ROZDZIAŁ PIERWSZY
Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała.
Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać
elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne bary i taniutkie teatrzyki
rewiowe.
Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych
ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer-
wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów
nowoczesne aleje i zaciszne brukowane zaułki.
Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol,
bo też polityką zajmowała się znaczna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt-
mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bowiem zależała ich praca i kariera,
a czasem nawet ich egzystencja.
Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jednak bez tej gorączkowej,
beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie
zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym
azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej.
Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na
świecie. Dawno już postanowiła, że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą:
nigdy się nie nudzić.
Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej,
młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie
oraz puby, w których w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.
Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może
wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione
koronami starych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i ręcznie malowane
żaluzje.
Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown
wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej
mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.
Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim,
wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie
sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamontowała w oknach
bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.
Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bezustannie obracać się wśród
łudzi i rozmawiać z nimi do upadłego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi
partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha
cisza.
Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dlatego nie poszukała sobie
współlokatorki. Mieszkały z nią wyłącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia
Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego
słowa. Shelby przyjaźniła się z nimi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie
zabałaganionego mieszkania.
Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria,
nazwany przez nią Kalliope, w ciągu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś
z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność
niż siedzenie przy kole garncarskim.
Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy prowadzeniu własnego
interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej
życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i
przyjaciół w spore zdumienie.
Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na
samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do
bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie,
mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by
zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.
Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym
diabeł święconej wody. Niestety, bezskutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego
wykręcić, uznała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowiązaniami, czyli
niezwykle poważnie.
Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystarczyło, że nacisnęła klamkę, a
już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko
ruszył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu.
Papuga, jak zawsze milcząca, widząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie-
czornej toalety.
- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony,
zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki.
- Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy
usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego
wieczora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane bekonem i krakersy.
- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się
nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą
puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.
Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świetnie, tym bardziej że miała
świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę
po - ' cierpieć.
Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu
u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i
znowu za sprawą Debory Campbell.
Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość,
jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za
siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób było nie zauważyć ich
podobieństwa.
Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go
kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem
odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, ciemnymi oczami,
ale każda z nich reprezentowała skrajnie odmienny typ urody.
Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast Shelby robiła wrażenie
barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko
zabiedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie
dobranym makijażem i oryginalnymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra-
dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze.
Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według
obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej
domu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub
przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został
senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia jego wizerunku.
Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla córki, stanowiły taki sam
element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert
Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.
Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie kochającym, oddanym rodzinie
człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się
obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed
piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.
Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie
ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to
oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia,
ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorliwością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory
ani na jotę od niej nie odstąpiła.
I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na
przyjęcie do eleganckiej rezydencji pewnego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś,
co ją rozbawi lub zainteresuje.
Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała
ze złośliwości ani nie była świadomym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że
dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem.
Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie
dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.
Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przynajmniej tak szeroki, jak całe
jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory
kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronności. Na ścianach wisiały
doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach.
Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie
byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowiadał
jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego
tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich.
Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cudze stroje, inne przyjęcia,
wyniki rozgrywek golfowych. Dyskutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw
NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z
telewizyjnych programów.
Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie
miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie
pozdrowienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.
Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy
zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane
we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda
jej się zapełnić jakoś pusty żołądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.
- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write,
dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie
uroniwszy przy tym ani kropelki sherry.
- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krótki uścisk. - Przepiękny dom,
pani Write.
- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później,
jeśli uda mi się wyrwać. - Z nieskrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości,
największą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria?
- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?
- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był
zachwycony popielnicą, którą zrobiłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj-
lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz
natychmiast przyłączyć się do towarzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu-
fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.
Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiechnęła się z przymusem. Carol
jednak nie wyglądała na zniechęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg-
nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde
przyjęcie. Pewnie znasz większość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W
takim razie zostawiam was na moment i wracam do zabawiania gości.
Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.
- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.
- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.
- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.
Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spojrzeniem. Nie mogła wyjść z
podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitnego
bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet
wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie.
- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach
okiem znawcy.
- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - Debora wzięła ją pod rękę i
obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła,
informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących młodych mężczyzn.
- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek.
- A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.
- To był bardzo ambitny młody człowiek.
- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, zachowując dla siebie uwagę, że
wspomniany lekarz poza ogromną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.
Debora wzruszyła ramionami.
- Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była
szczęśliwa.
- A ty jesteś szczęśliwa?
- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.
Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w
zastawione przez nią sidła.
- A kiedy wychodzisz za maż? - spytała z niewinna miną.
- Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym
pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...
- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do
Centrum Kennedy'ego na przyszły tydzień. Co ty na to?
Debora westchnęła zrezygnowana.
- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.
- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie skorzystam.
- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?
- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili rozpromieniła się w szerokim
uśmiechu: - Cześć, Steve! - Zagadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę,
że ćwiczyłeś ostatnio.
Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po
czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a
wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą
duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.
Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie
o niechęć wobec małżeństwa, Debora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak
podejrzewała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej.
Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom.
Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się Debora, słysząc głośny śmiech
córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój
sposób.
Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudowłosej kobiecie ubranej w
bardzo, jak na tak wytworne przyjęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz,
raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech
wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem.
Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczynię waszyngtońskich salonów, co
do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego sklepu, a
lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowanego fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła
się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była?
- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło
cię zobaczyć poza czasem urzędowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.
- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. -
A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić.
- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Podobno ostatnio zarywasz noce.
- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a
głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje.
Write skinął głową nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał:
- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Breidermana. Głosowanie już w
przyszłym tygodniu.
Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych
zwolenników ustawy.
- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić
sobie na jeszcze większe cięcia w szkolnictwie.
- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne...
- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić
do podstaw - stwierdził sucho.
Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby temat. Nie miał w tej chwili
ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W
przypadku senatora reprezentującego interesy partii politycznej takie zachowanie było raczej
wyjątkowe.
Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła powściągliwość, ale nim zdążył
o cokolwiek zapytać, Alan odezwał się pierwszy.
- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale
nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole.
- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzrokiem za spojrzeniem Alana.
Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? -
upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby
Campbell!
- A jednak.
- Chcesz, żebym cię przedstawił?
- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez
ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu.
Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzymując się tylko wtedy,
kiedy było to absolutnie konieczne.
Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i błyskotliwe uwagi. Robił to z
wprawą wytrawnego polityka.
Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia
był prawnikiem, ale w przeciwieństwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę
Temidzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbując czynne wykonywanie
zawodu.
Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek
trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie,
coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed
nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu
następnej, tym razem w Senacie.
- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego,
bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.
Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocałował ją w policzek.
- Czy to propozycja? - zapytał.
- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia
lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba.
Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsunęła się o krok, lustrując go
uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe-
kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w
takich chodzących reklamach chirurgii plastycznej.
- Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspólny weekend w Puerto
Vallarta.
Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.
- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic
ci już nie grozi, tak? - Westchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jednak
nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakaś młodszą kandydatkę. Do czego to
podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był
sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy policzek. - Pamiętaj, że Amerykanie
uznają tylko żonatych prezydentów.
- Jakbym słyszał mojego ojca!
- I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspomnienie Daniela MacGregora w
jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła,
gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu
musi być żonaty.
- Czyli mam się ożenić dla kariery?
- Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok
uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech.
W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała przebiegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo
interesującą parę. Trzeba im tylko trochę pomóc...
- W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zdecydowała bez chwili wahania. -
Nic wielkiego, ot, garstka przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za-
dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły.
Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała się pospiesznie.
Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta, z którego mogłaby spokojnie obserwować
rozwój wydarzeń.
Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo
odłączyła się od grupki osób, z którymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z
oczu.
Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową serwantką i z nosem
przyklejonym do szyby oglądała cenną zawartość.
Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy,
próbując je rozpoznać, ale nie przypominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to
jej skóra...
- Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś
stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda?
Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała.
Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów.
- Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział.
Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia, a potem posłała mu
promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział.
- Dobry wieczór.
Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i
pomógł jej wstać z kolan. Potem zatrzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany
wpatrzy! się w jej twarz.
- Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła zagadkowo - Mógłbyś coś dla
mnie zrobić?
- Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew.
- Postój tak przez chwilę.
Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie.
- Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś
mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po-
ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała i nie czekając na jego
odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami.
Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej
poświacie księżyca na trawniku tańczyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił
gałęziami drzew.
Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust.
- Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bliska zawartość swego talerza.
- Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze?
Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami,
nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca.
- I co to jest? - zapytała niecierpliwie.
- Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z
kasztanów.
- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. -
Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów.
Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wygodnie, zabierając się do
jedzenia.
- A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w duchu, skąd wzięło się to
dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał. - Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną
podzielisz? - zapytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu.
Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej
zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na
niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sportową sylwetką, jaką nieczęsto
spotyka się w waszyngtońskich salonach.
Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy
patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych
bohaterów z powieści sióstr Bronte.
- Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wreszcie. - Zasłużyłeś na to. Co
pijesz?
- Czystą szkocką.
- Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i
pociągnęła z niej duży łyk.
Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy
lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca
wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z
niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu?
- Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy?
- Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło.
- Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi ustami. Wreszcie poczuła się
najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii?
- Nie, w Georgetown.
- Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w
oczy.
- Mieszkam przy ulicy P.
- Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na siebie nie wpadliśmy. Mam
sklep zaledwie kilka przecznic dalej.
- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wieszaków z dziwacznymi sukniami
i półek pełnych artystycznej biżuterii.
- Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego
kierunku.
Ceramiki...
Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obejrzeć jej wnętrze. Była
drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły,
miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność.
- Dobra w tym jesteś? - zapytał.
- Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast
wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej,
zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Waszyngtonu - stwierdziła. - Skąd
jesteś? Z Nowej Anglii?
- Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki.
Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę.
- Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy
w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał nauki.
Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy.
Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył.
- Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co
skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek
humanistyczny?
- Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badawczemu spojrzeniu, w którym
pojawił się przelotny wyraz zdziwienia. - Rozczarowana?
- Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był
naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej
wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztuczną szczękę i okulary w
rogowej oprawca. Nie wydaje ci się - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie
utrudnia wiele zwykłych rzeczy?
Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w
uśmiechu.
- Takich jak zbrodnie i kradzieże?
- Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę
przerażającą biurokrację. Wiesz, ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby
sprzedać ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to czyta, ktoś inny
odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz,
czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten sposób uczciwie
zarobić na życie?
- Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół
godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa-
piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków.
Poza tym ani drobni przedsiębiorcy, ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył,
odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem.
Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk
sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia.
- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP - u, wyświadczam
światu aż tak wielką przysługę.
- Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie.
- Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze.
- W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dziesiątki sposobów na to, by je
złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w
salonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie.
Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment rozmowy. Jakiś męski głos,
zdecydowany i pewny siebie, komentował działania jednego z polityków:
- Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie amerykańsko - izraelskich
rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjednuje mu zbyt wielu przyjaciół.
- No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - dodał ktoś inny - już się mocno
wszystkim opatrzyła.
- Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. -
Ubrania są tu takim samym politycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała
koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmirowy sweter czynią z ciebie
liberała.
Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat
ludzi swego pokroju i profesji. Czasem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności
od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony.
- Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał.
- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy
dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety,
pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem.
Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej,
wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie.
- Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.
- To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać -
rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci,
fanatyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy.
Aż strach pomyśleć, że grupa takich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja
obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem.
Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z
zaciekawieniem obserwowała przemykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej
palcami, poczuć ciepło jego skóry.
- Chcesz wrócić do środka? - zapytała.
- Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył
jej puls. - Dopóki stamtąd nie wyszedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się
nudziłem.
- Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się promiennie. - Dobrze powiedziane.
Jesteś może Irlandczykiem?
Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowałyby jej ruchliwe, roześmiane
usta.
- Jestem Szkotem.
- Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie
losu. A ja nie ufam losowi.
- Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie
niezrozumiałego impulsu podniósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców.
- Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę. - Możesz to nazwać
praktycznością Campbellów.
Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony.
- Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma
wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy.
Pochodzę z klanu MacGregorów.
- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod kluczem o chlebie i wodzie,
gdyby wiedział, jak się tu z tobą zabawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli
MacGregorwie!”
Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje
się bardziej pochmurna.
- Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts.
- Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi.
- Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie
wypuszczając jej dłoni, stanął tak blisko, że niemal się dotykali.
- Dlaczego szkoda? - zapytał cicho.
- Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić
się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z
politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie.
- Naprawdę?
Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. Nie prosił jej
o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami
szybko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w zachwyt. Wolał kobiety, które
cierpliwie pozwalają się zdobywać.
- Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpatrując się w nią badawczo.
- Tak, jedna z kilku.
Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wilgotnych, jakby proszących o
pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie
pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwanie.
Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spodziewała, podniósł znowu jej
rękę i przycisnął wargi do przegubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.
Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej źrenicach wyraz
niepokoju, a potem podniecenia.
- W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki sposobów, by je złamać - miękkim
głosem przypomniał jej słowa.
- Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała
stanowczo, z trudem otrząsając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na
mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko.
Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznajmił jej:
- Wkrótce się zobaczymy, Shelby.
- Możliwe.
- To pewne.
Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o
nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład
zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bardzo ją zresztą kusiło, żeby to
sprawdzić.
Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny siebie uśmieszek, jaki błąkał
się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie
da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi,
prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprzedawcę. Pracował na pół etatu,
zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny
dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim nawet cały tydzień bez obawy, że
zaniedbuje interes.
Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w galerii regularnie w środy i
soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shelby potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po
pierwszym telefonie.
Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał nic przeciwko
nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc
współpraca układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wynagradzała mu
dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy.
Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twórczości. Już od samego rana
mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał
ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w
soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny.
Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki,
na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę
do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje z glazurą w najrozmaitszych
kolorach i liczne narzędzia garncarskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej
wielkości i kształtu, podsypki do wypalania.
Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski, w którym Shelby wypalała
właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a
samo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamowity upał. Niewiele pomogły
szeroko otwarte okna, przez które do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia,
zagłuszone częściowo przez głośno grające radio.
Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie spodenki, zrobione z
obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła
niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by odsłonić kark, ale na
niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco.
Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią
już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do
ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i
uformuje z niej wazon, misę albo fantazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę
nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować.
Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak długo, aż całkiem poddała się
jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej,
świeżej masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gęstość. Dodała do niej
drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była
gotowa.
Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obracało się z szumem, glina
pryskała na boki, poddając się naciskowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.
Najpierw uformowała gruby pierścień, a potem nacisnęła kciukami środek kuli i
zaczęła wolno, ostrożnie ciągnąć ją do góry, aż powstał cylindryczny kształt. Teraz mogła
zrobić z nim wszystko, na co tylko miała ochotę. Mogła go spłaszczyć i w ten sposób
otrzymać talerz, rozszerzyć górne krawędzie, by stał się misą albo zamknąć je i otrzymać
regularną kulę.
Tym razem postanowiła zrobić misę, wzorowaną na starożytnym naczyniu do
mieszania wody i wina, tyle że pozbawioną rączek. Obroty koła i wprawna praca rąk uniosły
do góry gliniane ściany. Kształt przestał istnieć tylko w wyobraźni, wyłaniając się coraz
wyraźniej z modelowanego materiału. Dzięki zdolnym dłoniom i bystremu oku artystki
szybko zyskał właściwe proporcje.
Misa zwężała się u podstawy i otwierała szeroko w górnej części. Oczyma wyobraźni
Shelby widziała ją już ukończoną. Postanowiła, że pokryje ją glazurą w odcieniu głębokiej,
lekko zszarzałej zieleni, z cieniem nieco łagodniejszej barwy tuż pod powierzchnią szkliwa.
Nie umieści na niej żadnych zdobień, żłobień czy wywiniętych brzegów. Cała uroda zostanie
zawarta w idealnym kształcie.
Z trudem zapanowała nad chęcią dalszego wygładzania wilgotnej gliny i wyłączyła
koło. Zaczekała, aż tarcza przestanie się kręcić, po czym obrzuciła swoje dzieło krytycznym
spojrzeniem. Następnie przeniosła je na półkę, żeby obeschło. Jutro, kiedy masa dobrze
stężeje, znowu ustawi misę na kole i przy użyciu odpowiednich narzędzi usunie nadmiar gliny
i wygładzi krawędzie.
Stanęła przed półką i jeszcze raz przyjrzała się uważnie naczyniu. Tak, ciemna zieleń
będzie doskonale pasować do tych kształtów. Dzięki odpowiedniemu glazurowaniu na pewno
uda jej się uzyskać efekt miękkości i głębi koloru.
Zamyślona, wygięła się daleko do tyłu, a potem zgarbiła plecy, próbując rozciągnąć
zdrętwiałe mięśnie i zmniejszyć sztywność karku. Wyglądało na to, że bardzo przyda jej się
teraz gorąca, relaksująca kąpiel w pachnącej pianie. Potem może wybierze się z grupą
przyjaciół do nowo otwartego klubu przy ulicy M.
Uśmiechnęła się słodko do swoich myśli i z głębokim westchnieniem zmęczenia i
satysfakcji, odwróciła się od półki ze schnącą ceramiką. Spojrzała przed siebie i... zamarła z
wrażenia.
- To było bardzo pouczające. - Alan wyciągnął dłonie z kieszeni dżinsów i zrobił krok
w jej stronę. - Jestem bardzo ciekawy, czy już w chwili, kiedy bierzesz się do pracy, wiesz
dokładnie, jaki kształt nadasz naczyniu, czy też decydujesz o tym dopiero w trakcie
modelowania?
- To zależy - odpowiedziała spokojnie.
Od razu postanowiła, że nie okaże zdziwienia i nie zada mu błyskotliwego pytania, co,
u licha, tutaj robił. Jedyną reakcją na jaką sobie pozwoliła, było lekkie uniesienie brwi w
chwili, kiedy przesunęła wymownym spojrzeniem po jego dżinsach i bawełnianej bluzie.
W tym stroju zupełnie nie przypominał eleganckiego mężczyzny, jakiego poznała na
przyjęciu. Dziwnie się czuła, widząc go teraz w mocno wytartych dżinsach i sportowych
butach. Mimo to jednak ciągle robił wrażenie zamożnego i niezwykle pewnego siebie. Zbyt
pewnego, zauważyła złośliwie.
Alan bynajmniej nie poczuł się speszony tak jawnymi oględzinami. Przyzwyczaił się
już do bycia osobą publiczną i nie przeszkadzały mu uważne spojrzenia innych. Poza tym
uznał, że Shelby miała święte prawo to robić, bo w końcu to on pierwszy naruszył jej
prywatność i bez jej wiedzy i zgody przyglądał jej się przez ostatnie pół godziny.
- Zdaje się - zaczęła przesadnie uprzejmym tonem - że powinnam teraz powiedzieć,
jak bardzo jestem zaskoczona, widząc pana tutaj, senatorze. Przyznaję, jestem. I domyślam
się, że właśnie o to ci chodziło - dokończyła ostro, nie bawiąc się już w formalności.
Skinął głową i uśmiechnął się lekko.
- Ciężko pracujesz - stwierdził, zerkając na jej ręce uwalane gliną aż po łokcie. -
Podoba mi się twoja galeria.
- Dzięki! - Natychmiast wyczuła, że powiedział to szczerze, więc instynktownie
odpowiedziała równie szczerym uśmiechem. - Przyszedłeś się rozejrzeć?
- Można to tak określić - zgodził się szybko, walcząc z pokusą, by jeszcze raz obejrzeć
sobie jej nogi. - Zdaje się, że zdążyłem w ostatniej chwili. Sprzedawca prosił, żeby ci po-
wiedział, że wszystko pozamykał.
- Aha - mruknęła niewyraźnie.
Zakłopotana, zerknęła w okno, jakby chciała w ten sposób odgadnąć, która jest
godzina. Kiedy pracowała przy kole, nigdy nie zakładała zegarka. Jakiś pojedynczy włos
połaskotał ją w policzek, więc potarła go ramieniem. Pod naprężonym materiałem
podkoszulka wyraźnie zarysowały się drobne, twarde piersi.
- Cóż, jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego sklepu jest to, że można go
otwierać i zamykać, kiedy tylko ma się na to ochotę. - Spojrzała na niego. - Jeśli chcesz, mo-
żesz tam zaraz wejść i pooglądać ceramikę, a ja się w tym czasie umyję.
- Właściwie - znienacka chwycił jej kucyk i przez chwilę trzymał go w dłoni -
myślałem o wspólnej kolacji. Na pewno jeszcze nie jadłaś.
- Zgadza się - przyznała. - Mimo to nie pójdziemy na kolację, senatorze.
Nie odpowiedział, tylko podszedł do niej jeszcze bliżej. Chociaż podobała mu się jej
niezmącona pewność siebie, cieszył się, że za chwilę nieco nią zachwieje. W końcu przecież
po to zadał sobie tyle trudu, by ją odnaleźć. Przyszedł, bo pora, żeby ktoś wreszcie
zrewanżował jej się za złośliwe uwagi i nauczył ją pokory.
- W porządku, nie musimy wychodzić. - Delikatnie musnął jej włosy, a potem
przesunął dłonią po jej szyi. - Nie jestem wybredny - dorzucił dwuznacznie.
- Alan! - Wymówiła jego imię z odrobinę przesadnym zniecierpliwieniem, starając się
ignorować przyjemne mrowienie, jakie czuła w miejscu, gdzie jego palce dotknęły jej skóry. -
Myślałam, że lepiej znasz się na polityce. Zdaje się, że wczoraj jasno wyłożyłam ci założenia
mojej.
- Mhm... - zamruczał, nie przestając gładzić jej szyi. Była taka ciepła i jedwabiście
miękka. .
Do świadomości Shelby z trudem dotarła myśl, że jeśli za chwilę nie uwolni się od
dotyku jego palców, stanie się zupełnie bezwolna.
- W takim razie nie powinno być żadnego problemu - rzuciła ostro, uchylając głowę
spod jego dłoni. - Wyglądasz na dość inteligentnego, by nie trzeba ci było powtarzać
pewnych rzeczy dwa razy.
- Każda polityka - zupełnie ignorując jej opór, przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej -
nawet ta najlepsza, wymaga od czasu do czasu drobnej korekty.
- Kiedy będę na to gotowa, na pewno... - Żeby zapobiec zetknięciu się z jego ciałem,
szybko wyciągnęła dłoń i oparła ją o jego pierś.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jeszcze niedawno obejmowała nimi mokrą
glinę. Alan pewnie też o tym pomyślał, bo oboje spojrzeli w dół w tym samym momencie. Na
jego jasnej bluzie widniał wyraźnie odciśnięty ślad jej ręki. Shelby roześmiała się głośno.
- No, to masz za swoje - oznajmiła wesoło. Twarz jej pojaśniała, w ciemnych oczach
wyraz napięcia ustąpił miejsca iskierkom humoru. - Wiesz, że to może okazać się nawet na-
stępnym krzykiem mody. Całkiem przyjemny wzorek... Może powinnam go opatentować?
Masz jakieś dojścia w tej branży?
- Coś się znajdzie. - Odwzajemnił uśmiech. - Ale uprzedzam, że będzie przy tym
mnóstwo papierkowej roboty.
- Racja. A ponieważ nienawidzę wypełniać formularzy i robię to tylko wtedy, kiedy
muszę, lepiej zapomnijmy o pomyśle z patentem. - Obróciła się na pięcie i poszła szorować
ręce przy wielkim podwójnym zlewie. - Lepiej to ściągnij i zapierz, zanim materiał złapie
kolor - zawołała, przekrzykując szum wody. Potem zakręciła kran i podeszła do pieca, żeby
sprawdzić, jak długo jeszcze powinna wypalać ceramikę.
Przyjrzał jej się uważnie. Zachowywała się tak swobodnie, jakby znali się długie lata,
a nie jeden dzień. Ciekawe, jak często zdarza jej się zachęcać mężczyzn, żeby rozbierali się w
jej pracowni, pomyślał. Mimo to posłusznie ściągnął bluzę.
- Czy wszystko, co sprzedajesz, wyszło z twojej pracowni? - zapytał, zerkając na
zapełnione półki. - Zrobiłaś to wszystko tutaj?
- Mhm.
- Kiedy zainteresowałaś się ceramiką?
- Pewnie jeszcze jako dziecko. Jeśli moja mama chciała sobie trochę ode mnie
odpocząć, dawała mi do zabawy plastelinę. Tylko tak mogła mnie utrzymać w jednym
miejscu i była pewna, że nie napytam sobie biedy. Niestety, dziś to już nie działa i ciągle
wpadam w tarapaty - dodała, ustawiając wylot wentylacji. - Zresztą, wyjątkowo lubię babrać
się w glinie. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie żeby spróbować sił w drewnie albo kamieniu.
Pochyliła się, żeby coś poprawić, i właśnie w tej chwili Alan odwrócił się w jej stronę.
Wystarczył rzut oka na dżins niebezpiecznie opinający się na jej szczupłych biodrach, by
wyraźnie poczuł budzące się pożądanie.
- Jak tam bluza? - zapytała.
Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła mu w tej chwili do głowy. Rozkojarzony,
zerknął na mokry materiał, na którym rozbryzgiwała się woda. Do czego to podobne, żeby
dorosły mężczyzna tracił głos na widok zgrabnych pośladków, skarcił się w duchu i
postanowił, że jutro postara się jakoś temu zaradzić. Jutro...
- Co z bluzą? - powtórzyła z naciskiem.
- W porządku. - Ocknął się z zamyślenia i powiesił wyżętą bluzę na brzegu zlewu. -
Ciekawe, jak uda mi się dojść do domu w takim negliżu.
Zerknęła na niego przez ramię, ale uszczypliwa uwaga, jaką miała zamiar go uraczyć,
zamarła jej na ustach. Wiedziała, że nie powinna mu się przyglądać, ale nie była w stanie
oderwać od niego oczu.
Cała jego sylwetka tchnęła siłą. Z podziwem przesunęła spojrzeniem po jego
szerokich ramionach, mocno sklepionej klatce piersiowej i wąskich biodrach. W życiu nie
widziała równie pięknego męskiego ciała.
Pozwoliła unieść się pierwszej fali podniecenia, tak przyjemnej, że niemal bolesnej.
Przymknęła oczy. Dopiero po chwili uspokoiła przyspieszony oddech i zapanowała nad
emocjami.
- Jesteś w doskonałej formie - rzuciła jakby mimochodem. - Dobiegniesz do swojej
ulicy w niecałe trzy minuty, i to lekkim truchtem.
- Czyżbyś chciała się mnie pozbyć?
- Zgadłeś. - Widząc jego zdziwioną minę, z trudem stłumiła złośliwy uśmieszek. - No,
dobrze - dodała. - Niech stracę. Będę miła i wrzucę ci to do suszarki. Zadowolony?
Wzruszył ramionami i udał urażonego.
- Ostatecznie jesteś mi to winna. Musiałem się tu rozebrać z powodu twojej gliny.
- I swojego... hmm... posunięcia - przypomniała mu wymownym tonem, ale
energicznie chwyciła bluzę i ruszyła w kierunku schodów. - Na co czekasz? Idziemy na górę.
- Po drodze zdjęła z siebie fartuch i cisnęła go niedbale w kąt. - Ponieważ jestem z natury
szczodra, to powiem, że przysługuje ci jeden drink.
- Co za hojność - mruknął, idąc za nią po schodach.
- Przecież mówię, że jestem z tego znana. - Wzruszyła ramionami i z rozmachem
otworzyła drzwi. - Jeśli masz ochotę na szkocką, jest tutaj - skinęła ręką w stronę pokoju,
sama zaś ruszyła w przeciwnym kierunku. - Gdybyś wolał kawę, ekspres stoi w kuchni na
szafce. - Ostatnie zdanie dobiegło gdzieś z głębi mieszkania.
Bez skrępowania rozejrzał się po pokoju, który najwyraźniej pełnił funkcję salonu.
Dookoła kłuła w oczy feeria kolorów, które normalnie zupełnie do siebie nie pasowały, tutaj
jednak tworzyły przedziwną harmonię ostrych barw.
Podłużną leżankę wypełniały pasiaste poduszki, a tuż obok niej stała pękata, jaskrawo
niebieska doniczka, pomalowana w wielkie, purpurowe maki, z której wyrastała bujna paproć.
Jedną ze ścian przysłaniał ręcznie tkany gobelin w intensywnych, płomienno rudych
odcieniach.
Przed nim, jakby tylko po to, by móc go podziwiać, Shelby ustawiła stare rzeźbione
krzesło, pod którym teraz leżała porzucona para włoskich szpilek na niewiarygodnie wysokim
obcasie. Nieopodal, w rogu pokoju, przycupnął gliniany hipopotam. Jego masywne cielsko
połyskiwało glazurą w kojącym odcieniu miętowej zieleni.
Wszystko zdawało się potwierdzać ekstrawagancję właścicielki i nie miało nic
wspólnego z gustem i stylem życia Alana. Zdecydowanie nie mógłby spędzić tu spokojnego,
pełnego kontemplacji wieczoru.
Pokręcił głowa z lekką dezaprobatą, a potem skierował się w stronę, gdzie, wedle
wskazówek Shelby, znaleźć miał whisky. Nim jednak dotarł do celu, stanął jak wryty, bo na-
raz ujrzał niesamowitego kota z czarną przepaską na jednym oku.
Kocur leżał rozciągnięty na poręczy fotela i łypał podejrzliwie swoim zdrowym
okiem. Jakby tego było mało, nad jego głową wisiała ośmiokątna klatka, a w niej huśtała się
na drążku wyjątkowo ponura papuga. Ona również obserwowała Alana, wwiercając w niego
przenikliwe, czarne oczka.
Jeszcze raz pokręcił głową i przekonany, że wyobraźnia spłatała mu figla, ruszył na
poszukiwania szkockiej. Znalazł ją tuż obok fotela w niewielkim ruchomym barku razem z
kryształowymi szklankami.
- Napijesz się ze mną? - zapytał kota i podrapał go pod brodą.
- Bluza będzie sucha za jakiś kwadrans - oznajmiła Shelby, wchodząc do salonu.
Donośne mruczenie Mojżesza podpowiedziało jej, że Alan zdążył wkraść się w jego łaski. -
Widzą, że poznałeś już moich współmieszkańców.
- Owszem. Po co ta opaska? - podbródkiem wskazał pyszczek kocura.
- Mojżesz Dayan stracił oko w walce. Niechętnie o tym mówi.
Alan spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z tonu jej głosu nie wynikało, że żartuje,
więc co, u diabła, chciała przez to powiedzieć?
- Nie czuję zapachu kawy - nie zwróciła uwagi na jego wymowne spojrzenie. - A to
znaczy, że skusiłeś się na szkocką.
- Zgadza się. To gadająca papuga? - Czubkiem palca popukał lekko w pręty klatki.
- Teoretycznie tak, ale od dwóch lat nie odezwała się ani słowem - Shelby także nalała
sobie szklaneczkę. - Zamilkła mniej więcej wtedy, kiedy zamieszkał z nami Mojżesz. Ciotka
Em jest bardzo pamiętliwa. Mojżesz tylko raz strącił jej klatkę, ale ona gniewa się za to do
dziś.
Alan zaczynał mieć już dość tej rozmowy. Rozumiał wprawdzie miłość do zwierząt,
ale Shelby popadła chyba w przesadę, skoro mówiła o nich w ten sposób. Uznał, że pora
zmienić temat.
- Długo tu mieszkasz?
- Jakieś trzy lata. - Miękko opadła pomiędzy poduszki, podciągnęła nogi i usadowiła
się wygodnie po turecku.
Spojrzał na niski stolik stojący przed sofą. Leżały na nim nożyczki z pomarańczowym
uchwytem, poranne wydanie Washington Post otwarte na stronie z komiksem, pojedynczy
kolczyk z szafirowym oczkiem, stos nie otwartych listów oraz zaczytany egzemplarz
Makbeta. A więc i tu panował artystyczny podobno nieład, pomyślał z przekąsem.
- Wczoraj jakoś nie od razu skojarzyłem, kim jesteś - powiedział, siadając obok niej. -
Teraz już wiem. Robert Campbell był twoim ojcem - raczej stwierdził, niż zapytał.
- Tak. Znałeś go?
- Tylko ze słyszenia. Byłem jeszcze na studiach, kiedy zginął. Oczywiście znam twoją
mamę. To cudowna osoba.
- To prawda. - Shelby upiła łyk szkockiej, rozkoszując się jej gorzkawym smakiem. -
Czasami zastanawiam się, dlaczego sama nigdy nie wystartowała w wyborach. Uwielbia takie
życie.
Bez trudu rozpoznał nutkę urazy w jej pozornie obojętnym tonie i natychmiast
postanowił, że kiedyś jeszcze wypyta ją o to dokładniej. Kiedy nadejdzie właściwy moment,
dowie się wszystkiego.
- Masz brata, prawda?
- Tak. - Jej wzrok na moment zatrzymał się na rozłożonej gazecie. - Tyle że Grant
trzyma się z dala od Waszyngtonu. Przedkłada spokój i ciszę Main nad blask stołecznego
życia.
W jej oczach pojawiły się iskierki ciepła. Alan chętnie dowiedziałby się czegoś
więcej, rozsądek jednak podpowiadał mu, że wiedza o życiu Shelby na niewiele się mu
przyda. Postanowił przecież, że nie będzie kontynuował tej znajomości. Wystarczy, że nieco
przytrze jej nosa.
- Tak czy owak, żadne z nas nie jest obciążone syndromem służby publicznej - dodała
po chwili.
- Tak to nazywasz? - Poprawił się na sofie, czując na plecach chłód jedwabnej
poduszki. Przemknęło mu przez myśl, że skóra Shelby jest równie gładka i miękka.
ORA ROBERTS WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
ROZDZIAŁ PIERWSZY Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne bary i taniutkie teatrzyki rewiowe. Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer- wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane zaułki. Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się znaczna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt- mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bowiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzystencja. Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jednak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej. Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła, że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić. Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w których w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny. Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami starych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i ręcznie malowane żaluzje. Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek. Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie
sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamontowała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała. Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bezustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upadłego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza. Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dlatego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wyłącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z nimi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zabałaganionego mieszkania. Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w ciągu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncarskim. Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy prowadzeniu własnego interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie. Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia. Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bezskutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uznała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowiązaniami, czyli niezwykle poważnie. Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystarczyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ruszył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, widząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie- czornej toalety.
- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki. - Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wieczora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane bekonem i krakersy. - Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust. Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świetnie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po - ' cierpieć. Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell. Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób było nie zauważyć ich podobieństwa. Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, ciemnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie odmienny typ urody. Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko zabiedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginalnymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra- dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze. Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej domu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia jego wizerunku.
Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla córki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego. Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie kochającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła. Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorliwością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła. I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pewnego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje. Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świadomym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem. Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości. Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przynajmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronności. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach. Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowiadał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich. Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cudze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dyskutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów.
Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdrowienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu. Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żołądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo. - Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry. - Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krótki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write. - Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nieskrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, największą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria? - Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman? - Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zrobiłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj- lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do towarzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu- fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki. Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiechnęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na zniechęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg- nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz większość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zabawiania gości. Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem. - Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę. - Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz. - To nie w moim stylu. Przecież obiecałam. Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spojrzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitnego bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie.
- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy. - Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - Debora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących młodych mężczyzn. - Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś. - To był bardzo ambitny młody człowiek. - Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, zachowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogromną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie. Debora wzruszyła ramionami. - Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa. - A ty jesteś szczęśliwa? - Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa. Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła. - A kiedy wychodzisz za maż? - spytała z niewinna miną. - Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a... - A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły tydzień. Co ty na to? Debora westchnęła zrezygnowana. - Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło. - A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie skorzystam. - Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad? - zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili rozpromieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Zagadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, że ćwiczyłeś ostatnio. Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.
Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, Debora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrzewała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom. Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się Debora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój sposób. Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudowłosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przyjęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem. Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczynię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego sklepu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowanego fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była? - Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzędowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi. - Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić. - Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Podobno ostatnio zarywasz noce. - Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje. Write skinął głową nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał: - Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Breidermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu. Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych zwolenników ustawy. - Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cięcia w szkolnictwie. - No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne... - Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho. Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby temat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W
przypadku senatora reprezentującego interesy partii politycznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe. Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła powściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan odezwał się pierwszy. - Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole. - Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzrokiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby Campbell! - A jednak. - Chcesz, żebym cię przedstawił? - Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu. Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzymując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne. Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i błyskotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka. Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwieństwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temidzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbując czynne wykonywanie zawodu. Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie. - Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał. Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocałował ją w policzek. - Czy to propozycja? - zapytał. - Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsunęła się o krok, lustrując go
uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe- kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chirurgii plastycznej. - Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspólny weekend w Puerto Vallarta. Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem. - Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Westchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakaś młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy policzek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych prezydentów. - Jakbym słyszał mojego ojca! - I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspomnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty. - Czyli mam się ożenić dla kariery? - Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała przebiegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trzeba im tylko trochę pomóc... - W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zdecydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za- dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły. Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta, z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń. Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z którymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu. Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową serwantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną zawartość.
Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przypominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej skóra... - Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda? Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów. - Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział. Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia, a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział. - Dobry wieczór. Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem zatrzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpatrzy! się w jej twarz. - Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła zagadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew. - Postój tak przez chwilę. Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie. - Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po- ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami. Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tańczyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałęziami drzew. Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust. - Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bliska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze? Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca. - I co to jest? - zapytała niecierpliwie. - Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów.
- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów. Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wygodnie, zabierając się do jedzenia. - A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w duchu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał. - Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - zapytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu. Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sportową sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich salonach. Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych bohaterów z powieści sióstr Bronte. - Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wreszcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz? - Czystą szkocką. - Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk. Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu? - Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy? - Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło. - Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi ustami. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii? - Nie, w Georgetown. - Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w oczy. - Mieszkam przy ulicy P. - Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na siebie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej.
- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wieszaków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej biżuterii. - Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego kierunku. Ceramiki... Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obejrzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność. - Dobra w tym jesteś? - zapytał. - Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej, zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Waszyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii? - Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę. - Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał nauki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy. Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył. - Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek humanistyczny? - Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badawczemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdziwienia. - Rozczarowana? - Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztuczną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrudnia wiele zwykłych rzeczy? Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w uśmiechu. - Takich jak zbrodnie i kradzieże? - Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz, ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby
sprzedać ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten sposób uczciwie zarobić na życie? - Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa- piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy, ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem. Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia. - Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP - u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę. - Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie. - Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze. - W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dziesiątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w salonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie. Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment rozmowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komentował działania jednego z polityków: - Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie amerykańsko - izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjednuje mu zbyt wielu przyjaciół. - No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - dodał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła. - Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym politycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmirowy sweter czynią z ciebie liberała. Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Czasem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony. - Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał.
- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem. Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie. - Zdaje się, że nie przepadasz za politykami. - To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fanatyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa takich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem. Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała przemykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami, poczuć ciepło jego skóry. - Chcesz wrócić do środka? - zapytała. - Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wyszedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem. - Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się promiennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem? Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowałyby jej ruchliwe, roześmiane usta. - Jestem Szkotem. - Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi. - Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu podniósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców. - Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę. - Możesz to nazwać praktycznością Campbellów. Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony. - Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Pochodzę z klanu MacGregorów.
- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod kluczem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą zabawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGregorwie!” Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna. - Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts. - Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi. - Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blisko, że niemal się dotykali. - Dlaczego szkoda? - zapytał cicho. - Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie. - Naprawdę? Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szybko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w zachwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać. - Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpatrując się w nią badawczo. - Tak, jedna z kilku. Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wilgotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwanie. Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spodziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do przegubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy. Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia. - W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki sposobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa. - Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrząsając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko. Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznajmił jej: - Wkrótce się zobaczymy, Shelby.
- Możliwe. - To pewne. Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bardzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić. Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny siebie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.
ROZDZIAŁ DRUGI Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprzedawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim nawet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes. Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w galerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shelby potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pierwszym telefonie. Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wynagradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy. Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twórczości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny. Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garncarskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej wielkości i kształtu, podsypki do wypalania. Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski, w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a samo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamowity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłuszone częściowo przez głośno grające radio. Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by odsłonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco. Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do
ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fantazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować. Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak długo, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gęstość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa. Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obracało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naciskowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji. Najpierw uformowała gruby pierścień, a potem nacisnęła kciukami środek kuli i zaczęła wolno, ostrożnie ciągnąć ją do góry, aż powstał cylindryczny kształt. Teraz mogła zrobić z nim wszystko, na co tylko miała ochotę. Mogła go spłaszczyć i w ten sposób otrzymać talerz, rozszerzyć górne krawędzie, by stał się misą albo zamknąć je i otrzymać regularną kulę. Tym razem postanowiła zrobić misę, wzorowaną na starożytnym naczyniu do mieszania wody i wina, tyle że pozbawioną rączek. Obroty koła i wprawna praca rąk uniosły do góry gliniane ściany. Kształt przestał istnieć tylko w wyobraźni, wyłaniając się coraz wyraźniej z modelowanego materiału. Dzięki zdolnym dłoniom i bystremu oku artystki szybko zyskał właściwe proporcje. Misa zwężała się u podstawy i otwierała szeroko w górnej części. Oczyma wyobraźni Shelby widziała ją już ukończoną. Postanowiła, że pokryje ją glazurą w odcieniu głębokiej, lekko zszarzałej zieleni, z cieniem nieco łagodniejszej barwy tuż pod powierzchnią szkliwa. Nie umieści na niej żadnych zdobień, żłobień czy wywiniętych brzegów. Cała uroda zostanie zawarta w idealnym kształcie. Z trudem zapanowała nad chęcią dalszego wygładzania wilgotnej gliny i wyłączyła koło. Zaczekała, aż tarcza przestanie się kręcić, po czym obrzuciła swoje dzieło krytycznym spojrzeniem. Następnie przeniosła je na półkę, żeby obeschło. Jutro, kiedy masa dobrze stężeje, znowu ustawi misę na kole i przy użyciu odpowiednich narzędzi usunie nadmiar gliny i wygładzi krawędzie. Stanęła przed półką i jeszcze raz przyjrzała się uważnie naczyniu. Tak, ciemna zieleń będzie doskonale pasować do tych kształtów. Dzięki odpowiedniemu glazurowaniu na pewno uda jej się uzyskać efekt miękkości i głębi koloru.
Zamyślona, wygięła się daleko do tyłu, a potem zgarbiła plecy, próbując rozciągnąć zdrętwiałe mięśnie i zmniejszyć sztywność karku. Wyglądało na to, że bardzo przyda jej się teraz gorąca, relaksująca kąpiel w pachnącej pianie. Potem może wybierze się z grupą przyjaciół do nowo otwartego klubu przy ulicy M. Uśmiechnęła się słodko do swoich myśli i z głębokim westchnieniem zmęczenia i satysfakcji, odwróciła się od półki ze schnącą ceramiką. Spojrzała przed siebie i... zamarła z wrażenia. - To było bardzo pouczające. - Alan wyciągnął dłonie z kieszeni dżinsów i zrobił krok w jej stronę. - Jestem bardzo ciekawy, czy już w chwili, kiedy bierzesz się do pracy, wiesz dokładnie, jaki kształt nadasz naczyniu, czy też decydujesz o tym dopiero w trakcie modelowania? - To zależy - odpowiedziała spokojnie. Od razu postanowiła, że nie okaże zdziwienia i nie zada mu błyskotliwego pytania, co, u licha, tutaj robił. Jedyną reakcją na jaką sobie pozwoliła, było lekkie uniesienie brwi w chwili, kiedy przesunęła wymownym spojrzeniem po jego dżinsach i bawełnianej bluzie. W tym stroju zupełnie nie przypominał eleganckiego mężczyzny, jakiego poznała na przyjęciu. Dziwnie się czuła, widząc go teraz w mocno wytartych dżinsach i sportowych butach. Mimo to jednak ciągle robił wrażenie zamożnego i niezwykle pewnego siebie. Zbyt pewnego, zauważyła złośliwie. Alan bynajmniej nie poczuł się speszony tak jawnymi oględzinami. Przyzwyczaił się już do bycia osobą publiczną i nie przeszkadzały mu uważne spojrzenia innych. Poza tym uznał, że Shelby miała święte prawo to robić, bo w końcu to on pierwszy naruszył jej prywatność i bez jej wiedzy i zgody przyglądał jej się przez ostatnie pół godziny. - Zdaje się - zaczęła przesadnie uprzejmym tonem - że powinnam teraz powiedzieć, jak bardzo jestem zaskoczona, widząc pana tutaj, senatorze. Przyznaję, jestem. I domyślam się, że właśnie o to ci chodziło - dokończyła ostro, nie bawiąc się już w formalności. Skinął głową i uśmiechnął się lekko. - Ciężko pracujesz - stwierdził, zerkając na jej ręce uwalane gliną aż po łokcie. - Podoba mi się twoja galeria. - Dzięki! - Natychmiast wyczuła, że powiedział to szczerze, więc instynktownie odpowiedziała równie szczerym uśmiechem. - Przyszedłeś się rozejrzeć? - Można to tak określić - zgodził się szybko, walcząc z pokusą, by jeszcze raz obejrzeć sobie jej nogi. - Zdaje się, że zdążyłem w ostatniej chwili. Sprzedawca prosił, żeby ci po- wiedział, że wszystko pozamykał.
- Aha - mruknęła niewyraźnie. Zakłopotana, zerknęła w okno, jakby chciała w ten sposób odgadnąć, która jest godzina. Kiedy pracowała przy kole, nigdy nie zakładała zegarka. Jakiś pojedynczy włos połaskotał ją w policzek, więc potarła go ramieniem. Pod naprężonym materiałem podkoszulka wyraźnie zarysowały się drobne, twarde piersi. - Cóż, jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego sklepu jest to, że można go otwierać i zamykać, kiedy tylko ma się na to ochotę. - Spojrzała na niego. - Jeśli chcesz, mo- żesz tam zaraz wejść i pooglądać ceramikę, a ja się w tym czasie umyję. - Właściwie - znienacka chwycił jej kucyk i przez chwilę trzymał go w dłoni - myślałem o wspólnej kolacji. Na pewno jeszcze nie jadłaś. - Zgadza się - przyznała. - Mimo to nie pójdziemy na kolację, senatorze. Nie odpowiedział, tylko podszedł do niej jeszcze bliżej. Chociaż podobała mu się jej niezmącona pewność siebie, cieszył się, że za chwilę nieco nią zachwieje. W końcu przecież po to zadał sobie tyle trudu, by ją odnaleźć. Przyszedł, bo pora, żeby ktoś wreszcie zrewanżował jej się za złośliwe uwagi i nauczył ją pokory. - W porządku, nie musimy wychodzić. - Delikatnie musnął jej włosy, a potem przesunął dłonią po jej szyi. - Nie jestem wybredny - dorzucił dwuznacznie. - Alan! - Wymówiła jego imię z odrobinę przesadnym zniecierpliwieniem, starając się ignorować przyjemne mrowienie, jakie czuła w miejscu, gdzie jego palce dotknęły jej skóry. - Myślałam, że lepiej znasz się na polityce. Zdaje się, że wczoraj jasno wyłożyłam ci założenia mojej. - Mhm... - zamruczał, nie przestając gładzić jej szyi. Była taka ciepła i jedwabiście miękka. . Do świadomości Shelby z trudem dotarła myśl, że jeśli za chwilę nie uwolni się od dotyku jego palców, stanie się zupełnie bezwolna. - W takim razie nie powinno być żadnego problemu - rzuciła ostro, uchylając głowę spod jego dłoni. - Wyglądasz na dość inteligentnego, by nie trzeba ci było powtarzać pewnych rzeczy dwa razy. - Każda polityka - zupełnie ignorując jej opór, przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej - nawet ta najlepsza, wymaga od czasu do czasu drobnej korekty. - Kiedy będę na to gotowa, na pewno... - Żeby zapobiec zetknięciu się z jego ciałem, szybko wyciągnęła dłoń i oparła ją o jego pierś.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jeszcze niedawno obejmowała nimi mokrą glinę. Alan pewnie też o tym pomyślał, bo oboje spojrzeli w dół w tym samym momencie. Na jego jasnej bluzie widniał wyraźnie odciśnięty ślad jej ręki. Shelby roześmiała się głośno. - No, to masz za swoje - oznajmiła wesoło. Twarz jej pojaśniała, w ciemnych oczach wyraz napięcia ustąpił miejsca iskierkom humoru. - Wiesz, że to może okazać się nawet na- stępnym krzykiem mody. Całkiem przyjemny wzorek... Może powinnam go opatentować? Masz jakieś dojścia w tej branży? - Coś się znajdzie. - Odwzajemnił uśmiech. - Ale uprzedzam, że będzie przy tym mnóstwo papierkowej roboty. - Racja. A ponieważ nienawidzę wypełniać formularzy i robię to tylko wtedy, kiedy muszę, lepiej zapomnijmy o pomyśle z patentem. - Obróciła się na pięcie i poszła szorować ręce przy wielkim podwójnym zlewie. - Lepiej to ściągnij i zapierz, zanim materiał złapie kolor - zawołała, przekrzykując szum wody. Potem zakręciła kran i podeszła do pieca, żeby sprawdzić, jak długo jeszcze powinna wypalać ceramikę. Przyjrzał jej się uważnie. Zachowywała się tak swobodnie, jakby znali się długie lata, a nie jeden dzień. Ciekawe, jak często zdarza jej się zachęcać mężczyzn, żeby rozbierali się w jej pracowni, pomyślał. Mimo to posłusznie ściągnął bluzę. - Czy wszystko, co sprzedajesz, wyszło z twojej pracowni? - zapytał, zerkając na zapełnione półki. - Zrobiłaś to wszystko tutaj? - Mhm. - Kiedy zainteresowałaś się ceramiką? - Pewnie jeszcze jako dziecko. Jeśli moja mama chciała sobie trochę ode mnie odpocząć, dawała mi do zabawy plastelinę. Tylko tak mogła mnie utrzymać w jednym miejscu i była pewna, że nie napytam sobie biedy. Niestety, dziś to już nie działa i ciągle wpadam w tarapaty - dodała, ustawiając wylot wentylacji. - Zresztą, wyjątkowo lubię babrać się w glinie. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie żeby spróbować sił w drewnie albo kamieniu. Pochyliła się, żeby coś poprawić, i właśnie w tej chwili Alan odwrócił się w jej stronę. Wystarczył rzut oka na dżins niebezpiecznie opinający się na jej szczupłych biodrach, by wyraźnie poczuł budzące się pożądanie. - Jak tam bluza? - zapytała. Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła mu w tej chwili do głowy. Rozkojarzony, zerknął na mokry materiał, na którym rozbryzgiwała się woda. Do czego to podobne, żeby dorosły mężczyzna tracił głos na widok zgrabnych pośladków, skarcił się w duchu i postanowił, że jutro postara się jakoś temu zaradzić. Jutro...
- Co z bluzą? - powtórzyła z naciskiem. - W porządku. - Ocknął się z zamyślenia i powiesił wyżętą bluzę na brzegu zlewu. - Ciekawe, jak uda mi się dojść do domu w takim negliżu. Zerknęła na niego przez ramię, ale uszczypliwa uwaga, jaką miała zamiar go uraczyć, zamarła jej na ustach. Wiedziała, że nie powinna mu się przyglądać, ale nie była w stanie oderwać od niego oczu. Cała jego sylwetka tchnęła siłą. Z podziwem przesunęła spojrzeniem po jego szerokich ramionach, mocno sklepionej klatce piersiowej i wąskich biodrach. W życiu nie widziała równie pięknego męskiego ciała. Pozwoliła unieść się pierwszej fali podniecenia, tak przyjemnej, że niemal bolesnej. Przymknęła oczy. Dopiero po chwili uspokoiła przyspieszony oddech i zapanowała nad emocjami. - Jesteś w doskonałej formie - rzuciła jakby mimochodem. - Dobiegniesz do swojej ulicy w niecałe trzy minuty, i to lekkim truchtem. - Czyżbyś chciała się mnie pozbyć? - Zgadłeś. - Widząc jego zdziwioną minę, z trudem stłumiła złośliwy uśmieszek. - No, dobrze - dodała. - Niech stracę. Będę miła i wrzucę ci to do suszarki. Zadowolony? Wzruszył ramionami i udał urażonego. - Ostatecznie jesteś mi to winna. Musiałem się tu rozebrać z powodu twojej gliny. - I swojego... hmm... posunięcia - przypomniała mu wymownym tonem, ale energicznie chwyciła bluzę i ruszyła w kierunku schodów. - Na co czekasz? Idziemy na górę. - Po drodze zdjęła z siebie fartuch i cisnęła go niedbale w kąt. - Ponieważ jestem z natury szczodra, to powiem, że przysługuje ci jeden drink. - Co za hojność - mruknął, idąc za nią po schodach. - Przecież mówię, że jestem z tego znana. - Wzruszyła ramionami i z rozmachem otworzyła drzwi. - Jeśli masz ochotę na szkocką, jest tutaj - skinęła ręką w stronę pokoju, sama zaś ruszyła w przeciwnym kierunku. - Gdybyś wolał kawę, ekspres stoi w kuchni na szafce. - Ostatnie zdanie dobiegło gdzieś z głębi mieszkania. Bez skrępowania rozejrzał się po pokoju, który najwyraźniej pełnił funkcję salonu. Dookoła kłuła w oczy feeria kolorów, które normalnie zupełnie do siebie nie pasowały, tutaj jednak tworzyły przedziwną harmonię ostrych barw. Podłużną leżankę wypełniały pasiaste poduszki, a tuż obok niej stała pękata, jaskrawo niebieska doniczka, pomalowana w wielkie, purpurowe maki, z której wyrastała bujna paproć.
Jedną ze ścian przysłaniał ręcznie tkany gobelin w intensywnych, płomienno rudych odcieniach. Przed nim, jakby tylko po to, by móc go podziwiać, Shelby ustawiła stare rzeźbione krzesło, pod którym teraz leżała porzucona para włoskich szpilek na niewiarygodnie wysokim obcasie. Nieopodal, w rogu pokoju, przycupnął gliniany hipopotam. Jego masywne cielsko połyskiwało glazurą w kojącym odcieniu miętowej zieleni. Wszystko zdawało się potwierdzać ekstrawagancję właścicielki i nie miało nic wspólnego z gustem i stylem życia Alana. Zdecydowanie nie mógłby spędzić tu spokojnego, pełnego kontemplacji wieczoru. Pokręcił głowa z lekką dezaprobatą, a potem skierował się w stronę, gdzie, wedle wskazówek Shelby, znaleźć miał whisky. Nim jednak dotarł do celu, stanął jak wryty, bo na- raz ujrzał niesamowitego kota z czarną przepaską na jednym oku. Kocur leżał rozciągnięty na poręczy fotela i łypał podejrzliwie swoim zdrowym okiem. Jakby tego było mało, nad jego głową wisiała ośmiokątna klatka, a w niej huśtała się na drążku wyjątkowo ponura papuga. Ona również obserwowała Alana, wwiercając w niego przenikliwe, czarne oczka. Jeszcze raz pokręcił głową i przekonany, że wyobraźnia spłatała mu figla, ruszył na poszukiwania szkockiej. Znalazł ją tuż obok fotela w niewielkim ruchomym barku razem z kryształowymi szklankami. - Napijesz się ze mną? - zapytał kota i podrapał go pod brodą. - Bluza będzie sucha za jakiś kwadrans - oznajmiła Shelby, wchodząc do salonu. Donośne mruczenie Mojżesza podpowiedziało jej, że Alan zdążył wkraść się w jego łaski. - Widzą, że poznałeś już moich współmieszkańców. - Owszem. Po co ta opaska? - podbródkiem wskazał pyszczek kocura. - Mojżesz Dayan stracił oko w walce. Niechętnie o tym mówi. Alan spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z tonu jej głosu nie wynikało, że żartuje, więc co, u diabła, chciała przez to powiedzieć? - Nie czuję zapachu kawy - nie zwróciła uwagi na jego wymowne spojrzenie. - A to znaczy, że skusiłeś się na szkocką. - Zgadza się. To gadająca papuga? - Czubkiem palca popukał lekko w pręty klatki. - Teoretycznie tak, ale od dwóch lat nie odezwała się ani słowem - Shelby także nalała sobie szklaneczkę. - Zamilkła mniej więcej wtedy, kiedy zamieszkał z nami Mojżesz. Ciotka Em jest bardzo pamiętliwa. Mojżesz tylko raz strącił jej klatkę, ale ona gniewa się za to do dziś.
Alan zaczynał mieć już dość tej rozmowy. Rozumiał wprawdzie miłość do zwierząt, ale Shelby popadła chyba w przesadę, skoro mówiła o nich w ten sposób. Uznał, że pora zmienić temat. - Długo tu mieszkasz? - Jakieś trzy lata. - Miękko opadła pomiędzy poduszki, podciągnęła nogi i usadowiła się wygodnie po turecku. Spojrzał na niski stolik stojący przed sofą. Leżały na nim nożyczki z pomarańczowym uchwytem, poranne wydanie Washington Post otwarte na stronie z komiksem, pojedynczy kolczyk z szafirowym oczkiem, stos nie otwartych listów oraz zaczytany egzemplarz Makbeta. A więc i tu panował artystyczny podobno nieład, pomyślał z przekąsem. - Wczoraj jakoś nie od razu skojarzyłem, kim jesteś - powiedział, siadając obok niej. - Teraz już wiem. Robert Campbell był twoim ojcem - raczej stwierdził, niż zapytał. - Tak. Znałeś go? - Tylko ze słyszenia. Byłem jeszcze na studiach, kiedy zginął. Oczywiście znam twoją mamę. To cudowna osoba. - To prawda. - Shelby upiła łyk szkockiej, rozkoszując się jej gorzkawym smakiem. - Czasami zastanawiam się, dlaczego sama nigdy nie wystartowała w wyborach. Uwielbia takie życie. Bez trudu rozpoznał nutkę urazy w jej pozornie obojętnym tonie i natychmiast postanowił, że kiedyś jeszcze wypyta ją o to dokładniej. Kiedy nadejdzie właściwy moment, dowie się wszystkiego. - Masz brata, prawda? - Tak. - Jej wzrok na moment zatrzymał się na rozłożonej gazecie. - Tyle że Grant trzyma się z dala od Waszyngtonu. Przedkłada spokój i ciszę Main nad blask stołecznego życia. W jej oczach pojawiły się iskierki ciepła. Alan chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, rozsądek jednak podpowiadał mu, że wiedza o życiu Shelby na niewiele się mu przyda. Postanowił przecież, że nie będzie kontynuował tej znajomości. Wystarczy, że nieco przytrze jej nosa. - Tak czy owak, żadne z nas nie jest obciążone syndromem służby publicznej - dodała po chwili. - Tak to nazywasz? - Poprawił się na sofie, czując na plecach chłód jedwabnej poduszki. Przemknęło mu przez myśl, że skóra Shelby jest równie gładka i miękka.