej nieustanne nagabywanie, bo Liv nie umie zbyt łatwo odpuścić, wyjdę na jakąś niespełna rozumu desperatkę. Po części już się w nią zamieniam, bo ewidentnie zbyt długo rozważam tę nakreśloną przez przyjaciółkę opcję. To chyba jedyna rzecz, którą mogę przypisać strachowi. Jednak go nie uniknę. Drobny paradoks: mój rozum szuka sobie dogodnego, ustronnego miejsca, dobierając do kompletu gruby sznur, żeby ze sobą skończyć. Niestety, jego zapobiegliwe działania w tym momencie słabo na mnie wpływają. Liv ma tu przewagę od początku. Co prawda, ten drugi bukiet przywędrował do mnie przedwczoraj. Dwa dni to stosunkowo dużo czasu, jednak nie mogę być absolutnie pewna, że za chwilę kurier nie zapuka do drzwi z kolejnym. A może dał sobie spokój? Może w końcu łaskawie ruszył tą swoją niegłupią przecież głową i zauważył, że to wszystko, ten cały urządzany przez niego cyrk, jest bezcelowe? Ja już się ostatecznie wyleczyłam. Teraz jego kolej. Odkładam telefon na blat i zabieram w zamian coś innego. Liścik z bukietu, na którym

drobnym druczkiem jest zapisany numer telefonu i adres tej poczty kwiatowej. Z trudem go dostrzegłam, choć okulistka nigdy nie narzekała na mój wzrok. Zadanie dla wyjątkowo spostrzegawczych. Pozwoliłam sobie na detektywistyczny popis, sprawdzając w nawigacji, w którym dokładnie miejscu się to urokliwe zapewne przedsiębiorstwo znajduje. Mapka wskazała ulicę nieopodal stacji metra Amager Strand. Szczerze mówiąc, nigdy nie byłam w tamtych rejonach, jakoś było mi tam nie po drodze. Nie lubię zbytnio zabaw w turystkę. Może właśnie nadeszła okazja na rekonesans innych części stolicy? Podróże podobno kształcą. Oby ta nie zakończyła się wielką katastrofą. Parkuję na poboczu, na tyle umiejętnie, aby nikomu nie zawadzać swoim i tak niedużym autem. W żołądku czuję budzącą się niepewność, która sprawia, że wcale nie mam najmniejszej ochoty wysiadać, choćby na sekundę. Jednak skoro tu przyjechałam, to wypadałoby przynajmniej zrobić ten jeden krok na zewnątrz. Od czegoś trzeba zacząć. Wszystko musi mieć jakiś początek, punkt zaczepienia. Nic nie dzieje się od razu. Czuję nagły przypływ niepokoju, który ani trochę mi nie pomaga. Wręcz przeciwnie, burzy we mnie ten niski, prowizorycznie poskładany przez drogę murek stanowczości, z którego odpadają kolejne cegły. Zatem głowa wysoko do góry i do dzieła. Liv chyba by mnie udusiła, gdyby się dowiedziała, że wpadłam w panikę na ostatniej prostej. Ona pewnie już by się wdała w zaciętą, pełną przekleństw dyskusję. Nie chcę wyjść na niezdarę sama przed sobą. Biorę kilka głębszych wdechów, zabierając małą torebkę z siedzenia. Przyciskam ją do siebie tak mocno, jakby zaraz miała się rozpaść albo kompletnie zniknąć. Ostatecznie jednak stawiam stopy na chodniku, rozglądając się dookoła ze szczerym zainteresowaniem.

Przez całą długość ulicy ciągną się drewniane płoty, oddzielające poszczególne posesje. Większość budynków jest zbudowana z intensywnie czerwonej cegły, a między nimi kołyszą się na delikatnym wietrze śliczne drzewa, szeleszczące swoimi świeżymi liśćmi. Totalne przeciwieństwo miejsca, w którym mieszkam. Nie słychać tu stukotu rowerowych łańcuchów. Nie słychać rozmów ludzi przechadzających się z kawiarni do kawiarni bądź tych wychodzących z któregoś z odzieżowych butików. Tutaj słychać ciszę. Spokój. Jakby czas płynął o wiele wolniej. Obracam się w kierunku mojego celu i obserwuję go uważnie. Przed moimi oczyma wznosi się zgrabny ciemny dom z białymi, kontrastującymi okiennicami. Nad drzwiami wisi kolorowy, starannie wykończony szyld z nazwą. Z tyłu dostrzegam stelaże dwóch szklarni. Trafiłam. Nawigacja tym razem nie wyprowadziła mnie w pole. Różana Republika. Lepszej nazwy chyba nie można było wymyślić. Już po pokonaniu kilku pierwszych metrów błyskawicznie wyczuwam dość mocny zapach niedawno ścinanych kwiatów, które stoją reprezentacyjnie w dość pokaźnej ilości w wiklinowym koszu, tuż przed wejściem. Na zachętę dla potencjalnych klientów. Jakimś sposobem sprawiają, że stres ze mnie ulatuje. Ciągle mam wrażenie, że Liv siedzi teraz wygodnie w fotelu, z Eline na kolanach, i razem mnie dopingują. Głupia podświadomość. Podwijam mankiety swojego ulubionego szarego żakietu i wchodzę do środka. Zapach jest coraz silniejszy, przy pierwszym kontakcie aż zaczyna zatykać nieprzyzwyczajone do niego nozdrza. Na ścianach prezentują się okazale liczne dyplomy, oprawione w złotawe ramki, wokół których oczywiście nie brakuje różanych, pewnie własnoręcznie wykonywanych malowideł. Istne królestwo. Ktoś naprawdę musiał oddać temu miejscu całe swoje serce i duszę. Całego siebie. Od razu można wyczuć dobrą energię, która się tu unosi wraz z aromatem plączących się pod nogami płatków. Choć początkowo miałam z tego niezły ubaw, już wiem, po co Tom fatygował się prawie pół miasta po kwiaty. Te z supermarketów czy dużych kwiaciarni nie mogą się równać z tutejszymi. Słowo „republika” w chwytliwej nazwie jest jak najbardziej właściwe. – Dzień dobry – mówię głośno, podchodząc do zastawionej wazonikami szklanej lady, za którą akurat nikogo nie ma. Oddycham nieco spokojniej i napawam się tą słodką wonią, będącą prawdziwą ucztą dla zmysłów. Słońce wpada przez duże okna, rozświetlając tę niewielką, ale niezwykle urzekającą kwiaciarenkę. Przymykam lekko powieki, w zadumie wpatrując się w te wszystkie malunki. Róże mają na nich tylko trzy kolory. Mocną czerwień, soczysty pomarańcz i czystą biel. Żadnego pomiędzy. W myślach zastanawiam się, dlaczego właśnie takie barwy wybrano. Nie jestem, niestety, specem od symboliki. Już raz się o tym przekonałam. Nadal cisza. Nikt nie przychodzi. Obracam się w stronę ulicy, wypatrując swojego granatowego seata, który porysowanym lakierem na masce raczej nie wabi złodziei. – Dzień dobry. Przepraszam, ale musiałem odebrać ważny telefon. Automatycznie wzdrygam się, wystraszona głosem, który wyrywa mnie z krainy rozległych rozważań. Prawie podskakuję, ledwo utrzymując się na śliskich płytkach. – Nic nie szkodzi, naprawdę – odpowiadam, przytrzymując zsuwającą się z ramienia torebkę. Uśmiecham się nieśmiało, ze zrozumieniem. Nie musiał przepraszać. Umiem postawić się w czyjejś sytuacji. W końcu nie jestem jedynym klientem, ci telefoniczni też istnieją. Obawiam