Emolka325

  • Dokumenty45
  • Odsłony8 713
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów58.2 MB
  • Ilość pobrań6 252

Nora Roberts - Przed zmierzchem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nora Roberts - Przed zmierzchem.pdf

Emolka325 EBooki
Użytkownik Emolka325 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 199 osób, 221 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 365 stron)

Dla Jasona i Kat, najlepszych towarzyszy podróży

Część pierwsza PODRÓŻ Stąd kiedy febra pali nas, My na bok z boku, za razem raz; I licha z tego płynie ulga W pozycji innej, lecz ból trwa. ISAAC WATTS

1 PROLOG – Zachodnia Montana, 1991 – Alice Bodine załatwiła się za niezbyt gęstą osłoną sosen. Musiała brnąć po kolana w śniegu, żeby się tam dostać, a jej goły tyłek (z rysunkiem ważki wytatuowanym w Port­land) trząsł się na wietrze szumiącym niczym fale przyboju. Ponieważ przeszła dobre pięć kilometrów boczną drogą i nie widziała ani jednego samochodu czy ciężarówki, zastanawiała się, po co, do cholery, w ogóle się chowa. Podciągając dżinsy uznała, że niektóre przyzwyczajenia są widać silniejsze. Bóg świadkiem, że się starała. Usiłowała zerwać z przyzwyczajeniami, zasadami, konwencjami i oczekiwaniami. A tu proszę, ciąg­nie na wpół zamarznięty tyłek do domu, ledwie trzy lata po tym, jak ogłosiła się wyzwoloną ze wszystkiego co zwyczajne, pospolite. Poprawiła plecak na ramionach i wysoko podnosząc nogi, wyszła po swoich śladach z powrotem na tę kiepską drogę. Plecak mieścił jej cały majątek w postaci drugiej pary dżinsów, T-shirta z logo zespołu AC/DC, bluzy z logo Grateful Dead zabranej jakiemuś zapomnianemu już facetowi w Los Angeles, małych buteleczek mydła i szamponu zwiniętych podczas na szczęście krótkiej roboty w roli sprzątaczki w Holiday Inn w Idaho, prezerwatyw, kosmetyków do makijażu, piętnastu dolarów i trzydziestu ośmiu centów oraz resztek dość przyzwoitej trawki z pięciodolarowej torebki, rąbniętej chłopakowi, z którym imprezowała na polu namiotowym we wschodnim Oregonie. Powiedziała sobie, że wybiera się do domu z powodu braku pieniędzy i zdecydowanej niechęci do tego, by jeszcze kiedykolwiek prać zaplamioną spermą pościel jakiegoś durnia. Po części też musiała przyznać przed samą sobą, że zbyt łatwo przyszłoby jej zostać jedną z tych patrzących martwym wzrokiem kobiet wystających na ulicach miast, które mijała. Nie da się ukryć, była blisko. Jeśli jest się wystarczająco głodną, zziębniętą i przestraszoną, pomysł sprzedawania własnego ciała – w końcu to tylko seks – za cenę posiłku i porządnego pokoju, może wydawać się całkiem spoko. Prawda była taka, że miała zasady, których nigdy by nie złamała. Po prostu chciała do domu. Tęskniła za matką, siostrą, dziadkami. Tęskniła za swoim pokojem z różowymi ścianami ozdobionymi plakatami i za oknami wychodzącymi na góry. Chciała poczuć rano zapach kawy i bekonu w kuchni, poczuć pod sobą konia w pełnym galopie.

Jej siostra była zamężna – czyż to nie jej głupie, całkowicie tradycyjne wesele dopełniło miary i sprawiło, że wyjechała? Reenie może mieć już dziecko i pewnie ma, i pewnie nadal jest tak cholernie idealna. Ale brakowało jej nawet tego, nawet tej irytującej doskonałości Maureen. Szła więc dalej, kolejne półtora kilometra, w znoszonym polarze kupionym w sklepie z używaną odzieżą, który ledwo chronił przed zimnem i w ponaddziesięcioletnich butach, waląc w ubity śnieg na wąskim poboczu. Pomyślała, że powinna była zadzwonić do domu z Missouli. Powinna była przełknąć dumę i zadzwonić. Dziadek by po nią przyjechał – on nigdy nie prawił kazań. Ale już widziała siebie, jak idzie zamaszystym krokiem drogą wiodącą do rancza – albo wręcz maszeruje z dumnie uniesioną głową. Wszystko się zatrzyma, po prostu zamrze. Pracownicy na ranczu, konie, nawet bydło na polach. Stary ogar, Blue, przybiegnie susami ją przywitać. A matka wyjdzie na werandę. Powrót córki marnotrawnej. Westchnienie Alice zamieniło się w obłok pary, który momentalnie rozpłynął się w silnym wietrze. Powinna była zadzwonić, wiedziała o tym, ale złapanie stopa w Missouli zdawało się dobrym znakiem. I zostało jej tylko dwadzieścia kilometrów do domu. Martwiła się, że nie zdąży przed zmrokiem. W plecaku miała latarkę, ale baterie mogły nie wytrzymać. Miała też zapalniczkę, ale myśl o rozbiciu obozu bez namiotu i koca, bez jedzenia, bez wody, która skończyła się trzy kilometry temu, sprawiła, że przyśpieszyła kroku. Próbowała sobie wyobrazić, co powiedzą. Będą szczęśliwi na jej widok – muszą być. Może będą wkurzeni, że wyjechała, zostawiając jedynie arogancki liścik. Ale miała osiemnaście lat i była wystarczająco dorosła, żeby robić, co chciała – a nie chciała iść na studia ani do małżeńskiego więzienia, ani zostać robolem na ranczu. Chciała wolności i ją wybrała. Teraz ma dwadzieścia jeden lat i sama zdecydowała, że wraca. W sumie mogłaby pracować na ranczu. Może nawet zastanowiłaby się nad pójściem na jakieś kursy. Jest dorosłą kobietą. Zęby dorosłej kobiety szczękały z zimna, mimo to parła do przodu. Miała nadzieję, że zobaczy się z dziadkami – poczuła ostre ukłucia wyrzutów sumienia, ponieważ nie była pewna, czy babcia i dziadek żyją. Oczywiście, że tak, zapewniła samą siebie. To tylko trzy lata. Babcia nie będzie wkurzona, przynajmniej niezbyt długo. Może trochę ją zbeszta. Ależ ty jesteś chuda! Coś ty, na Boga, zrobiła z włosami? Rozbawiona tą myślą Alice naciągnęła czapkę narciarską głębiej na uszy

i na krótko obcięte włosy, które ufarbowała na możliwie najjaśniejszy blond. Podobała się sobie jako blondynka, podobało jej się, jak ten kolor akcentował zieleń jej oczu. Z przyjemnością wyobrażała sobie, że znajdzie się w objęciach dziadka, że usiądzie do suto zastawionego stołu – niedługo Święto Dziękczynienia – i opowie tej sztywniackiej rodzinie o swoich przygodach. Widziała Pacyfik, paradowała po Rodeo Drive niczym gwiazda filmowa, dwa razy pracowała jako statystka w prawdziwym filmie. Otrzymanie przyzwoitej roli w porządnym filmie okazało się trudniejsze niż sobie wyobrażała, ale przynajmniej próbowała. Dowiodła, że jest w stanie dać sobie radę, umie robić różne rzeczy, zbierać doświadczenia. Jeśli będą jej za bardzo suszyć głowę, może znów wyjechać. Zdenerwowana Alice zamrugała gwałtownie i powstrzymała napływające do oczu łzy. Nie będzie błagać. Nie będzie prosić, żeby ją przyjęli, żeby pozwolili jej wrócić. Boże, jak bardzo chciała znaleźć się w domu. Po kącie padania promieni słonecznych widziała, że przed zmrokiem nie zdąży, a w powietrzu czuła świeży śnieg. Może jeżeli pójdzie na skróty przez las, przez pola, dotrze chociaż do Skinnerów. Zatrzymała się zmęczona, niezdecydowana. Bezpieczniej byłoby zostać na drodze, ale przejście przez pola zaoszczędziłoby jej co najmniej półtora kilometra. W dodatku jest tam kilka domków, o ile dobrze pamięta. Żadnych wygód, proste chatki dla turystów chcących pomieszkać w dziczy, ale mogłaby się do którejś włamać, rozpalić ogień, może znajdzie jakieś puszki z jedzeniem. Spojrzała na pozornie niekończącą się drogę, potem na zasypane śniegiem pola, na ośnieżone góry rysujące się na tle nieba, które już zaczynało przybierać szaroniebieską barwę od zmroku i zbliżającej się zadymki śnieżnej. Później Alice miała często wracać do tego niezdecydowania, tych kilku minut wahania na poboczu drogi w przenikliwym wietrze. Te kilka minut przed wyruszeniem ku polom, ku górom, które skryłyby ją w wydłużających się cieniach sosen. Chociaż był to pierwszy dźwięk, jaki Alice usłyszała od ponad dwóch godzin, jeśli nie liczyć jej oddechu, kroków i wiatru targającego drzewami, z początku nie zarejestrowała warkotu silnika. Kiedy dźwięk do niej dotarł, przebrnęła przez śnieg i poczuła, że serce zabiło jej mocniej na widok zbliżającego się pikapa. Wyszła na drogę i zamiast wystawić kciuk, jak robiła to niezliczoną ilość razy, zamachała rękoma na znak niebezpieczeństwa. Może i nie było jej tu trzy lata, ale urodziła się i wychowała na ranczu. Na Zachodzie. Nikt nie przejedzie obojętnie obok kobiety sygnalizującej potrzebę

pomocy. Gdy auto zwolniło, żeby się zatrzymać, Alice pomyślała, że nigdy nie widziała niczego piękniejszego niż ten przerdzewiały niebieski ford ze stojakiem na broń, paką zakrytą plandeką i naklejką PRAWDZIWY PATRIOTA na przedniej szybie. Gdy kierowca przechylił się do prawej strony i skręcił szybę, z trudem powstrzymała łzy. – Wygląda na to, że potrzebuje pani pomocy. – Byłoby dobrze, gdyby mógł mnie pan podwieźć. – Uśmiechnęła się, mierząc go wzrokiem. Potrzebowała tej podwózki, ale nie była głupia. Nosił nie najnowszy kożuch z owczej skóry i brązowy kowbojski kapelusz na krótko obciętych ciemnych włosach. Przystojny, pomyślała Alice, co zawsze pomaga. Starszy – ma co najmniej czterdzieści lat. Oczy, też ciemne, patrzyły wystarczająco przyjaźnie. Z radia dobiegał dźwięk piosenki country. – Dokąd? – spytał z silnym montańskim akcentem, który brzmiał jak muzyka. – Ranczo Bodine. To tylko… – Jasne, wiem, gdzie to jest. Będę tamtędy przejeżdżał. Proszę wskakiwać. – Dzięki. Dzięki. Naprawdę jestem wdzięczna. – Zsunęła plecak z ramion i wciągnęła go za sobą do szoferki. – Samochód się popsuł? Nie widziałem niczego na drodze. – Nie. – Postawiła plecak na stopach, prawie oniemiała z ulgi, jaką dawało ogrzewanie w samochodzie. – W Missouli złapałam okazję, ale musieli skręcić jakieś dziesięć kilometrów stąd. – Szła pani dziesięć kilometrów? Zamknęła oczy z rozkoszy, czując jak kostki lodu, w jakie zamieniły się jej palce, zaczęły rozmarzać. – To pierwszy samochód od dwóch godzin. Nie zamierzałam przejść całej drogi na piechotę. Cieszę się, że już nie muszę. – Długi spacer, zwłaszcza jak na taką małą osóbkę. Robi się ciemno. – Wiem. Mam szczęście, że na pana trafiłam. – Ma pani szczęście – powtórzył. Nie zobaczyła zbliżającej się do niej pięści. Cios był tak szybki, tak szokujący. Miała wrażenie, że twarz jej eksplodowała. Oczy wywróciły się w tył, ciało zwiotczało. Drugiego uderzenia już nie poczuła. Poruszając się szybko, zachwycony, że okazja sama wpadła mu w ręce, wyciągnął dziewczynę z szoferki i wepchnął bezwładne ciało na pakę. Związał jej ręce i nogi, zakneblował, po czym nakrył starym kocem. Nie chciał, żeby zamarzła na śmierć, zanim dowiezie ją do domu.

Zostało im jeszcze kilka dobrych kilometrów do pokonania.

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Obecnie – Świt rozlał się różanym blaskiem, nadając delikatny odcień pokrytym śniegiem górom. Wapiti ryczały we mgle podczas porannej pielgrzymki, a kogut piał niczym natarczywy budzik. Rozkoszując się ostatnimi łykami kawy, Bodine Longbow stała w drzwiach kuchni, patrząc i wsłuchując się w to, co uważała za idealny początek listopadowego dnia. Byłby jeszcze doskonalszy, gdyby trwał godzinę dłużej. Od dziecka marzyła o dwudziestopięciogodzinnym dniu i nawet spisała, co mogłaby osiągnąć, gdyby codziennie miała sześćdziesiąt minut więcej. Ponieważ Ziemia nie chciała obracać się wolniej, Bodine musiała to nadrobić i rzadko sypiała dłużej niż do wpół do szóstej. O świcie była już po porannych ćwiczeniach – trwały dokładnie sześćdziesiąt minut. Zdążyła wziąć prysznic, uczesać się, ubrać, sprawdzić pocztę elektroniczną i SMS-y oraz zjeść śniadanie w postaci jogurtu, który usiłowała polubić, oraz granoli, której nie lubiła tak samo jak jogurtu, jednocześnie sprawdzając na tablecie plan dnia. Cały i tak miała w głowie, więc przejrzenie go nie było konieczne, jednak Bodine wierzyła w skrupulatność. Teraz, mając już odhaczone zadania z części dnia przed świtem, mogła przez kilka chwil cieszyć się porannym latte: podwójne espresso, pełnotłuste mleko i trochę syropu karmelowego, od którego obiecała swojemu wewnętrznemu krytykowi kiedyś się odzwyczaić. Reszta domowników zaraz się pojawi. Ojciec i bracia przyjdą po sprawdzeniu inwentarza i przydzieleniu obowiązków pracownikom. Ponieważ Clementine miała dziś wolne, Bodine wiedziała, że jej matka lekkim krokiem wejdzie do kuchni, po czym beztrosko i bez żadnego zbędnego ruchu przygotuje śniadanie ranczera. Po nakarmieniu trzech mężczyzn, Maureen doprowadzi kuchnię do porządku i ruszy do Bodine Resort, gdzie pracuje jako dyrektorka sprzedaży. Maureen Bodine Longbow nieustannie budziła zachwyt swojej córki. Bodine miała pewność, że matka nie tylko nie marzy, żeby doba trwała godzinę dłużej, ale wcale dodatkowej godziny nie potrzebuje, żeby wszystkim się zająć, dbać o szczęśliwe małżeństwo, pomagać w prowadzeniu dwóch skomplikowanych interesów – rancza oraz ośrodka – a przy tym w pełni cieszyć się życiem. Kiedy Bodine myślała o matce, ta pojawiła się w kuchni. Krótkie kasztanowe włosy okalały śliczną twarz. Pełne życia zielone oczy uśmiechnęły się na widok Bodine.

– Dzień dobry, kochanie. – Dzień dobry. Świetnie wyglądasz. Maureen przesunęła dłonią po wąskim biodrze w eleganckiej ciemnozielonej sukience. – Mam dziś bardzo ważne spotkanie. Muszę zrobić wrażenie. Rozsunęła drzwi od starej stajni, które prowadziły do spiżarni, i wzięła biały fartuch z haczyka. Ani jedna kropla tłuszczu z bekonu nie ośmieli się wylądować na tej sukience, pomyślała Bodine. – Zrób mi to swoje latte, dobrze? – poprosiła Maureen, zakładając fartuch. – Nikt nie robi tak dobrego. – Jasne. Z samego rana mam spotkanie z Jessie – powiedziała Bodine, mając na myśli pracującą w ośrodku od trzech miesięcy kierowniczkę do spraw organizacji wydarzeń, Jessicę Baazov. – Chodzi o wesele Lindy-Sue Jackson. Linda-Sue będzie o dziesiątej. – Mm. Twój tata mówił, że Roy Jackson skarży się przy piwie na koszty wydania córki za mąż, a mama Lindy-Sue chce dla niej wszystkiego, co tylko możliwe. Posłałaby tę dziewczynę do ołtarza przy wtórze niebiańskiego chóru aniołów, gdybyśmy mieli je w ofercie. Bodine starannie spieniała mleko do kawy. – Za odpowiednią cenę Jessie prawdopodobnie by sobie z tym poradziła. – Okazała się całkiem niezła, prawda? – Maureen postawiła ogromną patelnię na ośmiopalnikowej kuchni i zaczęła smażyć bekon. – Podoba mi się ta dziewczyna. – Ty wszystkich lubisz. – Bodine wręczyła matce latte. – Życie jest lepsze, jeśli ma się takie podejście. Jak dobrze poszukasz, w każdym znajdziesz coś dobrego. – Adolf Hitler? – rzuciła wyzwanie Bodine. – Cóż, przez to, jaki był, zakreślił granicę, jakiej większość nigdy więcej nie przekroczy. To dobrze. – Jesteś jedyna w swoim rodzaju, mamo. – Bodine schyliła się – a zrównała się z liczącą metr sześćdziesiąt Maureen w wieku dwunastu lat i urosła jeszcze dziesięć centymetrów – by pocałować matkę w policzek. – Mam czas, żeby pomóc ci nakryć do stołu przed wyjściem. – Och, słonko, ty też potrzebujesz śniadania. – Zjadłam już jogurt. – Nie znosisz go. – Nie znoszę go tylko podczas jedzenia i dobrze mi robi. Maureen westchnęła, przełożyła bekon do odsączenia i położyła na patelnię następne plastry. – Czasem mam wrażenie, że jesteś dla siebie lepszą matką, niż ja kiedykolwiek nią byłam.

– Najlepsza matko świata – zaoponowała Bodine i wyjęła z szafki codzienne talerze. Usłyszała harmider na kilka sekund przed tym, jak drzwi się otworzyły. Mężczyźni jej życia władowali się do kuchni z dwoma psami. – Pamiętajcie o wycieraniu butów. – No, Reenie, jakbyśmy mogli o tym zapomnieć. – Sam Longbow zdjął kapelusz. Nikt nie jadł przy stole Maureen w kapeluszu. Miał metr dziewięćdziesiąt, z czego większość stanowiły nogi, i był kościstym, przystojnym mężczyzną ze srebrnymi niteczkami w czarnych włosach i zmarszczkami mimicznymi rozchodzącymi się od kącików ciemnobrązowych oczu. Jego lewy siekacz był lekko krzywy, co zdaniem Bodine dodawało uroku jego uśmiechowi. Chase, dwa lata starszy od Bodine, powiesił kapelusz na kołku i zrzucił z siebie kurtkę. Po ojcu odziedziczył budowę ciała i wzrost – jak całe rodzeństwo Longbowów – ale z twarzy, z karnacji przypominał raczej matkę. Rory, trzy lata młodszy od Bodine, przypominał oboje rodziców, łącząc ciemnobrązowe włosy i pełne życia zielone oczy w dwudziestodwuletniej wersji twarzy Sama Longbowa. – Mamo, mogłabyś zrobić tyle, żeby starczyło jeszcze dla jednej osoby? Maureen ściągnęła brwi z dezaprobatą. – Zawsze mogę zrobić tyle, żeby starczyło dla jeszcze jednej osoby. A kim jest ta osoba? – Zaprosiłem na śniadanie Cala. – Dobrze, dostaw talerz – zarządziła Maureen. – Zbyt dużo czasu upłynęło, od kiedy Cal Skinner siedział przy naszym stole. – Wrócił? Chase potaknął głową w odpowiedzi na pytanie Bodine i podszedł do ekspresu do kawy. – Zeszłej nocy. Wprowadza się do chatki, tak jak ustaliliśmy. Gorące śniadanie powinno mu w tym pomóc. Gdy Chase jednym haustem wypił czarną kawę, Rory dodał do swojej dużą ilość mleka i cukru. – Nie wygląda jak jakiś hollywoodzki kowboj. – Co bardzo rozczarowało naszego najmłodszego – powiedział Sam, myjąc ręce w kuchennym zlewie. – Rory liczył, że Cal będzie paradować z brzęczącymi ostrogami, srebrną opaską na kapeluszu i w wypolerowanych butach. – I nic z tego. – Rory chwycił plaster bekonu. – Wygląda praktycznie tak samo jak wtedy, kiedy wyjeżdżał. Tyle że trochę starszy. – Jest niecały rok starszy ode mnie. Zostaw trochę tego bekonu dla innych – dodał Chase. – Mam więcej – powiedziała spokojnie Maureen i uniosła twarz, gdy Sam schylił się, żeby ją pocałować. – Wyglądasz ślicznie, jak bombonierka, Reenie. I równie pięknie pachniesz. – Mam mnóstwo spotkań rano.

– À propos spotkań. – Bodine zerknęła na zegarek. – Muszę już iść. – Och, kochanie, nie możesz zostać, żeby przywitać się z Callenem? Nie widziałaś tego chłopaka blisko dziesięć lat. Osiem, pomyślała Bodine i musiała przyznać, że chętnie by go ponownie zobaczyła. Ale… – Naprawdę nie mogę, przepraszam. Zobaczę się z nim niedługo, z wami też – powiedziała i cmoknęła ojca. – Rory, muszę z tobą omówić kilka spraw w biurze. – Zajrzę do ciebie, szefowo. Prychnęła, słysząc to określenie, i ruszyła do sieni, gdzie wcześniej postawiła spakowaną teczkę. – Po południu będzie padał śnieg – zawołała. Założyła kurtkę, czapkę, szalik oraz rękawiczki i wyszła na zimny poranek. Miała już minutę spóźnienia, więc ruszyła szybkim krokiem do auta. Wiedziała, że Callen wraca, uczestniczyła przecież w spotkaniu rodzinnym, na którym zdecydowali się nająć go jako głównego masztalerza. Cal był najbliższym przyjacielem Chase’a, od kiedy pamiętała i jednocześnie zmorą jej życia oraz pierwszym potajemnym zauroczeniem – a to przekleństwem, a to chłopakiem, w którym się durzyła. Nie mogła sobie przypomnieć, do której kategorii akurat należał, gdy opuszczał Montanę. Kiedy prowadziła samochód po pożłobionym koleinami ubitym śniegu pokrywającym polną drogę, przyszło jej do głowy, że wyjeżdżając był młodszy niż Rory. Musiał mieć około dwudziestu lat, wyliczyła, i bez wątpienia był wkurzony oraz sfrustrowany tym, że stracił większość rodzinnej ziemi. Ziemi, pomyślała teraz, którą jej ojciec kupił od Skinnerów, kiedy – mówiąc oględnie – ojciec Callena popadł w kłopoty finansowe. Popadł w kłopoty finansowe, ponieważ wszystko przegrał w karty. Beznadziejny z niego karciarz, jak to kiedyś stwierdził jej ojciec, a uzależniony od hazardu jak niektórzy od butelki. Zatem z ziemią, którą musiał kochać, a która skurczyła się do ledwie dwudziestu hektarów, domu i kilku budynków gospodarczych, Callen Skinner wyruszył szukać szczęścia na własną rękę. Według Chase’a dobrze mu szło, zajmował się końmi w filmach. Teraz, po śmierci ojca, gdy jego matka została wdową, a zamężna siostra miała już jedno dziecko i drugie w drodze, wrócił. Słyszała wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że to, co zostało z ziemi Skinnera, nie było warte tyle, ile wynosiło zadłużenie na hipotekach i z powodu pożyczek. A dom stał pusty, ponieważ pani Skinner przeprowadziła się do córki, która miała piękny dom w Missouli, gdzie Savannah i jej mąż prowadzili sklep z wyrobami rzemiosła artystycznego. Wkrótce pewnie będzie kolejne spotkanie w sprawie odkupienia tych

dwudziestu hektarów i zastanawiała się, czy ta działka bardziej przydałaby się ranczu, czy ośrodkowi. Naprawić dom, rozmyślała, wynajmować go grupom. Albo na imprezy. Mniejsze wesela, przyjęcia firmowe, zjazdy rodzinne. Albo oszczędzić czas i pieniądze, zburzyć i postawić od zera. Rozważała różne możliwości, aż przejechała pod łukowanym znakiem Ośrodka Bodine z logo koniczynki. Objechała ośrodek, dostrzegając światło w Faktorii, ośrodkowym sklepie, gdzie ten, kto miał dziś pierwszą zmianę, szykował się do otwarcia. W tym tygodniu mieli objazdowe targi z wyrobami skórzanymi i rękodziełem, co skusi część późnojesiennych gości. Albo dzięki rozpasaniu marketingowych ekip Rory’ego przyciągnie osoby niebędące gośćmi, które zostaną na lunch w Worku z Obrokiem. Zatrzymała auto przed długim niskim budynkiem z szeroką werandą, w którym mieściła się recepcja. Ten widok zawsze napawał ją dumą. Ośrodek powstał, zanim się urodziła, podczas spotkania jej matki, babki i prababki, przy czym to babka, Cora Riley Bodine, była główną inicjatorką tego przedsięwzięcia. To, co na początku było zwykłymi wczasami na ranczu, zamieniło się w luksusowy ośrodek, który oferował pięciogwiazdkową kuchnię, indywidualne usługi, przygody, spa, imprezy, rozrywkę i dużo więcej, na ponad dwunastu tysiącach hektarów, obejmujących także działające ranczo. Wszystko to, pomyślała wysiadając z samochodu, wraz z bezcennym pięknem zachodniej Montany. Pośpiesznie weszła do środka, gdzie kilkoro gości rozkoszowało się kawą przed wielkim kominkiem trzaskającym ogniem. Dobiegł ją zapach dyni i goździków, uśmiechnęła się zadowolona, machając dłonią recepcjonistce i śpiesząc się do biura, żeby zająć się pracą. Zboczyła jednak do recepcji, gdy Sal, żwawy rudzielec, którą Bodine znała od szkoły podstawowej, dała jej znak. – Chciałam ci powiedzieć, że Linda-Sue właśnie dzwoniła z informacją, że trochę się spóźni. – Jak zawsze. – Tak, ale tym razem przynajmniej o tym uprzedza. Musi jeszcze podjechać po matkę. W solidnych fundamentach dnia Bodine doszło do pierwszego pęknięcia. – Jej matka będzie na spotkaniu? – Przykro mi. – Sal smutno się uśmiechnęła. – To głównie problem dla Jessie, ale dzięki za uprzedzenie. – Jessie jeszcze nie ma. – Nie szkodzi, przyjechałam wcześniej na spotkanie.

– Zawsze jesteś wcześniej – zawołała Sal, gdy Bodine odwróciła się i skręciła w korytarzyk prowadzący do jej biura. Biura dyrektor ośrodka. Podobał się jej rozmiar tego biura. Wystarczająco duże, żeby móc prowadzić spotkania z personelem lub kierownictwem, ale na tyle małe, żeby te spotkania były kameralne i prywatne. Podwójne okno wychodziło na wykładane kamieniami ścieżki, na tę część budynku, w którym mieścił się Worek z Obrokiem i bardziej luksusowa Jadalnia oraz pola ciągnące się ku górom. Celowo ustawiła stare biurko babki tyłem do okna, żeby nic jej nie rozpraszało. Miała dwa skórzane krzesła z wysokimi oparciami, które kiedyś stały w biurze na ranczu, oraz małą kanapę, niegdyś należącą do matki, a teraz odnowioną i obitą porządną tkaniną w kolorze intensywnego lazuru. Odwiesiła kurtkę, czapkę i szal na wieszak w rogu, przygładziła dłonią czarne, jak u ojca, włosy spięte w długi prosty ogon. Z wyglądu przypominała dziadka – tak zawsze mówiła wdowa po nim. Bodine widziała zdjęcia i rzeczywiście dostrzegała podobieństwo do młodego, przeklętego przez los Rory’ego Bodine, który zginął w Wietnamie przed swoimi dwudziestymi trzecimi urodzinami. Miał śmiałe zielone oczy, szerokie usta z większą górną wargą. Jego czarne włosy lekko falowały, natomiast jej były proste jak pod linijkę. Ale miała jego wysokie kości policzkowe, mały zadziorny nos i białą irlandzką skórę, która wymagała hektolitrów kremu ochronnego. Lubiła myśleć, że po babce odziedziczyła spryt do interesów. Podeszła do blatu, gdzie stał ekspres na kapsułki, który robił w miarę przyzwoitą kawę, po czym wzięła kubek do biurka, żeby przejrzeć notatki na dwa pierwsze spotkania tego dnia. Gdy kończyła rozmawiać przez telefon i jednocześnie pisać maila, do biura weszła Jessica. Tak jak Maureen, Jessie była w sukience – tylko że intensyw­nie czerwonej zestawionej z krótkim skórzanym żakietem w kolorze śmietanki. Botki na wysokim obcasie nie przetrwałyby pięciu minut w śniegu, ale były idealnie dopasowane do sukienki, jakby zostały razem ufarbowane. Bodine nie mogła nie podziwiać świetnego, nieskazitelnego stylu pracownicy. Jessica blond włosy z jaśniejszymi pasemkami do pracy na ogół spinała w gładki kok i tak też było dzisiaj. Tak jak buty, również i usta były idealnie dopasowane kolorem do sukienki i harmonizowały z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi, prostym wąskim nosem i oczyma barwy jasnego chłodnego błękitu. Usiadła i czekając, aż Bodine skończy rozmowę, wyjęła telefon z kieszeni żakietu i przewijała coś na ekranie.

Bodine rozłączyła się i usiadła wygodniej. – Koordynatorka ze Stowarzyszenia Pisarzy Amerykańskiego Zachodu skontaktuje się z tobą w sprawie trzydniowego pobytu i bankietu pożegnalnego. – Podali jakieś daty? Liczby? – Przewidywana liczba osób: dziewięćdziesiąt osiem. Przyjazd dziewiątego stycznia, wyjazd dwunastego. – Najbliższego stycznia? Bodine uśmiechnęła się. – Wybrane miejsce im wypadło, więc szukają gdzie mogą. Sprawdziłam i poradzimy sobie. Zaraz po świętach mamy mniejszy ruch. Zarezerwuję na czterdzieści osiem godzin dla nich Młyn, na spotkania i bankiet oraz tyle domków, ile potrzebują. Koordynatorka – Mandy, wydała się dobrze zorganizowana, choć nieco zdesperowana. Wysłałam tobie, mojej mamie i Rory’emu maila ze szczegółami. Powinni się zmieścić w budżecie. – Dobrze. Porozmawiam z nią, ustalę menu, transport, zajęcia i tak dalej. Pisarze? – Aha. – Powiadomię Saloon. – Jessica zrobiła kolejną notatkę na telefonie. – Jeszcze nigdy nie organizowałam wydarzenia dla pisarzy, które miałoby niski rachunek w barze. – Tym lepiej dla nas. – Bodine wskazała kciukiem ekspresik. – Częstuj się. Jessica podniosła zielony termokubek z logo Ośrodka Bodine, który zwykle przy sobie nosiła. – Jak ty wytrzymujesz bez kawy? – zaciekawiła się Bodine, szczerze zadziwiona. – Albo coli? Jak można żyć na wodzie? – Ponieważ jest jeszcze wino. I joga, i medytacja. – Przecież to wszystko działa nasennie. – Nie, jeśli robić to należycie. Naprawdę powinnaś częściej chodzić na jogę. A medytacja pewnie pomogłaby ci ograniczyć kawę. – Medytacja wyłącznie powoduje, że myślę o rzeczach, które wolałabym w tym czasie robić. Bodine oparła się i lekko obróciła na krześle. – Bardzo mi się podoba twój żakiet. – Dziękuję. Kiedy miałam wolne, pojechałam do Missouli i zaszalałam. Co jest nieomal tak dobre jak joga dla umysłu i ducha. Sal mówi, że Linda-Sue nieco się spóźni – też mi nowość – i będzie razem z matką. – Takie są najnowsze wiadomości. Damy radę. Zamawiają pięćdziesiąt cztery domki na trzy dni. Próbny obiad, ślub, przyjęcie ślubne – właściwie zajmą całe Miasteczko Zen na dzień przed ślubem, do tego inne rzeczy. – Ślub jest za cztery tygodnie, więc nie ma wiele czasu na zmianę zdania, na jakieś wymysły. Kąciki szerokich ust Bodine uniosły się w znaczącym uśmiechu. – Poznałaś

chyba Dolly Jackson? – Poradzę sobie z Dolly. – Bardziej niż… ktokolwiek inny – uznała Bodine. – Przejrzyjmy, co mamy do tej pory. Przeszły przez wszystkie punkty na liście od góry do dołu, a potem zajęły się mniejszym przyjęciem świątecznym, które miało się odbyć na tydzień przed Bożym Narodzeniem, kiedy Sal wsunęła głowę przez drzwi. – Linda-Sue i jej mama. – Już idę. Sal? Zamów nam jakieś koktajle, może mimozy. – To mi się podoba. – Sprytnie – stwierdziła Jessica, gdy Sal zniknęła. – Trzeba skakać wokół nich, żeby je urobić. – Linda-Sue nie jest taka zła. Chase przez chwilę spotykał się z nią w liceum. – Bodine wstała i poprawiła ciemnobrązową kamizelkę. – Ale mimozy nie zaszkodzą. No, to do boju. Śliczna, krągła, szybko tracąca głowę Linda-Sue chodziła po holu z dłońmi złożonymi na piersiach. – Widzisz, mamo? Wszystko przygotowane na Boże Narodzenie, te drzewka, te światełka, ogień w kominku. A Jessica powiedziała, że Młyn będzie się skrzył. – Oby. Mówię ci, że potrzebujemy tych wielkich lichtarzy, co najmniej tuzina. Złotych, takich jak te w tym magazynie. Ale nie takich błyszczących złotych, tylko elegancko złotych. Mówiąc to, Dolly jednocześnie gryzmoliła na kartce w grubym niczym cegła i białym niczym suknia panny młodej segregatorze ślubnym, z którym się nie rozstawała. Miała nieco obłąkane spojrzenie. – I czerwony aksamit – ciemnoczerwony, nie jasnoczerwony – rozłożony na ścieżce od miejsca, w którym staną sanie. Zamiast białego. Lepiej wyeksponuje twoją suknię. I mówię ci, że potrzebujemy harfistki – w czerwonej aksamitnej sukni z taką elegancką złotą lamówką – żeby grała, jak ludzie będą wchodzili i zajmowali miejsca. Jessica zaczerpnęła powietrza. – Będziemy potrzebowały więcej mimoz. – Rozumiem cię. – Bodine przywołała na twarz uśmiech i przejęła pałeczkę. Bodine poświęciła elegancko złotemu weselu czterdzieści minut, a potem wymówiła się obowiązkami. W ciągu trzech miesięcy, od momentu objęcia stanowiska kierowniczki do spraw organizacji wydarzeń, Jessica okazała się bardzo skuteczna w radzeniu sobie z wybrednymi matkami i pełnymi rozterek przyszłymi pannami młodymi. Bodine miała umówione spotkanie z kierownikiem do spraw wyżywienia

i napojów, musiała odpowiedzieć na kilka pytań jednemu z kierowców i chciała odhaczyć na swojej liście rozmowę z kierownikiem do spraw koni. Żwirowa droga od jej biura do Centrum Rozrywki wiła się stromo pod górę przez blisko kilometr, lecz gdy wyszła na zewnątrz, na rześkie powietrze, stwierdziła, że woli się przejść, niż podjechać. Czuła w powietrzu śnieg i uznała, że pewnie spadnie wczes­nym popołudniem. Na razie na bladoniebieskim niebie zaczynały tłoczyć się chmury. Minęła kilka małych zielonych aut marki Kia przeznaczonych do użytku gości, wyłącznie na terenie ośrodka, po czym skręciła w wąską żwirowaną drogę. Była pusta. Po obu stronach ciągnęły się pokryte śniegiem pola. Dostrzegła trzy sadzące susami jelenie – białe ogony, ciemna i gęsta sierść zimowa. Krzyk jastrzębia sprawił, że podniosła wzrok i patrzyła, jak krąży. Sokolnictwo zajmowało wysoką pozycję w jej trzyletnim planie dla ośrodka i pod koniec pierwszego roku zrobiła spore postępy w tej dziedzinie. Wiatr unosił śnieg z ziemi, który wirował wokół niej niczym migoczący pył, gdy jej buty stukały o twardą jak skała ziemię. Dostrzegła ruch wokół Centrum Rozrywki – część pracowników z kilkoma końmi na osłoniętym wybiegu. Doleciał ją ciepły zapach koni, razem z woniami natłuszczonej skóry, siana i obroku. Podniosła dłoń w geście pozdrowienia, gdy dostrzegł ją mężczyzna w ciepłej kurtce farmerskiej i brązowym stetsonie. Abe Kotter poklepał srokatą klacz, którą czesał, i wyszedł kilka kroków na powitanie Bodine. – Będzie padać – powiedziała. – Będzie – zgodził się. – Para z Denver chciała pojeździć. Znają się na rzeczy, więc Maddie zabrała ich na szlak. Właśnie wrócili. – Daj mi znać, gdybyś chciał jakieś konie dać na ranczo, a wziąć inne. – Jasne. Przyszłaś z głównego budynku? – Chciałam się przejść, pooddychać. Ale wiesz, chyba osiod­łam któregoś konia, przejadę się na nim, odwiedzę panie w Domu Bodine. – Pozdrów je ode mnie. Osiodłam ci konia, Bo. Trzem Skarpetom przyda się przejażdżka. Oszczędzisz moje stare kości. – Stare! Akurat! – W lutym kończę sześćdziesiąt dziewięć lat. – Jeśli powiesz coś o starych kościach przy moich babciach, to skończysz z ranami postrzałowymi. Zaśmiał się, cofnął i ponownie poklepał srokacza. – Może tak, ale tej zimy robię sobie wakacje, tak jak rozmawialiśmy. Odwiedzę brata w Arizonie, razem z żoną. Pojedziemy zaraz po Bożym Narodzeniu i zostaniemy do kwietnia.

Nie skrzywiła się, chociaż miała ochotę. – Będzie nam brakowało ciebie i Eddy. – Zimy są coraz trudniejsze, gdy lat przybywa. – Sprawdził kopyto srokacza i wyciągnął kopystkę, żeby je przeczyścić. – Zimą nie ma wielu chętnych na przejażdżki. Maddie da sobie radę, zajmie się końmi przez kilka miesięcy. Ta dziewczyna ma głowę na karku. – Porozmawiam z nią. Jest w środku? I tak muszę zajrzeć do Matta. – Jest. Przyszykuję ci Trzy Skarpety. – Dzięki, Abe. – Ruszyła. – Co ty do cholery będziesz robił w Arizonie? – Nie mam bladego pojęcia, ale na pewno będzie mi ciepło. Obeszła budynek i weszła do środka. Z początkiem wiosny, aż do października, wielka, przypominająca stodołę przestrzeń mieściła grupy szykujące się do spływów pontonem, wyprawy terenówkami, przejażdżki konne, spędy bydła i piesze wędrówki. Kiedy opady śniegu robiły się obfite, chętnych było mniej. Teraz jej kroki odbijały się echem, gdy przeszła do zaokrąglonej recepcji, za którą stał kierownik Centrum Rozrywki. – Jak leci, Bo? – Leci, Matt, bez przerwy. Co u ciebie? – Wystarczająco spokojnie, żebyśmy mogli podgonić robotę. Mamy grupę narciarzy biegowych, druga strzela do rzutków. Jutro dwunastoosobowa wycieczka rodzinna wybiera się na przejażdżkę, więc powiadomiłem już Chase’a. Powiedział, że Cal Skinner wrócił i się tym zajmie. – Zgadza się. Porozmawiała z Mattem o stanie magazynu i wymianie sprzętu, po czym wyjęła telefon z notatkami, żeby omówić dodatkowe rozrywki na wesele dla Jacksonów. – Wyślę ci maila ze wszystkimi szczegółami. Dopilnuj, żeby to porezerwować, w razie czego ściągnij kogo będziesz musiał, żeby wszystko było gotowe. – Jasne. – Abe powiedział, że Maddie tu jest. – W toalecie. – Okej. – Sprawdziła godzinę, zanim schowała telefon do kieszeni. Chciała się przejechać i zobaczyć swoje babcie, a potem naprawdę musiała wracać do biura. – Poczekam. Podeszła do automatu. Jessica miała rację – powinna pić więcej wody. Nie chciała wody. Chciała czegoś słodkiego i gazowanego. Chciała cholernej coli. Przeklęta Jessie, pomyślała, wtykając monety i wyciągając butelkę wody. Zirytowana wzięła pierwszy łyk, gdy Maddie wyszła z toalety.

– Cześć, Maddie. Bodine podeszła do dziewczyny zajmującej się w Centrum Rozrywki końmi. Pomyślała, że Maddie jest trochę blada, a po jej oczach widać zmęczenie mimo szybkiego uśmiechu. – Cześć, Bo. Właśnie wróciłam ze szlaku. – Słyszałam. Dobrze się czujesz? Zmizerniałaś. – Nic mi nie jest. – Maddie machnęła ręką, po czym westchnęła. – Masz chwilkę, żeby usiąść? – Jasne. – Bodine wskazała jeden z małych stolików porozstawianych w sali. – Wszystko w porządku? Tu? W domu? – Jest dobrze. Naprawdę dobrze. – Maddie, przyjaciółka od dziecka, usiadła i podsunęła nieco rondo kapelusza, spod którego wystawały sięgające jej do brody blond włosy. – Jestem w ciąży. – Ty… Maddie! To świetnie. Prawda, że świetnie? – Świetnie, cudownie i wspaniale. I trochę strasznie. Thad i ja stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać. Pobraliśmy się przecież dopiero na wiosnę i plan był taki, żeby wstrzymać się rok, może dwa. Ale potem doszliśmy do wniosku, a po co? No i szybko poszło. Zaśmiała się i stuknęła w butelkę wody. – Mogę łyk? – Weź całą. Bardzo się cieszę, Maddie. A jak się czujesz? – Przez pierwsze kilka miesięcy rzygałam trzy razy dziennie. Pierwsza rzecz, jaką robiłam rano, potem w porze lunchu i kolacji. Szybciej się męczę, ale doktor mówi, że tak to właś­nie wygląda. A rzyganie powinno mi się zaraz skończyć – mam nadzieję, na miłość boską. Chyba nieco odpuszcza. Teraz miałam tylko mdłości, ale nie puściłam pawia, więc to już coś. – Thad musi szaleć ze szczęścia. – Owszem. – Który to już miesiąc? – Dwanaście tygodni od tej soboty. Bo otworzyła usta, zamknęła i sięgnęła po butelkę wody. – Dwanaście. Maddie westchnęła i przygryzła wargę. – Chciałam powiedzieć ci od razu, ale wszyscy mówią, że trzeba przeczekać pierwsze trzy miesiące, pierwszy trymestr. Nie pisnęliśmy nikomu z wyjątkiem rodziców – nie da się im nie powiedzieć – a i tak odczekaliśmy, aż minął pierwszy miesiąc. – Nie wyglądasz jakbyś była w ciąży. – Zaraz będę. I prawdę mówiąc, moje dżinsy są już tak ciasne w pasie, że spinam je karabińczykiem. – Żartujesz! – Serio. – Na dowód Maddie podniosła koszulkę i pokazała Bo mały srebrzysty zaczep. – Spójrz.

Maddie podniosła kapelusz i pochyliła głowę, żeby pokazać blisko trzycentymetrowe odrosty na przedziałku. – Nie pozwalają farbować włosów. Daję słowo, nie zamierzam zdejmować kapelusza, dopóki to dziecko się nie urodzi. Nie widziałam swojego naturalnego koloru włosów od czasu, kiedy miałam trzynaście lat, a ty pomogłaś mi z tym pudełkiem Nice’N’Easy. – I zużyłyśmy odrobinę, żeby mi zrobić blond pasemko, które w efekcie wyglądało jak plaster neonowej dyni. – Uważałam, że wyszło odlotowo. W duszy jestem blondynką, Bo, ale będę ciężarną brunetką. Grubą, chodzącą jak kaczka i sikającą co pięć minut brunetką. Zaczęły się śmiać, a Bodine oddała butelkę z wodą. Pijąc, Maddie przesunęła dłonią po niewidocznym na razie brzuszku. – Czuję się inaczej, naprawdę i to jakiś cud. Bodine, będę matką. – Będziesz wspaniałą matką. – Taki mam plan. Ale jest jeszcze jedna rzecz, której nie powinnam robić. – Jeździć konno. Maddie kiwnęła potakująco głową i pociągnęła kolejny łyk wody. – Strasznie się ociągałam, wiem. Jezu, jeżdżę konno od kiedy sama byłam dzieckiem, ale doktor się upiera. – Też będę w tej kwestii stanowcza. Pojechałaś dziś na przejażdżkę, Maddie. – Wiem. Powinnam była powiedzieć Abe’owi, ale pomyślałam, że najpierw zdradzę tę tajemnicę tobie. No i jeszcze on mówi, że przejmę jego obowiązki, kiedy wyjedzie na zimę. Nie chciałam nic mówić, ponieważ on naprawdę chce jechać na tę wycieczkę, a już widzę, jak ją odkłada. – Niczego nie odłoży, a ty nie znajdziesz się w siodle, dopóki doktor ci na to nie pozwoli. I tyle. Przygryzając znowu wargę – widoczny znak zmartwienia, Maddie zakręcała i odkręcała butelkę z wodą. – Są jeszcze lekcje. – Poradzimy sobie. – Bodine uznała, że coś wymyśli. Na tym przecież polega jej praca. – Konie to nie tylko przejażdżki, Maddie. – Wiem. Już robię część papierów. Mogę je oporządzać i karmić, prowadzić przyczepę z końmi, wozić gości do Centrum Jeździectwa. Mogę… – Możesz dać mi listę od swojego lekarza tego, co możesz i czego nie możesz. To, co możesz, będziesz robić, to, czego nie, nie. – Rzecz w tym, że doktor przesadza z tą ostrożnością… – Ja też – przerwała jej Bodine. – Poproszę listę i będziesz się do niej stosować albo siedzieć w domu. Maddie osunęła się na krzesło i nachmurzyła. – Thad powiedział, że tak właśnie będzie. – Nie wyszłaś za idiotę. Poza tym cię kocha. I ja też. A teraz jedziesz już do domu.

– Och, nie ma takiej potrzeby. – Jedziesz do domu – powtórzyła Bo. – Zdrzemnij się. A potem zadzwoń do lekarza i powiedz mu… – Jej. – Wszystko jedno. Powiedz jej, żeby przygotowała listę, wysłała i mi ją podeślij. I wtedy się zastanowimy. Jedyny minus, Maddie, jest taki, że zamienisz siodło na krzesło przy biurku na kilka miesięcy. – Bodine się uśmiechnęła. – Przytyjesz. – Nie mogę się tego doczekać. – Dobrze, ponieważ tak właśnie będzie. A teraz jedź do domu. – Bodine wstała i nachyliła się, żeby mocno uścisnąć Maddie. – I gratuluję. – Dzięki. Dzięki, Bo. Powiem Abe’owi, zanim wyjdę. Dasz mu znać, że wszystkim się zajmiesz, dobrze? – Jasne. Właściwie to powiem wszystkim. Nie mogłam się tego doczekać, od kiedy nasikałam na test. Hej, Matt! – Maddie podniosła się i poklepała po brzuchu. – Jestem w ciąży! – O cholera! Bodine zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Matt wyskakuje zza biurka i podbiega do Maddie, żeby ją podnieść do góry. Rodzice dowiadują się o dziecku pierwsi, pomyślała Bodine, wychodząc na zewnątrz. Ale tutaj rodzina jest duża.

ROZDZIAŁ DRUGI Jadąc konno, Bodine zastanawiała się, co trzeba zrobić, co można zrobić i co będzie miało najwięcej sensu. Utrata dwójki ważnych ludzi od koni, jednego do wiosny, drugiego na bite osiem miesięcy, stanowiła prawdziwą łamigłówkę. Miała kawałki – wystarczy znaleźć najlepszy sposób na dopasowanie ich do całości. Śnieg padał powoli, na razie niewielki i z rzadka, ledwie zwiastun tego, co przyjdzie. Podobał się jej jego zapach, to, jak jastrząb szybował nad jej głową, jak tłusty królik podskoczył, zniknął i znowu podskoczył, pędząc przez szerokie białe pole. Ponagliła Trzy Skarpety do szybkiego, żywego truchtu, żeby go wyczuć, a potem pozwoliła mu przejść w beztroski, kołyszący cwał. Dostrzegła jedną z ciężarówek serwisowych toczącą się po drodze z Domków Wysokich Drzew. Pozwoliła sobie i swojemu wierzchowcowi na przyjemność jazdy dłuższą trasą, skąd było widać białe góry wznoszące się na tle łagodnego, bladoszarego nieba. Przez chwilę miała w głowie pustkę. Rozwiąże łamigłówkę, znajdzie wyjście, zrobi to, co trzeba. Przejechała koło białych namiotów Miasteczka Zen, w górę koło wtulonych w zbocze domków, które nazywali Domkami Górskiej Panoramy, i skręciła na drogę wiodącą do domu jej babek. Dom stał z dala od drogi, żeby było dość miejsca na ogród, który obie uwielbiały. Z tymi niebieskimi wykończeniami, wielkimi oknami pozwalającymi podziwiać widoki oraz zapraszającymi werandami z przodu i z tyłu przypominał biały domek dla lalek. Bodine podjechała od tyłu i wprowadziła wałacha do niewielkiej stajni. Poklepała go z uznaniem i przywiązała do słupka. Przeszła po cienkiej warstwie śniegu do tylnej werandy, gdzie starannie wytarła buty. Jak tylko weszła do środka, poczuła wspaniały zapach czegoś perkoczącego na kuchni. Rozpięła kurtkę i od razu podeszła do garnka, żeby powąchać. Kurczak i pory, rozmarzyła się, wdychając zapach potrawy. Coś, co Grammy nazywała porosołem. Rozejrzała się. Kuchnia z dużym stołem wychodziła na salon z wygodną kanapą, kilkoma głębokimi fotelami i wielkim płaskoekranowym telewizorem. Babcie uwielbiały oglądać programy telewizyjne. Leciał właśnie jakiś serial obyczajowy z parą niemożliwie pięknych bohaterów. Dostrzegła koszyk z przyborami do haftowania – to Grammy – i drugi z szydełkowaniem – to Nany. Ale żadnej z kobiet nie było. Sprawdziła sypialnię gościnną wykorzystywaną jako gabinet, ale była

schludnie sprzątnięta i pusta. Wróciła do salonu, z którego po obu stronach żarzącego się kominka prowadziły drzwi do pomieszczeń prywatnych. Zaczęła wołać, a potem usłyszała głos babki dobiegający z prawej strony. – Naprawiłam. Mówiłam ci, że naprawię. Cora wyszła energicznym krokiem ze swojej sypialni z lśniącą różową skrzynką narzędziową w ręku. Stłumiła piśnięcie i przyłożyła dłoń do serca. – Słodki Jezu, Bodine! Śmiertelnie mnie wystraszyłaś. Mamo! Bodine przyjechała! Grzechocząc narzędziami, Cora pośpieszyła do Bodine, żeby ją przytulić. Kapcie marki Ugg, zapach Chanel No 5, ciało tak szczupłe i zwinne, że nie zdradzało wieku, ubrane w levisy i miękki gruby sweter, zrobiony na drutach przez jej matkę. Bodine wciągnęła aromat jej perfum. – Co naprawiłaś? – Och, umywalka w mojej łazience ciekła jak sito. – Może zadzwonię po obsługę techniczną? – Mówisz jak własna babka. Przez większość życia coś naprawiałam. Teraz poradziłam sobie z przeciekającą umywalką. – Oczywiście, że tak. – Bodine ucałowała Corę w oba miękkie policzki i uśmiechnęła się do bystro patrzących niebieskich oczu. – Masz coś, co wymaga naprawy? – Zaraz będzie mi brakowało dwóch osób od koni, ale już się tym zajmuję. – Taka już nasza rola, prawda? Mamo! Bodine przyjechała, na miłość boską! – Przecież idę, tak? Nie musisz krzyczeć. Podczas gdy Cora pozwoliła, żeby jej włosy – wysoko podcięty z tyłu asymetryczny bob – przyprószyła siwizna, Miss Fancy uparcie trzymała się rudości z dawnych lat. Brakowało jej kilku miesięcy do dziewięćdziesiątych urodzin i może przyznałaby, że porusza się nieco wolniej niż kiedyś, ale była dumna, że wszystkie zęby ma własne, słyszy wszystko, co chce usłyszeć, a okularów potrzebuje wyłącznie do czytania. Była niewysoka, bardziej okrągła niż pulchna. Najchętniej nosiła koszulki lub czapki z hasłami, które wyszukiwała i kupowała w internecie. Dzisiejszą zdobił napis: TAK WYGLĄDA FEMINISTKA – Za każdym razem, jak cię widzę, jesteś coraz ładniejsza – powiedziała Miss Fancy, gdy Bodine ją objęła. – Widziałaś mnie dwa dni temu.

– Ale to nie znaczy, że nie mam racji. Chodź, usiądź. Muszę sprawdzić tę zupę. – Fantastycznie pachnie. – Będzie gotowa za godzinę albo i dłużej, jeżeli możesz zostać. – Naprawdę nie mogę, muszę wracać. Wpadłam, żeby was zobaczyć. – Miss Fancy zamieszała zupę, a Cora odstawiła skrzynkę z narzędziami. – Zatem herbata i ciastka – zarządziła. – Zawsze jest czas na herbatę i ciasteczka. Bodine przypomniała sobie, że stara się zdrowiej jeść, unika podjadania słodkiego, nie pozwala sobie na puste węglowodany. – Upiekłyśmy wczoraj wieczorem z Corą snickerdoodles. – Miss Fancy uśmiechnęła się, stawiając czajnik na palniku. Och, dlaczego muszą być snickerdoodles? – Na ciasteczka mogę znaleźć chwilę. Usiądź, Grammy. Zajmę się herbatą. Wyjęła dzbanek, filiżanki i sitka, ponieważ żadna z kobiet nie poniżyłaby się do trzymania w domu herbaty w torebkach. – Przepadnie wam serial – powiedziała. – Och, nagrywamy go. – Miss Fancy machnęła ręką. – Fajniej jest go oglądać wieczorami i przewijać reklamy. – Próbowałam jej wytłumaczyć, że serial nie musi być widoczny na ekranie, żeby się nagrał, ale nie chce mi wierzyć. – To nie ma za grosz sensu – odpowiedziała Miss Fancy córce. – I nie zamierzam ryzykować. Słyszałam, że ten chłopak Skinnera wrócił z Hollywood i pracuje na ranczu. – Owszem. – Zawsze go lubiłam. – Cora postawiła na stole talerz z ciastkami. – Całkiem przystojny. – Miss Fancy wzięła jedno. – I tylko na tyle niegrzeczny, żeby był interesujący. – Chase’owi, z jego powagą, dobrze to robiło. A ty się w nim durzyłaś – powiedziała Cora do Bodine. – Nic podobnego. Babcie spojrzały na siebie z niemal identycznym uśmieszkiem. – Miałam dwanaście lat! I skąd w ogóle o tym wiecie? – Rozmarzone oczy. – Miss Fancy poklepała się po sercu. – Do licha, też bym się w nim durzyła, gdybym była młodsza albo on starszy. – Co by na to powiedział dziadek? – zastanowiła się Bodine. – Że żonaty i martwy to nie to samo. Byliśmy małżeństwem sześćdziesiąt siedem lat, zanim zmarł, i oboje mogliśmy patrzeć na co tylko mieliśmy ochotę. Wzruszające, prawda? To wtedy żonaty i martwy to to samo. Śmiejąc się, Bodine przyniosła herbatę do stołu.