Eyemist

  • Dokumenty106
  • Odsłony22 119
  • Obserwuję17
  • Rozmiar dokumentów183.2 MB
  • Ilość pobrań10 330

Danielle Steel - Teraz i na zawsze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Danielle Steel - Teraz i na zawsze.pdf

Eyemist EBooki Danielle Steel
Użytkownik Eyemist wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 91 stron)

Danielle Steel Teraz i na zawsze Pogoda była wspaniała. Na jaskrawo błękitnym niebie rysowały się ostro śnieżnobiałe obłoki. Wymarzony koniec lata. Upał sprawiał, że wszystko stawało się powolne i zmysłowe. Takie dni rzadko trafiały się w San Francisco. Lan siedział w plamie słońca przy stoliku z różowego marmuru na tarasie restauracji Enrica. Dookoła huczał ruch uliczny, przechodziły pary umówione na lunch. Było ciepło rozkosznie. Lan założył nogę na nogę i starannie oddzielił jedną kromkę chleba od pozostałych. Chleb był świeży i miękki. W wazoniku na stole uśmiechały się trzy stokrotki. Dwie siedzące nie opodal dziewczyny zerknęły na lana i zachichotały. Był nie tylko "fajny", miał w sobie coś więcej; nawet one to zauważyły. Szczupły, niebieskooki blondyn o wysokich kościach policzkowych, nieprawdopodobnie długich nogach i uderzają- co zgrabnych dłoniach często bywał celem ludzkich spojrzeń. łan Clark miał klasę i na swój nonszalancki sposób zdawał sobie z tego sprawę. Jego żona także to dostrzegała, ale i sama była piękną kobietą. Bliźni mierzyli ich z dala pożądliwym wzrokiem, jakim zwykle spogląda się na gwiazdy filmowe. Interesowało ich, o czym Clarkowie mówią, dokąd chodzą, z kim się spotykają, co jadają, jak gdyby ocierając się o ich życie mogli przejąć cokolwiek z tej niewymuszonej elegancji. Oczywiście były to pobożne życzenia. Z klasą trzeba się urodzić albo za ciężkie pieniądze kupić jej pozory. Lan nie musiał udawać. Miał to we krwi.Siedząca o kilka stolików dalej kobieta w różowej sukience i wielkim słomkowym kapeluszu przyglądała mu się dyskretnie. Patrzyła na jego dłonie, kiedy podnosił kromkę chleba do ust, na jego wargi, gdy pił. Nawet jasne włoski na ramionach, wystających spod podwiniętych rękawów koszuli, wydawały jej się znajome. On oczywiście w ogóle jej nie zauważył, bo i skąd? Nie wiedział o jej istnieniu. Po chwili kobieta odwróciła wzrok. Tan Ciarek żył jak król. Uroki życia - złotawe, miękkie i dojrzałe - czekały, by je zrywał pełnymi garściami. Przez cały ranek pracował nad trzecim rozdziałem swojej nowej powieści i jej postaci zaczęły już nabierać barw; stawały się równie rzeczywiste jak mijający go przechodnie - poruszały się, śmiały, dążyły ku swoim celom. Znał je już na wylot. Był ich ojcem, twórcą, przyjacielem, a one odnosiły się do niego życzliwie. Początek książki zawsze wprawiał go w podniosły nastrój. Jego życie zaludniało się wtedy nowymi twarzami. Widział je, kiedy stukał w maszynę do pisania, nawet jej klawiatura stawała się miększa w dotyku. Miał wszystko, o czym mógł zamarzyć: ukochane miasto, nową książkę i żonę, z którą wciąż potrafił się śmiać, bawić i kochać. Po siedmiu latach nadal ją uwielbiał, uwielbiał jej uśmiech, wyraz oczu, sposób, w jaki czytała na głos jego teksty, siedząc nago w starym wiklinowym fotelu z puszką piwa w dłoni. Wszystko układało się dobrze, a dziś właśnie Jessie wracała do domu. Przez trzy tygodnie harował jak wół, lecz teraz nagłe poczuł się samotny; samotny i napalony jak diabli... Jessie... Tan zamknął oczy i usunął z głowy uliczny hałas. Długonoga Jessie o złocistych, połyskujących jedwabiście włosach, o zielonych oczach migoczących złotawymi plamkami... Jessie objadająca się o drugiej w nocy ciastem posmarowanym masłem orzechowym i grubą warstwą dżemu morelowego, wypytująca go o zdanie na temat wiosennej kolekcji... - Mówię poważnie, Tan, powiedz prawdę: podobają ci się te rzeczy czy nie? Z męskiego punktu widzenia! Tylko nie próbuj mnie bujać! Jak gdyby jego męski punkt widzenia miał jakiekolwiek znaczenie! Wielkie zielone oczy wpatrywały się w niego, jakby szukały potwierdzenia, że ją kocha... Kochał ją. Rozmyślał o niej, sącząc dżin z tonikiem, i znów z lekkim uciskiem w dołku przypomniał sobie, ile

jej zawdzięcza. O to właśnie chodziło: miał jej za co być wdzięczny. Praca w szkole dawała mu głodową pensję, korepetycje jeszcze mniej. Potem znalazł sobie posadę w księgarni, ale rzucił ją, bo Jessie uważała, że nie jest to praca dla niego. Kiedy jego pierwsza powieść zrobiła piramidalną klapę, przez krótki okres parał się nawet dziennikarstwem. Spadek Jessie rozwiązał ich problemy. Pozostał jeszcze prywatny problem Tana. - Ciekaw jestem, pani Ciarke, kiedy wreszcie znudzi się pani małżeństwo z przymierającym głodem literatem - rzekł krótko któregoś dnia, uważnie mierząc ją wzrokiem. Jessie roześmiała się potrząsając głową, aż słońce zaiskrzyło się w jej włosach. - Nie wyglądasz na zagłodzonego - poklepała go po brzuchu i delikatnie cmoknęła w policzek. - Kocham cię, Tan. - Chyba oszalałaś. Ale ja też cię kocham. To łato podkopało jego wiarę w siebie. W ciągu ośmiu miesięcy nie zarobił ani grosza. To Jessie miała pieniądze. Niech to cholera! - Dlaczego mówisz, że oszalałam? Bo szanuję cię za to, co robisz? Bo uważam cię za dobrego męża, chociaż nie pracujesz na Madison Avenue? T co z tego? Tak bardzo tęsknisz za dziennikarstwem czy po prostu musisz mieć jakiś pretekst, żeby zadręczać się do końca życia? - w głosie Jessie zabrzmiała gorycz zmieszana z gniewem. - Dlaczego nie potrafisz cieszyć się z tego, kim jesteś? - A kimże ja jestem? - Pisarzem. T to dobrym. - Kto tak powiedział? - Krytycy, ot, co. - Mój portfel jakoś tego nie odczuł. - Sikaj na swój portfel! - miała tak poważną minę, że musiał się roześmiać. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Jest taki chudziutki, że mógłbym nie trafić. - Och, ty wariacie! Czasem doprowadzasz mnie do szału! -Jessie powoli powiodła palcem po wewnętrznej stronie jego uda, a on aż zadrżał. Pamiętał to wyraźnie do dziś. Potem wracali z plaży, trzymając się za ręce jak dwoje szczęśliwych dzieci. Do domu nie dotarli. Kilka mil dalej Lan dostrzegł niewielki wąwóz nie opodal drogi. Zaparkował i kochali się pod drzewami, zanurzeni w leniwych szmerach lata. Leżąc obok niej w samej koszuli stwierdził, że nigdy do końca nie zrozumie, co ją z nim wiąże... i co jego wiąże z nią. W małżeństwie nie zadaje się pytania: "Czy to dla moich pieniędzy, kochanie?" Czasem go kusiło, żeby to wyjaśnić. Niekiedy bał się, że trzyma go przy niej jej niezachwiana wiara w jego talent. Nie lubił o tym myśleć, ale zapewne po części tak właśnie było. Ileż to nocy spędzili na spieraniu się przy kawie i winie w jego gabinecie! Były to najlepsze chwile ich małżeństwa. - Ale ja wiem, Lan, wiem, że ci się uda. - Zawsze była cholernie pewna swego. To dlatego zmusiła go, żeby rzucił pracę na Madison Avenue. A może chciała go od siebie uzależnić? Nad tym też czasami się zastanawiał. - Skąd możesz wiedzieć, u diabła? To tylko marzenia, Jessie. Czy wiesz, ile totalnych zer pisze jakieś bzdety i myśli sobie: "To jest to!"? - No to co? Ty jesteś lepszy. - Niekoniecznie. Rzuciła w niego kieliszkiem wina, a on ściągnął ją na futrzany dywan i ze śmiechem wycierał ochlapaną twarz o jej piersi. Było im tak dobrze! Między innymi dlatego musiał teraz napisać dobrą powieść. Dla niej. I dla siebie też. Tym razem musiało mu się udać. Sześć lat pisania zaowocowało jedną katastrofalną powieścią i zbiorem pięknych bajek dla dzieci, które krytycy natychmiast uznali za arcydzieło. Sprzedano niecałe sześć tysięcy egzemplarzy. Ale teraz będzie inaczej. Czuł to. Ta powieść będzie jego dzieckiem, tak jak "Lady J." była dzieckiem Jessie.

Jessie zrobiła z tego niewielkiego butiku kwitnący interes. potrafiła właściwie rozłożyć akcenty, miała wyczucie. Należała do ludzi, którzy w czarodziejski sposób odmieniają wszystko, czegokolwiek dotkną, przede wszystkim zaś miała styl. I klasę jak mało kto. Jessie urodziła się z klasą. Promieniowała klasą. Nawet kiedy leżała z zamkniętymi oczami. Na przykład w porze lunchu wpadała do niego z rozwianymi włosami i uśmiechem w oczach. Muskała ustami jego szyję i nagle na biurku wśród papierów lądowała cudowna łososiowa róża. Albo stawiała żółtego tulipana w kryształowym wazonie na tacy z filiżanką kawy, kilkoma plastrami prosciutto, odrobiną cantaloupe, cienkim kawałkiem sera brie i "New York Timesem" albo "Le Figaro". Po prostu wiedziała, jak osiągnąć właściwy efekt. Miała dar odmieniania wszystkiego w coś lepszego, w coś więcej. Na myśl o Jessie lan znów się uśmiechnął. Gdybym z nim siedziała, miałaby na sobie coś odrobinę skandalicznego - plażową sukienkę odsłaniającą plecy, lecz zakrywającą ramiona albo habit po szyję rozcięty z boku dość wysoko, by na ułamek sekundy ukazać wścibskim oczom kształtne udo; ewentualnie kokieteryjny kapelusz, pozwalający dojrzeć jedno zielone oko, podczas gdy drugie kryłoby się zalotnie. Ta ostatnia myśl zwróciła jego uwagę na kobietę w słomkowym kapeluszu, siedzącą kilka stolików dalej. Nigdy jej tu nie widział, a była z pewnością warta uwagi, zwłaszcza w gorące letnie popołudnie zakropione dwoma dżinami z tonikiem. Ze swojego miejsca nie dostrzegał jej twarzy, zaledwie czubek podbródka. Miała szczupłe ramiona i zgrabne dłonie pozbawione jakichkolwiek ozdób. Lan patrzył, jak sączy przez słomkę mocno spieniony koktajl. Ten widok, w połączeniu z myślą o własnej żonie, obudził w nim znajome podniecenie. Jaka szkoda, że Jessie była tak daleko! Wymarzona pogoda, żeby iść na plażę, pocić się, pływać, otrzepywać z piasku i smarować nawzajem olejkiem do opalania po całym rozgrzanym ciele. Nieznajoma musnęła wargami sterczącą Z kieliszka słomkę. Pragnął jej. Pragnął Jessie. Doczekał się cannelloni, ale nie był to dobry wybór. Za tłuste, za gorące i za dużo. Powinien był zamówić sałatkę. Po kilku kęsach z bólem serca poprosił o kawę. Dzień był Zbyt upalny, żeby wiele od siebie wymagać. O ileż prościej pozwolić sobie na drobne szaleństwo. Przynajmniej w wyobraźni; to wszak nieszkodliwe. U Enrica zawsze czuł się znakomicie. Tu się relaksował, obserwował ludzi, spotykał znajomych pisarzy i podziwiał kobiety. Bez szczególnego powodu zamówił trzeciego drinka. Rzadko pił cokolwiek poza białym winem, ale dżin był zimny i orzeźwiający. W zazwyczaj chłodnym klimacie taki upał przyprawiał o dziwny zawrót głowy. Tłum u Enrica przypływał i odpływał, szukał miejsc na tarasie, nie w ciemnym, ozdobionym pluszami wnętrzu. Biznesmeni uwalniali szyję z krawatów, modelki przybierały wdzięczne pozy, artyści gryzmolili coś na skrawkach papieru, poeci dowcipkowali, uliczni muzycy zagłuszali szum przejeżdżających samochodów. Przypominało to pierwszy dzień wakacji. Bary topless drzemały z wyłączonymi neonami, czekając zmierzchu. Tu wrzało prawdziwe życie. Świeże, mające posmak hazardu. Dziewczyna w kapeluszu nie uniosła głowy, kiedy Lan odszedł, ale spojrzała za nim, a potem wzruszyła ramionami i poprosiła o rachunek. Zawsze mogła wrócić, a kto wie... Lan był już wstawiony, choć nie na tyle, aby było to widać. Zanucił fragment "Ode to a Faceless Beauty", sadowiąc się za kierownicą samochodu ,Jessie. O ileż chętniej wpasowałby się w jej piękne ciało! Był nieznośnie podniecony. Czerwonego ,,Morgana" prowadziło się z przyjemnością. Kiedy nacisnął pedał gazu, uznał, że był to diabelnie efektowny prezent dla bardzo efektownej kobiety. Wydał na niego całą zaliczkę na bajki. Wariactwo. Ale Jessie oszalała na punkcie tych czterech kółek, a Lan szalał za Jessie. Zawrócił i zatrzymał się na światłach niedaleko Enrica. Z prawej strony mignęło mu coś różowego. Słomkowy kapelusz zwisał teraz na palcu, a kobieta spoglądała w niebo. Szła w letnich pantoflach na wysokich obcasach, kołysząc lekko biodrami. Różowa sukienka opinała się na pośladkach, rude loki muskały jej twarz. Wyglądała ładnie i cholernie seksownie. Ile mogła mieć

lat? Dwadzieścia dwa? Lan znów poczuł uporczywą żądzę. Miedziane loki lśniły w słońcu. Miał ochotę ich dotknąć. Chciał jej wyrwać z dłoni kapelusz i uciec, żeby pobiegła za nim. Był w świetnym nastroju, a nie miał partnera do zabawy. Jechał za nią powoli. Dziewczyna obejrzała się i jej twarz pojaśniała nagle, jak gdyby nie spodziewała się, że znów go zobaczy i była teraz przyjemnie zaskoczona. Uśmiechnęła się, lekko wzruszając ramionami. Przeznaczenie. A zatem to będzie dzisiaj. Dobrze, że tak się ubrała. Zwolniła, czując na sobie jego gorący wzrok. Lan zatrzymał się i siedział w samochodzie, a ona stała na rogu i patrzyła na niego. Nie była tak młoda, jak sądził. Dwadzieścia sześć.., siedem lat? Ale wciąż świeża. Świeża i kusząca po trzech dżinach z tonikiem na prawie pusty żołądek. Przyglądała mu się czujnie, choć nieco drapieżnie. Obfity biust zaskakująco kontrastował z dziewczęcym rysunkiem ramion. - Czy my się znamy? - oparła kapelusz na wysuniętym biodrze. Spodnie lana natychmiast zrobiły się za ciasne. - Nie, nie sądzę. - Przyglądał mi się pan. - Tak? Przepraszam... Podoba mi się pani kapelusz. Odprężyła się. Odwzajemnił jej uśmiech, nieco już rozczarowany. Była starsza od Jessie, może nawet rok czy dwa starsza od niego. Z większej odległości wyglądała ślicznie, teraz złudzenie prysło. Przy skórze głowy widać było czarną linię odrostów. Ale gapił się na nią, to prawda. - Jeszcze raz bardzo przepraszam. Może gdzieś panią podwieźć? - Chętnie, dzięki. Za gorąco dziś na spacery. - Znowu się uśmiechnęła i pociągnęła za klamkę. Lan otworzył drzwi od wewnątrz Usiadła obok niego, odsłaniając kawałek uda. Ten widok nie był iluzją. - Dokąd? Milczała przez chwilę. - Róg Market i Dziesiątej. Nie sprawię kłopotu? - Jasne, że nie. Mam czas. Zaskoczył go ten adres. Dziwne miejsce na pracę, fatalne na mieszkanie. - Już do pracy? - spojrzała na niego pytająco. - Mniej więcej. Pracuję w domu. - Zazwyczaj nie był taki wylewny, lecz w jej towarzystwie czuł się skrępowany, zobowiązany do wyjaśnień. Używała ciężkich perfum, a sukienka opinała jej uda. Lan pragnął kobiety. Ale pragnął Jessie. A Jessie miała wrócić dopiero za dziesięć godzin. - Czym się zajmujesz? Miał już na końcu języka, że jest żigolakiem utrzymywanym przez żonę, ale jakoś się powstrzymał. - Jestem pisarzem - rzucił krótko. - Nie lubisz tego? - Uwielbiam. Skąd to pytanie? - Tak się jakoś skrzywiłeś. Bardziej ci do twarzy z tym chłopięcym uśmiechem. - Dziękuję. - Da nada. Niezły wóz - obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Dobrze skrojona markowa koszula, drogie buty. - Co to? MG? - Nie, ,,Morgan" - Słowa: "I należy do mojej żony" uwięzły mu w gardle. - A czym ty się zajmujesz? - Teraz jestem kelnerką u Kondora. Chciałam zobaczyć, jak wygląda to miejsce w dziennym świetle, dlatego przyszłam na lunch do Enrica. Zupełnie inni ludzie. I o tej porze trzeźwiejsi, niż kiedy ja mam z nimi do czynienia. Kondor nie słynął z przyzwoitej klienteli. Był to lokal typu "Original Topless" i Lan podejrzewał, że kobieta obsługuje klientów półnaga. Jeszcze raz wzruszyła ramionami, a potem uśmiechnęła się powoli. W jej oczach czaił się smutek, jakiś żal, zadawniony i natrętny. Raz czy dwa spojrzała na niego dziwnie. I znów Lan poczuł się skrępowany.

- Mieszkasz na rogu Market i Dziesiątej? - zapytał na odczepnego 1- Tak. W hotelu. A ty? Zawahał się; wypadało coś odpowiedzieć. Ale kobieta nie czekała, aż się zdecyduje. - Pozwól, niech zgadnę. ,Pacific Heights? - pytanie zabrzmiało z lekka oskarżycielsko. Skąd to przypuszczenie? - bez większego powodzenia starał się udać rozbawienie. Przyjrzał się jej, kiedy zatrzymali się na światłach. Mogła być sekretarką albo kimś, kto gra małą rólkę w filmie. Nie wyglądała tanio. Na jej twarzy malowało się zmęczenie. - Kochanie, z daleka czuć od ciebie Pacific Heights. - Nie dajmy się ogłupić zapachom. Poza tym nie wszystko złoto, co się świeci. - Lan dodał gazu i skręcił w Market Street. - Żonaty? Skinął głową. - Szkoda. Najlepsi zawsze są żonaci. - To źle? - posuwał się za daleko, ale dżin z tonikiem wzmógł jego wrodzoną ciekawość. - Czasami tak, czasami nie. Zależy od faceta. W twoim wypadku... kto wie? Podobasz mi się. - To mi schlebia. Jesteś atrakcyjną kobietą... Jak ci na imię? - Margaret. Maggie. - Ładne imię. Czy to tu, Maggie? - był to jedyny hotel W tym rejonie. - Tak, tu. Pięknie, prawda? Nie ma jak w domu. - Próbowała zatuszować zmieszanie nonszalancją i łan nagle stwierdził, że jej współczuje. Odrapany budynek wyglądał przygnębiająco. - Wejdziesz na drinka? W jej oczach wyczytał, że zrani ją odmowa, jemu zaś nie Chciało się wracać do domu i pracować. Do wyjazdu na lotnisko miał jeszcze dziewięć i pół godziny. Wiedział jednak, co może się zdarzyć, jeżeli przyjmie zaproszenie. Pozwolić na coś takiego w dniu powrotu Jessie byłoby podłością. wytrzymał trzy tygodnie. Powinien wytrzymać jeszcze to jedno popołudnie. Tyle że dziewczyna wyglądała tak samotnie, a dżin i upał zbierały swoje żniwo. W domu nie należało do niego nic oprócz pięciu szuflad rękopisów i nowej maszyny olivetti, którą dostał od Jessie. Książę małżonek. Żigolo. - Chętnie, jeśli zrobisz mi do niego kawę. Gdzie mogę zaparkować? - Najlepiej tuż przed wejściem. Tam nie ma zakazu. Kiedy wjeżdżał na krawężnik, dziewczyna zerknęła na tablicę rejestracyjną. Nietrudno było ją zapamiętać. Litery składały się w imię. Jessie, pomyślała. Odpowiednie imię dla tak przystojnego mężczyzny Rozdział II Jessie uśmiechnęła się słysząc, jak samolot ze zgrzytem wypuszcza podwozie. Zapięła pas, światełko nad głową zgasło i po raz ostatni zatoczyli koło nad płytą lotniska. Wyraźnie widziała jaśniejące w dole światła. Zerknęła na zegarek. Znała Jana na wylot. W tej chwili pewnie miota się po parkingu, przerażony, że nie zdąży na czas, by ustawić się przy wyjściu z rękawa. W końcu znajdzie miejsce i rzuci się pędem do budynku, a kiedy przed nią stanie, będzie zasapany, rozdygotany i szczęśliwy. Zawsze tak było. I to właśnie nadawało jej powrotom do domu niepowtarzalny klimat. Miała wrażenie, że od wyjazdu minął okrągły rok. Na szczęście kupiła mnóstwo świetnych rzeczy. Wiosenna kolekcja będzie fantastyczna: delikatne pastele, miękkie wełny skrojone blisko ciała,

rozbielone kraty, jedwabne bluzki o szerokich rękawach i te cudowne zamsze. Jessie nigdy nie potrafiła się oprzeć zamszowym fatałaszkom. To będzie dobra wiosna dla butiku. Zamówione towary zaczną spływać dopiero za trzy łub cztery miesiące, ale sama myśl o nich przyprawiała Jessie o miły dreszczyk podniecenia. Miała je wyryte w pamięci. Projekt wiosennej kolekcji był gotowy. Zawsze planowała wszystko na długo naprzód; lubiła wiedzieć, co ją czeka. Świadomość, że zarówno jej praca, jak i życie prywatne potoczy się po ustalonych, przewidywalnych torach, dawała jej poczucie bezpieczeństwa. W październiku wybierali się z Lianem do Karmelu. Święto Dziękczynienia mieli spędzić z przyjaciółmi, Boże Narodzenie na nartach nad jeziorem Tahoe, a potem umyślili sobie na krótko wyskoczyć do Meksyku, żeby się trochę opalić. Później zaś rozpocznie się sprzedaż wiosennej kolekcji. Wszystko było dokładnie zaplanowane, podobnie jak podróże, posiłki, garderoba. Mogła sobie na to pozwolić: miała dobrze prosperującą firmę, niezawodne współpracownice i męża, na którym zawsze mogła polegać. W jej życiu było bardzo niewiele zmiennych i to w nim najbardziej lubiła. Zapewne dlatego nigdy nie marzyła o dziecku: byłoby to coś, nad czym nie mogłaby do końca zapanować. We dwójkę żyło im się o wiele łatwiej; nikt z nią nie rywalizował o uczucia lana. Jessie nie znosiła konkurencji. Kola samolotu dotknęły pasa i Jessie przymknęła oczy. len... Jakże się za nim stęskniła przez ostatnie tygodnie! W ciągu dnia miała mnóstwo pracy, wieczorami spotykała się z różnymi ludźmi, lecz gdy późną nocą wracała do hotelu, przeważnie znajdowała jeszcze czas, żeby do niego zadzwonić. Nie mogła przecież wyciągnąć ręki i dotknąć go, wtulić się w jego ramiona. Nie mogła śmiać mu się w nos, łechtać go po piętach ani stanąć za nim pod prysznicem i czubkiem języka zbierać krople wody z jego usianych śmiesznymi piegami pleców. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, z trudem nakazując sobie jeszcze trochę cierpliwości. Miała ochotę się zerwać i biec do niego - już, natychmiast. Może komuś trudno byłoby w to uwierzyć, ale w jej życiu nie było innych mężczyzn. Jan bił wszystkich na głowę. Był inteligentniejszy i bardziej seksowny, czulszy i bardziej kochający. Doskonale rozumiał, czego oczekuje, i sam potrafił zaspokoić większość jej potrzeb. W ciągu siedmiu lat małżeństwa Jessie straciła kontakt z większością swoich nowojorskich znajomych, a w San Francisco nie znalazła nowych. Nie odczuwała braku koleżanek, powiernic, "najlepszych" przyjaciółek. Miała lana. To on był jej najlepszym przyjacielem, kochankiem, a po śmierci Jaka zastąpił jej również brata. Co z tego, że - jak podejrzewała - od czasu do czasu pozwalał sobie na mały skok w bok? Nie chełpił się podbojami i oszczędzał jej uczucia. Potrafiła to uszanować. A zresztą podejrzenia to nie to sarno co pewność. Podobnie funkcjonowało małżeństwo jej rodziców, a przecież było szczęśliwe przez wiele lat. Na ich przykładzie Jessie nauczyła się, że o pewnych rzeczach się nie mówi, aby nie ranić drugiej osoby. Podstawą dobrego małżeństwa jest szacunek, a czasem przejawia się on właśnie tym, by przemilczeć to, czego świadomość niczego nie naprawi. Kiedy przyszła na świat, rodzice nie byli już młodzi: matka dobiegała czterdziestki, a ojciec skończył czterdzieści pięć lat. I może właśnie dlatego, że w chwili ślubu oboje byli już dojrzałymi ludźmi, żywili do siebie głębszy szacunek niż większość małżeńskich par. Nie starali się zmieniać siebie nawzajem. Dla Jessie była to cenna lekcja. Umarli niemal jednocześnie, a na rok przed ich śmiercią zginął w Wietnamie młodszy brat Jessie, Jakie. Została sama. Na szczęście był przy niej Lan... Ilekroć o tym myślała, czuła zimny dreszcz. Umarłaby bez niego, tak samo jak umarł ojciec, kiedy odeszła matka. Teraz on był dla niej wszystkim. To on tulił ją w nocy, kiedy miała zły sen. On ją rozśmieszał, kiedy coś dotknęło ją zbyt głęboko. Pamiętał wszystkie chwile, które miały dla niej znaczenie, rozumiał jej język i śmiał się z jej najgorszych dowcipów. Znał ją. Była jego kobietą, a równocześnie jego małą dziewczynką. Jeśli więc nawet czasami ją zdradzał, nie miało to znaczenia, dopóki był przy niej. A był zawsze. Posłyszała świst odsuwanych drzwi. Pięciogodzinny lot dobiegł końca, pora wracać do domu. Ludzie stłoczyli się w przejściu między rzędami foteli. Jessie sięgnęła po płaszcz, drugą ręką wygładzając nieco zmięte spodnie. Były z beżowego zamszu, który cudownie harmonizował z jedwabną koszulą w karmelowym odcieniu. Zielone oczy Jessie jaśniały w opalonej twarzy, blond

włosy gęstą grzywą spadały jej na ramiona. Jaskrawo pomarańczowy płaszczyk również był zamszowy. Kupiła go w Nowym Jorku, bo Lan uwielbiał ją w ciepłych kolorach. Uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo mu się spodoba. I na pewno będzie zachwycony tym swetrem, który sprawiła mu u Pierre"a Cardina. Lubiła go rozpieszczać. Wyprzedzało ją trzech biznesmenów i grupka tłoczących się kobiet, ale przy wzroście Jessie rzut oka ponad głowami rozgdakanych pań nie sprawiał najmniejszej trudności. Lan stał tuż przy wejściu z szerokim uśmiechem na twarzy. Pomachała do niego; uniósł dłoń na powitanie i zaczął zręcznie przedzierać się przez tłum. W końcu porwał ją w ramiona. - Nareszcie!... Dziewczyno, wyglądasz cudownie! - pochylił się ku niej z uszczęśliwioną miną i pocałował ją w usta. Teraz czuła się już jak w domu. - Miło cię znów dotknąć - powiedziała głaszcząc go po twarzy, gładkiej i pachnącej cytryną. - Jessie, żebyś ty wiedziała, jak ja za tobą tęskniłem... Z powagą przytaknęła ruchem głowy. Ona tęskniła za nim co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej - Jak książka? Nieźle. - Mówili krótkimi frazami jak ludzie, którzy rozumieją się w lot. Nie musieli używać wielu słów. Lan podniósł jej wielką skórzaną walizę. - No, laleczko, jedziemy do domu. Ujęła go pod rękę i wyszli z lotniska długimi, równymi, idealnie zgranymi krokami. Włosy Jessie rytmicznie omiatały ramię męża. - Przywiozłam ci prezent. Uśmiechnął się. Zawsze przywoziła mu prezenty. - Widzę, że sobie także. Bombowy płaszcz. - Naprawdę ci się podoba? Nie uważasz, że jest kiczowaty? Mnie się wydawał trochę za krzykliwy - Na tobie wygląda dobrze. W ogóle we wszystkim ci do twarzy - Jesteś podejrzanie miły. Co przeskrobałeś? Rozbiłeś Samochód? - Coś podobnego! Czy tak wita męża kochająca żona? - Rozbiłeś? - Nie, zamieniłem na hondę, ale jednośladową. Pomyślałem, że wolałabyś mieć motocykl. - Dzięki za troskę. Już się nie mogę doczekać pierwszej jazdy. A teraz spójrz mi w oczy: da się go wyklepać? - Wyklepać! Trzeba ci wiedzieć, moja pani, że twój wóz jest nie tylko w idealnym stanie, ale również czy s ty, czego nie dało się o nim powiedzieć, kiedy wyjeżdżałaś. Cały się wprost kleił! - Wiem... - lessie zwiesiła głowę, a łan wyszczerzył radośnie wszystkie zęby - Powinna się pani wstydzić, pani Clarke, ale i tak panią kocham - pocałował ją w czubek nosa. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Zgadnij, co ci mam do powiedzenia. - Ile razy mogę zgadywać? Raz. Też mnie kochasz? Zgadłeś! - zachichotała. Co dostanę w nagrodę za poprawną odpowiedź? - Mnie. - Doskonale. Biorę. - Jakże się cieszę, że już jestem w domu! - westchnęła. Przystanęli przy taśmie czekając, aż ukaże się reszta bagażu. Lan widział ulgę w jej oczach. Nie cierpiała latać samolotem w ogóle nie cierpiała wyjazdów. Bała się, że nie wróci albo że pod jej nieobecność on zginie w wypadku samochodowym. Od śmierci rodziców bała się niemal wszystkiego. Nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po utracie brata, kiedy dotknął ją następny cios. Czasami Tan zastanawiał się, czy nie skończy się to chorobą. Łęki, histerie, nocne koszmary...

Jessie przestała przypominać dziewczynę, jaką kiedyś znał. Nagle stała się zupełnie od niego zależna. Przy okazji uzależniała i jego - na przykład zdołała go namówić, by rzucił pracę i poświęcił się wyłącznie pisarstwu. Stać ją było na to, żeby ich utrzymać. Tyle tylko że Lan wcale nie był pewny, czy on może sobie na coś takiego pozwolić. Na razie jednak układ zdawał egzamin, a Jessie poczuła się znacznie pewniej. Patrzyła na niego z uśmiechem.-Czekaj, niech no tylko dowiozę cię do domu... - Masz niecne zamiary? - Mowa! Będziesz w siódmym niebie! - Nie wątpię! Ściągali na siebie spojrzenia, czasem nie pozbawione zawiści. Byli piękną parą, która miała od życia wszystko. Taki widok rzadko uchodzi uwagi. Widząc swojego ,,Morgana", Jessie uśmiechnęła się z durną. - Wygląda jak nowy! Coś ty z nim zrobił? - Umyłem. Powinnaś czasem spróbować. Efekt gwarantowany! - Och, bądźże już cicho! - zamachnęła się na niego żartobliwie, ale Lan uchylił się i złapał ją za rękę. Zamiast mnie bić, wsiadaj do wozu, amazonko - klepnął ją w pośladek i otworzył przed nią drzwi. - Nie nazywaj mnie tak, ty nędzny wyskrobku! - Czy mnie uszy nie mylą? - nasrożył się Lan. - Pani, jak śmiałaś mnie tak zelżyć? -porwał ją z ziemi i bez pardonu wrzucił na fotel. - 0! A pozwolę sobie zaznaczyć, że to nie przelewki, dźwignąć z ziemi taką herod-babę! - jesteś podły! Oboje wiedzieli, że Jessie nie ma kompleksów na punkcie swego wzrostu. Była nawet z niego zadowolona. - Zresztą mam wrażenie, że ostatnio zaczynam się kurczyć - dodała. - Coś takiego! Zjechałaś poniżej dwóch metrów? - Lin parsknął śmiechem, przymocowując bagaż na tyle samochodu. Idź do diabła. Doskonale wiesz, że mam tylko metr osiemdziesiąt, a przy ostatnim mierzeniu wyszło mi nawet metr siedemdziesiąt dziewięć! - Widocznie znów mierzyłaś się na siedząco. Wsunął się za kierownicę i zajrzał jej głęboko w oczy. - Dobry wieczór, pani Clarke. Witamy w domu! - Witaj, kochanie. Cieszę się, że wróciłam. Lan przekręcił kluczyk w stacyjce, a Jessie zrzuciła z ramion Płaszcz i podwinęła rękawy. - Cały dzień było tak ciepło? - Było wściekle gorąco, słonecznie i w ogóle wspaniale. A jeżeli jutro też tak będzie, wybierzemy się razem na plażę. Możesz zadzwonić do butiku i powiedzieć, że gwałtowne opady śniegu uziemiły cię w Chicago. - Opady śniegu we wrześniu? Jesteś stuknięty. Poza tym, kochanie, naprawdę nie mogę - zaprotestowała niepewnie. - Możesz, możesz. Porwę cię, jeśli będę musiał. - No to może trochę się spóźnię. - Wyśmienity pomysł - Lan uśmiechnął się zwycięsko zwolnił sprzęgło - Naprawdę było tak ładnie? - Ładniej niż myślisz. A byłoby jeszcze ładniej, gdybyś tu była. Zjadłem dziś lunch u Enrica i przez cały czas łamałem sobie głowę, co ze sobą począć do twojego przyjazdu. - Jestem pewna, że znalazłeś sobie zajęcie. W głosie Jessie nie było złośliwości, a wyraz twarzy lana nie zmienił się nawet na jotę. - E, takie tam nudy - odparł. Rozdział III

- Jessie, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. - I wzajemnie - oparła mu na brzuchu potarganą głowę. Obudzili się niedawno - na tyle, żeby raz się kochać. - Nie może być wzajemnie, głuptasku. Nie jestem piękną kobietą. - Ale jesteś wspaniałym mężczyzną. - Co za romantyzm! Jesteś wprost stworzona na muzę jej literata. Uśmiechnęła się, a on delikatnie powiódł palcem wzdłuż kręgosłupa. - Nie rób tego, kochanie, bo będziesz miał kłopoty - zaciągnęła się papierosem, którego palili na spółkę, i usiadła, żeby go pocałować - O której idziemy na plażę, najdroższa? - Kto powiedział, że idziemy na plażę? Muszę wpaść do butiku. Nie było mnie trzy tygodnie. - Więc jeden dzień nic tu nie zmieni. Obiecałaś, że dzisiaj pójdziesz ze mną na plażę. - Lan zrobił nadąsaną minę. - Nic podobnego. - Z całą pewnością tak było. No, może prawie. Powiedziałem, że cię porwę, i dałbym głowę, że spodobał ci się ten pomysł. Roześmiała się, mierzwiąc mu dłonią włosy. Był niemożliwy. Duży chłopiec. Ale jaki piękny! Nigdy nie mogła mu się oprzeć. - Jesteś straszny. Muszę iść do pracy. - Robisz problem tam, gdzie go nie ma. Zadzwoń do dziewcząt, powiedz im, że będziesz jutro, i jedziemy. Jak mogłabyś zmarnować taki dzień, na miłość boską? Zarabiając na życie. Zmarszczył brwi. Nie lubił takich uwag. Sugerowały, że on nie zarabia na życie. - A może pójdę zaraz i szybciej skończę? - Szybciej, czyli tuż przed zmierzchem? Jessie, jesteś zakałą towarzystwa. Właśnie tak. Zakałą towarzystwa. - Obiecuję, że wyjdę ze sklepu o pierwszej - rzuciła przez ramię, idąc nago do kuchni. - Lepsze to niż nic. Chryste, jaką masz śliczną pupę. Zeszczuplałaś. Uśmiechnęła się i posłała mu całusa. - O pierwszej, obiecuję. Lunch zjemy w domu. - Czy to znaczy to, co myślę, że znaczy? Jessie skinęła głową z filuterną miną. - Dobrze. O wpół do pierwszej jestem pod "Lady J." "Lady J." mieściła się na parterze biało-żółtego wiktoriańskiego domu przy Union Street. Szyld zastępowała grawerowana mosiężna tabliczka. Dwa razy w miesiącu Jessie sama zmieniała dekorację w szerokiej witrynie. Ceniła efektowną prostotę i teraz, wprowadzając ,,Morgana" na podjazd, zerknęła w okno, żeby sprawdzić, co wymyśliły dziewczęta w czasie jej nieobecności. Wystawę zdobiła tweedowa spódnica, prosta bluzka w kolorze wielbłądziej wełny, bursztynowe paciorki i rudy żakiecik udrapowany na zielonym aksamitnym krześle. Wyglądało to doskonale; miało klimat jesieni. To, że dopiero zaczynało się babie lato, nie miało znaczenia. Nikt nie kupował odzieży na babie lato. Kupowano na jesień. Zamówione w Nowym Jorku towary kłębiły jej się w głowie, kiedy wyciągała walizki z samochodu i biegła do drzwi. Były otwarte; dziewczęta wiedziały, że przyjdzie wcześniej. - Proszę, proszę, kogóż to widzimy! Zina! Jessie wróciła! - drobna dziewczyna o orientalnej urodzie klasnęła w dłonie i skoczyła na równe nogi, mierząc Jessie zachwyconym spojrzeniem. - Wyglądasz fantastycznie! Stanowiły ciekawą parę. Jasna, prosta uroda Jessie ostro kontrastowała z delikatnym wdziękiem

Japonki. - Kat! Obcięłaś włosy! - Jessica cofnęła się o krok. Miesiąc temu lśniące czarne włosy Kat zwisały do pasa, chyba że związała je w kok. Teraz ledwie zasłaniały uszy. - Do szału mnie doprowadzało upinanie ich. Jak ci się podobam? - wykonała piruet, pozwalając włosom rozkołysać się wokół głowy. Ubrana była jak zwykle na czarno, co podkreślało jej gibkość. Między innymi ten koci wdzięk był przyczyną, dla której Jessie nazywała ją "Kat". Na imię miała Katsuko, co znaczy "pokój". - Szaleńczo! Dalsze słowa Jessie utonęły w przeraźliwym okrzyku: - Hurra! Wróciłaś! To była Zina. Kasztanowłosa, ciemnooka i zmysłowa. W przeciwieństwie do koleżanek natura obdarzyła ją dość obfitym biustem, a jej usta mówiły, że kocha mężczyzn i śmiech. Do tego miała wspaniałe zgrabne nogi. Mężczyźni padali trupem, kiedy kręciła biodrami, ona zaś uwielbiała ich drażnić. - Widziałaś, co Kat zrobiła z włosami? - Zina mówiła takim tonem, jak gdyby zwiastowała tragedię wszechczasów. - Ja bym płakała przez rok. - Uśmiechnęła się, potrząsając własnymi krótkimi loczkami. - Jak było w Nowym Jorku? - Pięknie, cudownie, strasznie, brzydko i gorąco. Ale ubaw miałam przedni. Poczekajcie, aż zobaczycie, co kupiłam. - Jakie kolory? - Jak na osobę ubierającą się niemal wyłącznie w czerń i biel, Kat miała ogromne wyczucie gorących barw. Umiała je mieszać, kontrastować, łączyć. Nie była ich tylko w stanie nosić. - Wszystko pastelowe, a takie piękne, że padniecie z wrażenia - Jessica dumnie przeszła się po grubym beżowym dywanie. - Kto zrobił wystawę? Jest śliczna. - Zina - Kat prędko wyrzekła się chwały na rzecz przyjaciółki. - Dobry pomysł z tym krzesłem, prawda? - Prawda. Widzę, że nadal tworzycie towarzystwo wzajemnej adoracji, drogie panie. Czy od mojego wyjazdu zarobiłyśmy jakiś mamy grosz? - Jessie opadła na swój ulubiony skórzany fotel, tak głęboki, że mogła swobodnie wyciągnąć nogi. To na nim panowie zazwyczaj czekali, aż ich damy załatwią sprawunki. - Zarobiłyśmy całe mnóstwo pieniędzy. W każdym razie przez pierwsze dwa tygodnie. Ten był gorszy; pogoda za dobra - zameldowała szybko Kat, przypominając Jessie, że ma tylko cztery godziny na pracę, zanim Lan porwie ją na plażę. .Zina wręczyła jej filiżankę czarnej kawy, z którą Jessie ruszyła na oględziny. Kolekcja jesienna, zakupiona pięć miesięcy wcześniej, doskonale prezentowała się na tle beżowo-brązowych wełen i skór. Dwie ściany butiku wyłożone były lustrami, w każdym kącie kipiał gąszcz roślin. Zielone gałązki pięły się pod sufitem, podświetlone przez zamaskowane lampy. Jak tam idzie duńszczyzna? - Oprócz spódnic i swetrów w pełnej gamie czerwieni duńska kolekcja obejmowała też cudownie miękkie płaszcze w soczystym wiśniowym odcieniu, w których kobiety rozkwitały jeszcze efektowniej niż w futrach. lessie zamówiła jeden specjalnie dla siebie. - Całkiem nieźle - stwierdziła Zina. - A co u lana? Nie Widziałyśmy go od tygodni. Jan pojawił się raz, aby zrealizować czek, nazajutrz po wyjeździe Jessie. Pracuje nad nową książką. Zina uśmiechnęła się ciepło i skinęła głową. Lubiła go. Kat nie mogłaby z czystym sumieniem powiedzieć tego samego. Ale Kat wciąż myślała na sposób nowojorski. Była w tym mieście szefową działu zakupów odzieży sportowej, dopóki zmęczona ciągłym napięciem nie zdecydowała się przeprowadzić do San Francisco. W ciągu tygodnia dostała pracę w "Lady J." i była z niej równie zadowolona, jak Jessie z jej kwalifikacji. Prowadziła też książki rachunkowe, wiedziała więc, jaki procent dochodów Jessie wydaje jej mąż.

Przez pół godziny gawędziły przy kawie. W tym czasie Katsuko pokazała Jessie kilka wycinków prasowych, gdzie była mowa o "Lady J.", Zina wspomniała o dwóch nowych klientkach, które praktycznie wykupiły cały sklep. Dyskutowały też o planach pokazu, który Jessie miała zamiar urządzić, zanim wyjedzie w październiku do Carmelu. Kat już miała kilka świetnych pomysłów. Wszystkie trzy doskonale się uzupełniały i razem stanowiły imponujący zespół. Butik nie ucierpiał pod nieobecność właścicielki, bo dziewczęta szanowały swoją pracę. Jessie dobrze płaciła, miały rabat na zakup fantastycznych łaszków i dobrą szefową, a to już była rzadkość. Kat miała za sobą trzy jędze - jedną gorszą od drugiej - Zina zaś długi szereg podejrzanych facetów, którzy żądali, aby pisała na maszynie, stenografowała i świadczyła usługi łóżkowe - niekoniecznie w tej właśnie kolejności. Jessica była wymagająca, ale z siebie dawała tyle samo, a często więcej. Uczyniła z "Lady J." kwitnący interes i oczekiwała, że pomogą jej utrzymać ten stan. Nie było to trudne zadanie. O każdej porze roku Jessie potrafiła tchnąć w szmatki nowe życie, co zapewniało jej wierną klientelę. "Lady J." była solidna niczym skała, tak jak sama Jessica i wszystko dookoła niej. - Chyba wezmę się za pocztę. Dużo tego? - Nie jest tragicznie. Zina odwaliła najgorszą robotę: listy od pań, które były tu w marcu i zastanawiają się, czy ten żółty golfik jeszcze jest w sprzedaży. I tym podobne bzdury. Wszystko już załatwione. - Zina, kocham cię. - Zawsze do usług. - Zina wykonała głęboki ukłon, aż jasnozielona wycięta bluzka napięła się pod ciężarem jej piersi. Kiedyś z niej pokpiwały, lecz minęło im. Każda z nich na swój sposób była bardzo pociągająca. Jessie zniknęła w biurze na zapleczu i z zadowoleniem 0ejrzała się wokoło. Rośliny kwitły, listy były starannie posegregowane i ułożone, rachunki popłacone. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wszystko jest w porządku. Musiała tylko odrobić obowiązkową lekturę. Była w połowie, kiedy w drzwiach stanęła Zina z zagadkowym wyrazem twarzy. - Jakiś człowiek chce się z tobą widzieć. Mówi, że to pilne. Jej mina świadczyła, ze nie był to zwykły klient i nie przyszedł nic kupić. - W jakiej sprawie? - Nie powiedział. To jego wizytówka. - Zina podała jej biały kanonik. William Houghton. Inspektor. Policja San Francisco. Jessie nic z tego nie rozumiała. - Czy coś się zdarzyło pod moją nieobecność? do sklepu? - Może nie chciały jej martwić już wolały odczekać i powiedzieć jej później - Nie, Jessie. Naprawdę nic się nie zdarzyło. Nie mam pojęcia, o co może mu chodzić. - Nowoorleański akcent Ziny brzmiał dziecinnie, kiedy była zmartwiona. Ja też nie. Wprowadź go, to zobaczymy Pilotowany przez ubraną w obcisłe spodnie Zinę inspektor najwyraźniej był pod wrażeniem. Pan Houghton? - Jessica wstała i widać było, że jej wzrost dopełnił zestawu silnych wrażeń, jakim został dziś poddany policjant. - Jestem Jessica Cłarke. - Chciałbym porozmawiać z panią na osobności. - Proszę bardzo. Napije się pan kawy? - Policjant Potrząsnął głową, wskazała mu więc krzesło i sama usiadła. W czym mogę pomóc, inspektorze? Panna Nelson mówiła, Zt to coś pilnego o Tak, to prawda. Czy to pani ,,Morgan" stoi na zewnątrz? Jessica skinęła głową. Pod jego ostrym spojrzeniem zrobiło jej się słabo. Pewnie Lan znowu zapomniał zapłacić mandat. Już raz musiała wyciągać go z aresztu z powodu głupich dwustu dolarów. W San Francisco policjanci nie patrolują ulic po próżnicy. Jeśli lekceważysz czerwone światło - płać, a jak nie, idziesz za kratki. - Owszem. Moje imię jest na tablicy rejestracyjnej. - Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że ręka jej nie zadrży, kiedy będzie zapalać papierosa. Co za absurd. Nie zrobiła nic złego, ale w samym słowie "policja" było coś, co budziło poczucie winy, przerażenie, panikę. - Jeździła nim pani wczoraj? - Nie, wczoraj byłam w Nowym Jorku w interesach. Przyleciałam późnym wieczorem. - Jakby

musiała dowodzić, że przebywała poza miastem, i to całkiem legalnie. Gdyby Lan tu był... W takich sytuacjach radził sobie o wiele lepiej niż ona. - Kto jeszcze jeździ tym samochodem? Nie: "Czy ktoś jeszcze?", tylko: "Kto jeszcze?" - Mój mąż - ścisnęło ją w dołku na wspomnienie lana. - Czy używał go wczoraj? - Inspektor Houghton zapalił papierosa i spojrzał na nią taksująco. - Ma swój samochód. Tym przyjechał po mnie na lotnisko. Prosiłam go o to przez telefon. Houghton skinął głową. - Kto jeszcze mógł go używać? Brat? Kolega? Przyjaciel? - jego oczy błysnęły znacząco i Jessie poczuła złość. - Jestem mężatką, inspektorze. I nikt nie jeździ moim samochodem. - Niby się odcięła, ale coś w twarzy Houghtona mówiło jej, że nie odniosła zwycięstwa. - Samochód zarejestrowany jest na adres sklepu... Sklepu! Butiku, ty baranie, butiku! - . . .Zakładam, że jest pani jego właścicielką? - Zgadza się. O co właściwie chodzi, inspektorze? - wydmuchnęła dym i spojrzała mu w oczy. Jej dłoń drżała lekko. Coś było nie tak. - Chciałbym porozmawiać z pani mężem. Czy mogłaby mi pani podać adres jego firmy? - inspektor wyjął pióro i wyczekująco pochylił się nad swoją wizytówką. - Czy chodzi o mandat za parkowanie? Znam mojego męża... cóż, jest zapominalski - uśmiechnęła się kokieteryjnie, lecz nie pomogło. - Nie chodzi o parkowanie. Gdzie pracuje mąż? - oczy policjanta były zimne jak lód. - W domu. To sześć przecznic stąd, na Vallejo. - Chciała mu zaproponować, że go podwiezie, nie zdobyła się jednak na taką śmiałość. Nabazgrała adres na firmowej wizytówce "Lady J." - Dziękuję. Będę w kontakcie. - Houghton wstał i podszedł do drzwi. - Inspektorze, byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby wyjaśnił mi pan, o co chodzi. Popatrzył na nią zagadkowym spojrzeniem człowieka, który zadaje pytania, ale sam na nie nie odpowiada. - Pani Clarke, ja sam nie mam pewności, o co chodzi. Kiedy tę pewność zdobędę, dam pani znać. - Dziękuję. - Za co mu dziękowała? Niech to diabli! Wyszła za nim i zobaczyła, że wsiada do oliwkowego sedana. Za kierownicą siedział drugi mężczyzna. Jeździli zatem parami. Umieszczona z tyłu antena zakołysała się gwałtownie, kiedy skręcili w stronę Vallejo. - Co się stało? - Kat spochmurniała, a Zina była szczerze zmartwiona. - Cholera, sama chciałabym wiedzieć. Zapytał mnie tylko, kto jeździ samochodem, a potem powiedział, że chce porozmawiać z łanem. Założę się, że znowu zapomniał zapłacić mandat. W głębi duszy czuła jednak, że wcale nie o to chodzi. Houghton też tak stwierdził. W takim razie o co? Ładne powitanie! Wróciła do biura i zadzwoniła do domu. Zajęte. Potem weszła do sklepu klientka, Trish Barclay, i Jesąie musiała osobiście sprzedać jej futrzany żakiet z wystawy. Trish była jedną z ich najlepszych klientek, wypadało więc powściągnąć zdenerwowanie. Zanim wróciła do telefonu, minęło dwadzieścia pięć minut. Tym razem nikt nie podniósł słuchawki. Niemożliwe! Musiał tam być. Był w domu, gdy wychodziła... i kiedy ostatnio dzwoniła. Chryste, może to coś poważnego? Może miał wypadek i nic jej nie powiedział? Może ktoś został ranny? Ale przecież czegoś takiego by przed nią nie zataił. Telefon dzwonił bez przerwy, lecz nikt się nie odzywał. Może jechał już do niej. Minęła jedenasta. Przyszedł Nick Morris, który potrzebował czegoś ekstra dla żony; o mały włos zapomniałby o jej urodzinach i teraz na gwałt musiał wydać przynajmniej czterysta dolarów. Ta sekutnica nie była tego warta, Jessie jednak zajęła się Nickiem, bo go lubiła. Zanim opuścił sklep, obładowany stosem złocisto brązowych pudeł, weszła Barbara Fuller, potem Holly Jenkins, potem Joan Wilcox, apotem... minęło południe. lian nie dał znaku życia. Zadzwoniła jeszcze raz, ogarnięta już lekką paniką. Może był w drodze? Miał po nią wpaść przed pierwszą.

Kiedy do pierwszej się nie pokazał, zaczęło jej się zbierać na płacz. Co za koszmarny dzień! Problemy, napięcia i ci ludzie. Nie ma jak w domu. Gdzie jest Lan? I jeszcze ten bęcwał Houghton wypytuje ją o samochód. Kiedy Zina wyszła na lunch, Jessie schroniła się w biurze. Musiała przez chwilę być sama. Pomyśleć. Odetchnąć. Nabrać odwagi do zrobienia tego, przed czym się wzdragała. Był prosty sposób, żeby się dowiedzieć. Wystarczyło tam zadzwonić, zapytać, czy mają lana Powersa Clarke"a, i odetchnąć z ulgą, jeśli odpowiedź okaże się negatywna. Albo zabrać książeczkę czekową, wsiąść w samochód i znów go wyciągnąć, jeśli aresztowali go za naruszenie przepisów drogowych. Nic wielkiego. Wypiła jednak następną filiżankę kawy i wypaliła dwa papierosy, nim zdołała sięgnąć po słuchawkę. W informacji podano jej numer. Pałac Sprawiedliwości. Więzienie miejskie. To jakiś absurd. Czuła się jak idiotka i chciało jej się śmiać na myśl, co powie Lan, jeśli wejdzie w momencie, kiedy ona będzie dzwonić do więzienia. Będzie jej dokuczał przez tydzień. W słuchawce zaszczekał jakiś głos. Więzienie miejskie, przy telefonie sierżant Palmer. Jezu. Co teraz? Skoro już dzwonisz, zapytaj tego gościa, kretynko. - Hm... chciałabym się dowiedzieć, czy jest u was... pan Clarke. lan Powers Clarke. Za naruszenie przepisów drogowych. - Proszę przeliterować nazwisko - sierżant dyżurny zachował formalny ton. Naruszenie przepisów drogowych to poważna sprawa. - Clarke. Z "e" na końcu. łan. I-A-N C-L-A-R-K-E. - Zaciągnęła się papierosem. W drzwiach stanęła Katsuko proponując jej lunch. Jessica potrząsnęła energicznie głową i gestem poprosiła o zamknięcie drzwi. Od paru godzin, od wizyty inspektora Houghtona, nerwy miała napięte jak postronki. Po nie kończącej się przerwie głos znów odezwał się w słuchawce: - Clarke. Tak, jest tutaj. Cóż, brawo. Teraz mogła odetchnąć. To przykrość, ale nie koniec świata. Przynajmniej wie, gdzie jest, i może go stamtąd zabrać w ciągu godziny. Zastanawiała się, ilu mandatów nie opłacił tym razem. Ale teraz powie mu, co o tym myśli. Omal nie osiwiała przez niego. A Houghton to łajdak. Dlaczego nie powiedział, że chodzi o mandat? - Aresztowano go przed godziną. W tej chwili jest przesłuchiwany. - W sprawie mandatów za parkowanie? - zdumiała się. To śmieszne, przechodzi wszelkie pojęcie. - Nie, proszę pani. W sprawie oskarżenia o napaść i gwałt. Jessie miała wrażenie, że sufit spada jej na głowę, a ściany wyciskają oddech z płuc. -Co? - Trzykrotny gwałt i napaść. - Dobry Boże. Czy mogę z nim pomówić? - dłonie drżały jej tak bardzo, że musiała oburącz chwycić słuchawkę. Śniadanie stanęło jej w gardle. - Nie. Wolno mu porozumieć się z adwokatem, a pani może go odwiedzić jutro, między jedenastą a czternastą. Nie wyznaczono jeszcze kaucji. W czwartek rozprawa wstępna. - Dyżurny przerwał połączenie, a ona siedziała z głuchą słuchawką w dłoni, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Kiedy Katsuko z kanapką w ręku otworzyła drzwi, ujrzała, że Jessie płacze. - Dobry Boże, co się stało? - Szefowa nigdy nie traciła panowania nad sobą, nie załamywała się, nie skarżyła... Przynajmniej nigdy nie widziały jej takiej w sklepie. - Nie wiem, co się stało. Ale to jest niewiarygodna, potworna, zupełnie idiotyczna pomyłka! - Jessie porwała kanapkę przyniesioną przez Kat i rzuciła nią przez pokój. Trzykrotny gwałt. I napaść. Co to ma znaczyć, do diabła? Rozdział IV - Dokąd

tak pędzisz? Jessie wyminęła wracającą z lunchu Zinę i wypadła na ulicę. - Spróbujcie sobie wyobrazić, że jeszcze nie wróciłam z Nowego Jorku - rzuciła przez ramię, wsiadając do samochodu. - Jadę do domu. Tylko do mnie nie dzwońcie. - Źle się czujesz? - zawołała za nią Zina, ale Jessica tylko potrząsnęła głową, wcisnęła sprzęgło, przekręciła kluczyk i wrzuciła wsteczny bieg. Zina weszła do butiku z oszołomieniem na twarzy, jednakże Kat nie była jej w stanie powiedzieć nic ponad to, czego sama była świadkiem. Jessie byla zdenerwowana; nie wiadomo dlaczego. Miało to coś wspólnego z poranną wizytą policjanta. Po południu w butiku panował zbyt duży ruch, aby miały czas na domysły. Katsuko podejrzewała, że chodzi o lana, Zina w ogóle nie wiedziała, co o tym sądzić. Po powrocie do domu Jessica jedną ręką chwyciła telefon, a drugą książkę adresową. Na kuchennym stole stała nie dopita filiżanka z kawą. Lan był w połowie śniadania, kiedy go aresztowano, a Jessie miała głębokie przeczucie, że Houghton dopilnował tego osobiście. Ciekawe, co na to sąsiedzi. Obok filiżanki leżal stosik zapisanych na maszynie kartek nowej książki. Żadnej wiadomości. Lan musiał być równie zaskoczony jak ona. Najwyraźniej oskarżenie było wyssane z palca. Przyczepili się do niewłaściwego człowieka. Za parę godzin cały ten koszmar się skończy i łan wróci do domu. Jessie uspokoiła się nieco. Nie powinna wpadać w panikę. Potrzebny im tylko adwokat. Pospiesznie przerzuciła książkę adresową. Miała szczęście - wbrew jej obawom Philip WaId nie wyszedł na lunch i mógł poświęcić jej chwilę czasu. Był szefem kancelarii adwokackiej, prawnikiem o doskonałej reputacji, którego oboje z Lanem darzyli szacunkiem. - Ale, Jessico, ja nie prowadzę spraw karnych. - A cóż to za różnica? - Niestety, spora. Potrzebny ci będzie dobry specjalista od spraw kryminalnych. - Na litość boską, przecież on jest niewinny! Potrzebujemy kogoś, kto wszystko wyjaśni i pomoże mu się z tego wyplątać. - Rozmawiałaś z nim? - Nie, nie pozwolili mi. Posłuchaj, Philipie, mam do ciebie prośbę. Jedź tam i pomów z Lanem. Po prostu porozmawiaj z nim. Przecież to jakiś absurd. W słuchawce zapadła cisza. - Dobrze, tyle mogę zrobić. Ale nie wezmę tej sprawy. Byłoby to nieuczciwe w stosunku do was. - Jakiej znowu sprawy? To zwyczajna pomyłka! - Orientujesz się, jak dotarli do Lana? - Nie wiem dokładnie, ale ma to coś wspólnego z moim samochodem. - Mają twoje numery rejestracyjne? - Tak. - No cóż, możliwe, że ktoś po prostu pomylił cyfry albo litery. Jessica nie odezwała się, lecz przyszło jej do głowy, że trudno pomylić z czymś imię "Jessie". Poczuła niepokój. Był to jedyny fakt, który burzył jej niezachwianą pewność. - Powiem ci, co zrobimy - odezwał się WaId. - Pojadę do aresztu, zobaczę się z Lanem, dowiem się, co się dzieje, a tobie tymczasem podam nazwiska paru obrońców w sprawach karnych. Skontaktuj się z nimi. Jeśli się na któregoś zdecydujesz, powiedz mu, że później do niego zadzwonię i przekażę mu dane. I nie zapomnij dodać, że dzwonisz z mojego polecenia. Jessie westchnęła głęboko. - Dziękuję ci, Philipie. Dzięki za pomoc. Podał jej nazwiska i przyrzekł wpaść zaraz po wizycie w więzieniu. Jessie rozłączyła się, usiadła nad zimną kawą i zaczęła po kolei wykręcać numery znajomych Philipa Wajda. W miarę upływu czasu coraz bardziej upadała na duchu. Pierwszego adwokata nie było w mieście. Drugi przez cały najbliższy tydzień był zajęty w sądzie i nie mógł się obarczać kolejną sprawą. Trzeci nie miał czasu nawet na rozmowę. Czwarty właśnie wyszedł. Za to piąty poświęcił jej nieco więcej uwagi. Jessice od razu nie spodobał się jego głos.

- Był już notowany? - Naturalnie, że nie! Jedyne przestępstwo, jakiego się kiedykolwiek dopuścił, to parkowanie na zakazie. - Zażywa narkotyki? Nie. - Pije? - Skądże, co najwyżej wino na przyjęciu. Chryste, ten facet z góry zakładał, że Lan jest winny. Słyszała to wyraźnie w jego głosie. - Od jak dawna zna tę kobietę? Czy był z nią wcześniej związany? - Nic nie wiem o tej kobiecie. A w ogóle to wszystko jest tragiczną pomyłką. - Skąd ta pewność? Drań. Jessie czuła, jak rośnie w niej nienawiść. - Znam mojego męża. - Czy ofiara go zidentyfikowała? - Nie wiem. Pan Waid ma się z nim spotkać. Kiedy wróci, przekaże panu wszystkie informacje. Kiedy wróci... z więzienia!... Boże drogi, lan jest w więzieniu, i to wcale nie sen, a ten przeklęty kauzyperda zadaje jej idiotyczne pytania! A kogo obchodzi, czy Lan znał tę kobietę? Ważne, żeby wrócił do domu, i to jak najszybciej. Czy ktokolwiek jest w stanie to zrozumieć? Jessie czuła dudnienie krwi w skroniach i bolesny ucisk w piersi. Najwyższym wysiłkiem nakazywała sobie spokój. - No cóż, młoda damo, sprawa przedstawia się następująco: wpakowali się państwo w kłopoty. Ale to dość interesujący przypadek... - rzekł prawnik, a Jessie jęknęła w duchu. - Dlatego też chętnie się nim zajmę. Pozostaje kwestia honorarium. Płatne z góry... - Z góry? - Jessie była zaskoczona. - Tak. To powszechna, jeśli nie wyłączna praktyka wśród moich kolegów po fachu. Muszę brać honorarium z góry, ponieważ kiedy wystąpię przed sądem w imieniu pani męża, zostanę zarejestrowany jako jego obrońca i zgodnie z przepisami nie będę już mógł odstąpić od sprawy niezależnie od tego, czy mi pani zapłaci, czy nie. A jeśli zapadnie wyrok skazujący, może się zdarzyć, że wystawi mnie pani do wiatru. Czy posiadają państwo jakiś majątek? łan miałby zostać skazany? Idiota! - Owszem, posiadamy majątek - wycedziła przez zęby. - Jakiego rodzaju? - Mogę panu zaręczyć, że pokryje należność. - Wolę się upewnić. Moje honorarium wyniesie piętnaście tysięcy dolarów. - Co?! Z góry? - Połowę chciałbym otrzymać przed rozprawą wstępną. A resztę zaraz po niej. - Ależ to niemożliwe! W ciągu dwóch dni nie uda mi się spieniężyć tęgo, co posiadam. - W takim razie nie będę mógł pani pomóc. - Bardzo panu dziękuję. - Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się powiesił, ale panika znów chwyciła ją za gardło. Na miłość boską! Czy nikt jej nie pomoże? Szósty prawnik z listy Philipa okazał się istotą ludzką. Nazywał się Martin Schwartz. - Wygląda na to, że macie państwo poważny problem, a w każdym razie ma go pani mąż. Czy pani zdaniem on to zrobił? Interesujące pytanie. Jessie poczuła wdzięczność do tego człowieka już choćby za to, że dopuszczał cień wątpliwości. Zawahała się na chwilę. Zasługiwał na przemyślaną odpowiedź. - Nie, nie sądzę. I to nie dlatego, że jestem jego żoną. Nie wierzę, że byłby zdolny do czegoś takiego. Lan nie jest tego typu człowiekiem. Poza tym nie musiałby uciekać się do gwałtu. - Wierzę pani. Ale ludzie czasami robią dziwne rzeczy, pani Clarke. I dla własnego dobra powinna się pani oswoić z tą myślą. Możliwe, że nie zna pani swego męża aż tak dobrze, jak się pani wydaje.

Wszystko było możliwe. Ale Jessie jakoś nie mogła w to uwierzyć. - Chętnie porozmawiałbym z panem Waldem, kiedy wróci z widzenia. - Bardzo byłabym panu za to wdzięczna. W czwartek ma się odbyć ta... no... rozprawa wstępna. Do tego czasu musimy znaleźć prawnika, a Philip twierdzi, że jego doświadczenie zawodowe nie kwalifikuje go do tego rodzaju sprawy. Sprawa... sprawa... sprawa... Na sam dźwięk tego słowa Jessikę przechodziły ciarki. - Philip to dobry fachowiec. - Wiem. Panie mecenasie... niezręcznie mi o tym mówić, ale... - Chodzi o honorarium? - No właśnie. - Jessica westchnęła głęboko, czując, jak żołądek zaciska jej się w ciasny supeł. - To rzecż do uzgodnienia. Postaram się być rozsądny. - Powiem panu szczerze: człowiek, z którym rozmawiałam, zanim zadzwoniłam do pana, żądał piętnastu tysięcy do czwartku. W tak krótkim terminie nie zdołałabym zgromadzić nawet połowy tej sumy. - Czy macie państwo jakieś aktywa? o Boże, nie! Znowu? - Owszem, mamy aktywa - odparła Jessie cierpko. - Mam Dom, samochód i firmę. Mój mąż też ma samochód. Ale nie damy rady sprzedać domu czy mojej firmy w ciągu dwóch dni. Schwartz zwrócił uwagę, że mówiła "moja" firma, nie "nasza". Zaciekawiło go, jaka jest "jego" profesja, jeśli w ogóle zarabia na swoje utrzymanie. - Nie chodzi mi o to, żeby od ręki wyzbywała się pani wszystkiego - rzekł spokojnie. - Pomyślałem tylko, że będzie potrzebne zabezpieczenie kaucji, jeśli oczywiście zarzuty zostaną podtrzymane, a o tym przekonamy się "dopiero w czwartek. Kaucja może być dość wysoka. Zresztą tym także będziemy się martwić później. Co się zaś tyczy mojego honorarium, uważam, że dwa tysiące przed rozprawą to rozsądna cena. Jeżeli dojdzie do procesu, zapłaci pani dodatkowo pięć tysięcy dolarów. Ale do tego czasu miną co najmniej dwa miesiące, a skoro jest pani znajomą Philipa, nie będę ponaglał. - Jessie przemknęło przez myśl, że ludzie nie będący znajomymi Philipa mieli w takiej sytuacji powody do zmartwienia. Poczuła, że ogarnia ją fala wdzięczności. - Co pani na to? Jessica, oszołomiona, lecz nieco spokojniejsza, wymamrotała, że się zgadza. Wymagania Schwartza były z pewnością o wiele przystępniejsze niż poprzedniego rozmówcy. Jeśli wyciągnie z konta wszystkie oszczędności, będzie mogła wpłacić od razu przynajmniej te dwa tysiące. Później - jeśli zajdzie taka konieczność - zajmą się zbieraniem pozostałych pięciu. W razie potrzeby zawsze może sprzedać samochód. Poza tym ma jeszcze biżuterię po matce, dotąd nietykalną. Nawet łan uważał ją za świętość. - Damy sobie radę. - Doskonale. Kiedy mógłbym się z panią spotkać? - Kiedy pan sobie życzy. - Wobec tego zapraszam jutro do kancelarii. Dziś wieczorem porozmawiam jeszcze z panem Waldem, a z samego rana odwiedzę pani męża. Czy moglibyśmy się spotkać o dziesiątej trzydzieści? - Naturalnie. - Świetnie. Wydobędę z policji odpis raportu i zorientuję się w faktach. Odpowiada to pani? - Oczywiście. Mam wrażenie, jakby ktoś zdjął mi z ramion tysiącfuntowy ciężar. Przyznam się panu, że wpadłam w panikę. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z tą stroną życia. Policji, kaucja, doniesienia, zarzuty, przesłuchania... Nie wiem, co się dookoła dzieje. Nie mam nawet pojęcia, co się naprawdę stało. - Niebawem się o tym przekonamy. Na razie niech się pani nie martwi. - Dziękuję, panie mecenasie. Bardzo panu dziękuję. - Do zobaczenia jutro. Jessica odłożyła słuchawkę i poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu. Schwartz był dla niej miły. Nareszcie ktoś potraktował ją przyzwoicie. Dotąd każdy obchodził się z nią obcesowo:

począwszy od inspektorów policji, którzy nie chcieli jej udzielić żadnej informacji, poprzez sierżantów z aresztu, którzy powiadamiali ją o zarzutach ciążących na jej mężu i odkładali słuchawkę, aż po adwokatów, którzy żądali piętnastu tysięcy dolarów w gotówce w ciągu czterdziestu ośmiu godzin... Dopiero teraz trafiła na kogoś, kto jest po prostu człowiekiem. A do tego, wedle słów Philipa, dobrym adwokatem. Łzy znaczyły gorące ślady na twarzy Jessiki. Musiała wziąć się w garść, zanim przyjedzie Wald. Philip Wald zjawił się o wpół do szóstej. Minę miał zasępioną, w jego oczach widać było znużenie. - Widziałeś się z Lanem? - Jessie czuła, że oczy znów zaczynają ją palić. Najwyższym wysiłkiem powstrzymywała łzy. - Widziałem. - Jak on się czuje? - Nieźle. Jest oszołomiony, ale nic mu nie dolega. Bardzo się o ciebie martwi. - Powiedziałeś mu, że u mnie wszystko w porządku? Ręce drżały jej gwałtownie. Kawa, którą wlewała w siebie przez cały dzień, pogorszyła tylko sytuację. Nie wyglądała na osobę, u której wszystko jest "w porządku". - Powiedziałem, że ty też się mocno przejęłaś, co w tych okolicznościach jest całkiem zrozumiałe. Może lepiej usiądźmy, Jessico. Nie podobał jej się ton Philipa, ale być może był po prostu zmęczony. Oboje mieli za sobą długi i ciężki dzień. Dzień, który zdawał się nie mieć końca. - Rozmawiałam z Martinem Schwartzem - oznajmiła. - Chyba weźmie sprawę lana. Miałam ci przekazać, że zadzwoni do ciebie wieczorem. - To dobrze. Myślę, że go polubicie. To doskonały adwokat, a przy tym bardzo miły człowiek. Wprowadziła Philipa do salonu, gdzie rozsiadł się na długiej białej otomanie, zwróconej w stronę okna. Jessica zajęła miejsce w miękkim zamszowym fotelu, stojącym obok starego mosiężnego stolika, który kupili z Lanem we Włoszech w czasie podróży poślubnej. Wciągnęła głęboko powietrze, wypuściła je z westchnieniem i zanurzyła stopy w kosmatym dywanie. Ten miły przytulny pokój dotąd zawsze przynosił jej ukojenie. Tu czuła, że jest w domu i nic jej nie zagraża... aż do dziś. Teraz miała wrażenie, że nic nie będzie już takie jak dawniej i że minęły wieki, odkąd po raz ostatni znalazła bezpieczną przystań w ramionach lana. Jej wzrok niemal odruchowo powędrował w stronę zawieszonego nad kominkiem niewielkiego portretu męża, który własnoręcznie namalowała przed laty. łan uśmiechał się na nim łagodnie. To było potworne. Dlaczego go tu nie ma? Nagle z bólem wspomniała uczucie, jakiego doświadczyła, kiedy po otrzymaniu depeszy ze sztabu marynarki porządkowała rzeczy Jake"a i natknęła się wśród nich na jego zdjęcie z lat szkolnych. Jakże przejmujący jest uśmiech człowieka, którego już nie ma! - Jessico? Spłoszona podniosła wzrok. Philip patrzył na nią ze współczuciem. Wydawała mu się rozkojarzona, jak gdyby myślami była daleko stąd. Zauważył, że spoglądając na portret miała na twarzy wyraz nieutulonej w bólu wdowy, półprzytomne, zasnute cierpieniem oczy. Cóż za historia! Zerknął w okno, a potem znów na nią, mając nadzieję, że przez ten czas Jessie dojdzie do siebie, choć mimo wszystko nie traciła panowania. Jej manierom trudno było cokolwiek zarzucić, tylko wyraz oczu pozwalał się domyślić, że ma strapienie. Waid nie był pewien, czy powinna w tej chwili wysłuchiwać szczegółów, ale nie miał wyjścia: musiał jej to opowiedzieć, od początku do końca. - Jessico, macie kłopoty. Uśmiechnęła się ze znużeniem i wierzchem dłoni otarła z policzka zabłąkaną łzę. - Delikatnie powiedziane - zażartowała blado. - A co, wydarzyło się coś nowego? Wald zignorował tę nieudaną próbę podniesienia nastroju. Chciał to już mieć za sobą. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby to zrobił. Ale sam przyznał, że wczoraj po południu spal z tą kobietą. Odbył z nią... stosunek - Wald wbił wzrok w prawe kolano, próbując zbić to niesmaczne słowo w długą, niewyraźną sylabę. - Rozumiem. Wcale nie rozumiała. Jak można było zrozumieć? Jan kochał się z jakąś kobietą. I ta kobieta

oskarżyła go o gwałt. Dlaczego ona, Jessie, nic nie czuła? Jakieś niewiarygodne, tępe odrętwienie okryło ją niczym gigantyczny kapelusz. Nie było w niej żadnej złości, nic, może szczypta żalu. Szkoda, że musiała to usłyszeć od obcego człowieka. Papieros wypalił się do filtra i zgasł jej w palcach, a Jessie wciąż czekała na dalszy ciąg. - Mówi, że wypił za dużo w czasie lunchu. Że nie było cię kilka tygodni, a on jest mężczyzną... Oszczędzę ci tego. Zauważył tę dziewczynę w restauracji. Po kilku drinkach wpadła mu w oko. - Poderwał ją? - te słowa wypowiadał za nią ktoś inny. Słyszała je, ale nie czuła odrętwiałych warg. Zupełnie jakby ktoś wyłączył jej usta, serce, mózg. Powstrzymała atak histerycznego śmiechu na myśl, co by było, gdyby miała pełny pęcherz; pewnie zmoczyłaby fotel, nie wiedząc nawet, że to robi. Czuła się jak po przedawkowaniu nowokainy. - Nie. Chciał wrócić do domu i popracować nad książką. Kiedy zatrzymał się na światłach, ona stała na rogu. J na swoje nieszczęście zaproponował, że ją podwiezie. Wsiadła i urok częściowo prysł; była starsza, niż sądził. Z raportu wynika, że ma trzydzieści lat, chociaż Jan zaklina się, że więcej. Podała mu adres hotelu na Market, a Janowi zrobiło się jej po prostu żal. Wszedł z nią, wypił drinka - miała w pokoju pół butelki Burbona - który, jak mówi, uderzył mu do głowy, no i... odbyli stosunek. Twarz Jessiki nie wyrażała żadnych uczuć; filtr papierosa wciąż tkwił w jej palcach. Wałd odchrząknął, rozejrzał się i ciągnął dalej: - Potem włożył spodnie i wrócił do domu. Wziął prysznic, zdrzemnął się, zjadł kanapkę i wyjechał po ciebie. To wszystko. Jego głos świadczył jednak, że wcale nie koniec na tym. - Nie brzmi to ładnie. Ale nie wyglądał na gwałt. Na czym oparli oskarżenie? - Na jej zeznaniach. Musisz pamiętać, Jessico, jak delikatną kwestią jest dziś oskarżenie o gwałt. Przez całe lata mężczyźni składali winę na zgwałcone kobiety. Prywatny detektyw ujawniał, że powódka nie była dziewicą, co automatycznie oczyszczało mężczyznę z zarzutów. Skargę oddalano, a kobieta zostawała ze swoją hańbą. Te czasy już minęły. Teraz i policja, i sądy są ostrożniejsze, bardziej skłonne dać wiarę kobiecie. To zmiana na lepsze, tyle że od czasu do czasu pojawia się jakaś pani, która chce na tym ogniu upiec własną pieczeń. Składa fałszywe zeznania i teraz dla odmiany całkiem przyzwoity facet może dostać... hm... w kość. Jessica nie mogła powstrzymać uśmiechu. Philip był tak absolutnie, całkowicie przyzwoity! Była pewna, że kiedy kocha się z żoną, ma na sobie spodenki ze sklepu Brook Brothers. - Szczerze mówiąc, Jessico, sądzę, że Lan miał pecha: natknął się na chorą, nieszczęśliwą kobietę. Przespała się z nim, potem nazwała to gwałtem. Jan twierdzi, że zachowywała się prowokująco; ponoć powiedziała mu, że jest kelnerką w barze topless, co akurat nie jest zgodne z prawdą. Widocznie od początku miała jakieś szalone zamiary. Bóg jeden wie, jak często próbowała już tych sposobów, pogróżek, oskarżeń. Najwyraźniej jednak nigdy wcześniej nie była na policji. Piekielnie trudno będzie udowodnić jej kłamstwo. Oczywiście nie obejdzie się bez procesu. Trudno jest dowieść gwałt, ale trudno też wykazać, że nie miał miejsca. Jeśli baba się uprze, prokurator musi wnieść oskarżenie. A inspektor prowadzący sprawę uwierzył tej kobiecie. Tak więc jesteśmy w kropce. Jeśli ktoś zagnie parol na lana, będą problemy w sądzie. Przez dłuższą chwilę milczeli oboje. Potem Philip westchnął i mówił dalej: - Czytałem raporty policyjne. Ta kobieta twierdzi, że prosiła lana o podwiezienie do biura. Jest sekretarką w hotelu na yan Ness. Zamiast tego zabrał ją na róg Market, gdzie... gdzie wypili tego nieszczęsnego drinka. Dziękujmy Bogu, że nie oskarżyła go o uprowadzenie. W każdym razie rzekomo zmusił ją zarówno do normalnego stosunku, jak i do... czynów nienaturalnych. To właśnie drugi i trzeci punkt oskarżenia. Zakładam, że zrezygnuje z zarzutu napaści, bo nie ma badań lekarskich. Philip mówił o tym wszystkim tak przerażająco trzeźwo, że Jessica poczuła się dziwnie. Miała wrażenie, że unosi się w gęstej melasie; wszystko dokoła było takie powolne i nierealne. Jakie znowu "czyny nienaturalne"? - Na miłość boską, Philipie, co rozumiesz przez "nienaturalne"? Lan jest zupełnie normalny w łóżku!

Wałd oblał się rumieńcem, Jessica nie. To nie była pora na zażenowanie. - Stosunek oralny i analny. Wiesz, to w końcu zboczenia... Jessica zacisnęła usta. Stosunek oralny nie wydawał jej się sprzeczny z naturą. - Na to ostatnie nie mają jednoznacznych dowodów, ale wątpię, by wycofali zarzut. Tak się niefortunnie złożyło, że zanim tam dojechałem, Lan przyznał się śledczemu, że odbył stosunek z tą kobietą. Nie powinien był w ogóle o tym wspominać. Źle się stało. - Czy to mu zaszkodzi? - Można się ubiegać w sądzie o wyłączenie jego zeznań z materiału dowodowego, twierdząc, że podczas przesłuchania był w stanie szoku. Martin się tym zajmie. Jessica siedziała przez chwilę z zamkniętymi oczami. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście na nią spadło. - Dlaczego ona to robi? Czego może chcieć od lana? Pieniędzy? Do diabła, dam jej, ile zechce! - Wiem, że jest ci bardzo ciężko, Jessico. Masz dobrego prawnika, zdaj się na niego. Na pewno cię nie zawiedzie. Jednego absolutnie nie wolno ci zrobić: pod żadnym pozorem nie proponuj tej kobiecie pieniędzy. Policja i tak nie zostawi tej sprawy, nawet jeśli powódka wycofa oskarżenie, a będzie to wyglądać na próbę przekupstwa. Panowie z kryminalnej bardzo się tym interesują. Nieczęsto zdarza im się gwałt na Pacific Heights, a są tacy, którzy aż się palą, żeby dobrać się do skóry wyższym sferom. Sierżant Houghton, prowadzący tę sprawę, poczynił kilka przykrych uwag pod adresem "pewnych ludzi, którym się wydaje, że wszystko im ujdzie na sucho, zwłaszcza kosztem maluczkich". Nie spodobał mu się ani Lan, ani to, co zobaczył w butiku. Nie dałbym głowy, czy w głębi ducha nie uważa was za parę degeneratów, którzy zrobią wszystko, żeby się dobrze zabawić. Jeśli tak, to trzeba się z nim obchodzić niezmiernie delikatnie. Dzielę się z tobą tylko wrażeniami, Jessico, ale proszę, żebyś była ostrożna. Za żadne skarby nie płać tej kobiecie. Zaszkodzisz Lanowi i sobie. Jeśli zadzwoni, pozwól jej mówić. Później będziesz mogła zrobić z tego użytek w sądzie. Ale nie dawaj jej ani grosza! - Philip zaakcentował ostatnie słowa i nerwowo przygładził sobieo włosy. - Straszne, że mszę ci to wszystko opowiadać. Ale masz prawo wiedzieć, co się dzieje. Muszę przyznać, że znosisz to nadspodziewanie dobrze. Jessice łzy cisnęły się do oczu. Starała się trzymać w garści, ale wiedziała, że gdyby ktokolwiek zaczął jej teraz okazywać współczucie... albo gdyby w drzwiach stanął Lan... zapłakałaby się na śmierć. Dziękuję ci, Philipie. - Jej głos zabrzmiał zimno, odpychająco. - Pewne jest przynajmniej, że nie było gwałtu. Teraz trzeba to wyjaśnić w sądzie. Jeśli Martin Schwartz stanie na wysokości zadania... Jessie, to śmierdząca sprawa. Musisz być przygotowana na trudności. - Rozumiem - skinęła głową, żeby zabrzmiało to bardziej stanowczo, ale w gruncie rzeczy nic nie rozumiała. Od jedenastej rano nic do niej nie docierało. Wiedziała tylko, że lana nie ma i że spał z inną kobietą. Musiała teraz stawić temu czoło. Publicznie. Na resztę przyjdzie czas później. Philip Wałd nie był w stanie podnieść jej na duchu. Poczuł się niepewnie; zachowywała taki niewiarygodny spokój! Dobrze, że umiała panować nad emocjami, ale zarazem trochę go to zmroziło. Ciekawe, co działo się w jej duszy. Zastanawiał się, jak w takiej sytuacji zareagowałaby jego żona, siostra, którakolwiek ze znanych mu kobiet. Jessie była z zupełnie innej gliny. Nazbyt zrównoważona jak na jego gust, choć jej oczy zadawały temu kłam. Były jak dwa stłuczone okna. Zdradzały, że we wnętrzu rozgrywa się tragedia. - Pozwolą mu do mnie zadzwonić? - zapytała. - Myślałam, że każdy ma prawo do jednego telefonu. Kiedy aresztowali go za mandaty, zadzwonił. - Pozwolić, pozwolą, ale odniosłem wrażenie, że to on nie chce. - Nie chce? - Nie był pewien, jak ty to zniesiesz. Mówił o kropli, która przepełnia czarę. - Idiota. Philip spuścił wzrok, a po chwili zebrał się do wyjścia. To był aż nadto niemiły dzień. Dziękował losowi, że nie prowadzi takich spraw, nie zniósłby tego bowiem. Nie zazdrościł Martinowi

Schwartzowi, obojętne, ile pieniędzy można było na tym zarobić. Po jego wyjściu Jessie została w salonie. Czekała na dzwonek telefonu albo dźwięk klucza obracającego się w zamku. łan przyjdzie, zawsze do niej wracał. Próbowała udawać, że dom nie jest pusty. Nuciła pod nosem i mówiła do siebie. Czasami późną nocą słyszała głos matki albo Jake"a, albo taty, ale przecież Lan nigdy... Zadzwoni, musi zadzwonić. Nie mógłby zostawić jej samej z tym strachem, obiecał, że tego nie zrobi, a Lan zawsze dotrzymywał obietnic... zawsze, aż dotąd. Siedziała w ciemności na podłodze w holu. W ten sposób usłyszy go, zanim jeszcze wejdzie. Złamał obietnicę. Spał z inną kobietą, a teraz ona musi sobie z tym poradzić. Nienawidziła jej, nienawidziła... Jej tak, ale nie jego. Może Lan już jej nie kocha? Może zakochał się w tej kobiecie?... Dlaczego nie dzwoni, do cholery? Dlaczego?... - Łzy spłynęły jej po twarzy jak letni deszcz. Do rana leżała na chłodnej drewnianej podłodze, Telefon nie zadzwonił. Rozdział V Biura Schwartza, Drewesa i Jonesa mieściły się w budynku Bank of America przy California Street. Doskonały adres. Jessica wjechała windą na czterdzieste piętro. Wyglądała na kobietę zadbaną, elegancką i znużoną. Twarz przesłoniła wielkimi ciemnymi okularami, miała na sobie ciemnogranatowy kostium, zarezerwowany na spotkania w interesach i pogrzeby. Ta okazja była po trosze jednym i drugim. Przyszła pięć minut wcześniej, ale Martin Schwartz już czekał. Sekretarka poprowadziła ją długim, wyłożonym dywanem korytarzem, z którego okien rozciągał się widok na zatokę. Biura zajmowały naroże północnej strony budynku. Odpowiedni lokal dla dużej, dobrze prosperującej firmy. Gabinet Martina Schwartza miał przeszklone dwie ściany, a jego wystrój był surowy i chłodny. Na widok Jessiki adwokat wstał zza biurka. Był mężczyzną średniego wzrostu, o gęstych siwych włosach. Nosił okulary i marszczył brwi. - Pani Clarke? Sekretarka zapowiedziała ją wprawdzie, ale i bez tego by ją rozpoznał, wyglądała bowiem dokładnie tak, jak oczekiwał; zamożnie i elegancko. Była przy tym młodsza, niż się spodziewał, i spokojniejsza, niż ośmiełił się mieć nadzieję. - Tak - wyciągnęła rękę, którą uścisnął mocno. Oszałamiająca młoda kobieta. Zestawił ją w myśli z nie ogolonym, zmęczonym, lecz mimo to przystojnym mężczyzną, którego rano widział w miejskim więzieniu. Razem musieli się świetnie prezentować. Tak też niechybnie będą wyglądać w sądzie. Może nawet za dobrze - zbyt pięknie, zbyt młodo. Ta sprawa nie będzie łatwa. - Proszę, niech pani usiądzie. Skinęła głową, usiadła w fotelu po przeciwnej stronie biurka i przeczącym gestem skwitowała propozycję filiżanki kawy. - Widział się pan z Lanem? - Tak. I z sierżantem Houghtonem. I z zastępcą prokuratora okręgowego, wyznaczonym do tej sprawy. A zeszłego wieczoru ponad godzinę rozmawiałem z Philipem Wałdem. Teraz chcę porozmawiać z panią, a potem zobaczymy, z czym właściwie mamy do czynienia - uśmiechnął się zdawkowo i przerzucił papiery na biurku. - Pani Clarke, czy państwo zażywają narkotyki? - Nie. Ani ja, anilan. W ciągu całego życia wypaliliśmy ledwie parę skrętów, a i to bez większego przekonania. Rzadko też pijemy coś mocniejszego od wina. - Nie odbiegajmy od tematu. Chciałbym wrócić do narkotyków. Czy ktoś z waszych przyjaciół ma z nimi styczność? - Nic nie wiem na ten temat.

- Czy cokolwiek, co ma z tym związek, może wyjść na jaw w czasie śledztwa? Coś, co dotyczyłoby pani albo pani męża? - Nie, jestem pewna, że nie. - To dobrze. - Schwartz wyglądał, jak gdyby jej odpowiedzi sprawiły mu ulgę. - Dlaczego pan o to pyta? - Och, to takie haczyki, które zapewne chętnie by wykorzystał Houghton. Poczynił kilka niemiłych uwag na temat pani sklepu. Ponoć pracuje tam dziewczyna, która wygląda, jakby zarabiała na życie tańcem brzucha, a druga to egzotyczna Azjatka. Do tego dochodzi fakt, że pani mąż jest pisarzem, a wie pani, jakie ludzie potrafią snuć fantazje. Houghton to człowiek o żywej wyobraźni, a przy tym typowy umysł niższych warstw klasy średniej, ogarnięty niechęcią do wszystkiego, co pochodzi z waszej części miasta. - Tak przypuszczałam. Był w butiku, zanim aresztował lana. A ta "tancerka", która tak go zainteresowała, to młoda dama, która ma nieszczęście nosić biustonosz z miseczką D. Dwa razy w tygodniu chodzi do kościoła. - Brzmi to czarująco. - Schwartzowi udało się wreszcie wymusić na niej uśmiech. - Jeśli zdaniem sierżanta Houghtona cierpimy na nadmiar gotówki, i w tym wypadku się myli. Mój stan posiadania, który tak go zaniepokoił, można bardzo prosto wyjaśnić. Kilka lat temu zmarli moi rodzice i brat. Odziedziczyłam po nich wszystko. Jestem ostatnia z rodziny. - Rozumiem. - Po krótkiej pauzie Schwartz dodał: - To smutne. Jessie skinęła głową, nie podnosząc wzroku. - Mam lana. - A dzieci? Potrząsnęła głową, a on zaczął rozumieć. To dlatego nie było w niej złości, dlatego tak desperacko pragnęła powrotu męża, dlatego ani słowem nie skomentowała oskarżeń. Stąd brał się ów niemal przerażający pośpiech, który wyczuł w jej głosie przez telefon i teraz znowu w biurze. "Mam lana" mówiło wszystko. Był to cały stan posiadania Jessiki Clarke. - Rozumiem, że nie ma szans na odrzucenie oskarżeń. - Żadnych. Ta kobieta podniosła za wielką wrzawę wokół sprawy. Chce się dobrać panu Clarke"owi do skóry. Trzeba się przygotować na to, że będą bez pardonu grzebać w waszym życiu. Czy potrafi to pani wytrzymać? Znów ograniczyła się do skinienia głową. Schwartz zastanawiał się przez chwilę, czy powiedzieć jej, że łan nie jest tego taki pewny. - Czy powinienem jeszcze o czymś wiedzieć? Jakieś błędy młodości? Problemy małżeńskie? Seksualne.., nazwijmy to, orgie, w których braliście państwo udział?... Milcząco zaprzeczyła, lecz w jej wzroku pojawił się niepokój. - Przepraszam, ale muszę pytać o takie rzeczy. I lepiej zawczasu zdobyć się na szczerość. Oczywiście przeprowadzimy własne śledztwo na temat tej dziewczyny. Mam bardzo dobrego detektywa. Staniemy na głowie, żeby ratować Lana. Znów się do niej uśmiechnął i przez chwilę miała wrażenie, że to sen. Lan nie siedzi w więzieniu, ten człowiek wcale nie pyta o orgie i narkotyki - jest po prostu przyjacielem jej ojca - a wszystko, co się dzieje, to tylko taka zabawa. Poczuła, że Schwartz się jej przygląda. Znów trzeba bylo udawać, że to się dzieje naprawdę. Gorzej jeszcze, udawać, że Lan wylądował za kratkami... - Czy możemy wyciągnąć go stamtąd przed procesem? - Mam nadzieję, ale to zależy przede wszystkim od pani. Gdyby zarzuty nie były tak poważne, mógłby wyjść za poręczeniem, czyli bez płacenia kaucji. Jednak przy tego rodzaju zarzutach jestem prawie pewien, że sędzia nałożył kaucję, chociaż Lan nie jest notowany. Reszta będzie zależeć od pani możliwości. Mówiono o dwudziestu pięciu tysiącach dolarów. To dużo. Trzeba by oddać w depozyt gotówkę aż do zakończenia procesu albo zapłacić dwa i pół tysiąca poręczycielowi sądowemu i dać mu gwarancję na pokrycie reszty zobowiązania. Zobaczymy, może uda się obniżyć tę kwotę do jakiejś rozsądnej wysokości.

Jessica wzięła głęboki oddech i machinalnie zdjęła okulary. To, co Schwartz zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi: oczy nabiegłe krwią, opuchnięte i przerażone, otoczone sinymi kręgami. Spokój i opanowanie były tylko pozorem. Dotąd uważał, że to ona nosi spodnie w tym związku, ale może się mylił, może lan był brzytwą, której starała się uchwycić. Przestał się niepokoić o niego. Był w lepszej formie niż jego żona, to nie ulegało wątpliwości. Schwartz zmusił się, by powrócić myślami do kaucji. Jessica nie spuszczała z niego oczu, najwyraźniej nieświadoma, jak wiele mu właśnie odkryła. - Czy będzie pani w stanie wnieść kaucję? Popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem i powoli skinęła głową. - Mogę zastawić firmę. - Wiedziała, że jeśli wręczy Schwartzowi czek, który miała w torebce, nie wystarczy jej na poręczyciela. A nie było wyboru. Musieli mieć adwokata, żeby w ogóle martwić się o kaucję. Weźmie pożyczkę pod zastaw samochodu. Albo domu. To nie ma znaczenia. Jeśli jednak... - Co będzie, jeżeli nie zdołam wpłacić kaucji w całości? - Tam nie ma kredytów, pani Clarke. Musi pani opłacić dziesięć procent poręczyciela i zastawić dostateczną równowartość, inaczej nie wypuszczą Lana z więzienia. - Do kiedy? - Do zakończenia procesu. - Boże! Nie mam wyboru, prawda? - W jakim sensie? - Muszę zastawić wszystko. Skinął głową; było mu przykro. Rzadko współczuł swym klientom. Gdyby jęczała, szlochała, zirytowałaby go tylko, tymczasem zdobyła jego szacunek. Ani ona, ani jej mąż nie zasłużyli na to, co ich spotkało. Znów zaczął się zastanawiać, co L naprawdę zaszło. W głębi ducha czuł, że nie było gwałtu. Pytanie tylko, czy da się to udowodnić... Przez następne dziesięć minut wyjaśniał jej przebieg procedury sądowej: odczytuje się oskarżonemu zarzuty, ustala skład orzekający i wyznacza datę rozprawy wstępnej. Ofiary na niej nie będzie. - Gdzie panią dzisiaj znajdę w razie potrzeby, pani Clarke? Zapisała mu telefon butiku. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że będzie musiała tam pójść. - Teraz idę do lana, a potem będę w butiku. I proszę mówić mi Jessica albo Jessie. Będziemy się teraz dosyć często widywać. - Z przyjemnością będę się tak do ciebie zwracał. I chciałbym się z tobą spotkać tutaj w piątek. Z obojgiem, jeśli zdołasz wyciągnąć męża za kaucją. - To "jeśli" sprawiło, że dreszcz przebiegł jej po plecach. - Albo nie, przełóżmy to na poniedziałek. Jeśli go uwolnisz, przyda się wam dzień lub dwa dla relaksu. A potem jak najszybciej weźmiemy się do roboty. Nie mamy zbyt wiele czasu. - A ile czasu mamy? - Tak pacjent pyta lekarza, ile pozostało mu życia. - Dokładnie będzie wiadomo po rozprawie wstępnej. Proces powinien się odbyć w ciągu dwóch miesięcy. - Przed Bożym Narodzeniem? Przez moment Schwartz miał wrażenie, że rozmawia z dzieckiem. - Przed Bożym Narodzeniem. Jeśli go z jakiegoś powodu nie odroczymy. Ale Tan powiedział mi dziś rano, że chce mieć to jak najszybciej za sobą i zapomnieć o wszystkim. Zapomnieć?, pomyślała. Kto mógłby o tym zapomnieć? Schwartz wstał, zdjął okulary i wyciągnął do niej rękę. - Spróbuj się odprężyć, Jessico. Na razie zmartwienia zostaw mnie. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - wstała i uścisnęła mu dłoń. - Bardzo ci dziękuję. Czy coś przekazać Tanowi? - zatrzymała się w drzwiach. - Możesz mu powiedzieć, że jest szczęściarzem - rzekł ciepło. Jessica uśmiechnęła się ze smutkiem i wyszła.

Martin Schwartz usiadł, obrócil krzeslo w stronę okna, wsunął między zęby koniec uszka okularów i potrząsnął głową. Sprawa zapowiadała się paskudnie. Był pewien, że Lan tego nie zrobił, i równie pewien, że w sądzie będą kłopoty. Państwo Ciarke byli młodzi, szczęśliwi, piękni i bogaci, atonie przysporzy im przychylności ławy przysięgłych. Kobiety od razu znienawidzą Jessie; mężczyźni poczują niechęć do lana, ponieważ żaden z nich nie uwierzy, że pisanie może być pracą. Do tego wyczuwalna aura dostatku... Złe widział tę sprawę. A powódka była kobietą silną, choć prawdopodobnie chorą. Miał tylko nadzieję, że uda mu się znaleźć coś, co pozwoli ją zniszczyć. To była brzydka gra, lecz stwarzała jedyną szansę dla Tana. Rozdział VI Jessica zatrzymała się w holu, żeby zadzwonić do butiku. Odebrała Zina, bardzo zaniepokojona, od rana bowiem bezskutecznie próbowały się z nią skontaktować. - Jessie, czy coś się stało? - Nie, nic takiego - odparła, jej głos przeczył jednak słowom. - U was wszystko w porządku? - Jasne. Przyjdziesz? - Po lunchu. Do zobaczenia. Odwiesiła słuchawkę, zanim Zina zdążyła zapytać o coś więcej, i zeszła na parking. Była biedniejsza o dwa tysiące dolarów, ale czuła się lepiej. Czek w niebieskiej kopercie - pierwsza część honorarium Martina Schwartza - pozostał na biurku sekretarki. Dotrzymała słowa. Teraz na jej koncie zostało sto osiemdziesiąt jeden dolarów, lecz Tan miał adwokata. Jakąż cenę przyszło im zapłacić za chwilę jego przyjemności z przygodnie poznaną dziewczyną! Jadąc przez miasto, starała się o tym nie myśleć. Była nie tyle zła, co skonsternowana. Kim była ta kobieta? Dlaczego uwzięła się na lana? Po rozmowie ze Schwartzem upewniła się, że lan nie zrobił nic złego poza poderwaniem sobie babki na rozkoszne popołudnie. Doprawdy, mógł wybrać staranniej! Znalazła miejsce do parkowania na Bryant Street, na- przeciw długiego ciągu biur poręczycieli. Ciekawe, z którym z nich będzie się jutro targować. Wszystkie biura wyglądały mało zachęcająco, wręcz obskurnie; szybko ruszyła do gmachu Pałacu Sprawiedliwości. Tu przeszła przez wykrywacz metalu, a strażnik przeszukał jej torebkę. Prócz tego musiała się wylegitymować. Kolejka była długa, lecz szybko posuwała się do przodu. Wśród odrażających, zaniedbanych ludzi czuła się bardzo nie na miejscu. Wzrost wyróżniał ją spośród kobiet i większości mężczyzn, granatowy kostium w tym otoczeniu wyglądał absurdalnie. Były tu białe kobiety w obcisłych spodniach ze skaju, sztucznych tygrysich kurtkach i rozdeptanych sandałach; czarni mężczyźni w satynowych ubraniach i czarne dziewczyny w szatkach przypominających nocne koszule ze sztucznego jedwabiu. Zadawała sobie pytanie, czy poderwana przez lana kobieta wyglądała jak jedna z tych. Żywiła nadzieję, że nie, chociaż jakie to miało teraz znaczenie? Kolana jej drżały i nie wiedziała, czy zdoła cokolwiek wykrztusić. Jak miała z nim rozmawiać? Drżącą ręką wcisnęła w windzie guzik szóstego piętra i żołądek od razu podjechał jej do gardła. Znalazła się tu kiedyś, gdy Lan nie zapłacił mandatu, wtedy jednak nie było to widzenie. Po prostu wpłaciła grzywnę i zabrała go stąd. Tym razem było zupełnie inaczej. Winda zatrzymała się na szóstym piętrze i Jessie wysiadła. Nagle uświadomiła sobie, że zniosłaby każdy strach i gniew, przedarłaby się przez stokroć większy tłum alfonsów w satynie, byle tylko być blisko lana. Odwiedzający kłębili się w poczekalni, a strażnik wprowadzał kilkuosobowe grupy za stalowe drzwi. Jessie miała wrażenie, że ludzie ci wchodzą w otchłań, z której już nigdy nie wrócą. Chwilę później sama znalazła się w środku. Pokój był duszny, bez okien, oświetlony jarzeniówkami. Wewnętrzna ściana składała się z długich szklanych paneli z małymi półeczkami, na których stały aparaty telefoniczne. Dopiero teraz zrozumiała, że będzie ich dzielić szyba. Co

można wyjaśnić przez telefon? Zastanawiała się, gdzie ma podejść, i nagle poczuła na sobie wzrok. Łzy napłynęły jej do oczu. Teraz nie mogła płakać! Pomachała do niego niepewnie, starając się ukryć drżenie rąk, i ruszyła przed siebie na miękkich nogach. Kiedy stanęła przed nim, przez chwilę patrzyli na siebie. Lan odezwał się pierwszy. - Jak się masz? - Dobrze. A ty? Znów chwilę milczał, potem skinął głową z ostrożnym, kruchym uśmiechem. - Wspaniale. - Uśmiech zniknął. - Och, maleńka, tak mi przykro, że naraziłem cię na to wszystko. To jakiś obłęd... Mogę ci tylko powiedzieć, że cię kocham. Nie wiem, co będzie dalej, nie wiedziałem, jak to przyjmiesz... - A co myślałeś? Ze stchórzę? ucieknę? - Była tak urażona, że spuścił wzrok. Ciężko było mu spojrzeć jej w oczy. - Nie, ale ten problem... Chodzi oto, że... Jezu, Jessie, co mam ci powiedzieć? Uśmiechnęła się blado. - Już powiedziałeś. Ja też cię kocham. I tylko to ma znaczenie. Jakoś damy sobie radę. - Tak, ale... Jess, to nie będzie łatwe. Baba upiera się przy swoim, a ten gliniarz, Houghton, zachowuje się tak, jakby złapał Kubę Rozpruwacza. - Niezły okaz, prawda? - Rozmawiał z tobą? - Lan był zaskoczony. - Tuż przed wizytą u ciebie. lan zbładł. - Powiedział ci, o co chodzi? Potrząsnęła głową i odwróciła wzrok. - Och, Jess... Wiem, jaki to dla ciebie koszmar. Aż trudno uwierzyć. - To prawda. Ale jakoś go przetrwamy - posłała mu najpiękniejszy i najdzielniejszy ze wszystkich swoich uśmiechów. - Jak ci się podoba Schwartz? - Adwokat? Owszem. Pewnie sporo kosztował, co? - Jessie próbowała Zmienić temat, lecz Lan nie dał się zbyć. - Ile? Spojrzała na niego z goryczą. - To nieistotne. - Może dla ciebie, Jessie, ale dla mnie tak. Ile? - Dwa tysiące teraz i pięć, jeśli dojdzie do procesu. - Nie mogła uniknąć jego wzroku. - Żartujesz? Potrząsnęła głową. - Człowiek, z którym rozmawiałam wcześniej, chciał piętnaście tysięcy gotówką, i to z góry. - Jezu Chryste, Jessie... to absurd. Zwrócę ci te pieniądze. - Nudzisz, kochanie. - Kocham cię, Jess - spojrzał na nią tkliwie i Jessica znowu z trudem powstrzymała szloch. - Jak mogłeś w ogółe do mnie nie zadzwonić? - Nie chciała mu mówić, że tkwiła całą noc przy drzwiach, bliska histerii, ale tak wykończona, że nie mogła się ruszyć. - Jak mogłem dzwonić, Jess? Co miałem ci powiedzieć?... Siedziałem tu jak kołek i nic z tego nie mogłem pojąć. No to po co z nią spałeś, do diabla?, pomyślała. Ale kiedy spojrzała na niego, fala gniewu opadła. Był równie nieszczęśliwy jak ona. Nawet bardziej. - Jak sądzisz, dlaczego ona oskarża cię o... o... - O gwałt? - powiedział to takim tonem, jakim czyta się wyrok śmierci. - Nie wiem. Może jest chora albo szalona, albo ktoś ją puścił kantem. Może chce pieniędzy. Skąd mam wiedzieć, do diabła? Jessie, ja... - odwrócił wzrok, potem spojrzał jej w oczy. W kącikach jego oczu lśniły łzy. - Jak my będziemy z tym żyć?

- Przestań! - syknęła. - Natychmiast przestań! Doczekamy końca tej sprawy i już nigdy nie będziemy o tym myśleć. - Na pewno? Zastanów się uczciwie, czy zdołasz? Czy za każdym razem, kiedy na mnie spojrzysz, nie będziesz mnie ani trochę nienawidzić za tę kobietę, za forsę, którą straciłaś, i... do diabła! - przejechał ręką po włosach i sięgnął do kieszeni po papierosa. Jessie zauważyła nagle, że ma na sobie bawełniane więzienne kalesony. - Dobry Boże, nie pozwolili ci się nawet ubrać? - Ze zgrozą wyobrażała sobie, jak sierżant Houghton wyciąga go z domu nagiego i w kajdankach. - Urocze, prawda? Zabrali moje spodnie do laboratorium, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich śladów nasienia. To było takie brutalne, takie ohydne, takie... No właśnie, będą mi potrzebne jakieś spodnie na jutro do sądu. - łan zadumał się i głęboko zaciągnął papierosem. - Zupełnie tego nie rozumiem. Jeśli chciała pieniędzy, mogła mnie po prostu szantażować. Wiedziała, że jestem żonaty. To miłe, pomyślała cynicznie Jessie, a potem spojrzała na lana, na jego kalesony i potargane blond włosy, na ten dom wariatów dookoła i wybuchneła śmiechem. - Dobrze się czujesz? - przestraszył się nie na żarty. Wyglądała jednak na szczerze rozbawioną. - Powiem ci coś, co zabrzmi kretyńsko. Czuję się doskonale. I kocham cię, a to jest najlepszy dowcip, bądź więc uprzejmy wrócić szybko do domu. I powiem ci jeszcze coś: ślicznie ci w kalesonach. To był ten sam śmiech, który miliony razy słyszał o drugiej nad ranem, kiedy dokuczała mu chodząc nago po domu i czytając jego książkę z ołówkiem za każdym uchem. Był to śmiech, z jakim oblewała go wodą w kąpieli i łaskotała w łóżku. Cała Jessie! Nagle Lan uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd zaczął się ten koszmar. - Droga pani, jest pani stuknięta, ale to nie szkodzi. Czy będzie pani uprzejma wyciągnąć mnie z tego pierdla, żebym mógł wrócić do domu i... - zbladł. - Zgwałcić mnie? Czemu nie? - zaśmiała się znowu, lecz ciszej. Już było dobrze. Miała go przed sobą; kochał ją, a więc była bezpieczna. Kiedy nagle odszedł i została po nim tylko ta niewiarygodna cisza, czuła się tak, jakby umarł. Ale on żył. Zawsze będzie żył i zawsze będzie należał do niej. Miała ochotę zatańczyć, tu, pośrodku sali widzeń, w sąsiedztwie sutenerów i złodziei. - Panie Clarke, jak to się dzieje, że kocham pana tak bardzo? - Ponieważ cierpi pani na niedorozwój umysłu, ale dli mnie to tym lepiej. Hej, szanowna pani, czy mogłabyś przez chwilę zachować powagę? - W zmęczonych, podkrążonych oczach Jessie wciąż czaił się śmiech. - Słucham? - Naprawdę zwrócę ci te pieniądze. - Nie martw się o to. - Zwrócę. Myślę, że nadszedł czas, żebym wrócił do pracy. Ten układ się nie sprawdza, Jessie, i wiesz o tym dobrze. - Owszem, sprawdza się. Co ci się w nim nie podoba? - To, że nie chcę być utrzymankiem, nawet w imię spodziewanych profitów z mojej kariery pisarskiej. To zabójcze dla mojego ego i jeszcze gorsze dla naszego małżeństwa. - Bzdura. - Żadna bzdura. Mówię poważnie. To nie jest właściwy czas ani miejsce, chcę jednak, żebyś wiedziała, że wszystkie koszty zwrócę ci co do grosza. Jasne? - Jessie miała ochotę wykręcić się od odpowiedzi, lecz łan coraz bardziej się zacietrzewiał. - Mówię poważnie, Jessie. Nie ty będziesz za to płacić. - Dobrze - spojrzała na niego z ironią i w tej samej chwili strażnik położył jej rękę na ramieniu. Widzenie dobiegło końca. A tak wiele mieli sobie jeszcze do powiedzenia! - Nie martw się, kochanie. Zobaczymy się jutro w sądzie. - Zauważył, że zmarkotniała. - Zadzwonisz wieczorem? Potrząsnął głową. Nie, teraz już mu nie pozwolą.