Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony750 968
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 852

06. Czarna bandera

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

06. Czarna bandera.pdf

Filbana EBooki Książki -O- Oliver Bowden [Assassins creed]
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 317 osób, 205 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Oliver Bowden Assassin’s Creed® CZARNA BANDERA przełożył Przemysław Bieliński

Tytuł oryginału Assassin’s Creed® Black Flag First published in English in 2012 by Penguin Group Penguin Books Ltd, 80 Strand, London wc2r 0rl, England www.penguin.com Copyright © 2013 Ubisoft Entertainment. All Rights Reserved. Assassin’s Creed, Ubisoft and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft Entertainment in the U.S. and/or other countries. Przekład Przemysław Bieliński Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski, Piotr Mocniak Redakcja i korekta Lidia Kowalczyk Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN: 978-83-63944-39-1 Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl, www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 1719 (albo coś koło tego) Obciąłem człowiekowi nos. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było: w 1719 albo coś koło tego. Ani gdzie. Ale zdarzyło się to podczas abordażu na hiszpański bryg. Chcieliśmy im oczywiście zabrać zapasy. Chlubię się tym, że dbam o zaopatrzenie „Kawki”. Na pokładzie tamtego statku było jednak coś jeszcze. Coś, czego nie mieliśmy, a potrzebowaliśmy. Ktoś, mówiąc ściślej. Okrętowy kucharz. Nasz własny kuk i jego pomocnik nie żyli. Pomocnik został przyłapany na sikaniu do balastu, na co nie pozwalałem, dostał więc tradycyjną karę – kazaliśmy mu wypić kubek szczyn załogi. Muszę przyznać, że nie widziałem jeszcze, by karny kubek szczyn kogoś zabił, ale to właśnie spotkało pomocnika kucharza. Wypił szczyny, wieczorem położył się spać i już się nie obudził. Kuk przez jakiś czas radził sobie sam, ale lubił łyknąć rumu, a po łyku rumu lubił zaczerpnąć świeżego powietrza na achterdeku. Usłyszałem, jak się tłucze nad moją kajutą, tańczy gigę – potem tylko krzyk i plusk. Rozdzwonił się dzwonek, załoga wybiegła na pokład. Rzuciliśmy kotwicę, zapaliliśmy latarnie i pochodnie, ale po kucharzu nie było śladu. W kambuzie pracowało oczywiście jeszcze paru chłopców, ale to byli pomywacze; w kuchni potrafili jedynie zamieszać zupę albo obrać kartofle, od tamtej pory wszyscy więc żywiliśmy się surowizną. Żaden z nas nie potrafił nawet zagotować wody. Jakiś czas temu zdobyliśmy okręt wojenny. Wynieśliśmy z niego nowiutką baterię dział burtowych i całą ładownię broni: kordelasy, piki, muszkiety, pistolety, proch i kule. Od jednego z pojmanych marynarzy, który potem przeszedł pod moją komendę, dowiedziałem się, że na pewnym hiszpańskim statku zaopatrzeniowym służył wyjątkowo biegły kucharz. Chodziły słuchy, że niegdyś gotował na dworze, ale obraził czymś królową i go wygnano. Nie wierzyłem ani jednemu jego słowu, ale nie przeszkodziło mi to powtórzyć tej pogłoski i obiecać załodze, że ów kucharz będzie dla nas gotował jeszcze przed najbliższą niedzielą. Zawzięliśmy się więc na ten bryg, a kiedy go wytropiliśmy, zaatakowaliśmy bez zwłoki. Nasze nowe armaty bardzo się przydały. Podeszliśmy do brygu, tak by płynąć burta w burtę, i faszerowaliśmy go ołowiem, aż stał się wrakiem, z żaglami w strzępach i strzaskanym sterem. Statek już nabierał wody, kiedy moja załoga rzuciła się do abordażu, wspinając się na burty jak szczury, wśród smrodu prochu, trzasku muszkietów

i pierwszych szczęknięć kordelasów. Jak zwykle byłem wśród moich ludzi, z kordem do szermierki i wysuniętym sekretnym ostrzem do walki w zwarciu. Skoczyło na mnie dwóch – z pierwszym rozprawiłem się szybko; tnąc go kordelasem w czubek głowy, rozpołowiłem mu trójgraniasty kapelusz i rozłupałem głowę niemal na pół. Padł na kolana z moim ostrzem między oczami; utkwiło ono tak głęboko, że kiedy szarpnąłem kordelas do siebie, trup poleciał razem z nim. Tymczasem dopadł mnie drugi marynarz, w oczach miał strach. Znać było, że nie nawykł do walki. Szybkim ruchem nadgarstka odciąłem mu nos, co wywołało zamierzony efekt – zatoczył się do tyłu, bryzgając krwią z dziury ziejącej w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był jego kinol. Ja zaś w końcu oburącz wyrwałem kordelas z czaszki pierwszego napastnika i mogłem ruszyć do dalszej walki. Wkrótce było po wszystkim, staraliśmy się ograniczyć, jak się tylko dało, straty wśród obcej załogi – wydałem instrukcje, by pod żadnym pozorem nic złego nie spotkało kucharza: „cokolwiek się stanie, powiedziałem, kuka musimy wziąć żywcem”. Kiedy ich bryg zniknął pod wodą, a my odpłynęliśmy, zostawiając za sobą unoszący się dym prochowy i szczątki kadłuba kołyszące się na falach, zebraliśmy pojmaną załogę na pokładzie, by wyłowić spośród niej kucharza. Nie było chyba wśród nas takiego, któremu by nie ciekła ślinka i nie burczało w brzuchu. Nie uszło naszej uwadze, jak dobrze odżywiona jest tamta załoga. Nic a nic. To Caroline nauczyła mnie doceniać dobre jedzenie. Caroline, moja jedyna, prawdziwa miłość. Przez ten krótki – o wiele za krótki! – czas, który ze sobą spędziliśmy, sprawiła, że moje podniebienie stało się bardziej finezyjne i lubiłem sobie wyobrażać, że pochwalałaby moje podejście do jedzenia oraz to, że natchnąłem upodobaniem do luksusu swoją załogę, wiedząc – również to mi pokazała – że najedzony człowiek to człowiek zadowolony, a człowiek zadowolony jest mniej skłonny kwestionować rozkazy kapitana, dzięki czemu przez wszystkie lata na morzu nigdy nie groził mi bunt. Ani razu. – Tu jestem – powiedział kucharz, występując z szeregu. Tyle że zabrzmiało to raczej jak „Du jezdem”; miał zabandażowaną twarz, bo jakiś dureń obciął mu nos.

2 1711 Ale o czym to ja mówiłem? Caroline. Pytałaś, jak ją poznałem. To, jak zwykło się mawiać, dłuższa historia. Muszę się cofnąć bardzo daleko w przeszłość, do czasów, kiedy byłem zwyczajnym hodowcą owiec, kiedy nie miałem pojęcia o asasynach i templariuszach, o Czarnobrodym, o Benjaminie Hornigoldzie, o Nassau i Obserwatorium i tak by może było dalej, gdyby nie przypadkowe spotkanie w Auld Shillelagh pewnego upalnego letniego dnia w 1711 roku. Byłem jednym z tych młodych zawadiaków, co to lubią sobie wypić, chociaż często wpadałem przez to w tarapaty. Nie raz i nie dwa kończyło się to… incydentami, tak to nazwijmy, z których bynajmniej nie jestem dumny. Ale to krzyż, który trzeba dźwigać, kiedy ma się słabość do gorzałki; rzadko spotyka się pijaka o czystym sumieniu. Większość z nas przynajmniej raz w życiu myślała, żeby z tym skończyć, odmienić swoje życie, oddać się w służbę Bogu czy spróbować do czegoś dojść. Ale zaraz potem przychodzi południe i człowiek wie, że na ból głowy najlepszy jest klin, więc idzie do gospody. Gospody, o których mówię, znajdowały się w Bristolu, na południowo- wschodnim wybrzeżu kochanej starej Anglii, gdzie zimy były mroźne, a lata cudowne. Owego roku, tego szczególnego roku 1711, kiedy ją spotkałem, miałem zaledwie siedemnaście lat. I owszem – byłem wtedy pijany. W tamtych dniach bywałem pijany nader często. Może… no, nie przesadzajmy, nie chciałbym się stawiać w złym świetle. Ale często. Może nawet całkiem często. Mój dom stał na obrzeżach wioski Hatherton, dziesięć kilometrów od Bristolu. Mieliśmy małe gospodarstwo, hodowaliśmy owce. Ojciec zajmował się głównie zwierzętami. Zawsze tak było, obecność mojej osoby uwolniła go więc od tych aspektów hodowli, których nie znosił, czyli wypraw do miasta z towarem, targowania się z kupcami, handlowania, zawierania umów. Odkąd tylko osiągnąłem pełnoletniość, czytaj: nabrałem wyglądu na tyle dojrzałego, żeby moi kontrahenci traktowali mnie poważnie, tym właśnie się zajmowałem. A ojciec był zachwycony, mogąc mi to powierzyć. Na imię miał Bernard. Moja matka – Linette. Pochodzili ze Swansea, ale kiedy miałem dziesięć lat, przywędrowali do West Country. Wciąż mówiliśmy z walijskim akcentem. Nie przeszkadzało mi, że nas to wyróżnia. Byłem hodowcą owiec, a nie owcą.

Ojciec i matka mawiali, że miałem gadane; zwłaszcza matka powtarzała mi, że jestem przystojnym młodzieńcem i że potrafiłbym omotać każdego. To prawda, chociaż mówię to sam o sobie – miałem łatwość do dam. Ujmijmy to tak: negocjacje szły mi o wiele lepiej z żonami kupców niż z ich mężami. To, jak spędzałem czas, zależało od pory roku. Od stycznia do maja kociły się owce, mieliśmy wtedy najwięcej pracy. W stodole byłem od bladego świtu, czy bolała mnie głowa, czy nie; musiałem sprawdzać, czy w nocy coś się urodziło. Jeśli tak, zabierałem okocone owce do jednej z mniejszych stodół i zamykałem w zagrodach – nazywaliśmy je kotnikami. Tam zajmował się nimi ojciec, a ja czyściłem żłoby, napełniałem je, wymieniałem siano i wodę. Matka zaś pieczołowicie zapisywała szczegóły nowych okoceń w dzienniku. Nie umiałem wtedy jeszcze pisać. Teraz oczywiście już tak, Caroline nauczyła mnie liter; ale wtedy nie umiałem, obowiązek ten przypadł więc matce, która sama radziła sobie z tym niewiele lepiej, jednak była przynajmniej w stanie prowadzić notatki. Matka i ojciec uwielbiali ze sobą pracować. Między innymi właśnie dlatego ojciec wolał, żebym to ja wyprawiał się do miasta. On i moja matka byli jak zrośnięci. Nigdy nie widziałem, żeby dwoje ludzi tak się kochało i zarazem tak bardzo nie czuło potrzeby, żeby to okazywać. Widać było jak na dłoni, że są dla siebie stworzeni, a widok ten był jak balsam dla duszy. Jesienią wypuszczaliśmy barany na pastwiska, by pasły się z owcami i by na wiosnę na naszej farmie przyszło na świat więcej jagniąt. Trzeba było też zająć się łąkami, postawić i naprawić płoty i murki. Zimą, jeśli pogoda była bardzo zła, zamykaliśmy owce w stodołach, żeby miały ciepło do stycznia, kiedy to zaczynały wydawać na świat potomstwo. Za to latem mogłem rozwinąć skrzydła. W porze strzyżenia matka i ojciec brali na siebie większość obowiązków, a ja wyprawiałem się częściej do miasta, nie z tuszami na mięso, ale wozem wyładowanym wełną. A mając więcej okazji, coraz częściej odwiedzałem miejskie gospody. Można powiedzieć, że stałem się w nich stałym bywalcem, w swoim długim surducie, spodniach do kolan, białych pończochach i nieco wyświechtanym, brązowym, trójgraniastym kapeluszu, który lubiłem uważać za swój znak rozpoznawczy, bo matka mówiła, że pasuje mi do włosów (zawsze trochę za długich, ale za to w bardzo ładnym, piaskowym odcieniu). To w gospodach odkryłem, że mój dar wymowy poprawia się po paru kuflach ale w południe. Alkohol tak na człowieka działa, prawda? Rozwiązuje języki, usuwa zahamowania, osłabia sumienia… Nie żebym był wyjątkowo nieśmiały czy powściągliwy na trzeźwo, ale piwo wyostrzało mi dowcip. Poza tym dodatkowe dochody ze sprzedaży, które zawdzięczałem

moim podlanym piwem zdolnościom negocjacyjnym, z nawiązką pokrywały koszty ale. A przynajmniej tak sobie wtedy powtarzałem. I było coś jeszcze oprócz głupiego przekonania, że Edward po kielichu jest lepszym handlarzem niż Edward trzeźwy – tym czymś był mój stan umysłu. Otóż uważałem, że jestem inny niż wszyscy. Nie, ja o tym wiedziałem. Bywało tak, że siedziałem w nocy sam i miałem pewność, że postrzegam świat w zupełnie wyjątkowy sposób. Teraz wiem, co to znaczy, ale wtedy nie umiałem tego ubrać w słowa, określić inaczej niż mówiąc, że czuję się inny. Dlatego właśnie, a może mimo to, uznałem, że nie chcę przez całe życie zajmować się owcami. Zrozumiałem to pierwszego dnia, kiedy obudziłem się na farmie jako pracownik, a nie jako dziecko. Zobaczyłem tam siebie, potem spojrzałem na ojca i dotarło do mnie, że to już nie zabawa, że kładąc się spać, będę marzył o żegludze po morzach i oceanach. Nie – to była moja przyszłość, do końca życia będę hodowcą owiec, będę pracował u ojca, ożenię się z miejscową dziewczyną, spłodzę chłopców i wychowam ich na hodowców owiec, takich jak ich ojciec, takich jak ich dziadek. Zobaczyłem całą swoją przyszłość ułożoną przede mną schludnie jak robocze ubranie na łóżku i zamiast poczuć ciepłą falę zadowolenia i szczęścia, byłem przerażony. Prawda więc była taka, i nie da się tego ująć delikatniej – przepraszam, ojcze, niech ci Bóg da wieczny odpoczynek – nienawidziłem swojego zajęcia. A po paru kuflach nienawidziłem go trochę mniej, i tyle. Czy zalewałem swoje śmiałe marzenia piwem? Zapewne. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Wiedziałem tylko, że na moim ramieniu, niczym parszywy kocur, przycupnęła jątrząca się niechęć do kierunku, w jakim zmierzało moje życie – czy, co gorsza, do tego, jakie już było. Być może byłem nieco niedyskretny co do moich prawdziwych uczuć. Raz czy dwa mogłem swoim kompanom od kieliszka dać do zrozumienia, że mnie w życiu czeka coś lepszego niż ich. Co mogę powiedzieć? Byłem młodym, zarozumiałym pijakiem. To zabójcze połączenie nawet w najpomyślniejszych okolicznościach. A to zdecydowanie nie były najpomyślniejsze okoliczności. „Wydaje ci się, że jesteś od nas wszystkich lepszy, co?” Często to słyszałem. A przynajmniej coś w tym rodzaju. Być może dyplomatycznie należało zaprzeczyć, ale ja nie zaprzeczałem i bardzo często kończyło się na bijatyce. Może chciałem udowodnić, że jestem od nich lepszy we wszystkim, z mordobiciem włącznie. Może we własnym przekonaniu broniłem honoru rodziny. Mogłem być pijakiem. Cudzołożnikiem. Zarozumialcem. Lekkomyślnym głupcem. Ale nie byłem tchórzem. O nie, nigdy nie cofałem się przed walką.

I tego lata moja lekkomyślność osiągnęła szczyt; byłem wtedy najbardziej pijany i najbardziej zadziorny, i ogólnie dla wszystkich męczący. Zarazem najbardziej skłonny, by pomóc młodej damie w opałach.

3 Zobaczyłem ją w Auld Shillelagh, gospodzie w połowie drogi między Hatherton a Bristolem, którą regularnie odwiedzałem; latem, kiedy matka i ojciec mozolili się w domu przy strzyżeniu owiec, a ja częściej jeździłem do miasta, „regularnie” oznaczało czasami kilka razy dziennie. Przyznaję, że z początku nie zwróciłem na nią uwagi, co było do mnie niepodobne, bo chlubiłem się, że zawsze dokładnie wiem, gdzie w okolicy są wszystkie piękne kobiety, a poza tym Shillelagh nie było miejscem, w którym często się je spotykało. Kobiety, owszem. Określonego rodzaju. Ale ta, widziałem to, nie była taka: była młoda, mniej więcej w moim wieku, ubrana w biały, lniany kornet i sukienkę. Wyglądała mi na miejscową. Jednak to nie strój zwrócił moją uwagę, lecz donośność jej głosu, który, trzeba przyznać, pozostawał w całkowitej sprzeczności z jej aparycją. Siedziała z trzema mężczyznami, starszymi niż ona, których natychmiast rozpoznałem: Tom Cobleigh, jego syn Seth i jakiś Julian, którego nazwiska zapomniałem, ale który z nimi pracował – z tymi trzema mężczyznami zdarzyło mi się już w przeszłości potykać na słowa, jeśli nie na pięści. Ludzie z rodzaju tych, którzy patrzyli na mnie z góry, bo uważali, że to ja patrzę na nich z góry, i którzy lubili mnie nie bardziej niż ja ich, czyli nieszczególnie. Siedzieli pochyleni na swoich stołkach i lustrowali dziewczynę lubieżnymi, łakomymi spojrzeniami, zdradzającymi zbójeckie zamiary, choć z pozoru rozpływali się w uśmiechach i łomotali pięściami w stół, zachęcając ją, by wypiła duszkiem kufel ale. Nie, nie wyglądała jak kobiety, które zazwyczaj pojawiają się w gospodach, ale najwyraźniej bardzo chciała tak właśnie się zachowywać. Kufel był prawie tak wielki jak ona sama; kiedy otarła usta wierzchem dłoni i łupnęła nim o stół, mężczyźni zaczęli wiwatować, krzykiem domagać się następnego i bez wątpienia ucieszyli się, widząc, że chwiała się lekko na swoim stołku. Pewnie nie mogli uwierzyć we własne szczęście. Trafił im się taki mały klejnocik. Patrzyłem, jak pozwalają dziewczynie wlać w siebie drugi kufel, tak samo hałaśliwie ciesząc się z jej sukcesu, a potem, kiedy tak jak przedtem otarła dłonią usta, kołysząc się przy tym jeszcze mocniej, popatrzyli po sobie. Ich spojrzenia zdawały się mówić: „Gotowe”. Tom i Julian wstali i zaczęli, wedle własnych słów, „odprowadzać” ją do drzwi, bo: „Za dużo wypiłaś, moja piękna, pora iść do domu, dobrze?”. – Do łóżka – dodał złośliwie Seth, myśląc, że mruczy pod nosem, chociaż słyszała go cała gospoda. – Zaprowadzimy cię do łóżka.

Spojrzałem na barmana, który spuścił wzrok i wysmarkał się w fartuch. Gość siedzący obok mnie przy barze odwrócił się. Bydlaki. „Równie dobrze mogę wołać na pomoc kota”, pomyślałem, a potem z westchnieniem odstawiłem kufel, zsunąłem się ze stołka i poszedłem za Cobleighami na drogę. Zamrugałem, wychodząc z półmroku gospody w słoneczny blask. Stał tam mój wóz, prażąc się w upale, a obok niego drugi, który, jak uznałem, musiał należeć do Cobleighów. Po przeciwnej stronie drogi w głębi podwórza stał dom, ale gospodarza nigdzie nie było widać. Byliśmy na drodze sami: tylko ja, bracia Cobleigh, Julian i oczywiście dziewczyna. – No, no, Tom Cobleigh – powiedziałem. – Jakie to rzeczy można zobaczyć w takie piękne popołudnie. Na przykład ciebie i twoich kamratów, którzy się uchlali i do tego próbują upić biedną, bezbronną młodą damę. Dziewczyna oklapła, kiedy Tom Cobleigh puścił jej ramię i odwrócił się do mnie z podniesionym groźnie palcem. – Nie mieszaj się w to, Edwardzie Kenwayu, ty młody nicponiu. Jesteś tak samo pijany jak ja i taki sam z ciebie świętoszek; nie będzie mnie ktoś taki pouczał. Seth i Julian też się odwrócili. Dziewczyna miała szkliste spojrzenie, jakby jej umysł zasnął, chociaż ciało jeszcze czuwało. – Cóż – uśmiechnąłem się – świętoszkiem może nie jestem, Tomie Cobleigh, ale nie muszę lać piwska w gardło dziewczyny, żeby ją zaciągnąć do łóżka, a już na pewno nie potrzebuję przy tym pomocy dwóch kamratów. Cobleigh poczerwieniał. – Ech, ty mały draniu, położę ją na wozie i zawiozę do domu, i tyle! – Nie wątpię, że chcesz ją położyć na wozie i zawieźć do domu. Martwi mnie raczej to, co planujesz zrobić między położeniem jej na wozie a domem. – To cię martwi, tak? Zaraz będzie cię martwić rozbita gęba i parę przetrąconych żeber, jak dalej będziesz wścibiał nos w nie swoje sprawy. Mrużąc oczy, rozejrzałem się po drodze. Drzewa rosnące wzdłuż niej lśniły w słońcu złotem i zielenią, w oddali majaczyła niewyraźna samotna postać na koniu. Zrobiłem krok do przodu. Jeśli wcześniej w mojej postawie była jakaś resztka serdeczności czy wyrozumienia, teraz zniknęły, jakby obdarzone własną wolą. Kiedy się odezwałem, w moim głosie dźwięczała stal. – Zostaw tę dziewczynę w spokoju, Tomie Cobleigh, bo nie ręczę za siebie.

Wszyscy trzej popatrzyli po sobie. Po części zrobili, co kazałem. Puścili dziewczynę, która niemal z wdzięcznością osunęła się na ziemię, podparła jedną ręką i spojrzała na nas mętnym wzrokiem, najwyraźniej nie pojmując, że tu chodzi o jej osobę. Tymczasem patrzyłem na Cobleighów i ważyłem w myślach swoje szanse. Czy biłem się kiedykolwiek z trzema naraz? No, nie. Bo jeśli biłeś się z trzema naraz, to znaczyło, że nie tyle się biłeś, ile byłeś bity. „Dalej, Edwardzie Kenwayu”, powiedziałem sobie. Owszem, to trzech mężczyzn, ale jednym z nich jest Tom Cobleigh, nie ułomek, ale w wieku mojego ojca. Drugim – Seth Cobleigh, syn Toma. Jeśli wyobrazisz sobie osobę, która pomaga własnemu ojcu upić młodą dziewczynę, to już wiesz, jakim typem człowieka był Seth Cobleigh – podstępnym robakiem, który raczej ucieknie w mokrych portkach, niż stanie do walki. Co więcej, obaj byli pijani. Ale ja też byłem pijany. Poza tym mieli ze sobą Juliana, który – sądząc choćby po wyglądzie – bić się raczej potrafił. Miałem jednak pomysł. Gdybym tylko zdołał odpierać Cobleighów do czasu, aż nadjedzie ten samotny jeździec, którego widziałem w oddali, bilans sił byłby dla mnie korzystniejszy. W końcu, jeśli to porządny człowiek, na pewno się zatrzyma i mi pomoże. – No, Tomie Cobleigh – powiedziałem – macie nade mną przewagę, to jasne jak słońce, ale, widzicie, nie mógłbym spojrzeć swojej matce w oczy, wiedząc, że pozwoliłem tobie i twoim kamratom uprowadzić tę młodą ślicznotkę. Obejrzałem się na drogę, samotny jeździec zbliżał się. „Szybciej tam – pomyślałem. – Nie ociągaj się”. – Dlatego – ciągnąłem – nawet jeśli skończę pobity na miazgę w tym tu przydrożnym rowie, a wy odjedziecie z tą panienką, zrobię wszystko, żeby wam to jak najbardziej utrudnić. A może nawet poślę was do domu z podbitymi oczami i obolałymi jajami. Tom Cobleigh splunął, a potem przyjrzał mi się spod przymkniętych powiek. – Tak? Będziesz więc tak stał i gadał przez cały dzień czy weźmiesz się w końcu do roboty? Czas ucieka… – wyszczerzył się w podłym uśmiechu. – Mam co innego do roboty. – To prawda, im dłużej zwlekasz, tym większa szansa, że ta mała wytrzeźwieje, co? – Coś ci powiem, Kenway, nuży mnie już to gadanie. – Cobleigh odwrócił

się do Juliana. – Może tak damy temu łajdakowi nauczkę? Och, i jeszcze jedno, zanim zaczniemy, paniczu Kenway, niegodnyś swojej matce butów czyścić, rozumiesz? To mnie zabolało, nie waham się przyznać. Żeby ktoś taki jak Tom Cobleigh, o sumieniu wściekłego psa i o połowę odeń głupszy, potrafił sięgnąć w głąb mojej duszy, do mojego poczucia winy jak otwartej rany, a potem wsadzić w tę ranę paluch i przyprawić mnie o większe jeszcze cierpienia – no, to wzmogło moją determinację. Julian wypiął pierś i ruszył naprzód z groźnym pomrukiem. Dwa kroki ode mnie uniósł pięści, opuścił prawy bark i zamachnął się. Nie wiem, z kim dotąd się bił pod gospodami, ale na pewno z ludźmi mniej niż ja obytymi, bo zauważyłem już, że jest praworęczny, i jaśniej nie mógłby zasygnalizować swojego zamiaru. Kurz zawirował mi pod stopami, uchyliłem się bez trudu i sam wyprowadziłem cios w górę. Julian krzyknął z bólu, kiedy moja pięść trafiła go w szczękę. I gdyby był sam, byłoby już po walce. Ale właśnie dopadł mnie Tom Cobleigh. Zobaczyłem go kątem oka, ale nie zdążyłem zareagować i zanim się spostrzegłem, ogłuszyło mnie trafienie w skroń. Zachwiałem się nieco, odwróciłem i odpowiedziałem na jego atak, ale tylko machałem pięściami na oślep. Liczyłem na łut szczęścia, musiałem położyć przynajmniej jednego z nich, żeby wyrównać szanse. Ale żaden z moich ciosów nie sięgnął celu. Tom Cobleigh odskoczył, a Julian niepokojąco szybko otrząsnął się po pierwszym ciosie i znów się na mnie rzucił. Jego prawa pięść trafiła w moją szczękę. Zakręciło mną tak, że omal nie straciłem równowagi. Spadł mi kapelusz, włosy właziły do oczu, nic nie widziałem. I zgadnijcie, kto wtedy przyskoczył z buciorami. Ta gnida Seth Cobleigh, wykrzykując przy tym słowa zachęty dla ojca i Juliana jednocześnie. Poszczęściło się bydlakowi. Trafił mnie w brzuch, a że wcześniej straciłem równowagę, potknąłem się i upadłem. Upaść to najgorsze, co można zrobić podczas awantury. Jak upadniesz, to już koniec. Między ich nogami dojrzałem samotnego jeźdźca na drodze, który był teraz moim jedynym wybawieniem, może nawet jedyną szansą, by ujść z życiem. Ale to, co ujrzałem, sprawiło, że straciłem wszelką nadzieję. To nie był mężczyzna, kupiec, który zeskoczyłby z siodła i przybiegł mi na pomoc. Nie, samotnym jeźdźcem była kobieta. Siedziała w siodle okrakiem, nie bokiem, ale można było poznać, że to dama. Miała na sobie czepek i jasną letnią suknię i nim buciory Cobleighów zasłoniły mi widok i posypały się na mnie kopniaki, dostrzegłem jeszcze, że jest piękna.

„No i co z tego”, pomyślałem. Uroda mnie nie uratuje. – Ej, wy tam – usłyszałem. – Wy trzej. Natychmiast przestańcie. Odwrócili się do niej, ściągnęli czapki i szurając stopami, ustawili się pospiesznie ciasno obok siebie, żeby zasłonić mnie, kaszlącego na ziemi. – Co tu się dzieje? – spytała nieznajoma surowo. Głos zdradzał, że jest młoda i choć nieszlachetnie urodzona, to na pewno z dobrego domu; ktoś taki nie mógł przecież jeździć bez towarzystwa? – Uczymy tego młodzieńca dobrych manier – wysapał Tom Cobleigh, zdyszany. Kopanie człowieka niemal na śmierć to wyczerpujące zajęcie. – Nie trzeba was do tego aż trzech, prawda? – odparła. Widziałem ją teraz, była dwa razy piękniejsza, niż mi się z początku wydawało. Patrzyła groźnie na Cobleighów, których całkiem zdjął wstyd. Zsiadła z konia. – A co ważniejsze, co robicie z tą tu młodą damą? – wskazała dziewczynę, która wciąż siedziała pijana i skołowana na ziemi. – Och, wielmożna pani, za przeproszeniem wielmożnej pani, to nasza młoda przyjaciółka, która za dużo wypiła. Dama spochmurniała. – To z całą pewnością nie jest wasza młoda przyjaciółka, to służąca, i jeśli nie zawiozę jej z powrotem do domu, zanim moja matka odkryje, że jej nie ma, to będzie służącą bez pracy. Popatrzyła znacząco na każdego z nich. – Znam takich jak wy i chyba dobrze wiem, co tu się działo. Macie zostawić tego młodego człowieka w spokoju i zniknąć stąd, zanim postanowię zrobić w tej sprawie coś więcej. W ukłonach, zamiatając ziemię czapkami, Cobleighowie wgramolili się pospiesznie na swój wóz i po chwili ich nie było. Kobieta tymczasem przyklękła obok mnie. Jej ton się zmienił. Mówiła teraz ciszej, w jej głosie słychać było troskę. – Nazywam się Caroline Scott. Moja rodzina mieszka przy Hawkins Lane w Bristolu; zabiorę cię tam i opatrzę ci rany. – Nie mogę, moja pani – odparłem, siadając i usiłując się uśmiechnąć. – Mam pracę. Wstała, marszcząc brwi.

– Rozumiem. Czy słusznie oceniłam sytuację? Podniosłem kapelusz i zacząłem otrzepywać go z kurzu. Wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. – Tak, moja pani. – W takim razie jestem ci winna podziękowanie, tak samo jak Rose, kiedy wytrzeźwieje. To uparta dziewczyna, nie zawsze najposłuszniejsza, ale nie chcę, żeby przez jej impulsywność spotkała ją jakaś krzywda. To anioł, uznałem. Kiedy pomagałem im wsiąść na konia – Caroline trzymała Rose, która pijana kołysała się nad końskim karkiem – przyszła mi do głowy nagła myśl. – Czy będę mógł cię znów zobaczyć, moja pani? Żeby należycie ci podziękować, wyglądając przy tym nieco porządniej? Spojrzała na mnie z żalem. – Obawiam się, że mój ojciec nie byłby zadowolony – powiedziała, po czym ściągnęła wodze i odjechała. Tego wieczora siedziałem pod okapem domu, zapatrzony na łagodnie falujące pastwiska w zachodzącym słońcu. Zazwyczaj myślałem w takich chwilach o ucieczce przed spodziewaną przyszłością. Ale tamtego wieczora moje myśli zaprzątała Caroline. Caroline Scott z Hawkins Lane.

4 Dwa dni później obudził mnie krzyk. Pospiesznie naciągnąłem pludry i wyskoczyłem z pokoju w rozpiętej koszuli, wzuwając buty na bose stopy. Znałem ten krzyk. To była moja matka. Chwilę później krzyki przeszły w szloch, zagłuszony klątwami ojca. Łagodnymi wyzwiskami człowieka, który był dobrze wychowany. Po bójce pod Auld Shillelagh wróciłem do gospody, żeby zrobić coś z siniakami i skaleczeniami. Przytępić ból. A jak to zrobić lepiej niż jednym czy dwoma kufelkami? Dlatego po powrocie do domu nie wyglądałem najlepiej. Mówiąc „nie najlepiej”, myślę o kimś, kto wrócił z wojny, co przecież było bliskie prawdy: sińce na twarzy i karku, podarte ubranie. Ale też o kimś, kto za dużo wypił. Jedno i drugie rozzłościłoby ojca tak samo, więc pokłóciliśmy się, i ze wstydem przyznaję, że użyłem paru plugawych słów w obecności matki. Ojca to oczywiście rozwścieczyło i poczułem wierzch jego dłoni. Ale największy gniew wzbudziło w nim to, że burda, jak to nazwał (bo nie chciał słuchać, że broniłem czci damy i że na moim miejscu zrobiłby to samo), miała miejsce w czasie, kiedy powinienem pracować. Oni ciężko harowali, a ja się upijałem i wdawałem w bijatyki, kalałem dobre imię Kenwayów, a w tym konkretnym przypadku ściągałem jeszcze na siebie kłopoty w przyszłości. – Cobleighowie. – Ojciec załamał ręce w desperacji. – Ta zgraja łotrów. Musiałeś wybrać akurat ich, co? Nie zapomną ci tego, wiesz o tym? I rzeczywiście, rano wybiegłem z domu i ujrzałem ojca w roboczym ubraniu, pocieszającego matkę, która wtulała twarz w jego pierś i łkała cicho, odwrócona plecami do czegoś leżącego na ziemi. Na widok tego, co ich rano przywitało, zakryłem dłonią usta: w pociemniałym od krwi piachu leżały dwie martwe owce z poderżniętymi gardłami. Zostały tam ułożone, byśmy wiedzieli, że nie padły ofiarą lisa czy zdziczałego psa. Abyśmy wiedzieli, że zabito je nie bez powodu. Ku przestrodze. Z zemsty. – Cobleighowie – warknąłem, czując wściekłość gotującą się we mnie niczym wrzątek. Wraz z nią przyszło ostre ukłucie poczucia winy. Wszyscy wiedzieliśmy, że to skutek mojego postępowania. Ojciec nie patrzył na mnie. Na twarzy malował mu się smutek i lęk. Jak mówiłem, był powszechnie szanowanym człowiekiem i cenił sobie korzyści, które z tego płynęły: jego stosunki z konkurencją były nacechowane uprzejmością i szacunkiem. Nie lubił Cobleighów, oczywiście – kto ich

lubił? – ale nigdy dotąd nie miał kłopotów ani z nimi, ani z nikim innym. To był pierwszy raz. To było dla nas coś nowego. – Wiem, co sobie myślisz, Edwardzie – powiedział. Zauważyłem, że nie mógł się zmusić, by na mnie spojrzeć; stał tylko i obejmował matkę ze wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali. – Ale nic z tego. – Co takiego sobie myślę, ojcze? – Myślisz, że ty to na nas sprowadziłeś. Myślisz, żeby wyrównać rachunki z Cobleighami. – No i? A co ty myślisz? Mamy im to puścić płazem? – Wskazałem dwa skrwawione truchła na ziemi. Zabite zwierzęta. Utracone źródło utrzymania. – Muszą za to zapłacić. – To niemożliwe – odparł po prostu. – Co to znaczy, niemożliwe? – Dwa dni temu zaproponowano mi wstąpienie do pewnej organizacji, nazwano ją zrzeszeniem kupieckim. Popatrzyłem na ojca; przeszło mi przez myśl pytanie, czy widzę w nim samego siebie w przyszłości, i niech Bóg mnie pokarze, ale miałem żarliwą nadzieję, że nie. Kiedyś był przystojnym mężczyzną, ale teraz twarz miał pooraną bruzdami i ściągniętą. Szerokie rondo filcowego kapelusza zakrywało mu oczy, wiecznie przygasłe i zmęczone. – Chcieli, żebym się przyłączył – ciągnął – ale odmówiłem. Jak większość handlarzy w okolicy Cobleighowie się zgodzili. Są pod ochroną tego zrzeszenia, Edwardzie. Jak sądzisz, z jakiego innego powodu zrobiliby coś tak okrutnego? Mają protekcję. Zamknąłem oczy. – Co możemy zrobić? – Będziemy żyć dalej, Edwardzie, i mieć nadzieję, że na tym koniec, że Cobleighowie uznają, że plama na ich honorze została starta. – Po raz pierwszy zwrócił na mnie spojrzenie swoich zmęczonych, starych oczu. Nie było w nich nic, ani gniewu, ani wyrzutów. Tylko rezygnacja. – Czy mogę cię zostawić, żebyś to posprzątał, kiedy ja zajmę się matką? – Tak, ojcze – odparłem. Rodzice poszli z powrotem do domu. – Ojcze – zawołałem jeszcze, kiedy byli już w progu. – Czemu ty nie wstąpiłeś do tego zrzeszenia?

– Któregoś dnia się dowiesz, jeśli kiedykolwiek dorośniesz – odpowiedział, nie odwracając się.

5 Moje myśli wróciły do Caroline. Postanowiłem sprawdzić, kim ona jest. Rozpytując na Hawkins Lane, dowiedziałem się, że jej ojciec, Emmett Scott, był bogatym kupcem herbacianym, którego większość klientów bez wątpienia uważała za dorobkiewicza, który jednak zdołał wśliznąć się w szeregi socjety. Ktoś mniej uparty niż ja, mniej pewny siebie, mógłby wybrać inną ścieżkę do serca Caroline niż ta, na którą się zdecydowałem. W końcu jej ojciec był dostawcą najprzedniejszych herbat dla możnych rodów West Country; miał pieniądze na tyle duże, by zatrudniać służbę w sporym domu przy Hawkins Lane – nie dla niego wstawanie o piątej rano, by nakarmić owce. Był człowiekiem zamożnym i wpływowym. Co powinienem był zrobić – nawet wiedząc, że to nic nie da – to przede wszystkim spróbować wkraść się w jego łaski. A gdybym choć spróbował, bardzo wielu późniejszych wydarzeń – bardzo wielu – można było uniknąć. Ale nie spróbowałem. Widzisz, byłem młody. A do tego zarozumiały, tak że trudno się dziwić, iż ludzie pokroju Toma Cobleigha mnie nienawidzili. Pomimo mojej społecznej kondycji uważałem, że dopraszanie się łaski kupca herbacianego jest poniżej mojej godności. Jedno wiem na pewno, jeśli się kocha kobiety – a ja kocham, nie wstydzę się do tego przyznać – dostrzega się coś pięknego w każdej z nich, nieważne, czy są klasycznymi pięknościami, czy nie. W przypadku Caroline jednak miałem nieszczęście zakochać się w kobiecie, której zewnętrzna uroda dorównywała wewnętrznemu pięknu i której wdzięki musiały oczywiście przyciągać innych adoratorów. Dlatego szybko dowiedziałem się, że wpadła w oko Matthew Hague’owi, synowi sir Aubreya Hague’a, największego bristolskiego ziemianina i dyrektora Kompanii Wschodnioindyjskiej. Z tego co mi powiedziano, młodzieniec Matthew był w naszym wieku, a do tego jak każdy nuworysz miał bardzo wygórowane mniemanie o sobie. Pragnął, by widziano w nim obrotnego kupca, takiego jakim był jego ojciec, choć było jasne, że nie ma żadnych talentów w tej dziedzinie. Co więcej, uważał się za filozofa i często dyktował swoje przemyślenia pisarzowi, który wszędzie mu towarzyszył z piórem i kałamarzem pod ręką, gotów zapisać, niezależnie od okoliczności, myśli Hague’a, takie jak: „Żart jest jak kamień rzucony w wodę, śmiech – jak kręgi, które się po niej rozchodzą”. Być może w jego przemyśleniach istotnie kryła się jakaś głębia. Wiem tylko, że nie zwróciłbym na niego uwagi – a wręcz dołączyłbym do tych, którzy śmiali się pogardliwie na dźwięk jego nazwiska – gdyby nie to, że

okazywał zainteresowanie Caroline. Może nawet i to nie martwiłoby mnie tak bardzo, gdyby nie dwa inne czynniki. To, że jej ojciec, Emmett Scott, najwyraźniej przyrzekł ją młodemu Hague’owi, i to, że młody Hague, być może przez swoje protekcjonalne traktowanie innych, przez skłonność do popełniania rażących błędów w najprostszych nawet sprawach oraz umiejętność denerwowania ludzi, miał opiekuna, niejakiego Wilsona, który był nieokrzesanym osiłkiem, zwalistym, o jednym oku zawsze na wpół przymkniętym, i cieszył się opinią brutala. – Życie to nie bitwa, bo bitwy się wygrywa albo przegrywa. Życia natomiast należy doświadczać. – Matthew Hague miał podyktować to raz swojemu chudemu skrybie. Cóż, oczywiście, Matthew Hague w życiu wielu zmagań nie zaznał, po pierwsze dlatego, że był synem sir Aubreya Hague’a, po drugie zaś dlatego, że wszędzie chodził za nim wielki, brudny oprych. Tak czy inaczej, postanowiłem wywiedzieć się, gdzie będzie Caroline pewnego słonecznego popołudnia. Jak? Cóż, można powiedzieć, że skorzystałem z przysługi, którą ktoś był mi winien. Pamiętacie Rose, służącą, którą ratowałem od losu gorszego niż śmierć? Przypomniałem jej o tym pewnego dnia – poszedłem za nią z Hawkins Lane na targ, a potem, kiedy szła między straganami z koszykiem na ręku, ignorując nawoływania kramarzy, przedstawiłem się. Oczywiście mnie nie poznała. – Nie mam pojęcia, kim pan jest, drogi panie – powiedziała, rzucając spłoszone spojrzenia na boki, jakby spodziewała się, że spomiędzy kramów wyskoczą jej chlebodawcy. – Za to ja dobrze wiem, kim ty jesteś, Rose – odparłem. – I to ja dostałem za ciebie lanie pod Auld Shillelagh tydzień temu. Choć byłaś pijana, pamiętasz, mam nadzieję, interwencję pewnego dobrego samarytanina? Z ociąganiem przytaknęła. Owszem, nie było godne dżentelmena wykorzystywać trudną sytuację młodej damy, żeby ją… cóż, nie użyłbym tu słowa „zaszantażować”, może raczej „nakłonić”, ale tak się to odbyło. Caroline mnie zauroczyła, a ponieważ nie umiałem się zbyt dobrze posługiwać piórem, uznałem, że spotkanie twarzą w twarz to najlepszy sposób na rozpoczęcie podboju jej serca. Miałem doskonałe gadane, pamiętasz? Sprawdzało się to w przypadku kupców i młodych dam poznawanych w gospodach. Czemu więc miałoby się nie sprawdzić z kimś lepiej urodzonym? Dowiedziałem się od Rose, że Caroline lubiła we wtorkowe popołudnia

zażywać świeżego powietrza w bristolskim porcie. Ale, powiedziała służka, obejrzawszy się pospiesznie na boki, powinienem baczyć na pana Hague’a. I na jego służącego, Wilsona. Pan Hague jest zapatrzony w Caroline, twierdziła, i bywa o nią bardzo zazdrosny. I tak następnego ranka pojechałem do miasta, jak najszybciej pozbyłem się towaru, a potem poszedłem do portu. Powietrze było gęste od zapachów: morskiej soli, nawozu i wrzącej smoły. Słychać było głośne pokrzykiwania mew i pracujących tu dokerów rozładowujących i ładujących statki, których maszty kołysały się łagodnie na wietrze. Zrozumiałem, czemu Caroline może lubić tu przychodzić. Port kipiał życiem. Od ludzi z koszami pełnymi świeżo zerwanych jabłek czy z bażantami wiszącymi na sznurkach obwiniętych wokół ich szyi, po kupców, którzy wystawiali swoje kosze na nabrzeżu i nawoływali schodzących z pokładów majtków, i kobiety z tkaninami, wmawiające żeglarzom, że robią świetny interes. Były tam dzieci sprzedające kwiaty i hubki albo biegające między marynarzami i handlarzami, prawie tak samo anonimowe jak psy włóczące się po porcie, obwąchujące sterty śmieci i gnijącego jedzenia, zamiecione tam poprzedniego wieczora. Wśród nich była Caroline, która z kokardą na czepku, parasolką na ramieniu, i z Rose, idącą z pełnym szacunkiem kilka kroków za nią, wyglądała jak prawdziwa dama. Jednak jak zauważyłem – sam trzymałem się z daleka, czekając na odpowiedni moment – nie patrzyła z góry na to, co się działo wokół niej, choć przecież mogłaby. Widać było, że podobnie jak mnie, cieszy ją widok życia w każdej postaci. Zastanawiałem się, czy jak ja wygląda czasem na rozmigotane morze, na rozkołysane maszty statków, na mewy lecące w stronę krańca świata, i czy ciekawiło ją, jakie historie skrywają się za horyzontem? Mam romantyczne usposobienie, owszem, ale nie jestem romantycznym głupcem; po tamtym spotkaniu pod gospodą często się zastanawiałem, czy moja rosnąca słabość do Caroline nie jest w części tworem mojego własnego umysłu. W końcu była moją wybawicielką. Teraz jednak, idąc przez port, zakochałem się w niej po raz drugi. Czy zamierzałem odezwać się do Caroline w moim stroju hodowcy owiec? Oczywiście, że nie. Dlatego wcześniej się przebrałem. Zmieniłem brudne buciory na trzewiki ze srebrnymi klamerkami, założyłem czyste, białe pończochy i ciemne pludry, na koszulę – świeżo wyprany surdut, a w miejsce mojego ulubionego brązowego kapelusza – nowy, pasujący do surduta. Wyglądałem, nie chwaląc się, bardzo elegancko – byłem młody, pewny siebie, a moim ojcem był miejscowy szanowany kupiec. Byłem Kenwayem. Przynajmniej to nazwisko coś znaczyło (pomimo moich wysiłków, by to

zmienić). Był ze mną także młody ulicznik o imieniu Albert, którego opłaciłem, by coś dla mnie zrobił. Nie trzeba mieć wiele rozumu, by się domyślić, co to miało być: jego zadaniem było pomóc mi zaimponować pięknej Caroline. Jedna transakcja z kwiaciarką i miałem już wszystko, czego było mi trzeba. – Dobrze, pamiętasz plan – powiedziałem do Alberta, który popatrzył na mnie spod kapelusza oczami, które wydawały się o wiele starsze niż on sam, ze znudzoną, zblazowaną miną. – Jeszcze raz, przyjacielu… dasz ten bukiet kwiatów tamtej pięknej damie. Ona się zatrzyma. Powie do ciebie „Ach, młody człowieku, z jakiej to przyczyny wręczasz mi te kwiaty?”. A wtedy ty wskażesz tutaj. Pokazałem miejsce, gdzie ja miałem stać, dumny jak paw. A Caroline albo mnie rozpozna, albo przynajmniej będzie chciała podziękować tajemniczemu adoratorowi – poleci więc Albertowi mnie przyprowadzić, a wówczas ja przypuszczę zmasowany atak, korzystając ze swojego nieodpartego wdzięku. – A co ja będę z tego miał? – spytał Albert. – Co ty będziesz z tego miał? Może wdzięczność, że nie dam ci w ucho? Wykrzywił się w uśmiechu. – A może rozważysz skok z portowego nabrzeża? – Dobrze. – Ustąpiłem, wiedząc, że zostałem pokonany. – Dostaniesz pół pensa. – Pół pensa? Na więcej cię nie stać? – W istocie, mój chłopcze, nie stać mnie na więcej, zresztą podejść w porcie do pięknej kobiety i wręczyć jej kwiaty to chyba najłatwiejsza robota za pół pensa, jaką można sobie wyobrazić. – Nie będzie z nią zalotnika? – Albert rozejrzał się dookoła. I oczywiście, wkrótce miało się stać jasne, dlaczego o to pytał. Ale w tej chwili wziąłem jego zainteresowanie za czczą ciekawość. Zwykłą paplaninę. Luźną rozmowę. Powiedziałem mu więc, że nie, Caroline nie ma zalotnika, wcisnąłem mu bukiet oraz pół pensa i kazałem iść. Dopiero kiedy podszedł do niej, zauważyłem coś, co trzymał w drugiej ręce, i zrozumiałem, jaki popełniłem błąd. To był maleńki nożyk. A ulicznik wpatrywał się w ramię Caroline, z którego na wstążce zwisała sakiewka. O Boże. Rzezimieszek. Chłopiec był rzezimieszkiem.

– Ty mały draniu – mruknąłem i natychmiast ruszyłem za Albertem przez port. Był w połowie drogi między mną i Caroline, ale że lichej postury, łatwiej przeciskał się przez gęsty tłum. Zobaczyłem Caroline, nieświadomą nadciągającego niebezpieczeństwa – i to niebezpieczeństwa, które sam, nie wiedząc o tym, na nią sprowadziłem. Zaraz potem ujrzałem trzech mężczyzn, którzy także szli w jej kierunku. Trzech mężczyzn, w których rozpoznałem: Matthew Hague’a, jego chudego pisarza i ochroniarza Wilsona. Wzdrygnąłem się w duchu. Jeszcze raz, kiedy dostrzegłem, że Wilson przeskakuje spojrzeniem od Caroline do Alberta i z powrotem. Dobry był, od razu rzucało się to w oczy. W jednej chwili zrozumiał, co się za chwilę wydarzy. Stanąłem. Przez moment byłem zupełnie skołowany. Nie miałem pojęcia, co robić. – Ej! – krzyknął Wilson. Jego szorstki głos przebił się przez portowy gwar nieustannych rozmów, pokrzykiwań i nawoływań. – Ej, ty tam! – powtórzył i rzucił się do przodu. Ale Albert był już przy Caroline; jednym, niewiarygodnie szybkim i płynnym ruchem jego ręka wystrzeliła do przodu, tasiemka sakiewki Caroline została przecięta, a sam jedwabny woreczek spadł prosto w jego nadstawioną dłoń. Caroline nie zauważyła kradzieży, ale nie mogła nie dostrzec zwalistej sylwetki Wilsona pędzącej w jej stronę. Krzyknęła zaskoczona, on jednak wyminął ją w skoku i złapał Alberta za ramiona. – Ten mały złodziejaszek ma coś, co należy do panienki – ryknął Wilson, potrząsając złodziejem tak, że jedwabny mieszek upadł na bruk. Caroline popatrzyła na sakiewkę i na Alberta. – Czy to prawda? – spytała, choć dowód miała przed oczami; leżał właśnie w małym kopczyku końskiego łajna. – Podnieś to, podnieś – rozkazał Hague swojemu chudemu towarzyszowi. Właśnie przybiegli; zachowywał się, jakby to on sam pojmał chłopaka z nożem, a nie jego dwumetrowy ochroniarz. – Daj temu ulicznikowi nauczkę, Wilson. Hague pomachał ręką, jakby komuś obok przydarzyły się szczególnie smrodliwe wiatry. – Z przyjemnością, proszę pana. Wciąż dzieliło mnie od nich kilka kroków. Albert był mocno trzymany, ale odwrócił przerażone spojrzenie od Wilsona na mnie i kiedy nasze oczy się

spotkały, zobaczyłem w nich błaganie. Zgrzytnąłem zębami. Mały bękart, zrujnował wszystkie moje plany, a teraz chciał, żebym mu pomógł. Co za bezczelność. Ale wtedy właśnie Wilson, trzymający Alberta jedną ręką za kark, rąbnął go pięścią w żołądek. To mi wystarczyło. To samo poczucie niesprawiedliwości, które dopadło mnie w gospodzie, teraz znów się obudziło. W jednej chwili ruszyłem przez tłum na pomoc. – Ej! – krzyknąłem. Wilson obejrzał się na mnie, a choć był szkaradny i większy ode mnie, przed chwilą widziałem, jak uderzył dziecko i krew we mnie zawrzała. Dżentelmen tak nie walczy, ale z doświadczenia, zarówno bijącego, jak i bitego, wiedziałem, że nie ma szybszego i pewniejszego sposobu, by kogoś powalić, więc tak właśnie zrobiłem. Wyprowadziłem cios kolanem. Kolanem w jego jaja, ściśle rzecz biorąc. Tak szybko i mocno, że wielki, rozwścieczony zabijaka w jednej chwili gotów na odparcie mojego ataku, w następnej zmienił się w skamlący na ziemi wrak, ściskający krocze. Nie bacząc na wrzaski oburzenia Matthew Hague’a, złapałem Alberta. – Przeproś panią – rozkazałem, grożąc mu palcem przed nosem. – Przepraszam, panienko – powiedział Albert potulnie. – A teraz zmykaj – powiedziałem i pchnąłem go w kierunku portu. Nie trzeba było go namawiać, zniknął w jednej chwili, co wywołało kolejne protesty Matthew Hague’a. Dziękowałem Bogu, że przynajmniej Alberta już nie ma i nie może mnie wydać. Uratowałem go przed gorszym laniem, ale moje zwycięstwo było krótkotrwałe i nie zdążyłem się nim nacieszyć. Wilson podniósł się już na nogi i chociaż jaja musiały go boleć jak diabli, czuł zapewne tylko wściekłość. Był szybki; zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, złapał mnie i mocno ścisnął. Próbowałem się wyrwać, opuściłem bark i uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, ale nie miałem miejsca na porządny zamach i zablokował mnie ciałem. Stęknął z zadowolenia i z wysiłku, wlokąc mnie przez port. Ludzie rozbiegali się przed nim. W uczciwej walce miałbym jakąś szansę, ale Wilson wykorzystał swoją siłę i wzmożoną w przypływie wściekłości szybkość i chwilę później przebierałem już nogami w powietrzu, lecąc z nabrzeża. Cóż, zawsze marzyłem o przygodach na morzu. Z dźwięczącym w uszach śmiechem podpłynąłem do najbliższej sznurowej drabinki i zacząłem piąć się w górę. Caroline, Rose, Hague i jego dwaj ludzie już zniknęli. Zobaczyłem,