Monika Szwaja
Nie dla mięczaków
Historia krótkiej wolności Piotra V.
empik, Warszawa 2011
- Czy pani zna... miasteczko Chattanooga Choo Choo... Parararam...
Starsza pani zatrzymała się na rogu ulicy i z przyjemnością popatrzała na młodego
mężczyznę czekającego na zmianę świateł i swingującego pod nosem z wigorem godnym
całej orkiestry Glenna Millera. Jaki młody! Jaki piękny! I taki... promienny. Musiało mu się
coś cudownego przytrafić... wprawdzie najwyraźniej stara się nie wybuchnąć radością w
miejscu publicznym, ale ta radość tkwi gdzieś w nim głęboko... Mój Boże, pewnie się
zakochał, może (tu dama aż westchnęła) wraca od ukochanej, pora nie jest wprawdzie
najwcześniejsza, dochodzi dziesiąta, ale zakochani godzin nie liczą, a może mają dzisiaj
wolne oboje... pospali dłużej, potem on zrobił kawę ze śmietanką i przyniósł świeże bułeczki
ze sklepiku...
- Czy pani wie... gdzie tutaj można... paparira...
Światło zmieniło się i mężczyzna odszedł krokiem bez mała tanecznym.
Starsza pani posłała za nim ostatnie rozmarzone spojrzenie i udała się w swoją stronę, to
jest do gmachu sądów.
Gdyby miała na nosie swoje okulary, których nie nosiła, powodowana niezrozumiałą u
osób tak krótkowzrocznych kokieterią, zauważyłaby, że mężczyzna, któremu dawała jakieś
dwadzieścia pięć lat, ma ich co najmniej czterdzieści. Może zresztą zwiodła ją jego doskonała
sylwetka i zgrabne ruchy, a także znakomicie dopasowany garnitur, który na pewno nie
pochodził z haka w supermarkecie.
Urocza historyjka o śniadaniu z damą serca tyle miała wspólnego z rzeczywistością, że
mężczyzna w istocie rozstał się przed chwilą z kobietą swego życia. Przed kwadransem
zakończyła się ich ostatnia rozprawa rozwodowa i żona Piotra Voigta, Karolina, powróciła do
swego panieńskiego nazwiska, stając się byłą żoną Piotra Voigta, Karoliną Szuszko.
To właśnie wydarzenie napełniło jej eks męża radością życia i sprawiło, że
podśpiewywał wdzięcznie pod sygnalizatorem świetlnym, w polu widzenia starszej pani
pracującej jako kurator sądowy w Wydziale II Rodzinnym Sądu Wojewódzkiego miasta
Szczecina.
Od razu sprecyzujmy: Piotr Voigt nie był nieczułym potworem. Swoją byłą żonę kochał
naprawdę, ale ta miłość skończyła się jakieś siedem czy osiem lat po ślubie, kiedy stwierdził,
że Karolina zdradza go beztrosko z połową asystentów pracujących wraz z nią na Wydziale
Budownictwa, Urbanistyki i Architektury. Przebolał swoje, o rozwodzie nie myśląc, dopóki
uznawał, że jego i Karoliny córka, Joanna, potrzebuje obecności ojca w domu. Joanna
wyrosła na piękną kobietę, bardzo podobną do matki, rozpoczęła studia filologiczne i na
drugim roku zrezygnowała z nich, uwodząc starszawego, ale dobrze ustawionego finansowo
(mamusia z butikiem i małym zoo) wykładowcę glottodydaktyki i wyszła za niego za mąż.
Piotr kupił młodej parze w prezencie ślubnym potężny zestaw audio-wideo, odczekał jeszcze
poprawiny, a potem bezzwłocznie wniósł pozew o rozwód.
Karolina walczyła jak lwica, dzielnie udając kochającą i zrozpaczoną małżonkę, ale
Piotr złożył sobie samemu solenne przyrzeczenie, że nie da się już nigdy więcej wziąć na
żadne takie plewy. Po kilku miesiącach dość nieprzyjemnej szarpaniny udowodnił sądowi, co
było do udowodnienia, i oto znowu był wolnym człowiekiem.
Cieszyło go to. Lubił poczucie wolności. Między innymi dlatego właśnie zrezygnował
swojego czasu z posady w potężnym zakładzie, stanowiącym filar krajowego przemysłu
okrętowego, i założył własną, niewielką firmę informatyczną. Karolina nie mogła mu tego
wybaczyć, ceniła sobie bowiem poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej małżonkowi owa
posada. Oczywiście chodziło jej głównie o bezpieczeństwo finansowe; stanowisko, jakie
zajmował Piotr, znajdowało się bardzo blisko samej góry i przynosiło całkiem spore apanaże.
Rezygnując z tego wszystkiego, Piotr szedł na niepewny chleb... Karolina, mówiąc bez
ogródek, uważała swojego męża za nieodpowiedzialnego idiotę, czemu chętnie dawała wyraz,
wybierając do tego najmniej spodziewane momenty i najbardziej liczne grona; wszystko
jedno znajomych czy nieznajomych osób. Wtedy to również intensywniej zaczęła szukać
pociechy w ramionach podległych sobie asystentów.
Mniej więcej rok przed zaślubinami własnej córki ze starszawym wykładowcą
glottodydaktyki zauważyła jednak, że mężowska firma rozrosła się, zaczęła dawać zupełnie
przyzwoite zyski, a nawet przyniosła Piotrowi prestiżową nagrodę przyznawaną przez
biznesowe tuzy najbardziej obiecującym małym firmom w kraju. Jednocześnie filar
krajowego przemysłu okrętowego zachwiał się, zwichrował, a wreszcie runął z trzaskiem.
Karolina postanowiła zatem przywrócić męża do łask.
Niestety, mąż nie docenił swego szczęścia. Nie powrócił spontanicznie do
opuszczonego przez się łoża, mało tego - po weselu Joanny i glottodydaktyka wyprowadził
się na dobre z domu i zamieszkał w kilkupokojowym apartamencie na poddaszu
dwupiętrowego domu tuż obok budynku zajmowanego przez swoją firmę. A co najgorsze,
przypomniał Karolinie o sporządzonym kiedyś przez nią w ciężkim ataku furii dokumencie, w
którym - będąc pewną, że mąż zbankrutuje najdalej po roku - zażądała ścisłego
rozgraniczenia majątkowego. Kilka lat później dokument ten pozwolił mu zachować firmę w
stanie nienaruszonym: rozjuszona do białości Karolina nie uzyskała w sądzie prawa nawet do
najmniejszej cząstki tego, od czego sama tak stanowczo odżegnała się w przeszłości. Piotr
zostawił jej zajmowany dotychczas domek w willowej dzielnicy i wszystko, co się w tym
domku znajdowało, z wyjątkiem sporego obrazu przedstawiającego dość skomplikowaną
scenę rodzajową: niewiasta w białym gieźle, siedząca na grzbiecie białego jednorożca,
uciekała przed rycerzem zakutym w czarną zbroję i na czarnym rumaku; mieszkańcy jakiegoś
średniowiecznego miasteczka wylegli na pole i przypatrywali się pogoni, wymachując
trzymanymi w rękach przedmiotami - pewnie był czas sianokosów, bo przeważały kosy i
grabie.
Malowidło było dość stare, Piotr odziedziczył je po swojej matce, która z kolei
odziedziczyła je po babce. Karolina nie znosiła go, twierdząc, że to okropny bohomaz.
Wprawdzie przy rozwodzie zażądała ekspertyzy i wyceny, na wypadek gdyby bohomaz
okazał się bezcennym dziełem, ale Piotr odmówił. Odmówił też podzielenia się z Karoliną
świeżo nabytym, lekko tylko używanym lexusem, udowadniając, że jest on własnością firmy.
Sędzia i tak był pod wrażeniem jego wspaniałomyślności: o wiele więcej warta była willa
zapchana antykami, które Karolina namiętnie kolekcjonowała w czasach małżeńskiej
wspólnoty.
Piotr za nimi nie przepadał. Lubił proste, wygodne meble, funkcjonalne stoły, pakowne
szafy i kanapy, na których można było rozkładać się spokojnie, bez obawy o wytrzymałość
cienkich, antycznych nóżek.
Wracał teraz do swojego jasnego, przestronnego apartamentu na poddaszu, do lodówki
zapchanej mrożonkami, do regałów zapchanych książkami, do ogromnej kolekcji płyt z
różnymi rodzajami muzyki (królował tu stary dobry jazz) i do rozłożystej kanapy, nad którą
wisiało od jakiegoś czasu wyżej wzmiankowane malowidło.
Wracał piechotą, bo lexus stał właśnie w stacji serwisowej na okresowym przeglądzie.
Poza tym był kwiecień, słońce prześwietlało pierwsze, jasnozielone listki na drzewach, wiał
miły, ciepły wietrzyk, a Piotr miał świadomość, że doskonale prosperująca firma może się z
powodzeniem obejść przez jeden dzień bez pryncypała.
Niechże to będzie prawdziwy pierwszy dzień wolności - pomyślał beztrosko, a
ponieważ ostatnio wolność pojmował jako samotność, postanowił odbyć długi, samotny
spacer po mieście.
Kochał Szczecin od zawsze, tu się urodził i rósł praktycznie razem z miastem, które
wyłaniało się właśnie z morza gruzów, w jakie zamieniły je alianckie bombardowania. Jego
rodzina sprowadziła się tu ze Śląska na początku lat pięćdziesiątych.
Mieszkali w poniemieckiej willi, stanowiącej własność Dyrekcji Dróg, w której ojciec
objął kierownicze stanowisko. Matka wtedy nie pracowała, zajmując się rodziną i domem.
Rodzina była czteroosobowa, bowiem Piotr miał siostrę trochę starszą od siebie. Siostra,
Gertruda, nazywana w domu Trusią - zupełnie bez sensu, bo temperament miała po babce,
wybuchowy niczym Włoszka z południowych Włoch - decyzją rodzinną otrzymała willę w
posagu, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wychodziła za mąż. Była to zresztą pierwsza
drobinka soli w oku Karoliny, podówczas narzeczonej Piotra - zauroczenie przystojnym
studentem elektroniki nie przeszkodziło jej w wygłoszeniu kilku uszczypliwych uwag na ten
temat. Narzeczony przyjął to jako żart i obiecał jej, że za kilka lat sama zamieszka w willi.
Słowa dotrzymał po ośmiu latach małżeństwa, kiedy udało mu się złapać dwuletnie saksy w
dalekim kraju, gdzie za pracę płacono dolarami. Nie bardzo dobrze czuł się w Afryce, ale nie
miał wyjścia, bo Karolina przypomniała mu obietnicę. Kiedy wrócił, asystenci byli już w
obiegu, o czym dowiedział się stosunkowo szybko, początkowo jednak zbagatelizował to,
postawił domek i miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo przy tym chciał być dobrym
tatusiem, blisko jedynej córeczki, za którą przepadał. Niestety, córeczka w międzyczasie
przestała jakoś potrzebować tatusia i chociaż próbował, nigdy już nie udało mu się
odbudować więzi, które łączyły ich przed jego wyjazdem do Libii. Joanna (Karolina nie
lubiła, kiedy zdrabniał jej imię) miała już wyznaczoną drogę życiowej kariery i ażeby na nią
wstąpić, musiała odbyć dodatkowe kursy angielskiego i niemieckiego, zajęcia z baletu i
karate, taniec towarzyski i oczywiście treningi w tenisie. Tatuś przegrał z mnogością zajęć.
Co najwyżej mógł córeczkę na te zajęcia odwozić, ewentualnie przywozić po nich - jeśli miał
właśnie czas. Robił to z coraz mniejszym zapałem, nie znajdując w sobie dosyć siły, aby
przeciwstawić się rozszalałym ambicjom małżonki. Kiedyś, tuż po powrocie, spróbował, ale
został bezlitośnie wyszydzony. Dowiedział się, jak dalece miałkim jest człowiekiem, jak
niewiele wartym ojcem, jak prymitywną posiada umysłowość, niezdolną poprowadzić go
nawet do prostego doktoratu... Sama Karolina doktorat zrobiła pięć lat po studiach, a w ogóle
od razu wiadomo było, że zostanie na uczelni jako jej duma i chluba; asystentką była bardzo
krótko, błyskawicznie została wykładowczynią i samodzielnym pracownikiem naukowym.
Tytuł profesora nosiła już w trzydziestym szóstym roku życia. Dla córki zaplanowała
zapewne jeszcze bardziej błyskawiczną karierę. Prawdziwy Blitzkrieg. Joanna, szykowana na
wojownika (Karolina wybaczyła jej glottodydaktyka wyłącznie ze względu na jego ciężką
forsę), nie miała prawa zaprzątać sobie głowy takim drobiazgiem jak tatuś.
Piotr, którego łagodny charakter był genetycznym spadkiem po rodzicach, przeżył i to.
Od frustracji ratowała go fascynacja własną pracą. Tak naprawdę był człowiekiem równie
zdolnym jak Karolina, pasjonatem elektroniki i informatyki. Bawił go błyskawiczny rozwój
techniki komputerowej. Kiedy rzucił, prawie z dnia na dzień, swój kierowniczy etat w
stoczniowym biurze projektów, zaczął od handlowania sprzętem komputerowym, ale dość
szybko przerzucił się na usługi w dziedzinie programowania. Po kilku latach firma Voigt-Soft
znana była z doskonałych programów, z których korzystały najpoważniejsze instytucje w
kraju, a jej elitę stanowili osobiście wyszukiwani przez Piotra najbardziej utalentowani
hakerzy.
Właściwie teraz przyszła pora na jakąś szaloną ekspansję, rozwój firmy, tworzenie jej
filii i oddziałów, poszukiwanie nowych dróg, zdobywanie coraz to wyższej pozycji w
rankingach najbogatszych Polaków - Karolina bardzo miała za złe swojemu małżonkowi, że
nie zdołał się wspiąć nawet na setne miejsce w tabelce najbogatszych - cóż, kiedy Piotr nie
miał, niestety, takich ambicji. Uważał, że mają dość pieniędzy, stwierdził, że Karolina jest
zabezpieczona, Joanna dostatecznie dobrze ustawiona, siebie też uznał za dobrze
ustawionego. Żale Karoliny nie obchodziły go już. Mógł sobie teraz pozwolić na luksus
myślenia o różnych przyjemnościach życiowych.
Zastanawiając się, jakim to przyjemnościom życiowym oddałby się teraz najchętniej,
niepostrzeżenie dla siebie samego znalazł się w pobliżu Odry, w miejscu, gdzie chętnie
fotografowali się przyjezdni turyści i rodowici mieszkańcy Szczecina - przed zdobnym w
kotwice, fale morskie zastygłe w brązie i inne morskie utensylia podestem nieistniejącego już
pomnika. Lubił ten podest, przerobiony po wojnie na wodotrysk (pomnik stojący tu niegdyś
zniknął, jakby go nigdy nie było, może na fali odbudowy stolicy, a może z innej przyczyny -
w każdym razie kiedy rodzina Voigtów przybyła do miasta, na miejscu pomnika szemrała
wesoło fontanna). Oczywiście i Piotr miał zdjęcie z fontanną - w obrzydliwym marynarskim
ubranku, trzymający się kurczowo jednej z kotwic mały chłopczyk z twarzyczką zastygłą w
obowiązkowym uśmiechu. Ten uśmiech maskował jego prawdziwe uczucie, czyli obawę, że
zaraz zleci do fontanny i upaćka sobie to świeżo wyprane i wyprasowane ubranko, za co
niechybnie dostanie potężne lanie od ojca. Laniem od ojca straszyła go siostrzyczka Trusia, a
on dopiero w kilka lat później zorientował się, że jego ojciec jest człowiekiem gołębiego serca
i nigdy w życiu nie uderzyłby dziecka. W najbardziej nawet upapranym ubranku.
Teraz Piotr z przyjemnością stwierdził, że fontanna jest taka, jaka być powinna, czyli
jak zawsze. Oblane prawdziwą wodą fale z brązu połyskują w słońcu, wąskie strumyczki
śpiewają swoją piosenkę, a przy kotwicy - tak! - stoi jakiś mały nieszczęśnik, cały w strachu,
zaś jego głupia matka właśnie robi mu zdjęcia, biegając dookoła fontanny i przybierając coraz
to dziwniejsze pozycje - zapewne w celu uzyskania niebanalnych ujęć.
- Ślicznie, Jacusiu - zawołała w pewnej chwili matka-fotografka, okrążając kłusem
fontannę po raz trzeci. - A teraz stań przodem do mnie, tylko nie trzymaj się tej kotwicy tak
kurczowo, nie bój się, nie spadniesz!
Jacuś, nieprzytomny z przerażenia, spróbował stanąć przodem do mamusi, ale nie
odważył się puścić kotwicy.
- Jacuniu, kochanie - zagruchała matka. - Wyprostuj się, syneczku! Bo wyglądasz jak
kaleka!
Jacunio ani myślał się prostować.
- Boże święty, przecież on zleci - powiedział ktoś obok Piotra zdenerwowanym
półgłosem. - Te kamienie są śliskie...
Piotr rzucił okiem w kierunku głosu i zobaczył niepozorną kobietkę w nieokreślonym
wieku, gdzieś pomiędzy trzydziestką piątką a czterdziestką, w szarym kostiumiku i szarym
kapelusiku na popielatym koku. Myszka - pomyślał, ale z sympatią, zaczął bowiem podzielać
jej niepokój związany z Jacusiem. W tym momencie ponaglany przez rozszalałą fotografkę
Jacuś zdecydował się na akt bohaterstwa i puścił kotwicę.
- Jacek! Coś ty zrobił z rękawami - jęknęła jego matka, zamiast docenić odwagę synka,
a synek spojrzał na rękawy swojej białej marynareczki, w istocie ubrudzone zielonymi
glonami, wpadł w kolejne przerażenie, ostatecznie stracił równowagę i poleciał.
Gdyby spadł na kamienną podstawę fontanny, nad którą zwisał ze swojej kotwicy,
mógłby się poważnie potłuc, może nawet połamać... na szczęście Piotr, który zawsze miał
szybki refleks, skoczył jak żbik i złapał go, zanim malec zdążył zrobić sobie poważną
krzywdę.
- Och! - krzyknęła szara Myszka.
- Co pan, no co pan! - wrzasnęła matka Jacusia. - Pan zostawi moje dziecko!
Oniemiały z przerażenia Jacuś wczepił się w nieskazitelną dotąd marynarkę Piotra,
mocząc ją obficie i pozostawiając na niej zielonkawe smugi. Piotr usiłował postawić go na
ziemi, ale chłopiec dopiero teraz zaczął się bardzo bać i nie zamierzał go puścić. Piotr zaczął
coś mówić, możliwie uspokajającym tonem, ale matka podbiegła do nich jak tygryska i
jednym szarpnięciem odzyskała dziecko.
- Jacuś! Ile razy mówiłam ci, żebyś nie rozmawiał z obcymi panami! Jak będziesz
starszy, mamusia wytłumaczy ci, co to znaczy „pedofil” - syknęła jeszcze w stronę
zdumionego Piotra i odeszła godnie, wlokąc za sobą zaryczanego Jacusia, któremu
najwyraźniej ostatecznie puściły nerwy.
Przez chwilę Piotr stał oniemiały, spoglądając to na oddalającą się rodzinkę, to na swoją
niegdyś elegancką marynarkę. Ze stanu stuporu wyrwał go cichutki śmiech docierający do
niego jakby z dołu.
Na obramowaniu fontanny siedziała szara Myszka i śmiała się. Kiedy spojrzał na nią,
zaskoczony, przestała natychmiast.
- Bardzo pana przepraszam - powiedziała miłym głosem. - Ale to wszystko wyglądało
jak slapstickowa komedia. Nie wiem, czy nie powinien pan zdjąć tej marynarki...
Piotr oprzytomniał i poszedł za radą Myszki. Było ciepło i przyjemnie. Najmilszy czas
w roku, kiedy wiosna dopiero rozkwita na dobre. Usiadł obok kobiety na murku, a z jego
marynarki, trzymanej teraz w ręce, kapała woda i rozlewała się po kamieniach w małą
kałużkę.
- Przepraszam, że się wtrącam - powiedziała znowu Myszka. - Na pana miejscu od razu
zaniosłabym tę marynarkę do pralni w jakimś hipermarkecie. Wie pan, oni tam czyszczą i
piorą na poczekaniu. Lepiej nie pozwolić tym plamom zaschnąć.
- Czy ja wyglądam na pedofila?
W szarych oczach szarej Myszki pojawiły się złociste błyski, a jej ładnie wykrojone usta
wygięły się w uśmiechu.
- A który pedofil wygląda na pedofila? Och, przepraszam, ja mam strasznie
niewyparzony język, nie mogę się powstrzymać, kiedy... no, wie pan - zaplątała się i zamilkła.
- Kiedy ktoś się podkłada?
- Właśnie. Wie pan, ja myślę, że ta kobieta sama się wystraszyła, kiedy mały poleciał.
Przecież mógł sobie zrobić coś złego. Sytuacja jest typowa - zrobił pan dobry uczynek, a
każdy dobry uczynek będzie słusznie ukarany. Czy pan w tej marynarce ma jakieś
dokumenty?
- Mam. - Piotr sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął portfel, na którym pojawiły
się już pierwsze plamy wilgoci. - Dziękuję pani za okazaną mi przychylność oraz
przytomność umysłu. Byłem zamyślony. - Czuł, że powinien jakoś wyjaśnić swoje
roztargnienie. - Ten mały wytrącił mnie z równowagi. Też mam zdjęcie na tej fontannie.
Nie był z siebie zadowolony, miał wrażenie, że przemawia trochę mętnie. Ale Myszka
zrozumiała go najwyraźniej, bo pokiwała głową.
- Każdy ma. Ja też. - Zamilkła na moment i dodała: - Sediny szkoda. Ciekawe, czy ją w
końcu zrekonstruują...
- Kogo, przepraszam?
- Sedinę. Niech pan nie mówi, że pan o niej nie słyszał.
- Coś mi się jakby obiło o uszy, ale niedokładnie. Powie mi pani coś o niej?
- Sedina, piękna kobieta z żaglem na ramieniu. Takim od razu z reją. Merkury przy niej
i kilka pomniejszych morskich bóstewek. Niejakiego Manzla. Dlatego ta fontanna nazywała
się kiedyś Manzelbrunnen. Fontanna Manzla.
- Rozumiem. Chyba rzeczywiście o niej słyszałem. Ktoś tam chce ją odbudować.
- Są takie plany, owszem.
Złote błyski w szarych oczach zamigotały znowu. No, ty na pewno nie masz w sobie nic
z tej twojej Sediny - pomyślał Piotr. - Jesteś za mała i zanadto myszowata.
- Skąd pani tyle o niej wie? - zapytał.
- To nie są tajne wiadomości - zaśmiała się. - A ja pracuję w muzeum miasta - dodała. -
Mamy zdjęcia i kopię posągu. Oczywiście miniaturową w stosunku do oryginału. A pan
pewnie nigdy się specjalnie nie interesował historią.
- Rzeczywiście - przyznał. - Jestem człowiekiem ahistorycznym. Nie pamiętam nawet
daty bitwy pod Grunwaldem. Mam kłopoty z własną datą urodzenia. A przecież właściwie
pracuję w liczbach i jakoś daję sobie z nimi radę...
- Technokrata - zaśmiała się Myszka. - Muszę już lecieć. Zagapiłam się na tego całego
Jacusia. Obawiam się, że krawat też panu załatwił. Do widzenia.
- Do widzenia - odpowiedział odruchowo i równie odruchowo spojrzał na swój krawat.
Myszka miała rację. Cholerny szczeniak. No nie, oczywiście, że nie, cholerna mamuśka.
Dobrze, że udało mu się złapać dzieciaka w porę. Byłby z niego placuszek.
Podniósł głowę i obejrzał sobie tył oddalającej się Myszki.
Niezłe nogi. W każdym razie tyle, co widać, to znaczy kostki i trochę ponad. Dlaczego
ona nie nosi wysokich obcasów? I krótszej spódnicy?
Albo ma głupiego męża, albo jest starą panną i nie ma dla kogo się ubierać.
Bzdura. Powinna się ubierać sama dla siebie. Oraz dla przygodnie spotkanych facetów,
żeby też mogli mieć chwilę przyjemności.
Stara panna. Pracuje w muzeum. Szara Myszka. Wszystko się zgadza.
Poczuł nagle chłodną wilgoć na prawej stopie. No tak. Woda skapująca wciąż z jego
marynarki lała mu się prosto do buta. Westchnął i udał się do najbliższego hipermarketu z
pralnią. Myszka miała rację. Trzeba coś zrobić z tymi zielonymi plamami...
Panienka w pralni obiecała mu, że za godzinę marynarka będzie gotowa, kupił więc
gazety, których nie zdążył wziąć w swoim kiosku rankiem przed rozprawą, usiadł w małym
barku na wysokim stołku, zamówił kawę i zabrał się do czytania.
Przy drugiej stronie miejscowego dziennika zorientował się, że nie wie, o czym czytał
na pierwszej. Westchnął i złożył gazetę. Jego dobry humor sprzed godziny gdzieś się
zapodział. Piotr zamówił kolejną kawę i zaczął się zastanawiać - dlaczego przestał być
zadowolony z życia? Gdzie ten świetny nastrój? Przecież wygrał w końcu nieprzyjemną
batalię ze swoją byłą żoną, jest człowiekiem wolnym, o to walczył od lat. Chyba nie zaczął
nagle tęsknić za ciepłem domowego ogniska? Jego ognisko wygasło już dawno, złudzenia co
do Karoliny i - niestety - Joanny stracił ładne parę lat temu. Skąd to uczucie pustki?
- Cześć, stary, coś ty taki smutny? Nie dostałeś rozwodu?
Piotr podniósł oczy i ujrzał nad swoim stolikiem zwalistą sylwetkę Pyknicznego Jasia,
swojego kolegi ze studiów, ale już nie z branży. Jasio, zdolny elektronik, zmienił profesję,
został handlowcem i zarabiał dużo więcej niż Piotr w najlepszych okresach swojej firmy.
Naprawdę nazywał się Leopold Mrozikiewicz.
- Cześć, Jasiu. Robisz tu zakupy czy handlujesz?
- Handluję. Miałem małą naradę z szefem tego tutaj interesu. A ty od kiedy
przesiadujesz w takich, pożal się Boże, lokalach?
- Nie przesiaduję, tylko przeczekuję. Panienka pierze mi marynarkę, bo mi ją zaplamił
jeden szczeniak, który wpadł do fontanny.
- Łapałeś go?
- Łapałem. Mam na koncie dobry uczynek, a jak powiedziała mi dzisiaj jedna pani,
każdy dobry uczynek musi być słusznie ukarany.
- I to cię tak smuci? Jak rozprawa?
- Rozprawa w porządku. Odzyskałem wolność na takich warunkach, na jakich chciałem
ją odzyskać.
- To znaczy, zostawiłeś Karolinie wszystko, jak cię znam?
- Nie takie wszystko, jak ona by chciała. Nie przesadzajmy, nie jestem kretynem. Ale na
jakiś czas jej starczy. Gdyby, oczywiście, zapragnęła żyć z wyprzedaży tych wszystkich
antycznych gadżetów, jakie mieliśmy w domu. Ale jej się dobrze powodzi. Będzie sobie teraz
żyła na bardzo dobrym poziomie. Lepszym niż większość ludzi utrzymujących się z pracy na
uczelni. Czy musimy o niej mówić?
- Nie, nie musimy. Co cię trapi, Pietia?
- A wiesz, że nie wiem. Po wyjściu z sądu byłem prawdziwym królem lasu... jakąś
godzinę. Potem życie przestało mnie bawić. Nie domyślasz się, co to może być?
- Cyklofrenia - orzekł kolega z dużą pewnością siebie. Jego żona była wziętym
psychiatrą, a on w ciągu wielu lat małżeństwa nauczył się od niej tego i owego. - Typowe.
Euforia na przemian z depresją. Mogę cię zaprotegować u Eli, przyjmie cię poza kolejką.
Albo wpadnij do nas wieczorkiem, Ela zdiagnozuje cię precyzyjniej, a my się napijemy. Mam
w domu bardzo porządny koniaczek.
Myśl o koniaczku w towarzystwie pogodnego Jasia nie była Piotrowi niemiła, ale na
pewno nie chciał być obiektem precyzyjnej diagnozy jego małżonki. Nie dzisiaj. Ela w ogóle
mało kogo uznawała za zdrowego psychicznie, więc nie należy jej się podkładać, będąc w
kiepskiej formie.
Podkładać się. Ktoś już dzisiaj użył tego wyrażenia. Kto? Przecież nikt w sądzie.
Myszka. Nie, to on, w rozmowie z Myszką.
Podłożył się jej z tym pedofilem. Zabawna z niej kobietka. Jak na Myszkę, w każdym
razie. Pracuje w muzeum. Muzeum jest zakurzone, może dlatego ona taka szara? Barwy
ochronne. Karolina ubierała się zazwyczaj w śmiałe kolory, a jej spódnice przenigdy nie
zasłaniały zgrabnych kolan, przedmiotu adoracji studentów i oczywiście asystentów.
- Słuchaj, Piotruś - sapnęło mu nagle nad uchem, aż się wzdrygnął. - Ja ci coś powiem.
Ja widzę, że cię męczy. Ja chyba wiem, co to jest. Ja ci mówię: zabrakło ci celu w życiu.
Miałeś swojego ukochanego wroga i swoją ukochaną walkę...
- Chyba przesadzasz z tą ukochaną walką - skrzywił się Piotr.
- Wcale nie przesadzam. „Czto nasza żyzń? Igra”, jak powiada Aleksander
Siergiejewicz. Pamiętasz w czym?
- Nie.
- W „Damie pikowej”, chłopcze. Zawsze wolałeś damy konkretne od karcianych. I
operowych. No więc słuchaj: miałeś swoją walkę, swoją grę, grałeś, grałeś, aż w końcu
wygrałeś. I co z tego masz? Nic.
- Czy ty sugerujesz, przyjacielu, że ja bez reszty poświęcałem się przepychankom z
moją byłą żoną?
- Nie. Ja sugeruję, że musisz sobie coś znaleźć, bo popadniesz w depresję. Wiesz, co to
depresja? To taka cyklofrenia, w której napady euforii już nie występują. Jest ci wyłącznie
smutno. Zrób coś, zanim cię to złapie i zeżre. Może wrócisz do chóru?
- Nie, do chóru raczej nie... chociaż namawiało mnie już kilka osób. Ale jakoś mnie nie
ciągnie. Ostatnimi czasy wolę słuchać.
- Wytworzył się w tobie konsumpcyjny stosunek do świata. Mógłbyś nam chociaż
pomóc przy organizacji jubileuszu.
- Do organizacji macie milion chętnych panienek. Kiedy jest ten jubileusz?
- Dopiero za rok, ale już go trzeba szykować. Mamy wielkie plany, jak się domyślasz.
- Domyślam się. Słuchaj, mój drogi, robić mi się nie chce, ale mogę wam zrobić prezent.
Jak tam komputeryzacja biura?
- Chóralnego? Tak sobie. A co, podarujesz nam nowy komputer?
- Niewykluczone. Wpadnę do was kiedyś i zorientuję się, jakie macie potrzeby. Bo
może one mnie przerastają...
- Bądź dobrej myśli. Jakoś sobie dasz radę. Ja już muszę pędzić, trzymaj się i uważaj na
swoją cyklofrenię. Przyślemy ci zaproszenie na koncert. Śpiewam solówkę w psalmie Marka
Jasińskiego. Jestem świetny. Trzymaj się.
Pykniczny Jasio uścisnął dłoń Piotra i odszedł godnym krokiem.
Śmieszna sprawa - pomyślał Piotr, patrząc na oddalającego się kolegę. Taki Jasio, urody
za grosz, figury za grosz, sylwetka zbliżona do reklamy Michelina, a niech tylko zaśpiewa
cztery nutki na krzyż, przestają mieć znaczenie wszystkie braki jego urody, a kobiety szaleją z
zachwytu. I najlepsze, że im to zostaje. Kochają go prawdziwą miłością wcale nie dlatego, że
ma forsy jak lodu i jest prezesem jakiejś tam izby gospodarczej, tylko dlatego, że matka
natura podarowała mu przepiękny, bohaterski tenor, którym od dwudziestu lat śpiewa
wszystkie stosowne solówki na koncertach. On sam, Piotr, dysponując niebrzydkim, ciepłym
barytonem, nigdy żadnej solówki nie dostał.
Prawdę mówiąc, powodzenie u koleżanek chórzystek miał i tak większe niż Jasio, ale
zjawisko to spowodowane było zaletami jego charakteru (urok osobisty wrodzony, po tatusiu)
- no i tą urodą, nie da się ukryć...
Spojrzał na swoje odbicie w lustrzanej gablotce, w której godnie spoczywały cztery
nieświeże ciastka. Bardzo. Bardzo przystojny mężczyzna. Tej twarzy nie można nic zarzucić.
No, może nieco niesymetryczny nos. Mamusia nie zadbała, aby go w niemowlęctwie
przekładać równo w łóżeczku na obie strony. Ale nos to drobiazg. Usta nieco zanadto zacięte.
W podręcznikach marketingowych zalecany jest przyjazny uśmiech, a przynajmniej
półuśmiech pełen gotowości. To też nie problem. Zwłaszcza że zęby w porządku. O, właśnie
tak. Sylwetki nie widać, ale w zasadzie jest nieskazitelna. Nie wiadomo dlaczego, bo żadnego
sportu mu się nie chce uprawiać. Oczy ciemnoniebieskie, niewyraźne trochę w tym
oświetleniu, ale są. Włosy ciemne, ale nie czarne, z ledwie dostrzegalną siwizną na skroniach.
Narcyz. Czy nie tak nazywał się ten mitologiczny głupek, którego słusznie ukarano za
zbytnie rozczulanie się nad własną urodą?
Swoją drogą człowiek z tak zdecydowaną linią brwi powinien rzeczywiście zająć się
czymś poważnym. Jasio miał absolutną rację. W ostatnich czasach niewiele rzeczy zajmowało
go naprawdę poza sprawami firmowymi i wymyślaniem uników w stosunku do żony i jej
posunięć. Chyba nawet cofnął się w rozwoju.
Kiedy właściwie ostatnio był w teatrze? Na koncercie? Kiedy przeczytał książkę, która
nie byłaby kryminałem albo sensacją, albo katalogiem sprzętu komputerowego?
Cóż, teraz jest okazja, żeby to zmienić. Nowe życie, nowe szczęście. Właściwie nawet
się nigdy specjalnie nie zastanawiał, jak to będzie, kiedy wreszcie naprawdę odzyska
wolność. Właśnie ją odzyskał. Jako podstarzały playboy.
Zaraz. Nie podstarzały. I nie playboy. Sama powierzchowność o niczym nie świadczy.
Po prostu jest przystojny, co nie znaczy, że idiota albo bezmyślne ciacho. Jest człowiekiem
myślącym - nawet jeżeli w ciągu ostatnich kilku, no, kilkunastu lat, nie używał większej
części swojego umysłu.
Teraz będzie czas na życie kulturalne. Jakiś sport...
Skrzywił się. Sport go nudził, a uprawianie życia kulturalnego w pojedynkę nie było
jakoś specjalnie pociągające.
W pojedynkę nie.
A właśnie.
Zgrabnie zeskoczył ze stołka, zapłacił panience za ladą, rzucił jej testowe spojrzenie
spod oka (zarumieniła się ładnie, bardzo dobrze, wciąż ma się ten wdzięk...) i poszedł do
pralni, odebrać swoją marynarkę.
Odechciało mu się na razie spacerów po mieście, wsiadł do taksówki stojącej na postoju
przed hipermarketem i pojechał do domu.
*
Specjalnie ominął firmę - nie miał nastroju na sprawy służbowe - i udał się prosto na
swoje poddasze. Mieszkanie wydało mu się bardzo ciche i puste. Rzucił okiem na
automatyczną sekretarkę z nadzieją, że znajdzie na niej jakieś sympatyczne nagranie, ale nie
było nic. Włączył radio i natychmiast je wyłączył. Niech już lepiej będzie cicho. Zajrzał do
lodówki, wyjął jakieś kiełbaski i wrzucił je do garnka z wodą. Zapalił gaz. Postał jeszcze
chwilę przy kuchence, wreszcie zostawił ją w spokoju i poszedł otworzyć okno w swoim
salonie, jak nazywał największy pokój.
Wielką zaletą jego mieszkania był widok z okien. Podobnie jak z okien firmy
ulokowanej w budynku obok rozpościerała się z nich szeroka panorama na Odrę razem z jej
stoczniami (w tym ową upadłą), statkami, mostami i rozlewiskami tworzącymi kanały i
jeziora. Piotr uważał, że gdyby prezes spółdzielni, od której wynajmował budynek firmowy i
swój apartament, był człowiekiem inteligentnym - kazałby sobie płacić wyższe czynsze za tę
panoramę. Na szczęście prezes inteligentny nie był, tylko pazerny, a z samą pazernością Piotr
jakoś sobie poradził metodą długich negocjacji, zakończonych sutym obiadkiem w
pierwszorzędnej knajpie.
Środkiem Odry płynął jakiś statek.
Piotr zamyślił się.
To jest niewątpliwie śmieszne jak cholera, ale kilka godzin po rozwodzie, który uważał
za swój sukces, czuł coś w rodzaju - aż głupio to definiować - coś w rodzaju samotności.
Znaczy: tęsknoty za drugim człowiekiem. Płci niekoniecznie tej samej. W towarzystwie
drugiego samca można by się upić, owszem, nawet wymienić poglądy na życie... jednak nie o
poglądy na życie w tej chwili chodziło, tylko o spokojną, może nawet milczącą wymianę
myśli.
Czy da się wymieniać myśli w milczeniu?
Tak, z niektórymi ludźmi się da.
Pogodne milczenie na ten sam temat.
Poczuł zapach wędzonki, poszedł więc do kuchni, wyłożył stosik kiełbasek na talerz,
chlapnął musztardy i wrócił z tym wszystkim do okna. Siedząc na parapecie i pochłaniając
wędzone białko, spoglądał na rzekę, a po głowie plątała mu się uporczywa myśl.
Myszka. Muzealna szara mysz. Ona wyglądała na taką, z którą dałoby się pomilczeć.
Niby skromna i cicha, a jednocześnie jakaś taka... kontaktowa. Nie nachalna. Z pewnością nie
wrzaskliwa. Niemożliwe, żeby robiła awantury. Zresztą o co miałaby je robić?
Noo, tę urodę też ma nienachalną. Znaczy - nic specjalnego. Oczy ładne, nogi w
porządku, powyżej też. Zdecydowanie też.
Ubrać by ją jakoś trochę...
Albo rozebrać.
*
Następne dni wypełniła Piotrowi ciężka praca. Poważna firma budowlana od jakiegoś
czasu przejawiała niezbyt jeszcze sprecyzowaną chęć zlecenia jego własnej firmie wykonania
dość skomplikowanego oprogramowania. Ponieważ nieświeży powiew recesji dawał się już
wyczuć w powietrzu, należało się sprężyć i to zlecenie zdobyć. Było raczej tłuste i dawało
firmie możliwość spokojnego bytowania co najmniej przez pół roku, jeżeli nie przez rok.
Piotr i jego zastępczyni (chwilami nawet więcej niż zastępczyni - tylko chwilami i
niezobowiązująco), Justynka Fabianek - z wyglądu Barbie, ale po wszystkich możliwych
studiach menadżerskich i z wmontowanym w piękną główkę komputerem najnowszej
generacji - przez półtora tygodnia dostarczali potencjalnym klientom argumentów na tak.
Wreszcie w sobotnie popołudnie skromny (jak na najlepszy hotel w mieście) obiad na sześć
osób uwieńczył dzieło. Zlecenie zostało zdobyte, umowa podpisana i oblana
wysokogatunkowym koniakiem.
Przed zmęczonym Piotrem objawiła się wolna niedziela.
W dawnych czasach, kiedy był małym chłopcem, w niedzielę obowiązywały rodzinne
spacery. Szczerze tych spacerów nienawidził, rodzina bowiem poruszała się wolno i
statecznie, podczas kiedy on chciałby sobie pobiegać i poeksplorować. Niestety, bieganie i
wścibianie nosa w różne dziury nie wchodziło w grę z powodu cholernego świątecznego
ubranka, które łatwo byłoby upaprać ziemią, zieleniną albo czymkolwiek. Jedynym
pozytywnym wyjątkiem w tym koszmarnym rodzinnym nudziarstwie były wizyty w muzeum
na Wałach Chrobrego, gdzie oprócz eksponatów związanych z morzem znajdowała się duża
stała wystawa przyrodnicza. Piotra fascynowały modele statków i wypchane zwierzęta. Łaził
między nimi bez znudzenia godzinami i sam nie wiedział, czy woli te zwierzaki czy może
raczej statki. Mamusia uważała, że będzie kiedyś przyrodnikiem. Tatuś - że inżynierem.
Siostrzyczka Trusia prorokowała bratu karierę muzealnego ciecia, który wciska
zwiedzającym na nogi wielkie szmaciane kapcie do szurania po wybłyszczonych posadzkach.
Skojarzenia zaatakowały Piotra z dwóch stron.
Wizja siebie samego jako malca w odświętnym ubranku przypomniała mu kilkulatka,
którego uratował przed niechybnym upadkiem z wysokości, za co mamusia chłopięcia
nazwała go pedofilem.
No właśnie.
A jedna myszowata istota uśmiała się z tego, jakby to było śmieszne.
Bo było.
W braku czegokolwiek lepszego do zrobienia w ten piękny dzień... może by się tak za
myszowatą rozejrzeć? Wspominała, że pracuje w muzeum miasta, to w starym ratuszu.
Muzea bywają czynne w niedzielę, żeby nobliwe rodziny miały gdzie męczyć swoją nieletnią
progeniturę.
Nie mówiła, co tam robi. Myszka. Może jednak ma dzisiaj wolne.
Zajrzał do Internetu. Niedziela, muzeum czynne od dziesiątej do szesnastej. Jest
dziewiąta. Spokojnie zje śniadanko...
Nie zje. Zapomniał o uzupełnianiu lodówki, chleba też nie kupił, samego starego masła
jeść się nie da.
Och, nie szkodzi.
Otworzył okno. Ciepły powiew wdarł się do pokoju na poddaszu i pozytywnie wpłynął
na humor jego gospodarza, co uzyskało wyraz w dziarskiej śpiewce:
- „Moje dziwce, nie wiezem ci, kupie dzwonek, uwiązem ci...” „Harnasie”. Śpiewało się
kiedyś Szymanowskiego, śpiewało. Mozarta, Orffa, Pendereckiego. Może by jednak wrócić
do chóru? Pewnie przyjęliby go z otwartymi ramionami, bo zawsze brakowało im męskich
głosów. A w chórze jest sympatycznie. No i miałby tę kulturę z najwyższej półki. Pytanie, czy
go do niej jeszcze ciągnie.
Trochę się zawstydził tej myśli i szybko zaśpiewał:
- „Jak cie bydzie chłopiec tyrkoł, to ci bydzie dzwonek zwyrkoł, heej!...”
Wyższa kultura to jest sprawa do przemyślenia. Najpierw Myszka. Pytanie, czy ją
znajdzie, a jeśli nawet tak, to czy ona będzie chciała z nim gadać. Ba - czy on w ogóle będzie
miał o czym z nią gadać.
Niech wydarzenia płyną, jak chcą.
Postanowił przejść się piechotą. Dojdzie do muzeum akurat o dziesiątej, tam w pobliżu,
na Starym Mieście - skądinąd nowiutkim - jest pełno knajpek, któraś będzie otwarta, zje
śniadanie, zajdzie do muzeum, może nawet obejrzy wystawę...
*
Myszka.
Wyglądała zdecydowanie inteligentnie, więc raczej nie jest sprzątaczką. Bileterką?
Szatniarką? Kustoszką? Diabli wiedzą.
Tak medytując, pchnął ciężkie, niewątpliwie zabytkowe drzwi i wszedł do chłodnego
wnętrza. Niespodziewanie otoczył go pisk rozradowanych młodych głosów, spośród których
wybijał się jeden o zdecydowanie innym tonie, stanowczo i trochę histerycznie żądający
natychmiastowego wypuszczenia... Trochę spłoszony, szybko zorientował się, że w holu
muzeum przebywa wycieczka małolatów i że jeden małolat, najprawdopodobniej płci
żeńskiej zamknięty został w jakimś dziwnym narzędziu tortur, które wygląda jak
skrzyżowanie, excuse le mot, wiejskiego wychodka z dziwnym, zabitym deskami od przodu
krzesłem. Przystojna pani, niestety, nie Myszka, tłumaczyła pozostałym małolatom zasadę
działania owego narzędzia. Torturowana panienka wrzeszczała coraz głośniej, domagając się
otwarcia cholernych drzwiczek. Pozostałe dzieciaki wrzeszczały z zachwytu.
Piotr, który nie lubił hałasów, przecisnął się przez zachwycony tłumek i pospieszył do
stoiska z książkami, folderami i biletami. Pani stojąca za ladą również nie była Myszką.
Postanowił jednak, że po prostu kupi bilet i będzie sobie zwiedzał, starając się trzymać jak
najdalej od wrzeszczącej Przyszłości Narodu. Przyszłość Narodu wypuściła wreszcie z
okowów rozdygotaną koleżankę i zabierała się do zwiedzania ekspozycji na parterze -
popędził więc szybciutko na drugie piętro.
Żadna ze stojących na jego drodze bileterek nie była Myszką.
Uświadomił sobie, że pierwszy raz jest w tym muzeum i nawet trochę się zawstydził.
On, który uważa się za miłośnika własnego miasta! Zaczął z uwagą oglądać eksponaty i
stwierdził nawet, że sprawia mu to przyjemność. Niestety, ani Myszki, ani niczego, co
mogłoby być ową reklamowaną Sediną, na drugim piętrze nie dostrzegł.
Kiedy zszedł na pierwsze, grasowała tam znajoma wycieczka, czym prędzej więc uciekł
na parter. Parter, niestety, był głównie archeologiczny, a Piotra archeologia trochę nudziła.
Postanowił jednak zademonstrować siłę charakteru, skrupulatnie obejrzał wszystko, co tam
było na temat książąt pomorskich, i dopiero potem wrócił na schody. Już na półpiętrze nie
potrafiłby tych książąt wyliczyć, ale uznał, że przynajmniej wykazał dobrą wolę.
Zwiedzanie pierwszego piętra zaczął, niezgodnie z wytyczonym kierunkiem, od lewej
strony. Z prawej bowiem słyszał jeszcze znajome piski Przyszłości Narodu. Zanurkował więc
w jakiś ciemny korytarzyk, potem zbiegł po kilku śmiesznych schodkach i znalazł się w
niedużym, ładnie oświetlonym pomieszczeniu.
Na środku pomieszczenia, na sporym postumencie, stała metrowej wysokości kopia
posągu Sediny ze wszystkimi przyległościami - falami morskimi, kotwicami, fragmentami
łodzi i jakimiś postaciami. Sądząc z kapelusza jednej z nich, Sedinie towarzyszył bóg handlu,
Merkury.
Ona sama była słuszną kobietą królewskiej postawy, na jedno ramię zarzucony miała od
niechcenia maszt jakiejś zatopionej fregaty z resztkami żagla, głowę uniosła dumnie do tyłu i
pruła te morskie fale z brązu jak transatlantyk. Sięgały jej zresztą tylko do kolan.
Piotr zszedł z ostatniego schodka i stanął twarz w twarz z boginią.
Nooo, brzydka to ona nie była. Obiektywnie rzecz biorąc, nader przystojna niewiasta.
Miała jedną zasadniczą wadę.
Przypominała Karolinę.
Ten sam władczo-nieprzystępny wyraz twarzy. Ona tu rządzi. Ponadto zjadła wszystkie
rozumy. Nie znosi najmniejszego sprzeciwu. Jakby co, to... przyłoży reją, aż polecą drzazgi.
Piotr uważał, że już zbyt wiele drzazg z niego poleciało w czasie długiego pożycia
małżeńskiego z władczą Karoliną. Rzucił okiem dokoła, stwierdził, że jest sam w
pomieszczeniu, pokazał Sedinie środkowy palec... prawie oczekiwał ciosu tą reją, ale Sedina
była ponad takie drobiazgi. Gapiła się gdzieś w przestrzeń.
- Nie lubię cię - powiedział jej półgłosem. Odwrócił się na pięcie i odmaszerował,
rzucając po drodze okiem na pozostałą część ekspozycji pierwszego piętra. Jakieś
mieszczańskie saloniki.
Zszedł na parter i skierował się do kobiety z książkami i folderami. Zagadnąłby ją o tę
Myszkę, ale jak, do diabła?
Książki. Czasami na skrzydełku okładki jest zdjęcie autora. Ciekawe, czy Myszka coś tu
napisała.
Poprosił o pokazanie kilku książek, pilnie bacząc, czy autor nie jest przypadkiem
mężczyzną.
Niestety, tylko jedna książka miała skrzydełka i nawet było zdjęcie autorki - pysznej
brunetki z lokami godnymi gwiazdy filmowej. Absolutne przeciwieństwo Myszki.
Piotr chętnie przejrzałby resztę publikacji, ale jakoś mu było głupio. Podziękował damie
za kontuarem i wyszedł. Miał wrażenie, że zrobił z siebie idiotę
Są ludzie, którzy niepowodzenia neutralizują z pomocą jakiegoś porządnego obiadu,
kolacji... a przynajmniej śniadania. Piotr do nich należał, owszem, lubił zjeść, uważał się
nawet za smakosza i umiarkowanego znawcę. W każdym razie nie zamówiłby słodkiego wina
do kotleta.
W ogóle nie zamówiłby słodkiego wina, bo lubił wyłącznie wytrawne. Wyjątek czynił
dla porto i madery.
Poczuł znajome burczenie w żołądku. Oczywiście. Nie jadł śniadania. Pora zrobiła się
dziwna, raczej brunchowa niż śniadaniowa.
Rozejrzał się. Kiedyś tu była knajpka z naleśnikami. No. I dalej jest. Pannekoeken
restaumnt. Holenderska. Z wystrojem niczym na obrazach holenderskich mistrzów. Jak dla
Piotra, dekoracje były zbyt obfite. Trudno, siądzie twarzą do ściany. A naleśniki kiedyś mieli
w porządku, nawet bardzo w porządku. I niemałe. To też się liczy. Miejmy nadzieję, że nadal
dobrze karmią.
W knajpce siedziało kilka osób, ale jeden stolik przy oknie był wolny. Piotr lubił takie
stoliki, z widokiem na świat. Niechby nawet tym światem był parking koło starego ratusza.
Zajrzał do menu. Restauracja chwaliła się, że przyrządza swoje pannekoeken na trzysta
sposobów. To było coś, co natychmiast zniechęciło Piotra do czytania i zastanawiania się,
który z trzystu będzie najlepszy. Kontakty werbalne - ot co.
Przywołał gestem kelnerkę, a kiedy nadeszła, obdarzył ją spojrzeniem pełnym uznania
(była naprawdę ładna, a spojrzenie zauważyła i skwitowała rozkosznym chichocikiem), po
czym poprosił, żeby sama skomponowała mu indywidualny naleśnik.
- Rozumie pani... - Tu spojrzał na nią znacząco. - Nie musi być mały. Przeciwnie.
Mógłby natomiast być smaczny w smaku. Ewentualnie mogą być dwa.
- Na początek chyba wystarczy jeden - zaśmiała się perliście. - Zadbam o pana, proszę
się nie martwić.
Odeszła krokiem bez mała zalotnym. Bardzo przyjemna osóbka, naprawdę.
Jest nadzieja, że naleśnik też będzie przyjemny.
- To ja jeszcze espresso poproszę! - zawołał za nią. - Od razu!
Popijając malutkimi łyczkami swoją odrobinę kawy, Piotr spoglądał przez szybę.
Niewiele widział - kawałek muru starego ratusza i kawałek Rynku Siennego, czyli de facto
parkingu. Kilka niebrzydkich kobiet na horyzoncie. Kilka brzydkich też. No, ale to nie ich
wina, że brzydkie. Noc przykrywa moc usterek - zgodzicie się chyba ze mną - w nocy nie ma
brzydkich kobiet (zwłaszcza gdy jest bardzo ciemno).
Owidiusz. „Sztuka kochania”. W wolnym przekładzie Ejsmonda. Z całej literatury
starożytnej Piotr miał opanowany ten właśnie cytat. Czasem go sobie przypominał ot tak, bez
powodu, jak teraz.
Okrąglutka, na oko stuletnia, babcia usiłowała ze średnim powodzeniem wydobyć się
zza kierownicy fiata pandy. Pewnie ma krótkie nóżki i przysunęła sobie fotel maksymalnie do
przodu, żeby jakoś dosięgnąć do pedałów. Taka stara babcia chyba nie powinna sama
prowadzić auta.
Uff. Babcia wypadła jak piłeczka na bruk, trzasnęła drzwiami samochodu i popędziła
gdzieś, wymachując olbrzymią reklamówką w fioletowe żabki.
Piotr mimo woli odetchnął. Komiczna babcia.
O, coś takiego. Myszka.
Myszka!
Zerwał się od stolika i wypadł z restauracji.
Myszka znikła nagle gdzieś za pandą okrągłej babci. Piotr zdążył się zdziwić, dlaczego
właściwie tak się zdenerwował, i kilkoma susami dopadł babcinego samochodziku.
Była tam. W pozycji nieco dziwnej, ale usprawiedliwionej, zważywszy że cała
zawartość jej torebki leżała między kamieniami starego bruku. Myszka pospiesznie zbierała
drobiazgi - uroczo zaróżowiona, co Piotr dostrzegł natychmiast.
- Pomogę - zadeklarował na przywitanie. - Dzień dobry pani!
- My się znamy? - Spojrzała na niego spod rozsypanej grzywki. Oczy jej rozbłysły. -
Ach, pan ratownik! Spadające dzieci i tak dalej!
- Miło, że mnie pani poznała. Co to się stało? Ktoś pani przeciął pasek od tej torebki?
Chcieli panią okraść?
- Nikt mnie nie chciał okraść. Ten głupi karabinek się odłamał. Od paska. Sam z siebie.
- Aha. Sam z siebie. Trochę mu się nawet nie dziwię.
Torebka, do której powkładali wszystko, co było w niej poprzednio, stała się pękata i
najwyraźniej dość ciężka.
- Proszę mi ją pokazać, może będę w stanie coś zrobić...
- Ze złamanym karabinkiem? - Zwątpiła. Ale podała mu torbę.
- Jestem ratownikiem, mogę spróbować z karabinkiem. O matko, kamienie pani tu nosi?
- Widział pan, co noszę.
- No tak. Puderniczki ważą swoje. I ta cała biblioteka. On nie miał prawa tego
wytrzymać. Karabinek. Ale ja mu dam radę. Przepnę to, co zostało. Ten kawałek do zapinania
jest nieruszony, widzi pani? Ja tu siedzę w „Hadze”, mam zamówione jedzenie, kelnerka
pewnie już myśli, że ją naciągnąłem na kawę i zwiałem. Chodźmy, usiądziemy i zrobię pani
to zapięcie. Tak w powietrzu to mi niewygodnie.
Kelnerka w „Hadze” rzeczywiście była już trochę niepewna i odetchnęła, kiedy wrócił.
Z babą, niestety.
Przeprosił ładnie, ale ta jakaś baba już zdążyła zepsuć kelnerce humor. Dziewczyna
przyjęła zamówienie na kolejny naleśnik, tym razem subtelny i na słodko, i odeszła z
godnością, zastanawiając się, czy przynieść mu tę jego zamówioną górę jedzenia, a baba
niech sobie patrzy, czy raczej kazać mu zaczekać na jej naleśnik, a wtedy niech on je zimne...
Piotr zapomniał o swoim śniadaniu i zajął się torebką, jednym okiem próbując patrzeć
na złamany karabinek, a drugim na Myszkę.
Była to najwyraźniej niedzielna Myszka. Popielato blond włosy rozpuściła na ramiona,
a na sobie miała jakąś lekką, kwiecistą sukienkę. Wyglądała o niebo lepiej niż w urzędowym
kostiumiku. Jakiś makijaż może jednak by się przydał. I lepsze buty. Chociaż, uczciwie
mówiąc, te jej nogi w wiązanych do pół łydki espadrylach - Justynka Fabianek kiedyś go
oświeciła, że takie sznurkowe postoły nazywają się espadryle - no więc te jej nogi były
całkiem sexy. I makijaż też niekonieczny. Cerę ma jak kwiat, szare oczy jak gwiazdy dwie, a
usta... bardzo kształtne.
Syknął, kiedy ułamany kawałek żelastwa wbił mu się w palec. Udał dzielnie, ze nic nie
szkodzi, i szybko dokończył dzieła. Pasek trzymał się znakomicie.
Kelnerka postawiła przed nim górę jedzenia. Widocznie wybrała opcję numer jeden.
Baba musi poczekać.
- Niech pan je, bardzo proszę - powiedziała Myszka. - I dziękuję za pomoc techniczną.
Tak nawiasem, to zrobił pan sobie krzywdę, bo się pan gapił na mnie, zamiast na to, co pan
robi.
Rozśmieszyła go i zakrztusił się krewetką.
- Walnąć pana w plecki?
- Nie trzeba. Gapiłem się na panią, bo pani ślicznie wygląda.
- Wyspałam się. Mam dzisiaj wolne.
- A ja szukałem pani w muzeum - wyrwało mu się prawdomównie i natychmiast ugryzł
się w język. Niepotrzebnie to powiedział. Po co ona ma wiedzieć, ze on się za nią ugania.
- To bardzo miłe - uśmiechnęła się, ale oczy miała poważne. - Po co mnie pan szukał?
- Zagadać chciałem. - Co za głupie pytanie. Po co mężczyzna szuka kobiety?
- Nie ma pan z kim pogadać?
- Dzisiaj chciałem pogadać z panią.
- O czym? O, są moje naleśniki. No więc o czym?
- O Sedinie - mruknął. - O... historii miasta...
- Jeszcze nikt mnie nie podrywał na historię miasta.
- Kiedyś musi być pierwszy raz. Jak pani ma na imię? Bo ja się nazywam Piotr Voigt.
Przepraszam, że się do tej pory nie przedstawiłem.
- Proszę. To znaczy, że ja też mam się przedstawić, co? Maja Witkowska. Nie Maria,
tylko Maja.
- I ma pani imieniny w maju? - spytał głupio, bo nagle zupełnie stracił koncept.
Tak naprawdę wcale nie chciał z nią ględzić o niczym. Chciał z nią pobyć. Gdzieś
pospacerować. Pojechać nad morze. Albo lepiej w góry, to dalej. Jechaliby sobie i nie gadali.
On za kierownicą, a ona obok. I najchętniej wcale nie tym głupim lexusem, którego kupił
sobie, żeby było od razu widać, jakim jest poważnym przedsiębiorcą (tak naprawdę Justynka
Fabianek mu kazała). Jego starą ravką, którą mógł wjechać w dowolne wądoły. I z nich
wyjechać.
Ciekawe, czy ona by miała ochotę na taką eskapadę w jego towarzystwie.
- Nie, nie w maju, w kwietniu - odpowiedziała, a on w pierwszej chwili pomyślał, że w
kwietniu chce z nim jechać w Polskę. - Już pan się pozbierał? Grosik za pana myśli.
A właściwie dlaczego nie miałby jej powiedzieć? Powiedział.
- Czy powinienem teraz panią przeprosić?
Uśmiechnęła się, trochę blado.
- Nie, dlaczego? To mi pochlebia. Myśli pan, że w moim towarzystwie czułby się pan
dobrze... Pan jest ten Voigt od komputerów?
- Ten. Ach, już wiem. Mieliśmy jakieś zlecenie z muzeum. Rok temu. Albo dwa. Mam
nadzieję, że wszystko działa, jak miało działać?
- Chyba działa. Jeśli pan chce, możemy jechać. Do dwudziestej jestem wolna.
Zaskoczyła go. Nie wyglądała na jedną z tych nowoczesnych i wyzwolonych, co to bez
wahania pójdą w siną dal z pierwszym lepszym. No, on nie jest pierwszym lepszym.
- Tylko wie pani... nie mam przy sobie samochodu, że się tak wyrażę. Musiałbym
skoczyć do domu. Ja to szybko zrobię, wezmę taksówkę.
Głupio mu było tak się tłumaczyć, ale ona jakoś się nie przejęła, tylko skinęła głową.
- Niech pan skacze. Ja przez ten czas załatwię coś w domu. Tu mieszkam, na Mściwoja,
prawie naprzeciwko muzeum.
*
Pół godziny później Piotr, ku swemu zdziwieniu przejęty prawie jak licealista na
pierwszej poważnej randce, podjeżdżał przybrudzoną ravką pod wskazany dom na Księcia
Mściwoja Drugiego. Nie miał pojęcia, kim był rzeczony Mściwój i wcale mu nie było głupio
z tego powodu. Znajdzie sobie inne tematy do rozmowy z Myszką niż historia miasta.
Myszka była w tej samej kwiecistej sukience i tak jak poprzednio wyglądała bardzo
miło.
- Dokąd jedziemy, panie Piotrze?
- A gdzie pani każe?
- Wszystko jedno. Piękna nasza Polska cała. Niech pan jedzie gdzie bądź.
- To pojadę w stronę morza, a potem się zobaczy.
Bardzo prędko okazało się, że w piękny niedzielny poranek pół Szczecina jedzie w
stronę morza. Dwupasmówka zapchana była samochodami i wyglądało na to, że kiedy zmieni
się w jednopasmówkę, jazda po niej stanie się ciężka do zniesienia.
- Niech pan skręci na Gdańsk - powiedziała Myszka, czyli Maja, kiedy minęli
Goleniów.
Do tej pory prawie nie odzywali się do siebie, niemniej oboje wyglądali na całkiem
zadowolonych z życia. Zresztą takie było założenie tej wycieczki - bez ględzenia o niczym.
Cieszymy się majem - jak by powiedział Kubuś Puchatek.
Na Gdańsk też jechało sporo samochodów, których właściciele pewnie zamierzali
skręcić do Rewala albo Niechorza. Myszka jednak miała inne plany.
- Chciałabym się napić kawy na lotnisku. Co pan na to?
- Tam jest jakaś specjalnie dobra kawa?
- Przeciwnie, raczej dość paskudna. Ale ja lubię pić kawę na lotniskach.
Rozśmieszony Piotr w ostatniej chwili zawinął kierownicą w prawo i wjechał na
dojazdówkę lotniskową. Postawił ravkę na parkingu i oboje wysiedli.
Myszka przeciągnęła się jak kot. Ciekawe. Lubi kawę w lotniskowych barach...
Zgodnie z przewidywaniem kawa była taka sobie. Za to Myszka jakby rozkwitła. Oczy
jej błyszczały, plecy się wyprostowały. Dopiero teraz Piotr zauważył, ile ma gracji w ruchach,
jak pięknie siedzi na barowym foteliku, skrzyżowawszy te swoje zgrabne nogi. Czas
zapomnieć o Myszce. Maja. Zdecydowanie Maja. Królowa Maja. Gdzieś była taka, w jakiejś
literaturze, ale nie pamiętał, gdzie.
Spojrzała na zegarek.
- Powinien zaraz lądować samolot z Warszawy. Chodźmy na górę, na taras, dobrze?
No nie. Miłośniczka samolotów.
- Powinna pani wybrać się na Okęcie, tu są trzy samoloty dziennie na krzyż...
- Do Okęcia za daleko. Siada, widzi pan?
- Gdzie?
Pokazała mu ręką i dopiero zobaczył. Po chwili niewielki ATR, mieląc śmigłami,
dokołował do budynku terminala.
- Chce pani tu poczekać, aż będzie startował?
- Nie upieram się, ale co mamy lepszego do roboty? Ludzie wysiądą, ludzie wsiądą i on
poleci.
Roześmiał się.
- Tak pani lubi samoloty? Czy lotniska? Chyba nie z powodu kawy?
Ona też się roześmiała.
- Lubię jedno i drugie. Kilka lat po studiach byłam stewardesą. Gdyby nie pewne
zawirowania życiowe albo latałabym nadal, albo pracowała gdziekolwiek w lotnictwie.
Czemu pan patrzy na mnie jak na dziwo nie z tej ziemi? Kobiety latają!
- Wiem, że latają, ale jakoś tak skojarzyłem sobie panią z tym muzeum...
- Z muzealnym kurzem, co? Trochę się przykurzyłam, to fakt.
- Nie, nie, niczego takiego nie miałem na myśli...
Chętnie by ją zapytał o te zawirowania życiowe, ale uznał, że nie wypada. Gdyby
chciała mu powiedzieć, to by powiedziała sama.
Powiedziała.
- Miałam męża pilota, prawie trzy lata. Zginął w wypadku. Nie lotniczym. Normalnym,
drogowym. Kompletnie zalany chłopek wyjechał mu furmanką na drogę. Koło Piaseczna.
Chłopkowi nic się nie stało, a Robert zginął na miejscu.
- Och, przepraszam, nie wiedziałem...
- Niech pan nie przeprasza, to stare dzieje. Przeżywałam dość długo, ale w końcu
przeżyłam. Po tamtym wypadku rzuciłam latanie, bo na widok munduru pilota dostawałam
histerii...
- Pani? Histerii?
- Mówiłam panu, minęło tyle lat. Mam już od dawna inne życie. Wtedy wróciłam do
Szczecina, do rodziców. Wyciągnęłam z szafy dyplom i dostałam pracę w muzeum. Ale
samoloty wciąż lubię. Lotniska też. Duże, małe. Wszystkie. Byle maszyny startowały i
lądowały...
- I byle kawa była w barze... Zapraszam panią na jeszcze jedną.
- Jak ten ATR wystartuje, dobrze? Niech pan patrzy, pasażerowie już wsiadają.
Odczekali kołowanie i start, po czym zeszli z tarasu. Kawa, którą wypili w innym barku
niż poprzednio, okazała się równie kiepska jak poprzednia. Piotr był bardzo ciekaw, czy Maja
(zdecydowanie już nie Myszka!) w ramach tego swojego nowego życia złapała jakiegoś
nowego męża, ale ponownie uznał, że nie wypada pytać. Może znowu sama powie?
Nie powiedziała. Uśmiechała się tylko tymi pięknie wykrojonymi ustami. No więc on
jej opowiedział to i owo o własnym życiu, które też ostatnio zyskało nowy wymiar. Słuchała
uważnie i nie komentowała.
Ma ona jakiegoś chłopa czy nie ma?
Na rozum - powinna mieć. Ale gdyby miała, to przecież ten chłop by ją woził na
lotnisko.
- Przepraszam, zagapiłem się... co pani mówiła?
- Mówiłam, że po drodze widziałam diabelski młyn. I że moim zdaniem w Goleniowie
jest wesołe miasteczko. Nie chciałby pan przejechać się na karuzeli?
- Na karuzeli?
Czy to jakaś forma rekompensaty? Nie może latać samolotami, to sobie polata na
karuzeli?
Rozszyfrowała go. Roześmiała się.
- Niech pan nie kombinuje. To nie z tęsknoty za lataniem. Ja po prostu od dziecka
uwielbiam wesołe miasteczka. Jedziemy?
Pojechali. Na azymut, czyli na diabelski młyn wystający spoza wierzchołków drzew i
zabudowań. Wesołe miasteczko, czeskie zresztą, nie było specjalnie wypasione, ale wszystkie
podstawowe elementy miało. Myszka i Piotr zaliczyli karuzelę, młyn i kolejkę górską. Ta
ostatnia dostarczyła im szczególnie mocnych wrażeń - była tak rozklekotana, że na każdym
zakręcie mieli wrażenie, jakby ich wagonik musiał, po prostu musiał za moment wylecieć z
torów. Razem z resztą pasażerów wydawali więc co chwila głośne okrzyki, trochę ze strachu i
emocji, a trochę z radości.
- Jak dzieci - skomentował Piotr, pomagając Myszce wysiąść z wagonika.
- Dokładnie tak! - Była zarumieniona i zadowolona z zabawy. - A teraz pójdziemy
zaryzykować życie i zjemy te kiełbaski, co tak pięknie pachną!
- Przed chwilą już ryzykowaliśmy życie - zauważył Piotr, ale nie protestował.
Objedli się jakimiś podejrzanymi kiełbaskami z podejrzanego grilla i opili colą.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłem - westchnął Piotr, kiedy wsiadali
do samochodu. - Jakoś strasznie dawno temu, kiedy moja córka była małą dziewczynką.
Bardzo pani dziękuję, pani Maju...
- A ja nie panimaju - zachichotała. - Niech pan już przestanie z tą panią, co? Ja też
przestanę z tym panem. Musimy to kiedyś powtórzyć.
- Mogę z panią, to znaczy z tobą, co tydzień chodzić na zjeżdżalnię...
- Jest to jakiś pomysł. - Pokiwała energicznie głową. - Nie ma mnie kto wozić do
Gryfina do Laguny. Tam jest zjeżdżalnia. Autobusem mi się nie chce. A samochodu nie mam.
To jak będzie?
- Z przyjemnością. A teraz co?
- Teraz chyba wrócimy grzecznie do domu.
Piotr pomyślał sobie, że właściwie wcale mu się nie chce być takim znowu grzecznym,
ale ona miała w sobie coś takiego, co budziło szacunek i nieomal nakazywało posłuszeństwo.
Nie to, żeby była władcza. Władcza była Karolina. I Sedina. Myszka, czyli Maja, okazała się
uroczą towarzyszką beztroskiej zabawy, a jednak...
Prawie się roześmiał. Oczywiście. Szefowa pokładu. „Pan zapnie te pasy, a jak pan
będzie grzeczny, to panu podam wafelek. I soczek pomarańczowy. A może woli pan kawę?
Proszę uprzejmie. Stoliczek pan zamknie, będziemy lądować. Maski tlenowe wypadną same.
Wyjścia awaryjne są w środku i na tyle samolotu”.
Na razie żadne wyjście awaryjne raczej nie będzie potrzebne. To dopiero początek miłej
znajomości. Albo pięknej przyjaźni. Albo czegoś innego.
*
Zjeżdżalnia w postaci długiej, pokręconej rury w gryfińskim aquaparku okazała się
bezcenna, jeśli chodzi o podtrzymywanie miłej znajomości na jej pierwszym etapie. Piotr
przy okazji obejrzał sobie dokładnie Myszkę, czyli Maję, w kostiumie kąpielowym i jego
uznanie dla niej wzrosło znacznie. Ta kobieta miała figurę, oj, miała!
Oczywiście ona też obejrzała sobie Piotra dość dokładnie. I też się nie rozczarowała. A
jednak rozmowy, jakie z sobą prowadzili, rzadko wykraczały poza granice konwencjonalnych
ogólników. Maja czasem opowiadała zabawne historyjki z życia pilotów i stewardes, Piotr
rewanżował jej się anegdotami chóralnymi - z czasów, kiedy był chórzystą. Jak widać, oboje
pozostawali na bezpiecznym gruncie zamierzchłej przeszłości.
- Jesteś już człowiekiem dojrzałym - uświadomił Piotra któregoś dnia Jasio-Pyknik.
Siedzieli w biurze chóru, z różnych sal dobiegały śpiewy różnych głosów, a jeden z
pracowników Piotra w pokoju obok instalował dwa nowe komputery. Piotr postanowił
bowiem zostać sponsorem swojej uczelni i swojego chóru. Wciąż lubił jedno i drugie.
- Jasia mi brak - powiedział teraz w zamyśleniu.
- Jestem tutaj, chłopcze - przypomniał mu kolega. - Zasnąłeś?
- Myślałem o Janie - wyjaśnił Piotr.
- Ach, o Janie! Każdemu go brak. No, już śpiewa trochę dzieciaków, które go w ogóle
nie znały, ale generalnie wszystkim go brak.
- Za przeproszeniem szefa... - Spod biurka wychynęła głowa pracownika, któremu
zleciały jakieś narzędzia, więc musiał zejść po nie do parteru.
- Trochę schizofrenicznie panowie rozmawiają.
- Pracuj, młody - ustawił go szef niedbale. - Rozmawiamy o Jasiu Szyrockim i nie mów
mi, że nie wiesz, kto to był.
- Wymyślił ten chór. Podobno geniusz.
- Nie podobno, tylko na pewno. Ile jeszcze będziesz się grzebał?
- Jakiś kwadrans, dwadzieścia minut. Muszę jeszcze zainstalować sterowniki karty
sieciowej i ściągnąć aktualizacje Windowsa.
- Jasiu, dlaczego nie przejdziecie na Linuxa? Ja go lubię osobiście i uważam, że jest
bezpieczniejszy.
- Daj spokój, teraz się szkolić w Linuksie. Windowsa wszyscy znają, niech zostanie, jak
jest.
Soprany w sali obok najwidoczniej skończyły swoją próbę, bo w korytarzu za otwartymi
drzwiami i w samym biurze zaroiło się od młodych, roześmianych i niewątpliwie uroczych
dziewczyn. Następne pół godziny upłynęło obu przyjaciołom na żarcikach i rozkosznych
przekomarzaniach z dwudziestoma chórzystkami naraz. Pracownik od komputerów przez ten
czas zrobił swoje i poszedł do domu, w ogóle nie zwracając uwagi na piękne soprany, do
których niebawem dołączyły równie piękne alty, a potem basy i tenory. W końcu tumult
ucichł, a całe towarzystwo zapędzono na powrót do sali, gdzie tym razem wszystkie głosy
miały zabrzmieć razem.
- Przenoszę się do majorów - zakomunikował Pykniczny Jasio. - Chcesz kawy?
- Chcę. Najwyższy czas, Jasiu. Najwyższy. Jesteś dwa razy starszy od tych dzieciaków.
- Oj tam, oj tam. Potrzebowali mnie do solówek. Teraz tam się wychował taki jeden
młody... lepszy ode mnie. Będzie miał kto śpiewać Jasińskiego. Mówiłem ci, że miałem
solówkę w psalmie...
- Mówiłeś. Jasiu, a czemu doszedłeś do wniosku, że ja dojrzałem?
- To w kontekście tej twojej nowej panienki...
- To nie jest moja panienka.
- Tej twojej nowej panienki, na którą się nie rzucasz, jak przystało na mężczyznę.
Znaczy dojrzałeś i widzisz w kobiecie również człowieka.
- Zawsze widziałem w kobiecie człowieka.
- Co ty powiesz? A w jakiej kolejności? A w swojej Justynce go widzisz?
- Och, Justynka. Co ona ma do rzeczy?
Jasio stanowczo za dużo o nim wiedział. Z drugiej strony - Piotr sam mu opowiadał.
Faktem jest, w Justynce absolutnie nie dało się dostrzec człowieka. Justynka była doskonale
sfabrykowanym robotem do zarządzania finansami firmy oraz lalką Barbie do celów
rozrywkowych. Można było z nią pochodzić po klubach, czyli pouprawiać klubing. A potem
z kolei uprawiać doming, czyli łóżking względnie sofing - to wszystko były jej własne
określenia na kolację ze śniadaniem.
Za każdym razem to ona była inicjatorką owego domingu i nigdy, przenigdy nie
wypsnęło jej się ani jedno czułe - naprawdę czułe - słówko pod jego adresem. On sam nawet
próbował kilka razy wprowadzić nieco romantyzmu do ich prywatnych spotkań, ale Justynka
wybiła mu to z głowy, wyśmiewając się bezlitośnie z jego sentymentalizmów. Początkowo
czuł się nieco urażony, a potem, kiedy się przekonał, jak dalece Justynka jest cyborgiem,
dostosował się do sytuacji. W jej interpretacji: przestał się wygłupiać.
- Justynka jest dla ciebie zabaweczką, co? Nie człowiekiem?
- Oczywiście, że nie. Ona jest z Matrixa, stary. Nie ma w sobie ani odrobiny ludzkich
odruchów. I to ja jestem jej zabaweczką. Proszę bardzo, czasem pozwalam ładnym
dziewczynom, żeby się mną pobawiły.
Jasio jednym haustem wypił resztę swojej kawy, zakrztusił się, wykasłał i chrypnął:
- Słuchaj, Ela obiecała zrobić pierogi. Chodź do nas na kolację, pogadamy jeszcze o
życiu, o Jasiu, o dawnych dobrych czasach...
- Ja mam dzisiaj dobre czasy - odmruknął Piotr, ale wizja pierogów Eli go skusiła. Ela
robiła genialne pierogi, a on je uwielbiał jako zdeklarowany slowfoodowiec. Z konieczności
rzadko praktykujący. Tym bardziej skoro nadarzała się okazja...
Poszedł do Jasiów na tę kolację i pożałował. Oprócz absolutnie rewelacyjnych ruskich i
kapuściano-grzybowych otrzymał gratis analizę własnej osobowości (niekoniecznie
pochlebną) oraz większą ilość przyjacielskich rad, spośród których na czoło wysuwało się
zalecenie, żeby nie przedłużał sztucznie swojej samotności, bo potrzebna mu jest kobieta.
Prawdziwa kobieta, obdarzona charakterem. I jeżeli już ją spotkał, to niech łapie i trzyma.
Wrócił do własnego domu nieomal z postanowieniem, że jutro zrywa z Myszką, czyli
Mają. Nie będą go nawiedzone psychiatryczki wpychać w ramiona żadnej kobiety. Nie ma
takiej możliwości. Choćby miały tytuł doktora nauk medycznych, były żoną przyjaciela i
robiły najlepsze pierogi na świecie.
*
Nazajutrz koło południa zadzwonił do niej. Nie do Eli od pierogów, oczywiście, tylko
do Mai. Nie zamierzał od razu się umawiać, ale też ze zrywaniem postanowił poczekać.
Niestety, Maja miała dla niego niespodziankę.
- Złamałam nogę - oświadczyła najspokojniej w świecie.
A kiedy zaczął się jąkać, proponując odwiedziny, daleko idącą pomoc w zakresie
zakupów i całej reszty z myciem okien włącznie, dołożyła komunikat, że nie ma jej w
Szczecinie i miesiąc lub dwa nie będzie.
- Dlaczego, Maju? Jak to się stało? Gdzie? Poza Szczecinem?
- Nie, złamałam w Szczecinie, przedwczoraj. Nie martw się, to tylko kostka.
Zaśrubowali, zadrutowali, wpakowali w gips i dali zwolnienie. Bardzo przyjemni ortopedzi,
jeden rudy, drugi czarny. Krzychu i Michu.
- Na litość boską, zaprzyjaźniłaś się z nimi?
- Żebyś wiedział. Cudne chłopaki. Jak mnie załatwiali, wiesz, te druty, gwoździe i cała
ślusarka, to śpiewali na głosy rosyjskie ballady. W życiu mi się tak przyjemnie nie siedziało w
szpitalu. A oni mnie kroili.
- Ale jak to się stało...
- Ach, że złamałam? Wykręciła mi się noga na tych kocich łbach na Starówce. I
pojechałam. W sensie, wiesz: usiadłam na własnej nodze i zaczęłam wrzeszczeć. Ludzie się
zbiegli i mnie uratowali. Teraz jestem za Zieloną Górą, u siostry. Ona ma męża leśnika i
czworo dzieci.
- To mieszkasz w lesie?
- Tak, w leśniczówce. Nie powiem, czym psy tu szczekają.
- Rozumiem. I ta rodzina cię zabrała, żeby się tobą opiekować?
- Brawo. Wygrał pan samochód. Wilek wyrwał się na dzień z roboty i przyjechał po
mnie wczoraj.
- Wilek, powiedziałaś?
- Mój szwagier ma na imię Wilhelm. Zapewne po Zdobywcy. Wilhelm Duśniak. No
więc teraz wiesz wszystko. Dzwoń do mnie czasem.
Przez małą chwilkę Piotr miał nadzieję, że ona go zaprosi do tej leśniczówki nie
wiadomo gdzie za Zieloną Górą... cholera, tam są same lasy... ale nie zaprosiła. A on
naprawdę chętnie by się tam wybrał któregoś dnia, zawiózłby jej łakocie i wino dla
wzmocnienia... tym dzieciom też jakieś cukierki. Wilhelmowi Zdobywcy koniaczek, siostrze
jakiś likier może. Istny sklep monopolowo-cukierniczy.
Nic z tego nie będzie.
Nie zaprosiła.
*
Czerwiec i lipiec były obrzydliwe. Przynajmniej w odczuciu Piotra. Pojechał raz do
Gryfina, do aquaparku, ale zarówno baseny, jak i rura - bez wydającej okrzyki radości Mai -
wydały mu się idiotyczne. Rzucił się więc w wir pracy, co doskonale zrobiło firmie i co
Justynka Fabianek przyjęła z prawdziwym zadowoleniem. Zaproponowała nawet mały
klubing z przyległościami, a gdy Piotr odmówił, wyrozumiale skinęła głową.
- Wszystko wiem - powiedziała. - Gdzieś ci znikła ta dziewczyna od basenu i to cię
martwi, szefie. Myślałam, że może byśmy się w związku z tym wspólnie rozerwali, ale jeśli
wolisz cierpieć w milczeniu, to cierp. Straszny Werter się z ciebie zrobił. Myślałam, że już z
tego wyrosłeś.
- Z czego? - burknął.
- Z nadmiernych emocji. Piotruś, to dobre dla dwudziestolatków. A ty ile masz?
- Czterdzieści.
- Czterdzieści cztery. Przecież wiem. Ona ci na dobre uciekła? Z jakimś gachem?
Bezpośredniość Justynki i jej nieliczenie się z uczuciami innych bywały porażające.
- Nie z gachem, tylko złamała nogę i wyjechała do rodziny. Odpoczywa w lesie.
- I nie podała ci adresu. Nie martw się, wróci. Chyba że naprawdę jakiś gach tam się
przyplątał. Zrobię ci kawę, chcesz? Espresso. Obudzisz się.
Piotr tylko kiwnął głową, a ona szybko zrobiła dwie małe kawy i usiadła obok jego
biurka.
- Jeszcze kilka słów, szefie...
- Służbowych?
- Nie, prywatnych. Wygląda mi na to, że ona nieźle zaszła ci za skórę.
Podniósł oczy boleściwie. Czy wszystkim musi się spowiadać ze stanu własnych uczuć?
- Nie wkurzaj się, szefie. Ja z pełną życzliwością, przecież wiesz.
- O co chodzi?
- O to, że widzisz, dzisiejsza imprezka, którą ci zaproponowałam, miała być, że tak
powiem, pożegnalna. Chciałabym zawrzeć z tobą taką umowę, że jeśli zdarzy nam się iść na
klubing, to ograniczymy się tylko do klubingu. Tapczaning i kanaping sobie odpuścimy. Bo,
mój drogi, ja mam pewne plany.
Spojrzał na nią zdziwiony. Uśmiechnęła się uśmiechem z reklamy pasty do zębów
wybielającej szczególnie intensywnie.
- Mam kogoś na oku.
Justynka robot?!
- Zakochałaś się? No proszę, to ja się bardzo cieszę!
Spojrzała na niego tym razem z politowaniem.
- Oj, Piotruś, wieczny Werter i Romeo. Kto mówi, że się zakochałam? Piotrze, ja też już
minęłam trzydziestkę i jestem dorosła. Dorośli ludzie panują nad uczuciami. Ja mam plany,
szefie. Niewykluczone, że wyjdę za kogoś. Z pewnych względów znudziło mi się bycie
singielką. A wiesz, że jestem lojalna.
To rzeczywiście wiedział, ale raczej w kategoriach zawodowych.
- Jeśli zwiążę się z kimś na stałe - wyjaśniała dalej Justynka ze zniewalającą prostotą -
to nie mogę bzykać się z tobą. Rozumiesz mnie, prawda?
- W zasadzie tak - powiedział ostrożnie. - Ale jeśli się nie mylę, to mam wrażenie,
znaczy wydaje mi się...
- Boże, jak ty się plączesz, dzieciaku. Masz wrażenie, że bzykałam się nie tylko z tobą?
Znaczy synchronicznie?
- Otóż to.
- Oczywiście. Masz rację. Tak było. Ale ani z tobą, ani z innymi... co ci będę szklić,
było was kilku... No więc z żadnym z was to nie było na poważnie. Sam wiesz. Ty też nie
traktowałeś mnie poważnie.
- Zawsze traktowałem cię poważnie - jęknął.
- A co ty opowiadasz. Chyba że w pracy, to owszem. Zresztą to i tak nie ma żadnego
znaczenia. Dla mnie liczy się to, że nadal pozostajemy przyjaciółmi.
Zdenerwował się nagle.
- Justynka, ale ty nie chcesz powiedzieć, że opuszczasz firmę?
Roześmiała się perliście.
- I ty mi wmawiasz, że traktowałeś mnie poważnie! Ja dla ciebie jestem maszynką do
roboty w twojej ukochanej firmie! Nie martw się. Dla mnie to właśnie jest poważnie. Nie rób
takiej miny, bo mi się tu chyba zaraz popłaczesz. Nie rzucę cię. Dalej będę dla ciebie
harować. Nic nie mów. Ja tu lubię harować. To jest porządna firma. I jesteś moim jak dotąd
najulubieńszym szefem. Nie wymienia się dobrego szefa na nie wiadomo co.
- Justynka, ja przez ciebie dostanę zawału w młodym wieku...
- Młodsi od ciebie dostają. Dałbyś mi dwa tygodnie urlopu?
- A powiesz mi, na kogo zarzucasz haczyk?
- Nie teraz. Dopiero jak go złapię. Dasz mi urlop?
- Oczywiście. Bierz go sobie. Od jutra? Proszę bardzo, wiem, że wszystko jest
wyprowadzone. I nawet nie będę ci życzył pomyślnych łowów, bo doskonale wiem, że
dopniesz swego.
- Ucz się ode mnie, szefie. Od jutra mnie nie ma.
*
Maja wróciła do Szczecina w drugiej połowie lipca. Gipsu już na nodze nie miała, ale
świeżo zrośnięta kostka wymagała teraz rehabilitacji. Nieomal ucieszyło to Piotra, który już
się zastanawiał, czym zastąpi wspólne jazdy na basen.
- Ale ja tam muszę jeździć codziennie - powiedziała Maja, kiedy do niej zadzwonił,
usłyszał o sprawie i zaoferował pomoc. - Nie będziesz się codziennie przez trzy tygodnie z
firmy urywał. I czekał pod szpitalem, aż się wyrehabilituję.
- Będę, będę - zaśmiał się beztrosko. - To moja firma. A poza tym ludzie już
poprzyjeżdżali z urlopów, ma kto tyrać.
- Jesteś bezwzględnym krwiopijcą i wyzyskiwaczem ludu pracującego, co? No dobrze,
skoro nalegasz... Tak naprawdę bardzo się cieszę. To przyjedź jutro o jedenastej.
Radość, którą poczuł, kiedy ją zobaczył - w owej kwiecistej sukience i z jedną kulą,
którą się podpierała - otóż radość jego była tak wielka, że dała mu do myślenia. Czyżby
naprawdę za nią tęsknił? Wygląda na to, że tak. I nie szło wcale o jakiś głupi basen z jeszcze
głupszą rurą. Za kobietą tęsknił.
Za kobietą miłą, przyjazną, urodziwą, w stosownym wieku, a nade wszystko taką, która
nie ma bez przerwy za złe. Oraz jest naprawdę seksowna. Najwidoczniej on sam nie ma
natury singla, przeciwnie, jest osobnikiem stadnym. Tylko to stado musi mieć sens.
Jaki z tego wniosek?
Cóż - jedyny możliwy.
Przywitała się z nim przyjaznym uściskiem dłoni. Przyjrzał jej się dokładnie. Też
wyglądała, jakby się ucieszyła na jego widok.
Ciekawe, co by na to powiedziała doktor Ela z pierogami.
Przypomniał sobie własne postanowienie sprzed dwóch miesięcy - że, mianowicie,
żadna pani doktor nie będzie go wpychała w ramiona żadnej kobiety.
No i nie będzie. On sam się zakrzątnie wokół tych ramion. Aktualnie pięknie opalonych.
*
Przez trzy tygodnie Piotr woził Maję na rehabilitację i przez trzy tygodnie zastanawiał
się, jak by tu się do niej wprosić na kolację ze śniadaniem. I niech się dzieje, co chce. Chociaż
może raczej nie do niej, bo ona miała chyba jakieś opory, jeśli chodzi o zapraszanie go do
domu. Należałoby ją zaprosić do siebie.
Nigdy dotąd Piotr nie miał takich problemów. Czyżby Maja go onieśmielała w gruncie
rzeczy? I czy to jest najlepszy prognostyk - jak mówią w telewizji?
Chrzanić prognostyki. Prawdziwy mężczyzna nie boi się ryzyka.
Przy ostatniej rehabilitacji postanowienie mu się skrystalizowało.
- Maju - zagadnął, kiedy wracali ze szpitala. - Miałbym do ciebie prośbę. Ty się znasz
na obrazach, prawda?
- Zależy - odparła ostrożnie. - Ekspertem na pewno nie jestem. A co?
- A wisi u mnie taki stary obraz, dość spory, scena rodzajowa. Moja była żona
twierdziła, że to bohomaz. Tylko jednocześnie chciała, żebym jej go dał. Ale ja go lubię, ten
bohomaz. No to nie dałem...
- I teraz masz podejrzenie, że on jest coś wart?
- Nie wiem, czy aż podejrzenie. Moja była jest interesowna. Nie zechciałabyś rzucić na
niego okiem?
- Teraz?
- Myślałem, prawdę mówiąc, o porze wczesnokolacyjnej. Zrobiłbym coś dobrego. Ja
jestem slowfoodowiec, tylko dla mnie samego nie chce mi się starać za bardzo... Ale umiem,
naprawdę. Wolałabyś coś z mięs czy jakąś pastę?
- Pastę do zębów. Nie słuchaj, głupoty gadam, to z radości, że koniec tych mąk nastąpił.
Nożnych. Dobrze, jutro wpadnę do ciebie, uczcimy za jednym zamachem moją
zrehabilitowaną nogę. Możesz zrobić jakiś slow-makaron. Albo risotto. Umiesz?
- Oczywiście, że umiem!
*
Kiedy następnego dnia Maja zadzwoniła do mieszkania Piotra, na stole stało już
wszystko co trzeba z szampanem w wiaderku włącznie; niezwykle pieczołowicie i umiejętnie
przyrządzone risotto dochodziło w garnku na kuchni, pokrojoną ciabattę przeznaczoną na
brusketty wystarczyło wstawić do piekarnika i zapiec, a potem wrzucić na nią pokrojone
pomidorki z dodatkami. Większego obżarstwa Piotr nie przewidział, a o deserze zapomniał.
Ujrzawszy w drzwiach gospodarza w pasiastym kuchennym fartuchu i z bukietem
czerwonych róż w dłoni, Maja parsknęła śmiechem.
- Pięknie wyglądasz. Bardzo zawodowo i kompatybilnie z tymi zapachami. - Pociągnęła
nosem. - Boskie. Chyba naprawdę umiesz gotować.
- Mówiłem ci. To ty prześlicznie wyglądasz. Proszę, te róże są dla ciebie. A co do
mojego ubioru, to słyszałem, że mężczyzna w kuchennym fartuszku jest sexy!
- Pod warunkiem, że nie ma nic pod spodem - mruknęła frywolnie Maja. - Róże
wstawimy do jakiegoś wazonu, masz tu na pewno ten, w którym stały do tej pory.
- Oczywiście. Siadaj, moja droga, nie męcz swojej bezcennej nóżki. Zaczniemy od
szampana? Tylko pomieszam w garnku i wstawię brusketty...
Maja usiadła za stołem, zastanawiając się, czy Piotr słyszał jej uwagę o tym, co
mężczyzna powinien mieć pod fartuszkiem. Robił wrażenie bardzo zaaferowanego kuchnią.
Jakby miał dwa komplety rąk - jednocześnie wstawiał, mieszał, posypywał coś ziołami,
ścierał parmezan wprost do garnka z risottem. Jakieś pół minuty później - no, minutę -
fachowo i prawie bezszelestnie otwierał butelkę bollingera, zakupionego w Internecie po
całkiem niezłej cenie. Cena była tak korzystna, że kupił tuzin butelek. Zdążył wypić dopiero
jedną, do lustra zresztą, kiedy w upalnym czerwcu skończyły mu się mineralna, cola i piwo, a
nie chciało mu się już wychodzić do sklepu. Do ewentualnych celów podrywczych miał więc
jeszcze niezły zapas.
Oczywiście uwagę Mai słyszał, ale jako dżentelmen nie zareagował, aby jej nie peszyć.
Uznał jednak, że to dobrze wróży całemu przedsięwzięciu. Ma kobieta prawidłowe
skojarzenia!
- A gdzież malowidło? - spytała, popijając szampana. - Kocham szampana.
- Ja też. Malowidło wisi za tobą, nie wiem, jakim cudem go nie zauważyłaś.
Obróciła się razem z krzesłem.
- Ohoho... faktycznie, spore. Chyba ten twój fartuszek mnie zaabsorbował. Ono jest
jakoś podpisane?
- Bazgrałem z tyłu. Zjemy, bo się zmarnuje, a potem pokażę ci ten podpis i przyjrzysz
się całości.
- Gdyby nie ten jednorożec, powiedziałabym, że ktoś się bawił w Breughla...
- Ale nie sądzisz, że to Breughel?...
Roześmiała się.
- Nie, Piotrze. Breughel to to nie jest. Ale i nie taki całkiem bohomaz. No dobrze, potem
zobaczymy. Już jestem głodna!
Brusketty były znakomite. Bollinger doskonały. Risotto pachniało upojnie. Przez
żołądek do serca kobiety... A właściwie czemu nie?
Niestety, w momencie kiedy gospodarz uprzątnął talerzyki po przystawce, ktoś
zadzwonił do drzwi.
- Nie wiem kto to, ale zaraz go spławię - rzucił Piotr i pomknął do sieni. Po pięciu
minutach risotto dało znać zapachem, że zaczyna się przypalać od spodu. Maja wstała i
pomieszała w garnku, a potem wyłączyła palnik, wzięła garnek i ustawiła na stole, na
ceramicznej podstawce. Chwilę później doszła do wniosku, że niezależnie od ważnych spraw,
które aktualnie załatwia Piotr, ona nie musi głodować. Nałożyła sobie porcję na talerz i
spokojnie zabrała się do jedzenia.
*
Nie mogła wiedzieć, że Piotr tymczasem przeżywa najgorsze momenty swego życia.
Kiedy otworzył drzwi, ujrzał za nimi młodzieńca lat może dwudziestu, szatyna, o
sympatycznej powierzchowności. Cholerny akwizytor. Albo facet z petycją.
- Niczego nie kupuję, niczego nie poprę, jestem bardzo zajęty.
Młodzian wlepił w niego ciemnoniebieskie oczy. Piotr już chciał zamknąć mu drzwi
przed nosem, ale nagle usłyszał zupełnie nieprawdopodobny tekst:
- Jestem pana synem.
- Nie mam syna. Mam córkę. Pan jest jakimś... chłopakiem Joanny?
- Nie. Jakby mnie pan wpuścił, to ja bym wszystko wyjaśnił.
Piotr poczuł złość. Głupi szczeniak. Jeszcze czego. Wpuścić... a w życiu!
- Pan jest Piotr Voigt, prawda? Zna pan Barbarę Nowak?
- Nie. Proszę odejść, zamykam drzwi.
- Moment. Barbarę Nowak z In Terra Pax. Chór ze Śląska. Międzyzdroje.
Piotr zamarł. Otworzyła mu się klapka w mózgu. Oczywiście, że zna Barbarę Nowak.
Bunię z Politechniki Śląskiej. W każdym razie znał ją kiedyś, i to całkiem nieźle. Przyjechała
na festiwal chóralny w Międzyzdrojach... on był jednym z organizatorów... potem oboje kilka
lat śpiewali w takim polsko-niemieckim chórze, który zbierał się właśnie w Międzyzdrojach...
kwartety z różnych zespołów, kilku dyrygentów, dwa tygodnie prób i koncert. In Terra Pax.
Pokój na ziemi. To Jan wymyślił z jakimiś Niemcami, potem tym rządził żelazną ręką, jak to
on, świetnie im wychodziło sporo lat...
No, im z Bunią też świetnie wychodziło. Karolina zajmowała się swoimi asystentami i
Piotr czuł się trochę w prawie... Potem Bunia przestała przyjeżdżać i kontakty się urwały.
Jakoś tak automatycznie...
- Dziewięćdziesiąty drugi rok - powiedział spokojnie szczeniak. Tak. Otwierały się
kolejne klapki. W dziewięćdziesiątym drugim Bunia była w Międzyzdrojach ostatni raz.
Szczeniak wydobył z kieszeni lekko zmięty papierek. Metryka urodzenia. Filip Józef
Górzyński. Marzec dziewięćdziesiąt trzy. Matka Barbara Nowak-Górzyńska. Ojciec. Chwila -
przecież jest ojciec! Walerian Górzyński!
- Mogę wszystko powiedzieć na schodach, ale wygodniej by było, jakby mnie pan
jednak wpuścił.
Piotr bez słowa otworzył szerzej drzwi i wskazał młodzieńcowi drogę do sypialni.
Usiedli naprzeciwko siebie.
- Mów. Co się stało z twoją matką?
Filip Józef uśmiechnął się krzywo.
- Wybrała wolność i postanowiła dać ją mnie również.
- Bez zagadek, proszę.
- Dobrze. Zacznijmy od tego, że mój formalny ojciec to łobuz. Cham. Nie traktował
mamy dobrze. Jakiś czas temu mama znalazła sobie kogoś do kochania. No i niedawno z nim
zwiała. Pojechali do Irlandii, ale nie na zmywak, tylko ten mamowy jest lekarzem i ma tam
pracę. Mama też coś trafiła w zawodzie. Chcieli mnie zabrać, ale ja nie chciałem.
- Lubisz Polskę?
- A co, nie wolno? Po co ta ironia? Lubię.
- Przepraszam. Co dalej?
- Ojciec, znaczy pan Górzyriski, nic nie wiedział, boby w życiu matce nie dał rozwodu.
Teraz będą załatwiać. Nieważne. W każdym razie mama przed wyjazdem miała ze mną
męską rozmowę. Mówiła, że chciała mi wszystko powiedzieć, jak skończę osiemnastkę, ale w
tym układzie musi zaraz. No i opowiedziała mi o tych waszych... Międzyzdrojach.
- Dlaczego nie powiedziała mi o tobie?
- Pan miał żonę. Tak mówiła. Pan dla niej nie był perspektywiczny. A ona właśnie
zaczęła kręcić na poważnie z moim... tego, z panem Górzyńskim. No i jak się zorientowała,
że będzie miała mnie, to spanikowała. Pobrali się jakoś ekspresowo, a jak się urodziłem, to
wmówiła mu, że jestem wcześniakiem. Podobno mały byłem, to jej się ścierna udała. A
potem już nie mieli więcej dzieci, pewnie tatunio nie mógł.
- Rozumiem - powiedział Piotr, któremu bez mała kręciło się w głowie. To, co mówił
ten chłopak, miało ręce i nogi. Ale co teraz?
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Jeszcze nie wiem. Mama znalazła dla mnie pana adres, poszukała u dawnych
przyjaciół chóralnych. Chciałem pana poznać. A poza tym jestem w głupiej sytuacji...
- Jakiej? - spytał Piotr, który już zaczynał się domyślać.
- Wygarnąłem wszystko ojcu, to znaczy panu Górzyńskiemu. Jak mama wyjechała z
tym całym Robertem, to on się strasznie pruł. Wyładowywał się na mnie, rozumie pan. No i w
końcu nie wytrzymałem, powiedziałem mu wszystko.
- I co?
- I dostałem w mordę oraz były tatuś mi powiedział, że mogę się wynosić, bo on
cudzego bękarta chował nie będzie, dostatecznie długo mnie trzymał na wikcie i opierunku.
- Masz gdzie mieszkać?
- Nie.
- Liczyłeś na to, że zamieszkasz u mnie?
- I tak, i nie. Nie znałem pana sytuacji. Musiałem sprawdzić.
Milczenie, które zapadło, przerwało nagle delikatne pukanie do drzwi sypialni.
- Przepraszam - powiedziała Maja ze szpary w drzwiach. - Rozumiem, że coś ważnego
się wydarzyło. Piotrze, zjadłam risotto, było świetne. Wypiłam prawie całego szampana.
Obejrzałam obraz. Niestety, nie jest świetny. W sensie autora. Gall Anonim. Bo tak w ogóle
to on mi się nawet podoba. Poszukam tego podpisu. A teraz będę leciała.
Piotr zerwał się z łóżka, na którym siedział, a co do którego miał takie piękne plany na
dzisiejszy wieczór.
- Maju - jęknął. - Nie wiem, jak cię przepraszać...
- Nie przepraszaj, ja się nie gniewam. Zamówiłam taksówkę, już przyjechała. Zadzwoń
do mnie jutro, to mi opowiesz, co się stało. Zabieram kwiatki. Pa.
- Czekaj, sprowadzę cię ze schodów...
- Nie spadnę, nie bój się. Już prawie normalnie chodzę.
- Siedź tu - rzucił Piotr chłopakowi. - Zaraz wracam. Oczywiście okazało się, że męskie
ramię zawsze się przydaje na schodach. Maja miała nadzieję, że czegoś się dowie, ale Piotr
najwyraźniej był w szoku. Nie szkodzi, do jutra mu przejdzie, to sam wszystko zezna. Maja
wspięła się na palce, pocałowała Piotra w policzek i wsiadła do taksówki, a on z tym swoim
obłędem w oczach wrócił do domu.
Szczeniak wciąż siedział w sypialni, nieporuszony.
- Filip... dobrze zapamiętałem?
Chłopak skinął głową. Wyglądał, jakby opadły z niego wszystkie emocje, które
trzymały go w pionie. Chyba był bardzo zmęczony. Z daleka jechał. Nie robi złego wrażenia,
tak na wygląd. Normalny siedemnastolatek w kłopotach.
Syn...
Matko jedyna, a to go Bunia urządziła!
No, uczciwie rzecz ujmując - najpierw to on urządził Bunię.
Dlaczego nie powiedziała? Tyle lat! Może mały łże. Chociaż to wszystko trzyma się
kupy. Trzeba będzie zrobić badania DNA. Jechać do tego ojca, porozmawiać. Zadzwonić do
Buni. Chryste, dojrzały człowiek nie wywija się od odpowiedzialności!
Z drugiej strony - Karolina po urodzeniu Joanny stanowczo odmówiła dalszej
prokreacji, chociaż on bardzo chciał mieć syna do kompletu. Córkę i syna...
- Prześpisz się u mnie, a jutro zobaczymy, co dalej. Jesteś głodny?
- Jakby się dało coś wszamać...
- Jeżeli moja przyjaciółka nie zjadła całego garnka ryżu, to coś tam mam. Umyj ręce, a
ja odgrzeję żarcie.
Po chwili siedzieli obaj przy starannie zastawionym stole. Piotr wymienił tylko talerz
Mai na czysty. Piękna, wysoka, pojedyncza biała świeca wciąż płonęła, siejąc nastrojowe
blaski.
- Zepsułem panu romantyczny wieczór, co?
- Nie da się ukryć.
- Niefartowne wejście - westchnął chłopak. - Mogę tylko przeprosić.
Piotr spojrzał na niego uważnie. Cała Bunia była w tej odżywce. Zawsze subtelna,
delikatna i taktowna. Dobrze go wychowała, po swojemu. Z mężem chamem i gburem
pewnie nie było to łatwe. W nią się dzieciak wrodził...
No przecież nie w tatusia, na litość boską! Znaczy w tamtego tatusia, legalnego, bo w
prawdziwego to jeszcze nie wiadomo. Oczy ma chyba po nim, ciemnoniebieskie, Bunia miała
jakieś takie prawie czarne, cholera jasna, DNA trzeba...
Tylko spokojnie.
- Słuchaj, młody. Jedz i słuchaj. To wszystko, co mówisz, w zasadzie ma ręce i nogi.
Ale sam rozumiesz, że trudno mi w to wszystko uwierzyć tak na słowo...
- DNA - powiedział Filip z ustami pełnymi ryżu. - O, przepraszam - dodał, przełykając.
- Badania DNA.
- Oczywiście, od tego zaczniemy. Będę musiał tak czy inaczej skontaktować się z twoim
ojcem.
- Formalnym. Ale pyszne to jest, naprawdę, rewelacja. To pan gotował? Ja też umiem
trochę. Mama mnie nauczyła.
Mama go nauczyła gotować. Cudownie. A jeśli ten dzieciak naprawdę jest jego synem?
Miałby go adoptować???
Nie, to by chyba nie była adopcja. Jakaś forma uznania.
Monika Szwaja Nie dla mięczaków Historia krótkiej wolności Piotra V. empik, Warszawa 2011 - Czy pani zna... miasteczko Chattanooga Choo Choo... Parararam... Starsza pani zatrzymała się na rogu ulicy i z przyjemnością popatrzała na młodego mężczyznę czekającego na zmianę świateł i swingującego pod nosem z wigorem godnym całej orkiestry Glenna Millera. Jaki młody! Jaki piękny! I taki... promienny. Musiało mu się coś cudownego przytrafić... wprawdzie najwyraźniej stara się nie wybuchnąć radością w miejscu publicznym, ale ta radość tkwi gdzieś w nim głęboko... Mój Boże, pewnie się zakochał, może (tu dama aż westchnęła) wraca od ukochanej, pora nie jest wprawdzie najwcześniejsza, dochodzi dziesiąta, ale zakochani godzin nie liczą, a może mają dzisiaj wolne oboje... pospali dłużej, potem on zrobił kawę ze śmietanką i przyniósł świeże bułeczki ze sklepiku... - Czy pani wie... gdzie tutaj można... paparira... Światło zmieniło się i mężczyzna odszedł krokiem bez mała tanecznym. Starsza pani posłała za nim ostatnie rozmarzone spojrzenie i udała się w swoją stronę, to jest do gmachu sądów. Gdyby miała na nosie swoje okulary, których nie nosiła, powodowana niezrozumiałą u osób tak krótkowzrocznych kokieterią, zauważyłaby, że mężczyzna, któremu dawała jakieś dwadzieścia pięć lat, ma ich co najmniej czterdzieści. Może zresztą zwiodła ją jego doskonała sylwetka i zgrabne ruchy, a także znakomicie dopasowany garnitur, który na pewno nie pochodził z haka w supermarkecie. Urocza historyjka o śniadaniu z damą serca tyle miała wspólnego z rzeczywistością, że mężczyzna w istocie rozstał się przed chwilą z kobietą swego życia. Przed kwadransem zakończyła się ich ostatnia rozprawa rozwodowa i żona Piotra Voigta, Karolina, powróciła do swego panieńskiego nazwiska, stając się byłą żoną Piotra Voigta, Karoliną Szuszko. To właśnie wydarzenie napełniło jej eks męża radością życia i sprawiło, że podśpiewywał wdzięcznie pod sygnalizatorem świetlnym, w polu widzenia starszej pani pracującej jako kurator sądowy w Wydziale II Rodzinnym Sądu Wojewódzkiego miasta Szczecina. Od razu sprecyzujmy: Piotr Voigt nie był nieczułym potworem. Swoją byłą żonę kochał naprawdę, ale ta miłość skończyła się jakieś siedem czy osiem lat po ślubie, kiedy stwierdził, że Karolina zdradza go beztrosko z połową asystentów pracujących wraz z nią na Wydziale Budownictwa, Urbanistyki i Architektury. Przebolał swoje, o rozwodzie nie myśląc, dopóki uznawał, że jego i Karoliny córka, Joanna, potrzebuje obecności ojca w domu. Joanna wyrosła na piękną kobietę, bardzo podobną do matki, rozpoczęła studia filologiczne i na drugim roku zrezygnowała z nich, uwodząc starszawego, ale dobrze ustawionego finansowo (mamusia z butikiem i małym zoo) wykładowcę glottodydaktyki i wyszła za niego za mąż. Piotr kupił młodej parze w prezencie ślubnym potężny zestaw audio-wideo, odczekał jeszcze poprawiny, a potem bezzwłocznie wniósł pozew o rozwód. Karolina walczyła jak lwica, dzielnie udając kochającą i zrozpaczoną małżonkę, ale Piotr złożył sobie samemu solenne przyrzeczenie, że nie da się już nigdy więcej wziąć na żadne takie plewy. Po kilku miesiącach dość nieprzyjemnej szarpaniny udowodnił sądowi, co było do udowodnienia, i oto znowu był wolnym człowiekiem. Cieszyło go to. Lubił poczucie wolności. Między innymi dlatego właśnie zrezygnował swojego czasu z posady w potężnym zakładzie, stanowiącym filar krajowego przemysłu
okrętowego, i założył własną, niewielką firmę informatyczną. Karolina nie mogła mu tego wybaczyć, ceniła sobie bowiem poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej małżonkowi owa posada. Oczywiście chodziło jej głównie o bezpieczeństwo finansowe; stanowisko, jakie zajmował Piotr, znajdowało się bardzo blisko samej góry i przynosiło całkiem spore apanaże. Rezygnując z tego wszystkiego, Piotr szedł na niepewny chleb... Karolina, mówiąc bez ogródek, uważała swojego męża za nieodpowiedzialnego idiotę, czemu chętnie dawała wyraz, wybierając do tego najmniej spodziewane momenty i najbardziej liczne grona; wszystko jedno znajomych czy nieznajomych osób. Wtedy to również intensywniej zaczęła szukać pociechy w ramionach podległych sobie asystentów. Mniej więcej rok przed zaślubinami własnej córki ze starszawym wykładowcą glottodydaktyki zauważyła jednak, że mężowska firma rozrosła się, zaczęła dawać zupełnie przyzwoite zyski, a nawet przyniosła Piotrowi prestiżową nagrodę przyznawaną przez biznesowe tuzy najbardziej obiecującym małym firmom w kraju. Jednocześnie filar krajowego przemysłu okrętowego zachwiał się, zwichrował, a wreszcie runął z trzaskiem. Karolina postanowiła zatem przywrócić męża do łask. Niestety, mąż nie docenił swego szczęścia. Nie powrócił spontanicznie do opuszczonego przez się łoża, mało tego - po weselu Joanny i glottodydaktyka wyprowadził się na dobre z domu i zamieszkał w kilkupokojowym apartamencie na poddaszu dwupiętrowego domu tuż obok budynku zajmowanego przez swoją firmę. A co najgorsze, przypomniał Karolinie o sporządzonym kiedyś przez nią w ciężkim ataku furii dokumencie, w którym - będąc pewną, że mąż zbankrutuje najdalej po roku - zażądała ścisłego rozgraniczenia majątkowego. Kilka lat później dokument ten pozwolił mu zachować firmę w stanie nienaruszonym: rozjuszona do białości Karolina nie uzyskała w sądzie prawa nawet do najmniejszej cząstki tego, od czego sama tak stanowczo odżegnała się w przeszłości. Piotr zostawił jej zajmowany dotychczas domek w willowej dzielnicy i wszystko, co się w tym domku znajdowało, z wyjątkiem sporego obrazu przedstawiającego dość skomplikowaną scenę rodzajową: niewiasta w białym gieźle, siedząca na grzbiecie białego jednorożca, uciekała przed rycerzem zakutym w czarną zbroję i na czarnym rumaku; mieszkańcy jakiegoś średniowiecznego miasteczka wylegli na pole i przypatrywali się pogoni, wymachując trzymanymi w rękach przedmiotami - pewnie był czas sianokosów, bo przeważały kosy i grabie. Malowidło było dość stare, Piotr odziedziczył je po swojej matce, która z kolei odziedziczyła je po babce. Karolina nie znosiła go, twierdząc, że to okropny bohomaz. Wprawdzie przy rozwodzie zażądała ekspertyzy i wyceny, na wypadek gdyby bohomaz okazał się bezcennym dziełem, ale Piotr odmówił. Odmówił też podzielenia się z Karoliną świeżo nabytym, lekko tylko używanym lexusem, udowadniając, że jest on własnością firmy. Sędzia i tak był pod wrażeniem jego wspaniałomyślności: o wiele więcej warta była willa zapchana antykami, które Karolina namiętnie kolekcjonowała w czasach małżeńskiej wspólnoty. Piotr za nimi nie przepadał. Lubił proste, wygodne meble, funkcjonalne stoły, pakowne szafy i kanapy, na których można było rozkładać się spokojnie, bez obawy o wytrzymałość cienkich, antycznych nóżek. Wracał teraz do swojego jasnego, przestronnego apartamentu na poddaszu, do lodówki zapchanej mrożonkami, do regałów zapchanych książkami, do ogromnej kolekcji płyt z różnymi rodzajami muzyki (królował tu stary dobry jazz) i do rozłożystej kanapy, nad którą wisiało od jakiegoś czasu wyżej wzmiankowane malowidło. Wracał piechotą, bo lexus stał właśnie w stacji serwisowej na okresowym przeglądzie. Poza tym był kwiecień, słońce prześwietlało pierwsze, jasnozielone listki na drzewach, wiał miły, ciepły wietrzyk, a Piotr miał świadomość, że doskonale prosperująca firma może się z powodzeniem obejść przez jeden dzień bez pryncypała.
Niechże to będzie prawdziwy pierwszy dzień wolności - pomyślał beztrosko, a ponieważ ostatnio wolność pojmował jako samotność, postanowił odbyć długi, samotny spacer po mieście. Kochał Szczecin od zawsze, tu się urodził i rósł praktycznie razem z miastem, które wyłaniało się właśnie z morza gruzów, w jakie zamieniły je alianckie bombardowania. Jego rodzina sprowadziła się tu ze Śląska na początku lat pięćdziesiątych. Mieszkali w poniemieckiej willi, stanowiącej własność Dyrekcji Dróg, w której ojciec objął kierownicze stanowisko. Matka wtedy nie pracowała, zajmując się rodziną i domem. Rodzina była czteroosobowa, bowiem Piotr miał siostrę trochę starszą od siebie. Siostra, Gertruda, nazywana w domu Trusią - zupełnie bez sensu, bo temperament miała po babce, wybuchowy niczym Włoszka z południowych Włoch - decyzją rodzinną otrzymała willę w posagu, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wychodziła za mąż. Była to zresztą pierwsza drobinka soli w oku Karoliny, podówczas narzeczonej Piotra - zauroczenie przystojnym studentem elektroniki nie przeszkodziło jej w wygłoszeniu kilku uszczypliwych uwag na ten temat. Narzeczony przyjął to jako żart i obiecał jej, że za kilka lat sama zamieszka w willi. Słowa dotrzymał po ośmiu latach małżeństwa, kiedy udało mu się złapać dwuletnie saksy w dalekim kraju, gdzie za pracę płacono dolarami. Nie bardzo dobrze czuł się w Afryce, ale nie miał wyjścia, bo Karolina przypomniała mu obietnicę. Kiedy wrócił, asystenci byli już w obiegu, o czym dowiedział się stosunkowo szybko, początkowo jednak zbagatelizował to, postawił domek i miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo przy tym chciał być dobrym tatusiem, blisko jedynej córeczki, za którą przepadał. Niestety, córeczka w międzyczasie przestała jakoś potrzebować tatusia i chociaż próbował, nigdy już nie udało mu się odbudować więzi, które łączyły ich przed jego wyjazdem do Libii. Joanna (Karolina nie lubiła, kiedy zdrabniał jej imię) miała już wyznaczoną drogę życiowej kariery i ażeby na nią wstąpić, musiała odbyć dodatkowe kursy angielskiego i niemieckiego, zajęcia z baletu i karate, taniec towarzyski i oczywiście treningi w tenisie. Tatuś przegrał z mnogością zajęć. Co najwyżej mógł córeczkę na te zajęcia odwozić, ewentualnie przywozić po nich - jeśli miał właśnie czas. Robił to z coraz mniejszym zapałem, nie znajdując w sobie dosyć siły, aby przeciwstawić się rozszalałym ambicjom małżonki. Kiedyś, tuż po powrocie, spróbował, ale został bezlitośnie wyszydzony. Dowiedział się, jak dalece miałkim jest człowiekiem, jak niewiele wartym ojcem, jak prymitywną posiada umysłowość, niezdolną poprowadzić go nawet do prostego doktoratu... Sama Karolina doktorat zrobiła pięć lat po studiach, a w ogóle od razu wiadomo było, że zostanie na uczelni jako jej duma i chluba; asystentką była bardzo krótko, błyskawicznie została wykładowczynią i samodzielnym pracownikiem naukowym. Tytuł profesora nosiła już w trzydziestym szóstym roku życia. Dla córki zaplanowała zapewne jeszcze bardziej błyskawiczną karierę. Prawdziwy Blitzkrieg. Joanna, szykowana na wojownika (Karolina wybaczyła jej glottodydaktyka wyłącznie ze względu na jego ciężką forsę), nie miała prawa zaprzątać sobie głowy takim drobiazgiem jak tatuś. Piotr, którego łagodny charakter był genetycznym spadkiem po rodzicach, przeżył i to. Od frustracji ratowała go fascynacja własną pracą. Tak naprawdę był człowiekiem równie zdolnym jak Karolina, pasjonatem elektroniki i informatyki. Bawił go błyskawiczny rozwój techniki komputerowej. Kiedy rzucił, prawie z dnia na dzień, swój kierowniczy etat w stoczniowym biurze projektów, zaczął od handlowania sprzętem komputerowym, ale dość szybko przerzucił się na usługi w dziedzinie programowania. Po kilku latach firma Voigt-Soft znana była z doskonałych programów, z których korzystały najpoważniejsze instytucje w kraju, a jej elitę stanowili osobiście wyszukiwani przez Piotra najbardziej utalentowani hakerzy. Właściwie teraz przyszła pora na jakąś szaloną ekspansję, rozwój firmy, tworzenie jej filii i oddziałów, poszukiwanie nowych dróg, zdobywanie coraz to wyższej pozycji w rankingach najbogatszych Polaków - Karolina bardzo miała za złe swojemu małżonkowi, że
nie zdołał się wspiąć nawet na setne miejsce w tabelce najbogatszych - cóż, kiedy Piotr nie miał, niestety, takich ambicji. Uważał, że mają dość pieniędzy, stwierdził, że Karolina jest zabezpieczona, Joanna dostatecznie dobrze ustawiona, siebie też uznał za dobrze ustawionego. Żale Karoliny nie obchodziły go już. Mógł sobie teraz pozwolić na luksus myślenia o różnych przyjemnościach życiowych. Zastanawiając się, jakim to przyjemnościom życiowym oddałby się teraz najchętniej, niepostrzeżenie dla siebie samego znalazł się w pobliżu Odry, w miejscu, gdzie chętnie fotografowali się przyjezdni turyści i rodowici mieszkańcy Szczecina - przed zdobnym w kotwice, fale morskie zastygłe w brązie i inne morskie utensylia podestem nieistniejącego już pomnika. Lubił ten podest, przerobiony po wojnie na wodotrysk (pomnik stojący tu niegdyś zniknął, jakby go nigdy nie było, może na fali odbudowy stolicy, a może z innej przyczyny - w każdym razie kiedy rodzina Voigtów przybyła do miasta, na miejscu pomnika szemrała wesoło fontanna). Oczywiście i Piotr miał zdjęcie z fontanną - w obrzydliwym marynarskim ubranku, trzymający się kurczowo jednej z kotwic mały chłopczyk z twarzyczką zastygłą w obowiązkowym uśmiechu. Ten uśmiech maskował jego prawdziwe uczucie, czyli obawę, że zaraz zleci do fontanny i upaćka sobie to świeżo wyprane i wyprasowane ubranko, za co niechybnie dostanie potężne lanie od ojca. Laniem od ojca straszyła go siostrzyczka Trusia, a on dopiero w kilka lat później zorientował się, że jego ojciec jest człowiekiem gołębiego serca i nigdy w życiu nie uderzyłby dziecka. W najbardziej nawet upapranym ubranku. Teraz Piotr z przyjemnością stwierdził, że fontanna jest taka, jaka być powinna, czyli jak zawsze. Oblane prawdziwą wodą fale z brązu połyskują w słońcu, wąskie strumyczki śpiewają swoją piosenkę, a przy kotwicy - tak! - stoi jakiś mały nieszczęśnik, cały w strachu, zaś jego głupia matka właśnie robi mu zdjęcia, biegając dookoła fontanny i przybierając coraz to dziwniejsze pozycje - zapewne w celu uzyskania niebanalnych ujęć. - Ślicznie, Jacusiu - zawołała w pewnej chwili matka-fotografka, okrążając kłusem fontannę po raz trzeci. - A teraz stań przodem do mnie, tylko nie trzymaj się tej kotwicy tak kurczowo, nie bój się, nie spadniesz! Jacuś, nieprzytomny z przerażenia, spróbował stanąć przodem do mamusi, ale nie odważył się puścić kotwicy. - Jacuniu, kochanie - zagruchała matka. - Wyprostuj się, syneczku! Bo wyglądasz jak kaleka! Jacunio ani myślał się prostować. - Boże święty, przecież on zleci - powiedział ktoś obok Piotra zdenerwowanym półgłosem. - Te kamienie są śliskie... Piotr rzucił okiem w kierunku głosu i zobaczył niepozorną kobietkę w nieokreślonym wieku, gdzieś pomiędzy trzydziestką piątką a czterdziestką, w szarym kostiumiku i szarym kapelusiku na popielatym koku. Myszka - pomyślał, ale z sympatią, zaczął bowiem podzielać jej niepokój związany z Jacusiem. W tym momencie ponaglany przez rozszalałą fotografkę Jacuś zdecydował się na akt bohaterstwa i puścił kotwicę. - Jacek! Coś ty zrobił z rękawami - jęknęła jego matka, zamiast docenić odwagę synka, a synek spojrzał na rękawy swojej białej marynareczki, w istocie ubrudzone zielonymi glonami, wpadł w kolejne przerażenie, ostatecznie stracił równowagę i poleciał. Gdyby spadł na kamienną podstawę fontanny, nad którą zwisał ze swojej kotwicy, mógłby się poważnie potłuc, może nawet połamać... na szczęście Piotr, który zawsze miał szybki refleks, skoczył jak żbik i złapał go, zanim malec zdążył zrobić sobie poważną krzywdę. - Och! - krzyknęła szara Myszka. - Co pan, no co pan! - wrzasnęła matka Jacusia. - Pan zostawi moje dziecko! Oniemiały z przerażenia Jacuś wczepił się w nieskazitelną dotąd marynarkę Piotra, mocząc ją obficie i pozostawiając na niej zielonkawe smugi. Piotr usiłował postawić go na
ziemi, ale chłopiec dopiero teraz zaczął się bardzo bać i nie zamierzał go puścić. Piotr zaczął coś mówić, możliwie uspokajającym tonem, ale matka podbiegła do nich jak tygryska i jednym szarpnięciem odzyskała dziecko. - Jacuś! Ile razy mówiłam ci, żebyś nie rozmawiał z obcymi panami! Jak będziesz starszy, mamusia wytłumaczy ci, co to znaczy „pedofil” - syknęła jeszcze w stronę zdumionego Piotra i odeszła godnie, wlokąc za sobą zaryczanego Jacusia, któremu najwyraźniej ostatecznie puściły nerwy. Przez chwilę Piotr stał oniemiały, spoglądając to na oddalającą się rodzinkę, to na swoją niegdyś elegancką marynarkę. Ze stanu stuporu wyrwał go cichutki śmiech docierający do niego jakby z dołu. Na obramowaniu fontanny siedziała szara Myszka i śmiała się. Kiedy spojrzał na nią, zaskoczony, przestała natychmiast. - Bardzo pana przepraszam - powiedziała miłym głosem. - Ale to wszystko wyglądało jak slapstickowa komedia. Nie wiem, czy nie powinien pan zdjąć tej marynarki... Piotr oprzytomniał i poszedł za radą Myszki. Było ciepło i przyjemnie. Najmilszy czas w roku, kiedy wiosna dopiero rozkwita na dobre. Usiadł obok kobiety na murku, a z jego marynarki, trzymanej teraz w ręce, kapała woda i rozlewała się po kamieniach w małą kałużkę. - Przepraszam, że się wtrącam - powiedziała znowu Myszka. - Na pana miejscu od razu zaniosłabym tę marynarkę do pralni w jakimś hipermarkecie. Wie pan, oni tam czyszczą i piorą na poczekaniu. Lepiej nie pozwolić tym plamom zaschnąć. - Czy ja wyglądam na pedofila? W szarych oczach szarej Myszki pojawiły się złociste błyski, a jej ładnie wykrojone usta wygięły się w uśmiechu. - A który pedofil wygląda na pedofila? Och, przepraszam, ja mam strasznie niewyparzony język, nie mogę się powstrzymać, kiedy... no, wie pan - zaplątała się i zamilkła. - Kiedy ktoś się podkłada? - Właśnie. Wie pan, ja myślę, że ta kobieta sama się wystraszyła, kiedy mały poleciał. Przecież mógł sobie zrobić coś złego. Sytuacja jest typowa - zrobił pan dobry uczynek, a każdy dobry uczynek będzie słusznie ukarany. Czy pan w tej marynarce ma jakieś dokumenty? - Mam. - Piotr sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął portfel, na którym pojawiły się już pierwsze plamy wilgoci. - Dziękuję pani za okazaną mi przychylność oraz przytomność umysłu. Byłem zamyślony. - Czuł, że powinien jakoś wyjaśnić swoje roztargnienie. - Ten mały wytrącił mnie z równowagi. Też mam zdjęcie na tej fontannie. Nie był z siebie zadowolony, miał wrażenie, że przemawia trochę mętnie. Ale Myszka zrozumiała go najwyraźniej, bo pokiwała głową. - Każdy ma. Ja też. - Zamilkła na moment i dodała: - Sediny szkoda. Ciekawe, czy ją w końcu zrekonstruują... - Kogo, przepraszam? - Sedinę. Niech pan nie mówi, że pan o niej nie słyszał. - Coś mi się jakby obiło o uszy, ale niedokładnie. Powie mi pani coś o niej? - Sedina, piękna kobieta z żaglem na ramieniu. Takim od razu z reją. Merkury przy niej i kilka pomniejszych morskich bóstewek. Niejakiego Manzla. Dlatego ta fontanna nazywała się kiedyś Manzelbrunnen. Fontanna Manzla. - Rozumiem. Chyba rzeczywiście o niej słyszałem. Ktoś tam chce ją odbudować. - Są takie plany, owszem. Złote błyski w szarych oczach zamigotały znowu. No, ty na pewno nie masz w sobie nic z tej twojej Sediny - pomyślał Piotr. - Jesteś za mała i zanadto myszowata. - Skąd pani tyle o niej wie? - zapytał.
- To nie są tajne wiadomości - zaśmiała się. - A ja pracuję w muzeum miasta - dodała. - Mamy zdjęcia i kopię posągu. Oczywiście miniaturową w stosunku do oryginału. A pan pewnie nigdy się specjalnie nie interesował historią. - Rzeczywiście - przyznał. - Jestem człowiekiem ahistorycznym. Nie pamiętam nawet daty bitwy pod Grunwaldem. Mam kłopoty z własną datą urodzenia. A przecież właściwie pracuję w liczbach i jakoś daję sobie z nimi radę... - Technokrata - zaśmiała się Myszka. - Muszę już lecieć. Zagapiłam się na tego całego Jacusia. Obawiam się, że krawat też panu załatwił. Do widzenia. - Do widzenia - odpowiedział odruchowo i równie odruchowo spojrzał na swój krawat. Myszka miała rację. Cholerny szczeniak. No nie, oczywiście, że nie, cholerna mamuśka. Dobrze, że udało mu się złapać dzieciaka w porę. Byłby z niego placuszek. Podniósł głowę i obejrzał sobie tył oddalającej się Myszki. Niezłe nogi. W każdym razie tyle, co widać, to znaczy kostki i trochę ponad. Dlaczego ona nie nosi wysokich obcasów? I krótszej spódnicy? Albo ma głupiego męża, albo jest starą panną i nie ma dla kogo się ubierać. Bzdura. Powinna się ubierać sama dla siebie. Oraz dla przygodnie spotkanych facetów, żeby też mogli mieć chwilę przyjemności. Stara panna. Pracuje w muzeum. Szara Myszka. Wszystko się zgadza. Poczuł nagle chłodną wilgoć na prawej stopie. No tak. Woda skapująca wciąż z jego marynarki lała mu się prosto do buta. Westchnął i udał się do najbliższego hipermarketu z pralnią. Myszka miała rację. Trzeba coś zrobić z tymi zielonymi plamami... Panienka w pralni obiecała mu, że za godzinę marynarka będzie gotowa, kupił więc gazety, których nie zdążył wziąć w swoim kiosku rankiem przed rozprawą, usiadł w małym barku na wysokim stołku, zamówił kawę i zabrał się do czytania. Przy drugiej stronie miejscowego dziennika zorientował się, że nie wie, o czym czytał na pierwszej. Westchnął i złożył gazetę. Jego dobry humor sprzed godziny gdzieś się zapodział. Piotr zamówił kolejną kawę i zaczął się zastanawiać - dlaczego przestał być zadowolony z życia? Gdzie ten świetny nastrój? Przecież wygrał w końcu nieprzyjemną batalię ze swoją byłą żoną, jest człowiekiem wolnym, o to walczył od lat. Chyba nie zaczął nagle tęsknić za ciepłem domowego ogniska? Jego ognisko wygasło już dawno, złudzenia co do Karoliny i - niestety - Joanny stracił ładne parę lat temu. Skąd to uczucie pustki? - Cześć, stary, coś ty taki smutny? Nie dostałeś rozwodu? Piotr podniósł oczy i ujrzał nad swoim stolikiem zwalistą sylwetkę Pyknicznego Jasia, swojego kolegi ze studiów, ale już nie z branży. Jasio, zdolny elektronik, zmienił profesję, został handlowcem i zarabiał dużo więcej niż Piotr w najlepszych okresach swojej firmy. Naprawdę nazywał się Leopold Mrozikiewicz. - Cześć, Jasiu. Robisz tu zakupy czy handlujesz? - Handluję. Miałem małą naradę z szefem tego tutaj interesu. A ty od kiedy przesiadujesz w takich, pożal się Boże, lokalach? - Nie przesiaduję, tylko przeczekuję. Panienka pierze mi marynarkę, bo mi ją zaplamił jeden szczeniak, który wpadł do fontanny. - Łapałeś go? - Łapałem. Mam na koncie dobry uczynek, a jak powiedziała mi dzisiaj jedna pani, każdy dobry uczynek musi być słusznie ukarany. - I to cię tak smuci? Jak rozprawa? - Rozprawa w porządku. Odzyskałem wolność na takich warunkach, na jakich chciałem ją odzyskać. - To znaczy, zostawiłeś Karolinie wszystko, jak cię znam? - Nie takie wszystko, jak ona by chciała. Nie przesadzajmy, nie jestem kretynem. Ale na jakiś czas jej starczy. Gdyby, oczywiście, zapragnęła żyć z wyprzedaży tych wszystkich
antycznych gadżetów, jakie mieliśmy w domu. Ale jej się dobrze powodzi. Będzie sobie teraz żyła na bardzo dobrym poziomie. Lepszym niż większość ludzi utrzymujących się z pracy na uczelni. Czy musimy o niej mówić? - Nie, nie musimy. Co cię trapi, Pietia? - A wiesz, że nie wiem. Po wyjściu z sądu byłem prawdziwym królem lasu... jakąś godzinę. Potem życie przestało mnie bawić. Nie domyślasz się, co to może być? - Cyklofrenia - orzekł kolega z dużą pewnością siebie. Jego żona była wziętym psychiatrą, a on w ciągu wielu lat małżeństwa nauczył się od niej tego i owego. - Typowe. Euforia na przemian z depresją. Mogę cię zaprotegować u Eli, przyjmie cię poza kolejką. Albo wpadnij do nas wieczorkiem, Ela zdiagnozuje cię precyzyjniej, a my się napijemy. Mam w domu bardzo porządny koniaczek. Myśl o koniaczku w towarzystwie pogodnego Jasia nie była Piotrowi niemiła, ale na pewno nie chciał być obiektem precyzyjnej diagnozy jego małżonki. Nie dzisiaj. Ela w ogóle mało kogo uznawała za zdrowego psychicznie, więc nie należy jej się podkładać, będąc w kiepskiej formie. Podkładać się. Ktoś już dzisiaj użył tego wyrażenia. Kto? Przecież nikt w sądzie. Myszka. Nie, to on, w rozmowie z Myszką. Podłożył się jej z tym pedofilem. Zabawna z niej kobietka. Jak na Myszkę, w każdym razie. Pracuje w muzeum. Muzeum jest zakurzone, może dlatego ona taka szara? Barwy ochronne. Karolina ubierała się zazwyczaj w śmiałe kolory, a jej spódnice przenigdy nie zasłaniały zgrabnych kolan, przedmiotu adoracji studentów i oczywiście asystentów. - Słuchaj, Piotruś - sapnęło mu nagle nad uchem, aż się wzdrygnął. - Ja ci coś powiem. Ja widzę, że cię męczy. Ja chyba wiem, co to jest. Ja ci mówię: zabrakło ci celu w życiu. Miałeś swojego ukochanego wroga i swoją ukochaną walkę... - Chyba przesadzasz z tą ukochaną walką - skrzywił się Piotr. - Wcale nie przesadzam. „Czto nasza żyzń? Igra”, jak powiada Aleksander Siergiejewicz. Pamiętasz w czym? - Nie. - W „Damie pikowej”, chłopcze. Zawsze wolałeś damy konkretne od karcianych. I operowych. No więc słuchaj: miałeś swoją walkę, swoją grę, grałeś, grałeś, aż w końcu wygrałeś. I co z tego masz? Nic. - Czy ty sugerujesz, przyjacielu, że ja bez reszty poświęcałem się przepychankom z moją byłą żoną? - Nie. Ja sugeruję, że musisz sobie coś znaleźć, bo popadniesz w depresję. Wiesz, co to depresja? To taka cyklofrenia, w której napady euforii już nie występują. Jest ci wyłącznie smutno. Zrób coś, zanim cię to złapie i zeżre. Może wrócisz do chóru? - Nie, do chóru raczej nie... chociaż namawiało mnie już kilka osób. Ale jakoś mnie nie ciągnie. Ostatnimi czasy wolę słuchać. - Wytworzył się w tobie konsumpcyjny stosunek do świata. Mógłbyś nam chociaż pomóc przy organizacji jubileuszu. - Do organizacji macie milion chętnych panienek. Kiedy jest ten jubileusz? - Dopiero za rok, ale już go trzeba szykować. Mamy wielkie plany, jak się domyślasz. - Domyślam się. Słuchaj, mój drogi, robić mi się nie chce, ale mogę wam zrobić prezent. Jak tam komputeryzacja biura? - Chóralnego? Tak sobie. A co, podarujesz nam nowy komputer? - Niewykluczone. Wpadnę do was kiedyś i zorientuję się, jakie macie potrzeby. Bo może one mnie przerastają... - Bądź dobrej myśli. Jakoś sobie dasz radę. Ja już muszę pędzić, trzymaj się i uważaj na swoją cyklofrenię. Przyślemy ci zaproszenie na koncert. Śpiewam solówkę w psalmie Marka Jasińskiego. Jestem świetny. Trzymaj się.
Pykniczny Jasio uścisnął dłoń Piotra i odszedł godnym krokiem. Śmieszna sprawa - pomyślał Piotr, patrząc na oddalającego się kolegę. Taki Jasio, urody za grosz, figury za grosz, sylwetka zbliżona do reklamy Michelina, a niech tylko zaśpiewa cztery nutki na krzyż, przestają mieć znaczenie wszystkie braki jego urody, a kobiety szaleją z zachwytu. I najlepsze, że im to zostaje. Kochają go prawdziwą miłością wcale nie dlatego, że ma forsy jak lodu i jest prezesem jakiejś tam izby gospodarczej, tylko dlatego, że matka natura podarowała mu przepiękny, bohaterski tenor, którym od dwudziestu lat śpiewa wszystkie stosowne solówki na koncertach. On sam, Piotr, dysponując niebrzydkim, ciepłym barytonem, nigdy żadnej solówki nie dostał. Prawdę mówiąc, powodzenie u koleżanek chórzystek miał i tak większe niż Jasio, ale zjawisko to spowodowane było zaletami jego charakteru (urok osobisty wrodzony, po tatusiu) - no i tą urodą, nie da się ukryć... Spojrzał na swoje odbicie w lustrzanej gablotce, w której godnie spoczywały cztery nieświeże ciastka. Bardzo. Bardzo przystojny mężczyzna. Tej twarzy nie można nic zarzucić. No, może nieco niesymetryczny nos. Mamusia nie zadbała, aby go w niemowlęctwie przekładać równo w łóżeczku na obie strony. Ale nos to drobiazg. Usta nieco zanadto zacięte. W podręcznikach marketingowych zalecany jest przyjazny uśmiech, a przynajmniej półuśmiech pełen gotowości. To też nie problem. Zwłaszcza że zęby w porządku. O, właśnie tak. Sylwetki nie widać, ale w zasadzie jest nieskazitelna. Nie wiadomo dlaczego, bo żadnego sportu mu się nie chce uprawiać. Oczy ciemnoniebieskie, niewyraźne trochę w tym oświetleniu, ale są. Włosy ciemne, ale nie czarne, z ledwie dostrzegalną siwizną na skroniach. Narcyz. Czy nie tak nazywał się ten mitologiczny głupek, którego słusznie ukarano za zbytnie rozczulanie się nad własną urodą? Swoją drogą człowiek z tak zdecydowaną linią brwi powinien rzeczywiście zająć się czymś poważnym. Jasio miał absolutną rację. W ostatnich czasach niewiele rzeczy zajmowało go naprawdę poza sprawami firmowymi i wymyślaniem uników w stosunku do żony i jej posunięć. Chyba nawet cofnął się w rozwoju. Kiedy właściwie ostatnio był w teatrze? Na koncercie? Kiedy przeczytał książkę, która nie byłaby kryminałem albo sensacją, albo katalogiem sprzętu komputerowego? Cóż, teraz jest okazja, żeby to zmienić. Nowe życie, nowe szczęście. Właściwie nawet się nigdy specjalnie nie zastanawiał, jak to będzie, kiedy wreszcie naprawdę odzyska wolność. Właśnie ją odzyskał. Jako podstarzały playboy. Zaraz. Nie podstarzały. I nie playboy. Sama powierzchowność o niczym nie świadczy. Po prostu jest przystojny, co nie znaczy, że idiota albo bezmyślne ciacho. Jest człowiekiem myślącym - nawet jeżeli w ciągu ostatnich kilku, no, kilkunastu lat, nie używał większej części swojego umysłu. Teraz będzie czas na życie kulturalne. Jakiś sport... Skrzywił się. Sport go nudził, a uprawianie życia kulturalnego w pojedynkę nie było jakoś specjalnie pociągające. W pojedynkę nie. A właśnie. Zgrabnie zeskoczył ze stołka, zapłacił panience za ladą, rzucił jej testowe spojrzenie spod oka (zarumieniła się ładnie, bardzo dobrze, wciąż ma się ten wdzięk...) i poszedł do pralni, odebrać swoją marynarkę. Odechciało mu się na razie spacerów po mieście, wsiadł do taksówki stojącej na postoju przed hipermarketem i pojechał do domu. * Specjalnie ominął firmę - nie miał nastroju na sprawy służbowe - i udał się prosto na swoje poddasze. Mieszkanie wydało mu się bardzo ciche i puste. Rzucił okiem na
automatyczną sekretarkę z nadzieją, że znajdzie na niej jakieś sympatyczne nagranie, ale nie było nic. Włączył radio i natychmiast je wyłączył. Niech już lepiej będzie cicho. Zajrzał do lodówki, wyjął jakieś kiełbaski i wrzucił je do garnka z wodą. Zapalił gaz. Postał jeszcze chwilę przy kuchence, wreszcie zostawił ją w spokoju i poszedł otworzyć okno w swoim salonie, jak nazywał największy pokój. Wielką zaletą jego mieszkania był widok z okien. Podobnie jak z okien firmy ulokowanej w budynku obok rozpościerała się z nich szeroka panorama na Odrę razem z jej stoczniami (w tym ową upadłą), statkami, mostami i rozlewiskami tworzącymi kanały i jeziora. Piotr uważał, że gdyby prezes spółdzielni, od której wynajmował budynek firmowy i swój apartament, był człowiekiem inteligentnym - kazałby sobie płacić wyższe czynsze za tę panoramę. Na szczęście prezes inteligentny nie był, tylko pazerny, a z samą pazernością Piotr jakoś sobie poradził metodą długich negocjacji, zakończonych sutym obiadkiem w pierwszorzędnej knajpie. Środkiem Odry płynął jakiś statek. Piotr zamyślił się. To jest niewątpliwie śmieszne jak cholera, ale kilka godzin po rozwodzie, który uważał za swój sukces, czuł coś w rodzaju - aż głupio to definiować - coś w rodzaju samotności. Znaczy: tęsknoty za drugim człowiekiem. Płci niekoniecznie tej samej. W towarzystwie drugiego samca można by się upić, owszem, nawet wymienić poglądy na życie... jednak nie o poglądy na życie w tej chwili chodziło, tylko o spokojną, może nawet milczącą wymianę myśli. Czy da się wymieniać myśli w milczeniu? Tak, z niektórymi ludźmi się da. Pogodne milczenie na ten sam temat. Poczuł zapach wędzonki, poszedł więc do kuchni, wyłożył stosik kiełbasek na talerz, chlapnął musztardy i wrócił z tym wszystkim do okna. Siedząc na parapecie i pochłaniając wędzone białko, spoglądał na rzekę, a po głowie plątała mu się uporczywa myśl. Myszka. Muzealna szara mysz. Ona wyglądała na taką, z którą dałoby się pomilczeć. Niby skromna i cicha, a jednocześnie jakaś taka... kontaktowa. Nie nachalna. Z pewnością nie wrzaskliwa. Niemożliwe, żeby robiła awantury. Zresztą o co miałaby je robić? Noo, tę urodę też ma nienachalną. Znaczy - nic specjalnego. Oczy ładne, nogi w porządku, powyżej też. Zdecydowanie też. Ubrać by ją jakoś trochę... Albo rozebrać. * Następne dni wypełniła Piotrowi ciężka praca. Poważna firma budowlana od jakiegoś czasu przejawiała niezbyt jeszcze sprecyzowaną chęć zlecenia jego własnej firmie wykonania dość skomplikowanego oprogramowania. Ponieważ nieświeży powiew recesji dawał się już wyczuć w powietrzu, należało się sprężyć i to zlecenie zdobyć. Było raczej tłuste i dawało firmie możliwość spokojnego bytowania co najmniej przez pół roku, jeżeli nie przez rok. Piotr i jego zastępczyni (chwilami nawet więcej niż zastępczyni - tylko chwilami i niezobowiązująco), Justynka Fabianek - z wyglądu Barbie, ale po wszystkich możliwych studiach menadżerskich i z wmontowanym w piękną główkę komputerem najnowszej generacji - przez półtora tygodnia dostarczali potencjalnym klientom argumentów na tak. Wreszcie w sobotnie popołudnie skromny (jak na najlepszy hotel w mieście) obiad na sześć osób uwieńczył dzieło. Zlecenie zostało zdobyte, umowa podpisana i oblana wysokogatunkowym koniakiem. Przed zmęczonym Piotrem objawiła się wolna niedziela.
W dawnych czasach, kiedy był małym chłopcem, w niedzielę obowiązywały rodzinne spacery. Szczerze tych spacerów nienawidził, rodzina bowiem poruszała się wolno i statecznie, podczas kiedy on chciałby sobie pobiegać i poeksplorować. Niestety, bieganie i wścibianie nosa w różne dziury nie wchodziło w grę z powodu cholernego świątecznego ubranka, które łatwo byłoby upaprać ziemią, zieleniną albo czymkolwiek. Jedynym pozytywnym wyjątkiem w tym koszmarnym rodzinnym nudziarstwie były wizyty w muzeum na Wałach Chrobrego, gdzie oprócz eksponatów związanych z morzem znajdowała się duża stała wystawa przyrodnicza. Piotra fascynowały modele statków i wypchane zwierzęta. Łaził między nimi bez znudzenia godzinami i sam nie wiedział, czy woli te zwierzaki czy może raczej statki. Mamusia uważała, że będzie kiedyś przyrodnikiem. Tatuś - że inżynierem. Siostrzyczka Trusia prorokowała bratu karierę muzealnego ciecia, który wciska zwiedzającym na nogi wielkie szmaciane kapcie do szurania po wybłyszczonych posadzkach. Skojarzenia zaatakowały Piotra z dwóch stron. Wizja siebie samego jako malca w odświętnym ubranku przypomniała mu kilkulatka, którego uratował przed niechybnym upadkiem z wysokości, za co mamusia chłopięcia nazwała go pedofilem. No właśnie. A jedna myszowata istota uśmiała się z tego, jakby to było śmieszne. Bo było. W braku czegokolwiek lepszego do zrobienia w ten piękny dzień... może by się tak za myszowatą rozejrzeć? Wspominała, że pracuje w muzeum miasta, to w starym ratuszu. Muzea bywają czynne w niedzielę, żeby nobliwe rodziny miały gdzie męczyć swoją nieletnią progeniturę. Nie mówiła, co tam robi. Myszka. Może jednak ma dzisiaj wolne. Zajrzał do Internetu. Niedziela, muzeum czynne od dziesiątej do szesnastej. Jest dziewiąta. Spokojnie zje śniadanko... Nie zje. Zapomniał o uzupełnianiu lodówki, chleba też nie kupił, samego starego masła jeść się nie da. Och, nie szkodzi. Otworzył okno. Ciepły powiew wdarł się do pokoju na poddaszu i pozytywnie wpłynął na humor jego gospodarza, co uzyskało wyraz w dziarskiej śpiewce: - „Moje dziwce, nie wiezem ci, kupie dzwonek, uwiązem ci...” „Harnasie”. Śpiewało się kiedyś Szymanowskiego, śpiewało. Mozarta, Orffa, Pendereckiego. Może by jednak wrócić do chóru? Pewnie przyjęliby go z otwartymi ramionami, bo zawsze brakowało im męskich głosów. A w chórze jest sympatycznie. No i miałby tę kulturę z najwyższej półki. Pytanie, czy go do niej jeszcze ciągnie. Trochę się zawstydził tej myśli i szybko zaśpiewał: - „Jak cie bydzie chłopiec tyrkoł, to ci bydzie dzwonek zwyrkoł, heej!...” Wyższa kultura to jest sprawa do przemyślenia. Najpierw Myszka. Pytanie, czy ją znajdzie, a jeśli nawet tak, to czy ona będzie chciała z nim gadać. Ba - czy on w ogóle będzie miał o czym z nią gadać. Niech wydarzenia płyną, jak chcą. Postanowił przejść się piechotą. Dojdzie do muzeum akurat o dziesiątej, tam w pobliżu, na Starym Mieście - skądinąd nowiutkim - jest pełno knajpek, któraś będzie otwarta, zje śniadanie, zajdzie do muzeum, może nawet obejrzy wystawę... * Myszka. Wyglądała zdecydowanie inteligentnie, więc raczej nie jest sprzątaczką. Bileterką? Szatniarką? Kustoszką? Diabli wiedzą.
Tak medytując, pchnął ciężkie, niewątpliwie zabytkowe drzwi i wszedł do chłodnego wnętrza. Niespodziewanie otoczył go pisk rozradowanych młodych głosów, spośród których wybijał się jeden o zdecydowanie innym tonie, stanowczo i trochę histerycznie żądający natychmiastowego wypuszczenia... Trochę spłoszony, szybko zorientował się, że w holu muzeum przebywa wycieczka małolatów i że jeden małolat, najprawdopodobniej płci żeńskiej zamknięty został w jakimś dziwnym narzędziu tortur, które wygląda jak skrzyżowanie, excuse le mot, wiejskiego wychodka z dziwnym, zabitym deskami od przodu krzesłem. Przystojna pani, niestety, nie Myszka, tłumaczyła pozostałym małolatom zasadę działania owego narzędzia. Torturowana panienka wrzeszczała coraz głośniej, domagając się otwarcia cholernych drzwiczek. Pozostałe dzieciaki wrzeszczały z zachwytu. Piotr, który nie lubił hałasów, przecisnął się przez zachwycony tłumek i pospieszył do stoiska z książkami, folderami i biletami. Pani stojąca za ladą również nie była Myszką. Postanowił jednak, że po prostu kupi bilet i będzie sobie zwiedzał, starając się trzymać jak najdalej od wrzeszczącej Przyszłości Narodu. Przyszłość Narodu wypuściła wreszcie z okowów rozdygotaną koleżankę i zabierała się do zwiedzania ekspozycji na parterze - popędził więc szybciutko na drugie piętro. Żadna ze stojących na jego drodze bileterek nie była Myszką. Uświadomił sobie, że pierwszy raz jest w tym muzeum i nawet trochę się zawstydził. On, który uważa się za miłośnika własnego miasta! Zaczął z uwagą oglądać eksponaty i stwierdził nawet, że sprawia mu to przyjemność. Niestety, ani Myszki, ani niczego, co mogłoby być ową reklamowaną Sediną, na drugim piętrze nie dostrzegł. Kiedy zszedł na pierwsze, grasowała tam znajoma wycieczka, czym prędzej więc uciekł na parter. Parter, niestety, był głównie archeologiczny, a Piotra archeologia trochę nudziła. Postanowił jednak zademonstrować siłę charakteru, skrupulatnie obejrzał wszystko, co tam było na temat książąt pomorskich, i dopiero potem wrócił na schody. Już na półpiętrze nie potrafiłby tych książąt wyliczyć, ale uznał, że przynajmniej wykazał dobrą wolę. Zwiedzanie pierwszego piętra zaczął, niezgodnie z wytyczonym kierunkiem, od lewej strony. Z prawej bowiem słyszał jeszcze znajome piski Przyszłości Narodu. Zanurkował więc w jakiś ciemny korytarzyk, potem zbiegł po kilku śmiesznych schodkach i znalazł się w niedużym, ładnie oświetlonym pomieszczeniu. Na środku pomieszczenia, na sporym postumencie, stała metrowej wysokości kopia posągu Sediny ze wszystkimi przyległościami - falami morskimi, kotwicami, fragmentami łodzi i jakimiś postaciami. Sądząc z kapelusza jednej z nich, Sedinie towarzyszył bóg handlu, Merkury. Ona sama była słuszną kobietą królewskiej postawy, na jedno ramię zarzucony miała od niechcenia maszt jakiejś zatopionej fregaty z resztkami żagla, głowę uniosła dumnie do tyłu i pruła te morskie fale z brązu jak transatlantyk. Sięgały jej zresztą tylko do kolan. Piotr zszedł z ostatniego schodka i stanął twarz w twarz z boginią. Nooo, brzydka to ona nie była. Obiektywnie rzecz biorąc, nader przystojna niewiasta. Miała jedną zasadniczą wadę. Przypominała Karolinę. Ten sam władczo-nieprzystępny wyraz twarzy. Ona tu rządzi. Ponadto zjadła wszystkie rozumy. Nie znosi najmniejszego sprzeciwu. Jakby co, to... przyłoży reją, aż polecą drzazgi. Piotr uważał, że już zbyt wiele drzazg z niego poleciało w czasie długiego pożycia małżeńskiego z władczą Karoliną. Rzucił okiem dokoła, stwierdził, że jest sam w pomieszczeniu, pokazał Sedinie środkowy palec... prawie oczekiwał ciosu tą reją, ale Sedina była ponad takie drobiazgi. Gapiła się gdzieś w przestrzeń. - Nie lubię cię - powiedział jej półgłosem. Odwrócił się na pięcie i odmaszerował, rzucając po drodze okiem na pozostałą część ekspozycji pierwszego piętra. Jakieś mieszczańskie saloniki.
Zszedł na parter i skierował się do kobiety z książkami i folderami. Zagadnąłby ją o tę Myszkę, ale jak, do diabła? Książki. Czasami na skrzydełku okładki jest zdjęcie autora. Ciekawe, czy Myszka coś tu napisała. Poprosił o pokazanie kilku książek, pilnie bacząc, czy autor nie jest przypadkiem mężczyzną. Niestety, tylko jedna książka miała skrzydełka i nawet było zdjęcie autorki - pysznej brunetki z lokami godnymi gwiazdy filmowej. Absolutne przeciwieństwo Myszki. Piotr chętnie przejrzałby resztę publikacji, ale jakoś mu było głupio. Podziękował damie za kontuarem i wyszedł. Miał wrażenie, że zrobił z siebie idiotę Są ludzie, którzy niepowodzenia neutralizują z pomocą jakiegoś porządnego obiadu, kolacji... a przynajmniej śniadania. Piotr do nich należał, owszem, lubił zjeść, uważał się nawet za smakosza i umiarkowanego znawcę. W każdym razie nie zamówiłby słodkiego wina do kotleta. W ogóle nie zamówiłby słodkiego wina, bo lubił wyłącznie wytrawne. Wyjątek czynił dla porto i madery. Poczuł znajome burczenie w żołądku. Oczywiście. Nie jadł śniadania. Pora zrobiła się dziwna, raczej brunchowa niż śniadaniowa. Rozejrzał się. Kiedyś tu była knajpka z naleśnikami. No. I dalej jest. Pannekoeken restaumnt. Holenderska. Z wystrojem niczym na obrazach holenderskich mistrzów. Jak dla Piotra, dekoracje były zbyt obfite. Trudno, siądzie twarzą do ściany. A naleśniki kiedyś mieli w porządku, nawet bardzo w porządku. I niemałe. To też się liczy. Miejmy nadzieję, że nadal dobrze karmią. W knajpce siedziało kilka osób, ale jeden stolik przy oknie był wolny. Piotr lubił takie stoliki, z widokiem na świat. Niechby nawet tym światem był parking koło starego ratusza. Zajrzał do menu. Restauracja chwaliła się, że przyrządza swoje pannekoeken na trzysta sposobów. To było coś, co natychmiast zniechęciło Piotra do czytania i zastanawiania się, który z trzystu będzie najlepszy. Kontakty werbalne - ot co. Przywołał gestem kelnerkę, a kiedy nadeszła, obdarzył ją spojrzeniem pełnym uznania (była naprawdę ładna, a spojrzenie zauważyła i skwitowała rozkosznym chichocikiem), po czym poprosił, żeby sama skomponowała mu indywidualny naleśnik. - Rozumie pani... - Tu spojrzał na nią znacząco. - Nie musi być mały. Przeciwnie. Mógłby natomiast być smaczny w smaku. Ewentualnie mogą być dwa. - Na początek chyba wystarczy jeden - zaśmiała się perliście. - Zadbam o pana, proszę się nie martwić. Odeszła krokiem bez mała zalotnym. Bardzo przyjemna osóbka, naprawdę. Jest nadzieja, że naleśnik też będzie przyjemny. - To ja jeszcze espresso poproszę! - zawołał za nią. - Od razu! Popijając malutkimi łyczkami swoją odrobinę kawy, Piotr spoglądał przez szybę. Niewiele widział - kawałek muru starego ratusza i kawałek Rynku Siennego, czyli de facto parkingu. Kilka niebrzydkich kobiet na horyzoncie. Kilka brzydkich też. No, ale to nie ich wina, że brzydkie. Noc przykrywa moc usterek - zgodzicie się chyba ze mną - w nocy nie ma brzydkich kobiet (zwłaszcza gdy jest bardzo ciemno). Owidiusz. „Sztuka kochania”. W wolnym przekładzie Ejsmonda. Z całej literatury starożytnej Piotr miał opanowany ten właśnie cytat. Czasem go sobie przypominał ot tak, bez powodu, jak teraz. Okrąglutka, na oko stuletnia, babcia usiłowała ze średnim powodzeniem wydobyć się zza kierownicy fiata pandy. Pewnie ma krótkie nóżki i przysunęła sobie fotel maksymalnie do przodu, żeby jakoś dosięgnąć do pedałów. Taka stara babcia chyba nie powinna sama prowadzić auta.
Uff. Babcia wypadła jak piłeczka na bruk, trzasnęła drzwiami samochodu i popędziła gdzieś, wymachując olbrzymią reklamówką w fioletowe żabki. Piotr mimo woli odetchnął. Komiczna babcia. O, coś takiego. Myszka. Myszka! Zerwał się od stolika i wypadł z restauracji. Myszka znikła nagle gdzieś za pandą okrągłej babci. Piotr zdążył się zdziwić, dlaczego właściwie tak się zdenerwował, i kilkoma susami dopadł babcinego samochodziku. Była tam. W pozycji nieco dziwnej, ale usprawiedliwionej, zważywszy że cała zawartość jej torebki leżała między kamieniami starego bruku. Myszka pospiesznie zbierała drobiazgi - uroczo zaróżowiona, co Piotr dostrzegł natychmiast. - Pomogę - zadeklarował na przywitanie. - Dzień dobry pani! - My się znamy? - Spojrzała na niego spod rozsypanej grzywki. Oczy jej rozbłysły. - Ach, pan ratownik! Spadające dzieci i tak dalej! - Miło, że mnie pani poznała. Co to się stało? Ktoś pani przeciął pasek od tej torebki? Chcieli panią okraść? - Nikt mnie nie chciał okraść. Ten głupi karabinek się odłamał. Od paska. Sam z siebie. - Aha. Sam z siebie. Trochę mu się nawet nie dziwię. Torebka, do której powkładali wszystko, co było w niej poprzednio, stała się pękata i najwyraźniej dość ciężka. - Proszę mi ją pokazać, może będę w stanie coś zrobić... - Ze złamanym karabinkiem? - Zwątpiła. Ale podała mu torbę. - Jestem ratownikiem, mogę spróbować z karabinkiem. O matko, kamienie pani tu nosi? - Widział pan, co noszę. - No tak. Puderniczki ważą swoje. I ta cała biblioteka. On nie miał prawa tego wytrzymać. Karabinek. Ale ja mu dam radę. Przepnę to, co zostało. Ten kawałek do zapinania jest nieruszony, widzi pani? Ja tu siedzę w „Hadze”, mam zamówione jedzenie, kelnerka pewnie już myśli, że ją naciągnąłem na kawę i zwiałem. Chodźmy, usiądziemy i zrobię pani to zapięcie. Tak w powietrzu to mi niewygodnie. Kelnerka w „Hadze” rzeczywiście była już trochę niepewna i odetchnęła, kiedy wrócił. Z babą, niestety. Przeprosił ładnie, ale ta jakaś baba już zdążyła zepsuć kelnerce humor. Dziewczyna przyjęła zamówienie na kolejny naleśnik, tym razem subtelny i na słodko, i odeszła z godnością, zastanawiając się, czy przynieść mu tę jego zamówioną górę jedzenia, a baba niech sobie patrzy, czy raczej kazać mu zaczekać na jej naleśnik, a wtedy niech on je zimne... Piotr zapomniał o swoim śniadaniu i zajął się torebką, jednym okiem próbując patrzeć na złamany karabinek, a drugim na Myszkę. Była to najwyraźniej niedzielna Myszka. Popielato blond włosy rozpuściła na ramiona, a na sobie miała jakąś lekką, kwiecistą sukienkę. Wyglądała o niebo lepiej niż w urzędowym kostiumiku. Jakiś makijaż może jednak by się przydał. I lepsze buty. Chociaż, uczciwie mówiąc, te jej nogi w wiązanych do pół łydki espadrylach - Justynka Fabianek kiedyś go oświeciła, że takie sznurkowe postoły nazywają się espadryle - no więc te jej nogi były całkiem sexy. I makijaż też niekonieczny. Cerę ma jak kwiat, szare oczy jak gwiazdy dwie, a usta... bardzo kształtne. Syknął, kiedy ułamany kawałek żelastwa wbił mu się w palec. Udał dzielnie, ze nic nie szkodzi, i szybko dokończył dzieła. Pasek trzymał się znakomicie. Kelnerka postawiła przed nim górę jedzenia. Widocznie wybrała opcję numer jeden. Baba musi poczekać.
- Niech pan je, bardzo proszę - powiedziała Myszka. - I dziękuję za pomoc techniczną. Tak nawiasem, to zrobił pan sobie krzywdę, bo się pan gapił na mnie, zamiast na to, co pan robi. Rozśmieszyła go i zakrztusił się krewetką. - Walnąć pana w plecki? - Nie trzeba. Gapiłem się na panią, bo pani ślicznie wygląda. - Wyspałam się. Mam dzisiaj wolne. - A ja szukałem pani w muzeum - wyrwało mu się prawdomównie i natychmiast ugryzł się w język. Niepotrzebnie to powiedział. Po co ona ma wiedzieć, ze on się za nią ugania. - To bardzo miłe - uśmiechnęła się, ale oczy miała poważne. - Po co mnie pan szukał? - Zagadać chciałem. - Co za głupie pytanie. Po co mężczyzna szuka kobiety? - Nie ma pan z kim pogadać? - Dzisiaj chciałem pogadać z panią. - O czym? O, są moje naleśniki. No więc o czym? - O Sedinie - mruknął. - O... historii miasta... - Jeszcze nikt mnie nie podrywał na historię miasta. - Kiedyś musi być pierwszy raz. Jak pani ma na imię? Bo ja się nazywam Piotr Voigt. Przepraszam, że się do tej pory nie przedstawiłem. - Proszę. To znaczy, że ja też mam się przedstawić, co? Maja Witkowska. Nie Maria, tylko Maja. - I ma pani imieniny w maju? - spytał głupio, bo nagle zupełnie stracił koncept. Tak naprawdę wcale nie chciał z nią ględzić o niczym. Chciał z nią pobyć. Gdzieś pospacerować. Pojechać nad morze. Albo lepiej w góry, to dalej. Jechaliby sobie i nie gadali. On za kierownicą, a ona obok. I najchętniej wcale nie tym głupim lexusem, którego kupił sobie, żeby było od razu widać, jakim jest poważnym przedsiębiorcą (tak naprawdę Justynka Fabianek mu kazała). Jego starą ravką, którą mógł wjechać w dowolne wądoły. I z nich wyjechać. Ciekawe, czy ona by miała ochotę na taką eskapadę w jego towarzystwie. - Nie, nie w maju, w kwietniu - odpowiedziała, a on w pierwszej chwili pomyślał, że w kwietniu chce z nim jechać w Polskę. - Już pan się pozbierał? Grosik za pana myśli. A właściwie dlaczego nie miałby jej powiedzieć? Powiedział. - Czy powinienem teraz panią przeprosić? Uśmiechnęła się, trochę blado. - Nie, dlaczego? To mi pochlebia. Myśli pan, że w moim towarzystwie czułby się pan dobrze... Pan jest ten Voigt od komputerów? - Ten. Ach, już wiem. Mieliśmy jakieś zlecenie z muzeum. Rok temu. Albo dwa. Mam nadzieję, że wszystko działa, jak miało działać? - Chyba działa. Jeśli pan chce, możemy jechać. Do dwudziestej jestem wolna. Zaskoczyła go. Nie wyglądała na jedną z tych nowoczesnych i wyzwolonych, co to bez wahania pójdą w siną dal z pierwszym lepszym. No, on nie jest pierwszym lepszym. - Tylko wie pani... nie mam przy sobie samochodu, że się tak wyrażę. Musiałbym skoczyć do domu. Ja to szybko zrobię, wezmę taksówkę. Głupio mu było tak się tłumaczyć, ale ona jakoś się nie przejęła, tylko skinęła głową. - Niech pan skacze. Ja przez ten czas załatwię coś w domu. Tu mieszkam, na Mściwoja, prawie naprzeciwko muzeum. * Pół godziny później Piotr, ku swemu zdziwieniu przejęty prawie jak licealista na pierwszej poważnej randce, podjeżdżał przybrudzoną ravką pod wskazany dom na Księcia
Mściwoja Drugiego. Nie miał pojęcia, kim był rzeczony Mściwój i wcale mu nie było głupio z tego powodu. Znajdzie sobie inne tematy do rozmowy z Myszką niż historia miasta. Myszka była w tej samej kwiecistej sukience i tak jak poprzednio wyglądała bardzo miło. - Dokąd jedziemy, panie Piotrze? - A gdzie pani każe? - Wszystko jedno. Piękna nasza Polska cała. Niech pan jedzie gdzie bądź. - To pojadę w stronę morza, a potem się zobaczy. Bardzo prędko okazało się, że w piękny niedzielny poranek pół Szczecina jedzie w stronę morza. Dwupasmówka zapchana była samochodami i wyglądało na to, że kiedy zmieni się w jednopasmówkę, jazda po niej stanie się ciężka do zniesienia. - Niech pan skręci na Gdańsk - powiedziała Myszka, czyli Maja, kiedy minęli Goleniów. Do tej pory prawie nie odzywali się do siebie, niemniej oboje wyglądali na całkiem zadowolonych z życia. Zresztą takie było założenie tej wycieczki - bez ględzenia o niczym. Cieszymy się majem - jak by powiedział Kubuś Puchatek. Na Gdańsk też jechało sporo samochodów, których właściciele pewnie zamierzali skręcić do Rewala albo Niechorza. Myszka jednak miała inne plany. - Chciałabym się napić kawy na lotnisku. Co pan na to? - Tam jest jakaś specjalnie dobra kawa? - Przeciwnie, raczej dość paskudna. Ale ja lubię pić kawę na lotniskach. Rozśmieszony Piotr w ostatniej chwili zawinął kierownicą w prawo i wjechał na dojazdówkę lotniskową. Postawił ravkę na parkingu i oboje wysiedli. Myszka przeciągnęła się jak kot. Ciekawe. Lubi kawę w lotniskowych barach... Zgodnie z przewidywaniem kawa była taka sobie. Za to Myszka jakby rozkwitła. Oczy jej błyszczały, plecy się wyprostowały. Dopiero teraz Piotr zauważył, ile ma gracji w ruchach, jak pięknie siedzi na barowym foteliku, skrzyżowawszy te swoje zgrabne nogi. Czas zapomnieć o Myszce. Maja. Zdecydowanie Maja. Królowa Maja. Gdzieś była taka, w jakiejś literaturze, ale nie pamiętał, gdzie. Spojrzała na zegarek. - Powinien zaraz lądować samolot z Warszawy. Chodźmy na górę, na taras, dobrze? No nie. Miłośniczka samolotów. - Powinna pani wybrać się na Okęcie, tu są trzy samoloty dziennie na krzyż... - Do Okęcia za daleko. Siada, widzi pan? - Gdzie? Pokazała mu ręką i dopiero zobaczył. Po chwili niewielki ATR, mieląc śmigłami, dokołował do budynku terminala. - Chce pani tu poczekać, aż będzie startował? - Nie upieram się, ale co mamy lepszego do roboty? Ludzie wysiądą, ludzie wsiądą i on poleci. Roześmiał się. - Tak pani lubi samoloty? Czy lotniska? Chyba nie z powodu kawy? Ona też się roześmiała. - Lubię jedno i drugie. Kilka lat po studiach byłam stewardesą. Gdyby nie pewne zawirowania życiowe albo latałabym nadal, albo pracowała gdziekolwiek w lotnictwie. Czemu pan patrzy na mnie jak na dziwo nie z tej ziemi? Kobiety latają! - Wiem, że latają, ale jakoś tak skojarzyłem sobie panią z tym muzeum... - Z muzealnym kurzem, co? Trochę się przykurzyłam, to fakt. - Nie, nie, niczego takiego nie miałem na myśli...
Chętnie by ją zapytał o te zawirowania życiowe, ale uznał, że nie wypada. Gdyby chciała mu powiedzieć, to by powiedziała sama. Powiedziała. - Miałam męża pilota, prawie trzy lata. Zginął w wypadku. Nie lotniczym. Normalnym, drogowym. Kompletnie zalany chłopek wyjechał mu furmanką na drogę. Koło Piaseczna. Chłopkowi nic się nie stało, a Robert zginął na miejscu. - Och, przepraszam, nie wiedziałem... - Niech pan nie przeprasza, to stare dzieje. Przeżywałam dość długo, ale w końcu przeżyłam. Po tamtym wypadku rzuciłam latanie, bo na widok munduru pilota dostawałam histerii... - Pani? Histerii? - Mówiłam panu, minęło tyle lat. Mam już od dawna inne życie. Wtedy wróciłam do Szczecina, do rodziców. Wyciągnęłam z szafy dyplom i dostałam pracę w muzeum. Ale samoloty wciąż lubię. Lotniska też. Duże, małe. Wszystkie. Byle maszyny startowały i lądowały... - I byle kawa była w barze... Zapraszam panią na jeszcze jedną. - Jak ten ATR wystartuje, dobrze? Niech pan patrzy, pasażerowie już wsiadają. Odczekali kołowanie i start, po czym zeszli z tarasu. Kawa, którą wypili w innym barku niż poprzednio, okazała się równie kiepska jak poprzednia. Piotr był bardzo ciekaw, czy Maja (zdecydowanie już nie Myszka!) w ramach tego swojego nowego życia złapała jakiegoś nowego męża, ale ponownie uznał, że nie wypada pytać. Może znowu sama powie? Nie powiedziała. Uśmiechała się tylko tymi pięknie wykrojonymi ustami. No więc on jej opowiedział to i owo o własnym życiu, które też ostatnio zyskało nowy wymiar. Słuchała uważnie i nie komentowała. Ma ona jakiegoś chłopa czy nie ma? Na rozum - powinna mieć. Ale gdyby miała, to przecież ten chłop by ją woził na lotnisko. - Przepraszam, zagapiłem się... co pani mówiła? - Mówiłam, że po drodze widziałam diabelski młyn. I że moim zdaniem w Goleniowie jest wesołe miasteczko. Nie chciałby pan przejechać się na karuzeli? - Na karuzeli? Czy to jakaś forma rekompensaty? Nie może latać samolotami, to sobie polata na karuzeli? Rozszyfrowała go. Roześmiała się. - Niech pan nie kombinuje. To nie z tęsknoty za lataniem. Ja po prostu od dziecka uwielbiam wesołe miasteczka. Jedziemy? Pojechali. Na azymut, czyli na diabelski młyn wystający spoza wierzchołków drzew i zabudowań. Wesołe miasteczko, czeskie zresztą, nie było specjalnie wypasione, ale wszystkie podstawowe elementy miało. Myszka i Piotr zaliczyli karuzelę, młyn i kolejkę górską. Ta ostatnia dostarczyła im szczególnie mocnych wrażeń - była tak rozklekotana, że na każdym zakręcie mieli wrażenie, jakby ich wagonik musiał, po prostu musiał za moment wylecieć z torów. Razem z resztą pasażerów wydawali więc co chwila głośne okrzyki, trochę ze strachu i emocji, a trochę z radości. - Jak dzieci - skomentował Piotr, pomagając Myszce wysiąść z wagonika. - Dokładnie tak! - Była zarumieniona i zadowolona z zabawy. - A teraz pójdziemy zaryzykować życie i zjemy te kiełbaski, co tak pięknie pachną! - Przed chwilą już ryzykowaliśmy życie - zauważył Piotr, ale nie protestował. Objedli się jakimiś podejrzanymi kiełbaskami z podejrzanego grilla i opili colą.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłem - westchnął Piotr, kiedy wsiadali do samochodu. - Jakoś strasznie dawno temu, kiedy moja córka była małą dziewczynką. Bardzo pani dziękuję, pani Maju... - A ja nie panimaju - zachichotała. - Niech pan już przestanie z tą panią, co? Ja też przestanę z tym panem. Musimy to kiedyś powtórzyć. - Mogę z panią, to znaczy z tobą, co tydzień chodzić na zjeżdżalnię... - Jest to jakiś pomysł. - Pokiwała energicznie głową. - Nie ma mnie kto wozić do Gryfina do Laguny. Tam jest zjeżdżalnia. Autobusem mi się nie chce. A samochodu nie mam. To jak będzie? - Z przyjemnością. A teraz co? - Teraz chyba wrócimy grzecznie do domu. Piotr pomyślał sobie, że właściwie wcale mu się nie chce być takim znowu grzecznym, ale ona miała w sobie coś takiego, co budziło szacunek i nieomal nakazywało posłuszeństwo. Nie to, żeby była władcza. Władcza była Karolina. I Sedina. Myszka, czyli Maja, okazała się uroczą towarzyszką beztroskiej zabawy, a jednak... Prawie się roześmiał. Oczywiście. Szefowa pokładu. „Pan zapnie te pasy, a jak pan będzie grzeczny, to panu podam wafelek. I soczek pomarańczowy. A może woli pan kawę? Proszę uprzejmie. Stoliczek pan zamknie, będziemy lądować. Maski tlenowe wypadną same. Wyjścia awaryjne są w środku i na tyle samolotu”. Na razie żadne wyjście awaryjne raczej nie będzie potrzebne. To dopiero początek miłej znajomości. Albo pięknej przyjaźni. Albo czegoś innego. * Zjeżdżalnia w postaci długiej, pokręconej rury w gryfińskim aquaparku okazała się bezcenna, jeśli chodzi o podtrzymywanie miłej znajomości na jej pierwszym etapie. Piotr przy okazji obejrzał sobie dokładnie Myszkę, czyli Maję, w kostiumie kąpielowym i jego uznanie dla niej wzrosło znacznie. Ta kobieta miała figurę, oj, miała! Oczywiście ona też obejrzała sobie Piotra dość dokładnie. I też się nie rozczarowała. A jednak rozmowy, jakie z sobą prowadzili, rzadko wykraczały poza granice konwencjonalnych ogólników. Maja czasem opowiadała zabawne historyjki z życia pilotów i stewardes, Piotr rewanżował jej się anegdotami chóralnymi - z czasów, kiedy był chórzystą. Jak widać, oboje pozostawali na bezpiecznym gruncie zamierzchłej przeszłości. - Jesteś już człowiekiem dojrzałym - uświadomił Piotra któregoś dnia Jasio-Pyknik. Siedzieli w biurze chóru, z różnych sal dobiegały śpiewy różnych głosów, a jeden z pracowników Piotra w pokoju obok instalował dwa nowe komputery. Piotr postanowił bowiem zostać sponsorem swojej uczelni i swojego chóru. Wciąż lubił jedno i drugie. - Jasia mi brak - powiedział teraz w zamyśleniu. - Jestem tutaj, chłopcze - przypomniał mu kolega. - Zasnąłeś? - Myślałem o Janie - wyjaśnił Piotr. - Ach, o Janie! Każdemu go brak. No, już śpiewa trochę dzieciaków, które go w ogóle nie znały, ale generalnie wszystkim go brak. - Za przeproszeniem szefa... - Spod biurka wychynęła głowa pracownika, któremu zleciały jakieś narzędzia, więc musiał zejść po nie do parteru. - Trochę schizofrenicznie panowie rozmawiają. - Pracuj, młody - ustawił go szef niedbale. - Rozmawiamy o Jasiu Szyrockim i nie mów mi, że nie wiesz, kto to był. - Wymyślił ten chór. Podobno geniusz. - Nie podobno, tylko na pewno. Ile jeszcze będziesz się grzebał? - Jakiś kwadrans, dwadzieścia minut. Muszę jeszcze zainstalować sterowniki karty sieciowej i ściągnąć aktualizacje Windowsa.
- Jasiu, dlaczego nie przejdziecie na Linuxa? Ja go lubię osobiście i uważam, że jest bezpieczniejszy. - Daj spokój, teraz się szkolić w Linuksie. Windowsa wszyscy znają, niech zostanie, jak jest. Soprany w sali obok najwidoczniej skończyły swoją próbę, bo w korytarzu za otwartymi drzwiami i w samym biurze zaroiło się od młodych, roześmianych i niewątpliwie uroczych dziewczyn. Następne pół godziny upłynęło obu przyjaciołom na żarcikach i rozkosznych przekomarzaniach z dwudziestoma chórzystkami naraz. Pracownik od komputerów przez ten czas zrobił swoje i poszedł do domu, w ogóle nie zwracając uwagi na piękne soprany, do których niebawem dołączyły równie piękne alty, a potem basy i tenory. W końcu tumult ucichł, a całe towarzystwo zapędzono na powrót do sali, gdzie tym razem wszystkie głosy miały zabrzmieć razem. - Przenoszę się do majorów - zakomunikował Pykniczny Jasio. - Chcesz kawy? - Chcę. Najwyższy czas, Jasiu. Najwyższy. Jesteś dwa razy starszy od tych dzieciaków. - Oj tam, oj tam. Potrzebowali mnie do solówek. Teraz tam się wychował taki jeden młody... lepszy ode mnie. Będzie miał kto śpiewać Jasińskiego. Mówiłem ci, że miałem solówkę w psalmie... - Mówiłeś. Jasiu, a czemu doszedłeś do wniosku, że ja dojrzałem? - To w kontekście tej twojej nowej panienki... - To nie jest moja panienka. - Tej twojej nowej panienki, na którą się nie rzucasz, jak przystało na mężczyznę. Znaczy dojrzałeś i widzisz w kobiecie również człowieka. - Zawsze widziałem w kobiecie człowieka. - Co ty powiesz? A w jakiej kolejności? A w swojej Justynce go widzisz? - Och, Justynka. Co ona ma do rzeczy? Jasio stanowczo za dużo o nim wiedział. Z drugiej strony - Piotr sam mu opowiadał. Faktem jest, w Justynce absolutnie nie dało się dostrzec człowieka. Justynka była doskonale sfabrykowanym robotem do zarządzania finansami firmy oraz lalką Barbie do celów rozrywkowych. Można było z nią pochodzić po klubach, czyli pouprawiać klubing. A potem z kolei uprawiać doming, czyli łóżking względnie sofing - to wszystko były jej własne określenia na kolację ze śniadaniem. Za każdym razem to ona była inicjatorką owego domingu i nigdy, przenigdy nie wypsnęło jej się ani jedno czułe - naprawdę czułe - słówko pod jego adresem. On sam nawet próbował kilka razy wprowadzić nieco romantyzmu do ich prywatnych spotkań, ale Justynka wybiła mu to z głowy, wyśmiewając się bezlitośnie z jego sentymentalizmów. Początkowo czuł się nieco urażony, a potem, kiedy się przekonał, jak dalece Justynka jest cyborgiem, dostosował się do sytuacji. W jej interpretacji: przestał się wygłupiać. - Justynka jest dla ciebie zabaweczką, co? Nie człowiekiem? - Oczywiście, że nie. Ona jest z Matrixa, stary. Nie ma w sobie ani odrobiny ludzkich odruchów. I to ja jestem jej zabaweczką. Proszę bardzo, czasem pozwalam ładnym dziewczynom, żeby się mną pobawiły. Jasio jednym haustem wypił resztę swojej kawy, zakrztusił się, wykasłał i chrypnął: - Słuchaj, Ela obiecała zrobić pierogi. Chodź do nas na kolację, pogadamy jeszcze o życiu, o Jasiu, o dawnych dobrych czasach... - Ja mam dzisiaj dobre czasy - odmruknął Piotr, ale wizja pierogów Eli go skusiła. Ela robiła genialne pierogi, a on je uwielbiał jako zdeklarowany slowfoodowiec. Z konieczności rzadko praktykujący. Tym bardziej skoro nadarzała się okazja... Poszedł do Jasiów na tę kolację i pożałował. Oprócz absolutnie rewelacyjnych ruskich i kapuściano-grzybowych otrzymał gratis analizę własnej osobowości (niekoniecznie pochlebną) oraz większą ilość przyjacielskich rad, spośród których na czoło wysuwało się
zalecenie, żeby nie przedłużał sztucznie swojej samotności, bo potrzebna mu jest kobieta. Prawdziwa kobieta, obdarzona charakterem. I jeżeli już ją spotkał, to niech łapie i trzyma. Wrócił do własnego domu nieomal z postanowieniem, że jutro zrywa z Myszką, czyli Mają. Nie będą go nawiedzone psychiatryczki wpychać w ramiona żadnej kobiety. Nie ma takiej możliwości. Choćby miały tytuł doktora nauk medycznych, były żoną przyjaciela i robiły najlepsze pierogi na świecie. * Nazajutrz koło południa zadzwonił do niej. Nie do Eli od pierogów, oczywiście, tylko do Mai. Nie zamierzał od razu się umawiać, ale też ze zrywaniem postanowił poczekać. Niestety, Maja miała dla niego niespodziankę. - Złamałam nogę - oświadczyła najspokojniej w świecie. A kiedy zaczął się jąkać, proponując odwiedziny, daleko idącą pomoc w zakresie zakupów i całej reszty z myciem okien włącznie, dołożyła komunikat, że nie ma jej w Szczecinie i miesiąc lub dwa nie będzie. - Dlaczego, Maju? Jak to się stało? Gdzie? Poza Szczecinem? - Nie, złamałam w Szczecinie, przedwczoraj. Nie martw się, to tylko kostka. Zaśrubowali, zadrutowali, wpakowali w gips i dali zwolnienie. Bardzo przyjemni ortopedzi, jeden rudy, drugi czarny. Krzychu i Michu. - Na litość boską, zaprzyjaźniłaś się z nimi? - Żebyś wiedział. Cudne chłopaki. Jak mnie załatwiali, wiesz, te druty, gwoździe i cała ślusarka, to śpiewali na głosy rosyjskie ballady. W życiu mi się tak przyjemnie nie siedziało w szpitalu. A oni mnie kroili. - Ale jak to się stało... - Ach, że złamałam? Wykręciła mi się noga na tych kocich łbach na Starówce. I pojechałam. W sensie, wiesz: usiadłam na własnej nodze i zaczęłam wrzeszczeć. Ludzie się zbiegli i mnie uratowali. Teraz jestem za Zieloną Górą, u siostry. Ona ma męża leśnika i czworo dzieci. - To mieszkasz w lesie? - Tak, w leśniczówce. Nie powiem, czym psy tu szczekają. - Rozumiem. I ta rodzina cię zabrała, żeby się tobą opiekować? - Brawo. Wygrał pan samochód. Wilek wyrwał się na dzień z roboty i przyjechał po mnie wczoraj. - Wilek, powiedziałaś? - Mój szwagier ma na imię Wilhelm. Zapewne po Zdobywcy. Wilhelm Duśniak. No więc teraz wiesz wszystko. Dzwoń do mnie czasem. Przez małą chwilkę Piotr miał nadzieję, że ona go zaprosi do tej leśniczówki nie wiadomo gdzie za Zieloną Górą... cholera, tam są same lasy... ale nie zaprosiła. A on naprawdę chętnie by się tam wybrał któregoś dnia, zawiózłby jej łakocie i wino dla wzmocnienia... tym dzieciom też jakieś cukierki. Wilhelmowi Zdobywcy koniaczek, siostrze jakiś likier może. Istny sklep monopolowo-cukierniczy. Nic z tego nie będzie. Nie zaprosiła. * Czerwiec i lipiec były obrzydliwe. Przynajmniej w odczuciu Piotra. Pojechał raz do Gryfina, do aquaparku, ale zarówno baseny, jak i rura - bez wydającej okrzyki radości Mai - wydały mu się idiotyczne. Rzucił się więc w wir pracy, co doskonale zrobiło firmie i co Justynka Fabianek przyjęła z prawdziwym zadowoleniem. Zaproponowała nawet mały klubing z przyległościami, a gdy Piotr odmówił, wyrozumiale skinęła głową.
- Wszystko wiem - powiedziała. - Gdzieś ci znikła ta dziewczyna od basenu i to cię martwi, szefie. Myślałam, że może byśmy się w związku z tym wspólnie rozerwali, ale jeśli wolisz cierpieć w milczeniu, to cierp. Straszny Werter się z ciebie zrobił. Myślałam, że już z tego wyrosłeś. - Z czego? - burknął. - Z nadmiernych emocji. Piotruś, to dobre dla dwudziestolatków. A ty ile masz? - Czterdzieści. - Czterdzieści cztery. Przecież wiem. Ona ci na dobre uciekła? Z jakimś gachem? Bezpośredniość Justynki i jej nieliczenie się z uczuciami innych bywały porażające. - Nie z gachem, tylko złamała nogę i wyjechała do rodziny. Odpoczywa w lesie. - I nie podała ci adresu. Nie martw się, wróci. Chyba że naprawdę jakiś gach tam się przyplątał. Zrobię ci kawę, chcesz? Espresso. Obudzisz się. Piotr tylko kiwnął głową, a ona szybko zrobiła dwie małe kawy i usiadła obok jego biurka. - Jeszcze kilka słów, szefie... - Służbowych? - Nie, prywatnych. Wygląda mi na to, że ona nieźle zaszła ci za skórę. Podniósł oczy boleściwie. Czy wszystkim musi się spowiadać ze stanu własnych uczuć? - Nie wkurzaj się, szefie. Ja z pełną życzliwością, przecież wiesz. - O co chodzi? - O to, że widzisz, dzisiejsza imprezka, którą ci zaproponowałam, miała być, że tak powiem, pożegnalna. Chciałabym zawrzeć z tobą taką umowę, że jeśli zdarzy nam się iść na klubing, to ograniczymy się tylko do klubingu. Tapczaning i kanaping sobie odpuścimy. Bo, mój drogi, ja mam pewne plany. Spojrzał na nią zdziwiony. Uśmiechnęła się uśmiechem z reklamy pasty do zębów wybielającej szczególnie intensywnie. - Mam kogoś na oku. Justynka robot?! - Zakochałaś się? No proszę, to ja się bardzo cieszę! Spojrzała na niego tym razem z politowaniem. - Oj, Piotruś, wieczny Werter i Romeo. Kto mówi, że się zakochałam? Piotrze, ja też już minęłam trzydziestkę i jestem dorosła. Dorośli ludzie panują nad uczuciami. Ja mam plany, szefie. Niewykluczone, że wyjdę za kogoś. Z pewnych względów znudziło mi się bycie singielką. A wiesz, że jestem lojalna. To rzeczywiście wiedział, ale raczej w kategoriach zawodowych. - Jeśli zwiążę się z kimś na stałe - wyjaśniała dalej Justynka ze zniewalającą prostotą - to nie mogę bzykać się z tobą. Rozumiesz mnie, prawda? - W zasadzie tak - powiedział ostrożnie. - Ale jeśli się nie mylę, to mam wrażenie, znaczy wydaje mi się... - Boże, jak ty się plączesz, dzieciaku. Masz wrażenie, że bzykałam się nie tylko z tobą? Znaczy synchronicznie? - Otóż to. - Oczywiście. Masz rację. Tak było. Ale ani z tobą, ani z innymi... co ci będę szklić, było was kilku... No więc z żadnym z was to nie było na poważnie. Sam wiesz. Ty też nie traktowałeś mnie poważnie. - Zawsze traktowałem cię poważnie - jęknął. - A co ty opowiadasz. Chyba że w pracy, to owszem. Zresztą to i tak nie ma żadnego znaczenia. Dla mnie liczy się to, że nadal pozostajemy przyjaciółmi. Zdenerwował się nagle. - Justynka, ale ty nie chcesz powiedzieć, że opuszczasz firmę?
Roześmiała się perliście. - I ty mi wmawiasz, że traktowałeś mnie poważnie! Ja dla ciebie jestem maszynką do roboty w twojej ukochanej firmie! Nie martw się. Dla mnie to właśnie jest poważnie. Nie rób takiej miny, bo mi się tu chyba zaraz popłaczesz. Nie rzucę cię. Dalej będę dla ciebie harować. Nic nie mów. Ja tu lubię harować. To jest porządna firma. I jesteś moim jak dotąd najulubieńszym szefem. Nie wymienia się dobrego szefa na nie wiadomo co. - Justynka, ja przez ciebie dostanę zawału w młodym wieku... - Młodsi od ciebie dostają. Dałbyś mi dwa tygodnie urlopu? - A powiesz mi, na kogo zarzucasz haczyk? - Nie teraz. Dopiero jak go złapię. Dasz mi urlop? - Oczywiście. Bierz go sobie. Od jutra? Proszę bardzo, wiem, że wszystko jest wyprowadzone. I nawet nie będę ci życzył pomyślnych łowów, bo doskonale wiem, że dopniesz swego. - Ucz się ode mnie, szefie. Od jutra mnie nie ma. * Maja wróciła do Szczecina w drugiej połowie lipca. Gipsu już na nodze nie miała, ale świeżo zrośnięta kostka wymagała teraz rehabilitacji. Nieomal ucieszyło to Piotra, który już się zastanawiał, czym zastąpi wspólne jazdy na basen. - Ale ja tam muszę jeździć codziennie - powiedziała Maja, kiedy do niej zadzwonił, usłyszał o sprawie i zaoferował pomoc. - Nie będziesz się codziennie przez trzy tygodnie z firmy urywał. I czekał pod szpitalem, aż się wyrehabilituję. - Będę, będę - zaśmiał się beztrosko. - To moja firma. A poza tym ludzie już poprzyjeżdżali z urlopów, ma kto tyrać. - Jesteś bezwzględnym krwiopijcą i wyzyskiwaczem ludu pracującego, co? No dobrze, skoro nalegasz... Tak naprawdę bardzo się cieszę. To przyjedź jutro o jedenastej. Radość, którą poczuł, kiedy ją zobaczył - w owej kwiecistej sukience i z jedną kulą, którą się podpierała - otóż radość jego była tak wielka, że dała mu do myślenia. Czyżby naprawdę za nią tęsknił? Wygląda na to, że tak. I nie szło wcale o jakiś głupi basen z jeszcze głupszą rurą. Za kobietą tęsknił. Za kobietą miłą, przyjazną, urodziwą, w stosownym wieku, a nade wszystko taką, która nie ma bez przerwy za złe. Oraz jest naprawdę seksowna. Najwidoczniej on sam nie ma natury singla, przeciwnie, jest osobnikiem stadnym. Tylko to stado musi mieć sens. Jaki z tego wniosek? Cóż - jedyny możliwy. Przywitała się z nim przyjaznym uściskiem dłoni. Przyjrzał jej się dokładnie. Też wyglądała, jakby się ucieszyła na jego widok. Ciekawe, co by na to powiedziała doktor Ela z pierogami. Przypomniał sobie własne postanowienie sprzed dwóch miesięcy - że, mianowicie, żadna pani doktor nie będzie go wpychała w ramiona żadnej kobiety. No i nie będzie. On sam się zakrzątnie wokół tych ramion. Aktualnie pięknie opalonych. * Przez trzy tygodnie Piotr woził Maję na rehabilitację i przez trzy tygodnie zastanawiał się, jak by tu się do niej wprosić na kolację ze śniadaniem. I niech się dzieje, co chce. Chociaż może raczej nie do niej, bo ona miała chyba jakieś opory, jeśli chodzi o zapraszanie go do domu. Należałoby ją zaprosić do siebie. Nigdy dotąd Piotr nie miał takich problemów. Czyżby Maja go onieśmielała w gruncie rzeczy? I czy to jest najlepszy prognostyk - jak mówią w telewizji? Chrzanić prognostyki. Prawdziwy mężczyzna nie boi się ryzyka.
Przy ostatniej rehabilitacji postanowienie mu się skrystalizowało. - Maju - zagadnął, kiedy wracali ze szpitala. - Miałbym do ciebie prośbę. Ty się znasz na obrazach, prawda? - Zależy - odparła ostrożnie. - Ekspertem na pewno nie jestem. A co? - A wisi u mnie taki stary obraz, dość spory, scena rodzajowa. Moja była żona twierdziła, że to bohomaz. Tylko jednocześnie chciała, żebym jej go dał. Ale ja go lubię, ten bohomaz. No to nie dałem... - I teraz masz podejrzenie, że on jest coś wart? - Nie wiem, czy aż podejrzenie. Moja była jest interesowna. Nie zechciałabyś rzucić na niego okiem? - Teraz? - Myślałem, prawdę mówiąc, o porze wczesnokolacyjnej. Zrobiłbym coś dobrego. Ja jestem slowfoodowiec, tylko dla mnie samego nie chce mi się starać za bardzo... Ale umiem, naprawdę. Wolałabyś coś z mięs czy jakąś pastę? - Pastę do zębów. Nie słuchaj, głupoty gadam, to z radości, że koniec tych mąk nastąpił. Nożnych. Dobrze, jutro wpadnę do ciebie, uczcimy za jednym zamachem moją zrehabilitowaną nogę. Możesz zrobić jakiś slow-makaron. Albo risotto. Umiesz? - Oczywiście, że umiem! * Kiedy następnego dnia Maja zadzwoniła do mieszkania Piotra, na stole stało już wszystko co trzeba z szampanem w wiaderku włącznie; niezwykle pieczołowicie i umiejętnie przyrządzone risotto dochodziło w garnku na kuchni, pokrojoną ciabattę przeznaczoną na brusketty wystarczyło wstawić do piekarnika i zapiec, a potem wrzucić na nią pokrojone pomidorki z dodatkami. Większego obżarstwa Piotr nie przewidział, a o deserze zapomniał. Ujrzawszy w drzwiach gospodarza w pasiastym kuchennym fartuchu i z bukietem czerwonych róż w dłoni, Maja parsknęła śmiechem. - Pięknie wyglądasz. Bardzo zawodowo i kompatybilnie z tymi zapachami. - Pociągnęła nosem. - Boskie. Chyba naprawdę umiesz gotować. - Mówiłem ci. To ty prześlicznie wyglądasz. Proszę, te róże są dla ciebie. A co do mojego ubioru, to słyszałem, że mężczyzna w kuchennym fartuszku jest sexy! - Pod warunkiem, że nie ma nic pod spodem - mruknęła frywolnie Maja. - Róże wstawimy do jakiegoś wazonu, masz tu na pewno ten, w którym stały do tej pory. - Oczywiście. Siadaj, moja droga, nie męcz swojej bezcennej nóżki. Zaczniemy od szampana? Tylko pomieszam w garnku i wstawię brusketty... Maja usiadła za stołem, zastanawiając się, czy Piotr słyszał jej uwagę o tym, co mężczyzna powinien mieć pod fartuszkiem. Robił wrażenie bardzo zaaferowanego kuchnią. Jakby miał dwa komplety rąk - jednocześnie wstawiał, mieszał, posypywał coś ziołami, ścierał parmezan wprost do garnka z risottem. Jakieś pół minuty później - no, minutę - fachowo i prawie bezszelestnie otwierał butelkę bollingera, zakupionego w Internecie po całkiem niezłej cenie. Cena była tak korzystna, że kupił tuzin butelek. Zdążył wypić dopiero jedną, do lustra zresztą, kiedy w upalnym czerwcu skończyły mu się mineralna, cola i piwo, a nie chciało mu się już wychodzić do sklepu. Do ewentualnych celów podrywczych miał więc jeszcze niezły zapas. Oczywiście uwagę Mai słyszał, ale jako dżentelmen nie zareagował, aby jej nie peszyć. Uznał jednak, że to dobrze wróży całemu przedsięwzięciu. Ma kobieta prawidłowe skojarzenia! - A gdzież malowidło? - spytała, popijając szampana. - Kocham szampana. - Ja też. Malowidło wisi za tobą, nie wiem, jakim cudem go nie zauważyłaś. Obróciła się razem z krzesłem.
- Ohoho... faktycznie, spore. Chyba ten twój fartuszek mnie zaabsorbował. Ono jest jakoś podpisane? - Bazgrałem z tyłu. Zjemy, bo się zmarnuje, a potem pokażę ci ten podpis i przyjrzysz się całości. - Gdyby nie ten jednorożec, powiedziałabym, że ktoś się bawił w Breughla... - Ale nie sądzisz, że to Breughel?... Roześmiała się. - Nie, Piotrze. Breughel to to nie jest. Ale i nie taki całkiem bohomaz. No dobrze, potem zobaczymy. Już jestem głodna! Brusketty były znakomite. Bollinger doskonały. Risotto pachniało upojnie. Przez żołądek do serca kobiety... A właściwie czemu nie? Niestety, w momencie kiedy gospodarz uprzątnął talerzyki po przystawce, ktoś zadzwonił do drzwi. - Nie wiem kto to, ale zaraz go spławię - rzucił Piotr i pomknął do sieni. Po pięciu minutach risotto dało znać zapachem, że zaczyna się przypalać od spodu. Maja wstała i pomieszała w garnku, a potem wyłączyła palnik, wzięła garnek i ustawiła na stole, na ceramicznej podstawce. Chwilę później doszła do wniosku, że niezależnie od ważnych spraw, które aktualnie załatwia Piotr, ona nie musi głodować. Nałożyła sobie porcję na talerz i spokojnie zabrała się do jedzenia. * Nie mogła wiedzieć, że Piotr tymczasem przeżywa najgorsze momenty swego życia. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał za nimi młodzieńca lat może dwudziestu, szatyna, o sympatycznej powierzchowności. Cholerny akwizytor. Albo facet z petycją. - Niczego nie kupuję, niczego nie poprę, jestem bardzo zajęty. Młodzian wlepił w niego ciemnoniebieskie oczy. Piotr już chciał zamknąć mu drzwi przed nosem, ale nagle usłyszał zupełnie nieprawdopodobny tekst: - Jestem pana synem. - Nie mam syna. Mam córkę. Pan jest jakimś... chłopakiem Joanny? - Nie. Jakby mnie pan wpuścił, to ja bym wszystko wyjaśnił. Piotr poczuł złość. Głupi szczeniak. Jeszcze czego. Wpuścić... a w życiu! - Pan jest Piotr Voigt, prawda? Zna pan Barbarę Nowak? - Nie. Proszę odejść, zamykam drzwi. - Moment. Barbarę Nowak z In Terra Pax. Chór ze Śląska. Międzyzdroje. Piotr zamarł. Otworzyła mu się klapka w mózgu. Oczywiście, że zna Barbarę Nowak. Bunię z Politechniki Śląskiej. W każdym razie znał ją kiedyś, i to całkiem nieźle. Przyjechała na festiwal chóralny w Międzyzdrojach... on był jednym z organizatorów... potem oboje kilka lat śpiewali w takim polsko-niemieckim chórze, który zbierał się właśnie w Międzyzdrojach... kwartety z różnych zespołów, kilku dyrygentów, dwa tygodnie prób i koncert. In Terra Pax. Pokój na ziemi. To Jan wymyślił z jakimiś Niemcami, potem tym rządził żelazną ręką, jak to on, świetnie im wychodziło sporo lat... No, im z Bunią też świetnie wychodziło. Karolina zajmowała się swoimi asystentami i Piotr czuł się trochę w prawie... Potem Bunia przestała przyjeżdżać i kontakty się urwały. Jakoś tak automatycznie... - Dziewięćdziesiąty drugi rok - powiedział spokojnie szczeniak. Tak. Otwierały się kolejne klapki. W dziewięćdziesiątym drugim Bunia była w Międzyzdrojach ostatni raz. Szczeniak wydobył z kieszeni lekko zmięty papierek. Metryka urodzenia. Filip Józef Górzyński. Marzec dziewięćdziesiąt trzy. Matka Barbara Nowak-Górzyńska. Ojciec. Chwila - przecież jest ojciec! Walerian Górzyński!
- Mogę wszystko powiedzieć na schodach, ale wygodniej by było, jakby mnie pan jednak wpuścił. Piotr bez słowa otworzył szerzej drzwi i wskazał młodzieńcowi drogę do sypialni. Usiedli naprzeciwko siebie. - Mów. Co się stało z twoją matką? Filip Józef uśmiechnął się krzywo. - Wybrała wolność i postanowiła dać ją mnie również. - Bez zagadek, proszę. - Dobrze. Zacznijmy od tego, że mój formalny ojciec to łobuz. Cham. Nie traktował mamy dobrze. Jakiś czas temu mama znalazła sobie kogoś do kochania. No i niedawno z nim zwiała. Pojechali do Irlandii, ale nie na zmywak, tylko ten mamowy jest lekarzem i ma tam pracę. Mama też coś trafiła w zawodzie. Chcieli mnie zabrać, ale ja nie chciałem. - Lubisz Polskę? - A co, nie wolno? Po co ta ironia? Lubię. - Przepraszam. Co dalej? - Ojciec, znaczy pan Górzyriski, nic nie wiedział, boby w życiu matce nie dał rozwodu. Teraz będą załatwiać. Nieważne. W każdym razie mama przed wyjazdem miała ze mną męską rozmowę. Mówiła, że chciała mi wszystko powiedzieć, jak skończę osiemnastkę, ale w tym układzie musi zaraz. No i opowiedziała mi o tych waszych... Międzyzdrojach. - Dlaczego nie powiedziała mi o tobie? - Pan miał żonę. Tak mówiła. Pan dla niej nie był perspektywiczny. A ona właśnie zaczęła kręcić na poważnie z moim... tego, z panem Górzyńskim. No i jak się zorientowała, że będzie miała mnie, to spanikowała. Pobrali się jakoś ekspresowo, a jak się urodziłem, to wmówiła mu, że jestem wcześniakiem. Podobno mały byłem, to jej się ścierna udała. A potem już nie mieli więcej dzieci, pewnie tatunio nie mógł. - Rozumiem - powiedział Piotr, któremu bez mała kręciło się w głowie. To, co mówił ten chłopak, miało ręce i nogi. Ale co teraz? - Czego ode mnie oczekujesz? - Jeszcze nie wiem. Mama znalazła dla mnie pana adres, poszukała u dawnych przyjaciół chóralnych. Chciałem pana poznać. A poza tym jestem w głupiej sytuacji... - Jakiej? - spytał Piotr, który już zaczynał się domyślać. - Wygarnąłem wszystko ojcu, to znaczy panu Górzyńskiemu. Jak mama wyjechała z tym całym Robertem, to on się strasznie pruł. Wyładowywał się na mnie, rozumie pan. No i w końcu nie wytrzymałem, powiedziałem mu wszystko. - I co? - I dostałem w mordę oraz były tatuś mi powiedział, że mogę się wynosić, bo on cudzego bękarta chował nie będzie, dostatecznie długo mnie trzymał na wikcie i opierunku. - Masz gdzie mieszkać? - Nie. - Liczyłeś na to, że zamieszkasz u mnie? - I tak, i nie. Nie znałem pana sytuacji. Musiałem sprawdzić. Milczenie, które zapadło, przerwało nagle delikatne pukanie do drzwi sypialni. - Przepraszam - powiedziała Maja ze szpary w drzwiach. - Rozumiem, że coś ważnego się wydarzyło. Piotrze, zjadłam risotto, było świetne. Wypiłam prawie całego szampana. Obejrzałam obraz. Niestety, nie jest świetny. W sensie autora. Gall Anonim. Bo tak w ogóle to on mi się nawet podoba. Poszukam tego podpisu. A teraz będę leciała. Piotr zerwał się z łóżka, na którym siedział, a co do którego miał takie piękne plany na dzisiejszy wieczór. - Maju - jęknął. - Nie wiem, jak cię przepraszać...
- Nie przepraszaj, ja się nie gniewam. Zamówiłam taksówkę, już przyjechała. Zadzwoń do mnie jutro, to mi opowiesz, co się stało. Zabieram kwiatki. Pa. - Czekaj, sprowadzę cię ze schodów... - Nie spadnę, nie bój się. Już prawie normalnie chodzę. - Siedź tu - rzucił Piotr chłopakowi. - Zaraz wracam. Oczywiście okazało się, że męskie ramię zawsze się przydaje na schodach. Maja miała nadzieję, że czegoś się dowie, ale Piotr najwyraźniej był w szoku. Nie szkodzi, do jutra mu przejdzie, to sam wszystko zezna. Maja wspięła się na palce, pocałowała Piotra w policzek i wsiadła do taksówki, a on z tym swoim obłędem w oczach wrócił do domu. Szczeniak wciąż siedział w sypialni, nieporuszony. - Filip... dobrze zapamiętałem? Chłopak skinął głową. Wyglądał, jakby opadły z niego wszystkie emocje, które trzymały go w pionie. Chyba był bardzo zmęczony. Z daleka jechał. Nie robi złego wrażenia, tak na wygląd. Normalny siedemnastolatek w kłopotach. Syn... Matko jedyna, a to go Bunia urządziła! No, uczciwie rzecz ujmując - najpierw to on urządził Bunię. Dlaczego nie powiedziała? Tyle lat! Może mały łże. Chociaż to wszystko trzyma się kupy. Trzeba będzie zrobić badania DNA. Jechać do tego ojca, porozmawiać. Zadzwonić do Buni. Chryste, dojrzały człowiek nie wywija się od odpowiedzialności! Z drugiej strony - Karolina po urodzeniu Joanny stanowczo odmówiła dalszej prokreacji, chociaż on bardzo chciał mieć syna do kompletu. Córkę i syna... - Prześpisz się u mnie, a jutro zobaczymy, co dalej. Jesteś głodny? - Jakby się dało coś wszamać... - Jeżeli moja przyjaciółka nie zjadła całego garnka ryżu, to coś tam mam. Umyj ręce, a ja odgrzeję żarcie. Po chwili siedzieli obaj przy starannie zastawionym stole. Piotr wymienił tylko talerz Mai na czysty. Piękna, wysoka, pojedyncza biała świeca wciąż płonęła, siejąc nastrojowe blaski. - Zepsułem panu romantyczny wieczór, co? - Nie da się ukryć. - Niefartowne wejście - westchnął chłopak. - Mogę tylko przeprosić. Piotr spojrzał na niego uważnie. Cała Bunia była w tej odżywce. Zawsze subtelna, delikatna i taktowna. Dobrze go wychowała, po swojemu. Z mężem chamem i gburem pewnie nie było to łatwe. W nią się dzieciak wrodził... No przecież nie w tatusia, na litość boską! Znaczy w tamtego tatusia, legalnego, bo w prawdziwego to jeszcze nie wiadomo. Oczy ma chyba po nim, ciemnoniebieskie, Bunia miała jakieś takie prawie czarne, cholera jasna, DNA trzeba... Tylko spokojnie. - Słuchaj, młody. Jedz i słuchaj. To wszystko, co mówisz, w zasadzie ma ręce i nogi. Ale sam rozumiesz, że trudno mi w to wszystko uwierzyć tak na słowo... - DNA - powiedział Filip z ustami pełnymi ryżu. - O, przepraszam - dodał, przełykając. - Badania DNA. - Oczywiście, od tego zaczniemy. Będę musiał tak czy inaczej skontaktować się z twoim ojcem. - Formalnym. Ale pyszne to jest, naprawdę, rewelacja. To pan gotował? Ja też umiem trochę. Mama mnie nauczyła. Mama go nauczyła gotować. Cudownie. A jeśli ten dzieciak naprawdę jest jego synem? Miałby go adoptować??? Nie, to by chyba nie była adopcja. Jakaś forma uznania.