Clive Cussler ip Ruossell Blake
Sam i Remi Fargo Tom 7
Klątwa Salomona
Tytuł oryginału: The Solomon Curse
Przekład: Jacek Złotnicki
PROLOG
Guadalcanal, Wyspy Salomona
tydzień temu
Aldo przedzierał się przez chaszcze porastające dżunglę. Dyszał chrapliwie,
rozgarniając pnącza, które tarasowały mu drogę. Oczy zalewał mu pot, ale
wciąż wypatrywał choćby śladu ścieżki. Gałęzie kaleczyły mu skórę i
pozostawiały krwawe zadrapania, ale nie zważał na ból. Stawką było jego
życie, więc parł przed siebie, nasłuchując odgłosów pościgu.
Zatrzymał się nad strumieniem wijącym się w gęstwinie. Pomarszczona
powierzchnia wody skrzyła się pomarańczową, księżycową poświatą.
Zawahał się, czy przejść na drugi brzeg i zagłębić się w dżunglę, czy raczej
pójść z biegiem strumienia do morza.
I wtedy to usłyszał. Psy. Były blisko. Za blisko.
Musiał ruszać dalej. Jeśli go dopadną, będzie po nim.
Zdecydował się iść w dół korytem strumienia. Po kilku krokach ostry kamień
rozciął mu bosą stopę. Mimo bólu szedł dalej, od czasu do czasu wychodził
na brzeg i zaraz wracał do wody, żeby zmylić psy.
Kierował się jedynie instynktem przetrwania. Miał dopiero siedemnaście lat,
ale wiedział, że nie przeżyje tej nocy, jeśli go dogonią.
Sił dodawała mu świadomość, że umrze, jeśli ich nie zgubi. Trzeciej opcji nie
było.
Przyspieszył kroku, gdy nagle usłyszał tuż za sobą trzask łamanych gałęzi.
Nie zważając na nic, rzucił się naprzód. Za wszelką cenę musiał oderwać się
od prześladowców, żeby zyskać choć minimalną szansę przeżycia.
Aldo był rodowitym Guadalcanalczykiem, ale podobnie jak inni mieszkańcy
wyspy, nigdy nie zapuszczał się w ten jej rejon. Nie znał więc żadnych
skrótów, które mogłyby dać mu jakąkolwiek przewagę nad pościgiem.
Dysponował jedynie podsycaną panicznym lękiem wolą przetrwania i
desperacją osaczonego zwierzęcia.
Słyszał ich, wciąż deptali mu po piętach.
Co sprawiło, że znalazł się w tym koszmarze? Choć wydawało się to
niemożliwe, właśnie walczył o życie, uciekając przez dżunglę w środku nocy.
Dostrzegł po prawej bambusowy gąszcz i przez głowę przemknęło mu, aby
się w nim ukryć. Przemawiało za tym zmęczenie, rosnące niemal z każdym
rzężącym oddechem.
Czuł bolesne kłucie w boku, jakby ktoś dźgał go nożem pod żebra. Starał się
o tym nie myśleć. Musiał iść dalej.
Ale dokąd? Nawet gdyby udało mu się umknąć przed pościgiem, gdzie
znajdzie bezpieczną kryjówkę? Guadalcanal to mała wyspa. Mógł co prawda
wrócić do domu, w nadziei, że to wszystko było tylko złym snem. Tylko że
oni przyjdą po niego, zanim zdoła komukolwiek o tym opowiedzieć, a wtedy
zniknie bez śladu.
Tak jak inni.
Rozległ się grzmot pioruna. Niebiosa chlusnęły strugami ciepłego deszczu.
Aldo uśmiechnął się, wznosząc w górę dziękczynne spojrzenie. Dzięki
oberwaniu chmury psy mogły zgubić jego ślad.
Przez niebo przemknął zygzak błyskawicy i na mgnienie oka rozproszył
mrok. Po lewej zdołał dostrzec niewyraźną ścieżkę, wydeptaną w zielonym
gąszczu przez zwierzynę. Podjął błyskawiczną decyzję. Ślizgając się po
grząskim i śliskim od ulewy gruncie, wspiął się na brzeg i ruszył nikłym
szlakiem wzdłuż strumienia. Teraz wyraźnie słyszał tropiące go psy. Nie było
sensu się kryć, bo już zwietrzyły jego bliskość.
Wszelka nadzieja na zgubienie pościgu rozwiała się wraz z odgłosem
drapiących ziemię pazurów i dudniących kroków. Aldo zmusił się do
przyspieszenia, teraz już biegł całkiem na ślepo, jego pokaleczone stopy
krwawiły.
Nagle pośliznął się na kobiercu z mokrych liści, przeturlał się i
wylądowawszy na plecach, zaczął zjeżdżać w dół do parowu, nad którym
biegła ścieżka. Po chwili poczuł silne uderzenie i znieruchomiał oszołomiony
bólem. Z całym impetem wpadł na pień drzewa. Dotknął ręką głowy, a kiedy
ją cofnął, jego palce były śliskie od krwi. Łapczywie, jak tonący, chwytał
powietrze, próbując odzyskać orientację i powtrzymać kołowrót wirujący pod
czaszką.
Przemógł słabość i podniósł się z ziemi. Lewe ramię i żebra pulsowały
nieznośnym bólem. Pewnie połamał sobie kości. Na szczęście nie te, których
potrzebował do chodzenia, ale przy każdym kroku odczuwał katusze, więc
teraz, w trudnym terenie, mógł się zaledwie wlec. Rozejrzał się w niemal
całkowitych ciemnościach. Na skutek upadku mącił mu się wzrok, ale zdołał
dostrzec obiecującą przerwę w zaroślach. Przeszedł przez nią i znalazł się na
kolejnej ścieżce.
Aldo osiągnął już granice wytrzymałości. Każde uderzenie serca
rozbrzmiewało mu w uszach nieznośnym łomotem, za każdy oddech płacił
potwornym bólem połamanych żeber. Mimo to dowlókł się do krawędzi lasu.
Odgłosy pościgu stopniowo zanikały, aż całkiem ucichły, dlatego po raz
pierwszy od wyrwania się na wolność odważył się pomyśleć z nadzieją, że
być może mu się uda.
W tym momencie zawadził stopą o gałąź i się przewrócił. Głośny okrzyk
wyrwał mu się z piersi, gdy w skręconej kostce coś odrażająco chrupnęło.
Łzy bezsilnej wściekłości napłynęły mu do oczu, a potem świat się skurczył,
a Aldo stracił przytomność.
Ocknął się po kilku minutach, otworzył oczy i ujrzał tuż przed sobą
wyszczerzony psi pysk. Serce niemal stanęło mu w piersi, kiedy jak przez
mgłę dobiegł znienawidzony głos prześladowcy i zabrzmiały ostatnie słowa,
jakie miał usłyszeć w życiu.
– Przecież to wyspa, nie wiesz, że stąd nie da się uciec?
Zanim zdołał skoordynować pracę mózgu z ruchem warg, aby zaprotestować
lub błagać o litość, ciężki but z impetem wyrżnął go w skroń. Miliony gwiazd
rozbłysły mu w głowie nieznośnym bólem. Próbował uchylić się, osłonić, ale
ręce i nogi miał jak z ołowiu.
Aldo pomyślał z rozpaczą, że to jakieś potworne nieporozumienie, że ktoś się
pomylił, ale wtedy otrzymał drugiego kopniaka. Tym razem rozległ się trzask
pękających kręgów szyjnych. Ostatnim, co poczuł Aldo, były krople ciepłego
deszczu rozpryskujące się na jego twarzy, a potem w ciszy przeniósł się do
innego świata.
1.
Guadalcanal, Wyspy Salomona
1170 rok
W blasku jutrzenki, iskrzącym się na gładkiej tafli oceanu, maszerująca przez
dżunglę grupa wyspiarzy zmierzała ku wybrzeżu. Głosy wędrowców cichły
w miarę zbliżania się do celu wędrówki. Było nim nowe miasto, wzniesione,
jak wieść niesie, wprost na powierzchni morza.
Na czele grupy szedł główny szaman, mimo wszechobecnego upału odziany
w kolorową szatę. Jego twarz o barwie suszonego mięsa pokrywał perlisty
pot. Jako jeden z nielicznych, którzy już odbyli pielgrzymkę do ledwie
ukończonego pałacu na zachodnim krańcu Guadalcanalu, prowadził teraz w
to miejsce swoją trzódkę. Z satysfakcją obejrzał się na resztę orszaku - zebrał
najważniejszych ludzi w królestwie, także przybyszów z okolicznych wysp, a
teraz wiódł ich na uroczystość i wielkie świętowanie, które miało potrwać do
końca tygodnia.
Strzępki blasku przesączające się przez baldachim tropikalnych drzew
oświetlały grupę, która podążała wydeptaną przez zwierzynę słabo widoczną
ścieżką, obramowaną z obu stron gąszczem dżungli. Wyspa wciąż
pozostawała nieujarzmiona, dlatego większość plemion z Guadalcanalu
zamieszkiwała jedynie nadbrzeżny pas, szeroki na kilkaset metrów, i nie
zapuszczała się w głąb lądu. Tam roiło się od drapieżców, zarówno
prawdziwych, jak i będących wytworem ludzkiej wyobraźni. Opowiadano
legendy o olbrzymach, przerażających istotach wysokich na dwóch chłopa,
które krążyły po całej wyspie, wykorzystując ciąg podziemnych jaskiń, i
zaspokajały głód ludzkiej krwi polowaniem na nieostrożnych i nieuważnych.
Zresztą nie było sensu stawiać czoło nieznanemu wewnątrz wyspy, skoro
miało się niemal na każde zawołanie obfitość darów morza na wybrzeżu.
Szaman zatrzymał się na szczycie wzniesienia. Oto zatoka odkrywała przed
nimi swe niezrównane cuda - budowle wznoszące się pośród fal w miejscach,
gdzie jeszcze niedawno była tylko woda. Wskazał ów niezwykły widok
swoją laską, bogato zdobioną rzeźbionymi wizerunkami bóstw, mrucząc przy
tym imię władcy modlitewnym tonem. Istotnie, mogło się wydawać, że król
zstąpił z niebios, tak był odmienny od zwykłych ludzi i już za życia stał się
legendą.
To ostatnie, największe osiągnięcie króla Loca przyćmiło jego wszystkie
dotychczasowe dokonania. Wizja stworzenia szeregu sztucznych wysepek
została zrealizowana w stosunkowo płytkiej zatoce w kształcie półksiężyca, a
wykorzystano do tego lokalne zasoby kamienia. Po uroczystości budowle
miały stać się królewską rezydencją.
Szamani wyspiarskich plemion uznali kompleks pałacowy za miejsce święte,
będące dowodem boskiego pochodzenia królewskiej władzy Loca.
Budowniczowie potrzebowali dziesięciu lat, by dzieło doprowadzić do
końca. Tysiące ludzi pracowało w kamieniołomach i przy transporcie urobku
na wybrzeże. W efekcie powstało coś, czego świat jeszcze nie widział, a król
zapewnił swych doradców, że sfinalizowanie projektu oznacza początek
nowej ery.
Nikt nie śmiał wątpić w jego słowa. Loc okazał się władcą, który
przekształcił swoje państwo ze skromnej społeczności trudniącej się handlem
w zasobne królestwo, prawdziwe imperium pełne nieprzeliczonych bogactw,
o których krążyły legendy wśród poddanych. Postawił na rozwój
prymitywnego górnictwa, skoncentrowanego na wydobywaniu drogich
kamieni i złota, co odmieniło losy wyspy. Będąca niegdyś jednym z wielu
przystanków na zwykłym szlaku handlowym, stała się enklawą dostatku, a
wieści o niej docierały do najodleglejszych lądów.
Z biegiem lat wyspiarze nauczyli się doceniać wartość swego dziedzictwa.
Kupcy z innych wysp, a nawet z dalekiej Japonii przybywali, by wymienić
swoje towary na skarby zgromadzone przez miejscowych. Najwyżej cenili
sobie złoto, dlatego niektóre plemiona nastawiły się niemal wyłącznie na
wydobywanie tego wartościowego metalu. Ludzie żyli we względnym
dobrobycie, ciesząc się poparciem łaskawego władcy, a zarazem pozostając
pod jego czujną kontrolą.
Szaman i jego wierni ruszyli naprzód i wkrótce zatrzymali się na polance na
szczycie wzgórza. Orszak otoczył swego przewodnika przy wtórze
pomruków zachwytu i niedowierzania. Krępy naczelnik sporej wyspy leżącej
na południu stanął obok szamana i wskazał platformę na jednej z wysepek, na
którą wyległa grupka postaci, opuszczających okazałą kamienną świątynię.
– Czy to jest Loc? - spytał, wskazując wzrokiem najwyższego mężczyznę,
którego szata mieniła się w słońcu od złoceń i klejnotów.
– Tak, to on - odpowiedział czarownik.
– Wspaniała świątynia - stwierdził naczelnik. - Symbolizuje początek
tysiącletniej ery naszego wywyższenia, zgodnie z przepowiednią.
Powszechnie uważano, że panowanie Loca rozpoczynało złoty okres w
dziejach wysp. W ostatnich dwudziestu pokoleniach wyspiarzy krążyła
przepowiednia, że królestwo miało się stać poważanym przez wszystkich
ośrodkiem władzy w regionie. Przekazywane z ust do ust tradycyjne
opowieści wieściły wielkie cuda, które miały towarzyszyć pojawieniu się
„wybrańca”, będącego ziemskim ucieleśnieniem boskiej władzy. Wierzono,
że jest nim Loc, którego pozycję umacniały zgromadzone przezeń ogromne
bogactwa, jakby sama ziemia potwierdzała jego dominację, oferując swe
skarby nowemu przywódcy.
Naczelnik pokiwał głową. Trudno zaprzeczyć, że Loc nie mógł być zwykłym
śmiertelnikiem. Świadczyły o tym jego dokonania, odkąd zasiadł na tronie.
Wszelkie wątpliwości rozwiewał widok roztaczający się przed ich oczami. Po
powrocie na rodzimą wyspę naczelnik zamierzał podzielić się ze swym
ludem wspaniałą nowiną.
Nagle ptaki z łopotem skrzydeł zerwały się do lotu, ich głośne krzyki, odbite
echem przez dżunglę, zmąciły spokój i ciszę poranka. Szaman z wyrazem
zaskoczenia na twarzy objął wzrokiem zebranych i wtedy świat zadrżał w
posadach. Wstrząsom towarzyszył głuchy ryk. Strach chwycił go za gardło,
bo wibracje przybierały na sile, a potem ziemia zaczęła się przechylać jak
pokład statku podczas sztormu. Musiał chwycić się gałęzi, aby utrzymać się
na nogach.
Jakiś człowiek wrzasnął, gdy grunt rozstąpił się mu tuż pod nogami.
Wchłonęła go buchająca parą rozpadlina. Jego towarzysze pierzchli na boki,
a w skorupie ziemskiej pojawiły się nowe pęknięcia. Kiedy ziemia
przechyliła się jeszcze bardziej, szaman padł na kolana i zaczął się modlić.
Jego wzrok powędrował w kierunku nowego miasta i słowa zamarły mu na
ustach.
Świątynia i cała wysepka, na której przed chwilą znajdował się Loc, zniknęły
bez śladu. Woda odpłynęła od brzegu, jakby morze chciało wessać dzieło
zuchwałego króla, wzniesione na przekór prawom natury. Efekt
dziesięcioletnich prac w mgnieniu oka został zaprzepaszczony, a wraz z
nasilaniem się wstrząsów całe dno zatoki zapadło się w głąb ziemi.
Zdjęty grozą szaman patrzył szeroko otwartymi oczami na wody oceanu,
które wracały, by wypełnić otchłań, w jaką zamieniła się płytka zatoka. I
wtedy nagle koszmar skończył się, równie szybko, jak się zaczął. Wyspa
przestała się trząść. Żywioły ucichły, słychać było tylko syk pary
wydobywającej się z rozpadlin oraz jęki rannych i przerażonych ludzi. Ci,
którzy ocaleli, nie podnosili się z kolan i wpatrywali się w szamana w niemej
prośbie o pomoc. A on obrzucił morze spanikowanym wzrokiem i zerwał się
na równe nogi.
– Uciekajcie! Musicie wspiąć się jak najwyżej. Już! Natychmiast! - krzyknął,
ruszając ścieżką pod górę tak szybko, na ile pozwalały mu drżące nogi.
Przypomniały mu się opowieści o ogromnych falach, które pojawiały się w
zamierzchłej przeszłości, kiedy bogowie toczyli między sobą bój o dominację
nad światem. Jakaś pierwotna struktura jego mózgu próbowała mu
zakomunikować, że ocean powróci, zaleje zagłębienie powstałe w zatoce, a
potem rozpęta się piekło.
Zdezorientowani ludzie rzucili się do ucieczki, ale tylko nielicznym udało się
dotrzeć na bezpieczną wysokość. Tsunami uderzyło w wyspę ponad
trzydziestometrową ścianą wody. Niszczycielski żywioł przelał się przez
nieustępliwe nadbrzeżne skały i wdarł się niemal na kilometr w głąb lądu,
ścierając z powierzchni ziemi to, co stało mu na drodze, jakby sam bóg
morza zagarnął wszystko jednym ruchem mocarnego ramienia.
Po zmroku szaman zgromadził garstkę ocalałych przy ognisku, rozpalonym
w sporej odległości od brzegu, bo ocean nagle utracił w ich oczach rolę
łaskawego żywiciela.
– Oto koniec świata, jaki znamy - oznajmił szaman z głębokim
przekonaniem. - Nasz władca sprowadził na nas gniew bogów-olbrzymów.
Nie da się inaczej wyjaśnić tego, co nas spotkało. Klątwa, którą zostaliśmy
dotknięci, jest karą za butę i zuchwałość. Jedyne, co nam pozostaje, to
błagalne modły o wybaczenie i powrót do życia w pokorze.
Ludzie pokiwali głowami. Ich król popełnił niewybaczalny grzech pychy,
stawiając się na równi z bogami, a ci nie mogli puścić tego płazem. Żaden
ślad nie pozostał po jego świątyniach i pałacu, a on sam został unicestwiony
wraz z nimi, jakby nigdy nie istniał.
Przez pewien czas ocaleni z zagłady gromadzili się i rozprawiali
przyciszonymi głosami o dniu, w którym została wymierzona surowa boska
sprawiedliwość. Szamani zwołali spotkanie na szczycie i po trzydniowych
obradach opuścili święty gaj, aby głosić wyspiarzom nowy porządek rzeczy.
Nie wolno było wspominać imienia bluźnierczego władcy, a wszelkie
wspomnienia o jego królestwie, świątyniach które stawiał na swoją własną
cześć, miały zostać usunięte ze zbiorowej pamięci. Tylko w pozbyciu się
jakichkolwiek śladów jego istnienia z tradycji ludu wyspy pokładano
nadzieję, że bogowie-olbrzymi dadzą się przebłagać i wybaczą grzechy
popełnione przez jej mieszkańców.
Ci, którzy przeżyli zagładę, uznali za przeklęty skrawek wybrzeża, przy
którym niegdyś stało cudowne miasto. Po latach rzeczywista przyczyna tego
stanu rzeczy została zapomniana, podobnie jak znikły w mrokach niepamięci
wydarzenia, które zakończyły okres prosperity w dziejach wyspy. Z czasem
na terenach nad spokojnymi wodami zatoki powstał azyl dla chorych i
umierających, miejsce cierpienia, otoczone aurą nieszczęścia, które niemal
zupełnie zatarło się w ludzkiej pamięci.
Czasem tylko dało się słyszeć imię króla, wypowiadane stłumionym głosem
jak przekleństwo, ale poza tymi nielicznymi przypadkami jego tysiącletnie
dziedzictwo popadło w zapomnienie. Po kilku pokoleniach imię Loca
przewijało się jedynie w zakazanych opowieściach, przekazywanych sobie
szeptem przez wichrzycieli. Z każdą nową generacją legenda o jego boskim
pałacu i nieprzeliczonych skarbach coraz bardziej zacierała się w pamięci, aż
wreszcie stała się zaledwie jednym z elementów lokalnego kolorytu,
ignorowanym przez młodych. Oni nie mieli zamiaru ani czasu wysłuchiwać
przerażających historii z zamierzchłej przeszłości.
2.
Morze Salomona
8 lutego 1943
Japoński niszczyciel „Konami” płynął w sztormie na południowy wschód od
Wyspy Bougainville’a pośród bryzgów białej piany, zrywanych przez silne
podmuchy wiatru ze szczytów potężnych grzywaczy. Okręt szarpał się na
wysokiej fali, płynąc z wygaszonymi światłami w nikłej poświacie
przedświtu. Turbiny jęczały z wysiłku, kiedy załamujące się
piętnastometrowe góry czarnej wody waliły się bezustannie na dziób.
Sytuacja na pokładzie z każdą chwilą ulegała pogorszeniu. Miotany falami
kadłub przechylał się niebezpiecznie. Obrany kurs prowadził okręt z dala od
spokojnych wód na zachodzie, którymi płynął zespół jednostek japońskiej
floty, ewakuujących ostatnich obrońców Guadalcanalu.
Niszczyciele typu Yugumo, o wydłużonej, smukłej sylwetce, mogły rozwijać
maksymalnie ponad trzydzieści pięć węzłów, ale „Konami” wlókł się tej
nocy zaledwie z jedną trzecią tej prędkości. Na więcej nie pozwalały
ekstremalne warunki pogodowe, mimo jednostajnego łoskotu potężnych
maszyn głęboko pod pokładem.
Nagłe uderzenia szkwału sprawiały, że zmaltretowani i wychudzeni żołnierze
z trudem utrzymywali w żołądkach wydzielane im skrupulatnie skromne
racje ryżu. Napięcie malowało się nawet na twarzach doświadczonych
marynarzy. Jeden z nich chodził między kojami i wydawał żołnierzom wodę,
starając się zapewnić im choćby minimum wygód podczas podróży.
Większość odzianych w strzępy mundurów ludzi znajdowała się na granicy
śmiertelnego wygłodzenia.
Trwający niewzruszenie na pomoście komandor Hashimoto przyglądał się
wysiłkom sternika, próbującego złagodzić wściekłe podrygi okrętu.
Wzburzone morze biło w kadłub falami nadbiegającymi z różnych stron, bez
żadnej regularności. Dalsze utrzymanie kierunku pośród tego chaosu
wydawało się niepodobieństwem. Przez krótką chwilę komandor rozważał
odejście na spokojniejsze wody, ale zdecydował się utrzymać kurs północny,
prowadzący prosto ku macierzystym wyspom Japonii. Otrzymane rozkazy
nie przewidywały omijania jakichkolwiek przeszkód, bez względu na ich
przyczynę.
Płynący pod osłoną nocy niszczyciel wykonywał ściśle tajne zadanie,
wykorzystując zamieszanie spowodowane ostateczną ewakuacją wojsk
japońskich z wyspy. Naczelne dowództwo widać uznało, że oficer, którego
zabrali na pokład, jest zbyt ważny, aby ryzykować jego ewakuację wraz z
głównymi siłami, dlatego wraz ze swoim elitarnym sztabem został w
największej tajemnicy zaokrętowany na „Konami”. Niszczyciel od razu
zboczył na wschód, podczas gdy reszta jednostek trzymała się
zwyczajowego, obstawionego przez wrogów szlaku zachodniego,
prowadzącego z Guadalcanalu na Wyspę Bougainville’a.
Hashimoto nie miał pojęcia, na czym polegała wyjątkowość tego oficera
regularnej armii, że odkomenderowano niszczyciel specjalnie do jego
transportu. Zresztą nie obchodziło go to. Zdążył już przywyknąć do
wykonywania rozkazów, nierzadko sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem.
Zakres obowiązków dowódcy japońskiego niszczyciela nie obejmował
dociekania zamiarów przełożonych. Gdyby Tokio kazało mu doprowadzić
okręt wraz załogą do piekła i z powrotem, jedyne, o co by zapytał, to termin
wyjścia w morze.
Ogromna fala wyrosła znikąd tuż przy lewej burcie i uderzyła w okręt z taką
siłą, że cały kadłub zadygotał, niemal zbijając komandora z nóg. Hashimoto
przytrzymał się konsoli, by nie stracić równowagi. Sternik zerknął na niego,
zaniepokojony. Na twarzy dowódcy malowało się wzburzenie dorównujące
stanowi morza. Właśnie bił się z myślami przed wydaniem niechcianej
komendy. W końcu westchnął i odchrząknął, widząc zbliżającą się kolejną
górę wodną monstrualnych rozmiarów.
– Zredukować prędkość do dziesięciu węzłów - burknął, a bruzdy na jego
twarzy pogłębiały się z każdym wypowiadanym słowem.
– Tak jest, panie komandorze - sternik potwierdził przyjęcie rozkazu.
Obaj patrzyli, jak wielki wał wodny wyłania się z mroku nocy i spada na
dziób, zakrywa go całkowicie, a potem przelewa się przez całą długość
kadłuba. Okręt położył się niebezpiecznie głęboko na lewą burtę, ale szybko
wyprostował się i kontynuował bój z rozszalałym żywiołem.
Komandorowi Hashimoto nieobce były wzburzone wody. Od podniesienia
bandery, prawie rok temu, zdarzało mu się wyciągać okręt z największych
opresji, podczas których ocean rzucał przeciwko niemu wszystko, co
najgorsze. Pokonał dwa tajfuny, bywał w poważnych opałach i jak dotąd
zawsze wychodził z nich obronną ręką. Jednak prowadzenie okrętu w tym
zwariowanym sztormie zaczynało przekraczać granice jego możliwości, z
czego doskonale zdawał sobie sprawę.
Wiedział, że wraz z nadejściem poranka zacznie czyhać na nich jeszcze
większe niebezpieczeństwo - amerykańskie samoloty torpedowe, operujące z
lotniskowców. Zwykle mrok był przyjacielem, zapewniającym osłonę, za to
dzień groził niespodziewanym atakiem i nagłym przerwaniem pasma
sukcesów, jakim charakteryzowała się jego krótka wojenna kariera.
Hashimoto pogodził się z tym, że kiedyś przyjdzie jego kolej, ale przecież
chyba nie dzisiaj i nie za sprawą byle jakiej wichury i kilku większych fal.
Czyżby zakończenie japońskiej okupacji Guadalcanalu oznaczało, że wojna
była przegrana? Jeśli tak, to wypełni swoją powinność do końca i zginie
bohaterską śmiercią, jak przystało na dowódcę i potomka znamienitego rodu,
podążając ścieżką przetartą przez wielu towarzyszy broni w zgodzie z
chwalebną tradycją samurajów.
Na pomoście pojawił się oficer, którego zabrali z wyspy. Miał zapadniętą,
wymizerowaną twarz, ale jego postawa wyrażała niezłomność ducha.
Pozdrowił komandora zdawkowym skinieniem głowy i wpatrzył się w
spienioną kipiel za przednimi szybami.
– Czyżbyśmy zwolnili? - spytał chrapliwym, stłumionym głosem.
– Tak. W tych warunkach lepiej zachować ostrożność, zamiast pędzić na
złamanie karku.
Oficer burknął coś z dezaprobatą i popatrzył na lśniące wskaźniki
instrumentów.
– Widać coś na radarze?
Hashimoto pokręcił głową i pochylił się do przodu, aby przygotować się na
spotkanie z kolejną wielką falą, która wściekle uderzyła w dziób okrętu.
Korzystając z chwili, zerknął na twarz rozmówcy, ale nie wyczytał z niej
niczego, poza determinacją i zmęczeniem, choć prawdę mówiąc, dostrzegł
jeszcze coś, co kryło się w głębi oczu mężczyzny. Jakiś nieprzenikniony
mrok, który przyprawił komandora o dreszcz trwogi, objaw niezwykły u
zaprawionego w boju weterana. Nagle przypomniał sobie, że widział już te
same oczy w dzieciństwie, na klasycznej ilustracji, przedstawiającej demona
oni. Szybko otrząsnął się z tej natrętnej myśli. Przecież nie miał już siedmiu
lat, a odkąd wyruszył na wojnę, zdarzało mu się widywać prawdziwe
demony, bez sięgania do mitycznej przeszłości.
Właśnie zamierzał zadać oficerowi pytanie, co jeszcze mógłby dla niego
zrobić, gdy okręt zadrżał silnie, jakby otarł się o dno, a na pomoście rozległy
się dzwonki i klaksony wszelkich możliwych alarmów i krzyki członków
załogi.
– Co się dzieje? - spytał oficer zniecierpliwionym głosem.
– Nie wiem - odrzekł komandor, nie chcąc wypowiadać głośno swych
najgorszych przypuszczeń.
– Uderzyliśmy w coś?
Hashimoto zawahał się.
– To raczej mało prawdopodobne. Mamy pod kilem trzy kilometry wody.
Przerwał, aby odebrać meldunek od młodszego oficera o pobladłej,
nachmurzonej twarzy. Podziękował mu krótkim skinieniem głowy, wydał
lakoniczny rozkaz, po czym znów zwrócił się do wojskowego.
– Niestety, musimy przygotować się na najgorsze. Proszę zejść na pokład i
zastosować się do wydawanych tam instrukcji alarmowych.
– Żartuje pan?
– Niestety nie - westchnął Hashimoto. - Doszło do rozszczelnienia kadłuba w
miejscu naprawy ostatnich uszkodzeń. Zrobimy wszystko, by utrzymać się na
powierzchni, ale wydajność pomp może okazać się niewystarczająca. W
takim przypadku będziemy zmuszeni do opuszczenia okrętu.
Twarz oficera armii stała się biała jak papier.
– Mamy zejść do tego? - spytał, patrząc przez szybę na rozszalałe morze.
– Wkrótce wszystko się wyjaśni. Miejmy nadzieję, że zdołamy opanować
sytuację - odrzekł komandor, po czym odwrócił wzrok od rozmówcy. - A
teraz proszę mi wybaczyć. Muszę wracać do swoich obowiązków.
Wojskowy kiwnął ponuro głową i ruszył w kierunku zejściówki. Ledwie
utrzymał się na nogach, kiedy ogromna fala uderzyła w lewą burtę w okolicy
dziobu, powodując groźny przechył okrętu.
Dowódca, dla zachowania pozorów, wydawał swoim ludziom kolejne
rozkazy, a sternik za wszelką cenę starał się nie dopuścić do położenia się
okrętu na burtę, ale już wkrótce stało się jasne, że nierówna walka z
nieokiełznanym żywiołem została przegrana. Fale czarnej wody
kontynuowały swą bezlitosną szarżę. Zamigotały i zgasły ostatnie światła na
pomoście. Zgrabny kadłub stał się już tylko kupą ciężkiej stali, która za
chwilę miała pójść na dno jak kamień. Komandor Hashimoto powędrował
myślą do swojej żony Yuki oraz zaledwie rocznego synka, z którym zdołał
spędzić tylko kilka chwil przed wyruszeniem w ten rejs i którego już nigdy
nie zobaczy.
Jednak nawet ta bolesna wizja nie doskwierała mu tak mocno, jak dojmujące
poczucie wstydu, że nie zdołał wykonać powierzonego mu zadania, dlatego
pozostał do końca na stanowisku dowodzenia. Wolał umrzeć z honorem i
pójść na dno wraz ze swoim okrętem, niż tchórzliwie walczyć o życie.
Trzy godziny później sztorm przesunął się dalej na północ, a morze zaczęło
się wygładzać. Studwudziestometrowy okręt zapadł się w głębiny, nie
pozostawiając po sobie niemal żadnego śladu. Ponieważ jego zadanie nie
zostało ujęte w jakimkolwiek pisemnym rozkazie i wykonywane było
samotnie, bez żadnych jednostek towarzyszących, zagłada niszczyciela
„Konami” przeszła praktycznie niezauważona, a fakt jego istnienia został
wymazany z oficjalnych rejestrów. Sekret tajemniczego rejsu spoczął na dnie
wraz z okrętem.
Amerykanie uratowali tylko czterech rozbitków. Resztę uśmierciło rozszalałe
morze i stada rekinów. W dowództwie amerykańskiej floty nikt nie zadał
sobie pytania, co robił japoński okręt tak daleko od uczęszczanych szlaków
żeglugowych, a wyciągnięci z wody ludzie zachowali całkowite milczenie.
Dla nich wojna się skończyła, teraz czekała ich jedynie haniebna niewola, a
więc los stokroć gorszy od śmierci.
3.
Guadalcanal, Wyspy Salomona
czasy współczesne
Granatowa powierzchnia morza lśniła w popołudniowym słońcu. Trzy łodzie
z włókna szklanego kołysały się leniwie na linach, którymi zacumowano je
do pni nadbrzeżnych palm. Pod jedną z nich, w cieniu poruszanych lekką
bryzą pierzastych liści, rozłożyli się państwo Fargo. Remi, osłoniwszy
wypielęgnowaną dłonią oczy, obserwowała nurków, wynurzających się obok
czwartej łodzi, zakotwiczonej kilkadziesiąt metrów od plaży.
Sam przeczesał palcami jasnobrązową czuprynę i popatrzył na swą
piękniejszą połowę, na szlachetne rysy nietkniętej makijażem twarzy,
obramowanej długimi, kasztanowymi włosami. Jej skóra, pod wpływem
słonecznej pieszczoty, promieniała blaskiem. Przeniósł wzrok na
wysportowaną sylwetkę żony i wyciągnął do niej rękę. Ujęła jego dłoń z
uśmiechem i westchnęła. Wciąż byli nierozłączni. Niezliczone przygody,
jakie stały się ich udziałem podczas uganiania się po całym świecie w
poszukiwaniu archeologicznych skarbów, silnie scementowały ich związek.
– Och Sam, mogłabym siedzieć w nieskończoność na tej plaży - powiedziała,
przymykając oczy.
– Przyznaję, jest cudownie - zgodził się.
– Gdyby jeszcze mieli tu gdzieś w pobliżu Bloomingdale’a...
– Albo jakiś przyzwoicie zaopatrzony sklep ze sprzętem dla nurków.
– Dla każdego coś miłego. - Remi wysunęła piętę z japonki i zamajtała
klapkiem na czubkach palców stopy.
Nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewać, gdy zgodzili się przylecieć na
Guadalcanal, tym większą przyjemność sprawił im fakt, że trafili do
tropikalnego raju z ciepłym morzem i błękitnym niebem.
Piaszczystą mierzeją szedł w ich kierunku wysoki chudzielec po
pięćdziesiątce, o spieczonej na czerwono twarzy, przyozdobionej
sfatygowanymi okularami w drucianej oprawie, zsuniętymi na czubek
krogulczego nosa. Przy każdym kroku wokół jego znoszonych turystycznych
butów unosiły się białawe obłoczki piaskowego pyłu. Kilku rozciągniętych
na piasku mieszkańców wyspy przyglądało się nurkom, śmiejąc się co chwilę
z jakichś sobie tylko zrozumiałych dowcipów. Sylwetka zbliżającego się
mężczyzny rzucała na plażę długi, rozciągnięty cień. Sam podniósł wzrok na
przybysza i lekki uśmiech rozjaśnił jego surową, przystojną twarz.
– Co tam, Leonid? Dowiedziałeś się czegoś więcej? - spytał.
– Wiem tylko tyle, że nie przypomina to niczego, co znajduje się na wyspie -
odrzekł Leonid z lekkim rosyjskim akcentem. - Wygląda na dzieło ludzkich
rąk, ale jak już mówiłem przez telefon, to raczej niemożliwe. Tam jest ze
dwadzieścia pięć metrów głębokości.
– Może znalazłeś Atlantydę? - podsunęła wesoło Remi, kpiąc sobie trochę z
długoletniego przyjaciela Sama. - Co prawda osiem tysięcy kilometrów od
spodziewanego miejsca, jeśli wierzyć legendarnym przekazom, ale to
drobiazg.
Mężczyzna zmarszczył brwi, choć i bez tego wyglądał na wiecznie
niezadowolonego ze wszystkiego i wszystkich. Leonid Wasijew, moskiewski
akademik na trzyletnim urlopie naukowym, był człowiekiem nieszczęśliwym,
mimo że dzięki grantowi otrzymanemu od Fundacji Fargo wyrwał się z objęć
rosyjskiej zimy i ruszył w świat, by oddać się swojej wielkiej pasji -
poszukiwaniu zaginionych cywilizacji.
Kiedy zadzwonił do małżeństwa Fargo z wiadomością, że chyba namierzył
coś ciekawego na morskim dnie koło Wysp Salomona, Sam i Remi bez
wahania polecieli na drugi koniec świata, aby dołączyć do poszukiwań.
Wylądowali dziś rano, ale na miejsce dotarli zbyt późno, aby załatwić sobie
sprzęt do nurkowania. Mogli to zrobić dopiero nazajutrz, na razie więc nie
pozostało im nic innego, jak rozłożyć się na zacisznej plaży, aby zapoznać się
z dostarczonymi przez Leonida podstawowymi informacjami o odkryciu.
Dwa tygodnie temu pewna nauczycielka z Guadalcanalu skontaktowała się ze
swoim byłym wykładowcą mieszkającym w Australii i opowiedziała mu
zadziwiającą historię. Jej mąż i syn, wybrawszy się na ryby z nowo
zakupioną echosondą, zarejestrowali niezwykłe odczyty, dlatego postanowiła
zwrócić się do niego o pomoc w ich interpretacji. Australijczyk,
zaabsorbowany pracą dydaktyczną na uczelni, nie mógł nagle rzucić
wszystkiego, aby się tym zająć, ale polecił jej swojego kolegę, Leonida
Wasijewa, który dysponował zarówno wolnym czasem, jak i budżetem na
prowadzenie badań.
Po kilku rozmowach telefonicznych Rosjanin z dużymi oporami zjawił się na
miejscu, aby osobiście przekonać się, co odkryła nauczycielka. Opisy
kamiennych formacji znalezionych na dnie przez wynajętych nurków
wprawiały go w coraz większe zakłopotanie. Początkowo rybacy sądzili, że
zauważone przez nich anomalie akustyczne spowodował jakiś wrak z czasów
wojny, ale byli w błędzie. Ich echosonda, jedna z pierwszych na wyspie,
zarejestrowała coś, co wymykało się prostym wyjaśnieniom - kamienne
konstrukcje, stworzone najprawdopodobniej przez człowieka, sterczące z
morskiego dna.
Wreszcie Leonid uznał, że trzeba wezwać wsparcie. Nie był nurkiem, lecz
naukowcem, dlatego musiał skorzystać z fachowej pomocy. Ponieważ
Fargowie byli jego dobroczyńcami i przyjaciółmi, nie zastanawiając się
wiele, zwrócił się właśnie do nich. Po rozmowie, przeprowadzonej w trybie
telekonferencji, Sam i Remi zgodzili się do niego dołączyć.
– Twój aparat do zdjęć podwodnych wymaga solidnej regulacji - stwierdził
Sam, oglądając wykonaną dzień wcześniej nieostrą fotografię. - A tak między
nami, mógłbyś się postarać o papier fotograficzny. Przecież to wygląda,
jakby ktoś rozlał wino na gazetę.
– Ciesz się, że znalazłem kolorową drukarkę na tym pustkowiu. Jeśli jeszcze
tego nie zauważyłeś, Guadalcanal to nie La Jolla - odparł cierpko Leonid,
wpatrując się w wydruk, który studiował Sam. - Mniejsza o to. Co o tym
sądzisz?
– To może być cokolwiek. Musimy wstrzymać się z oceną do czasu zejścia
pod wodę. Równie dobrze ten bohomaz mógłby posłużyć za test Rorschacha.
– Czyżbyś dostrzegał w nim zagniewaną twarz swojej matki? - spytała
niewinnie Remi.
Leonid popatrzył na nich badawczo, jak na owady zamknięte w szklanym
słoju.
– Widzę, że osławione poczucie humoru Fargów nie stopniało w tym upale.
Co za ulga.
– Rozchmurz się, Leonid. Przecież tu jest jak w raju, w dodatku wszystko
wskazuje na to, że natrafiliśmy na zagadkę z gatunku przez nas ulubionych.
Prześwietlimy sprawę do samego dna - zapewnił Sam. - Chociaż faktycznie,
na tej ostatniej fotce mamusia wygląda na wkurzoną. Jesteś pewien, że
miejscowi nie zechcą wypożyczyć nam swojego sprzętu? - zmienił temat,
spoglądając na nurków.
Leonid potrząsnął głową.
– Już się dowiadywałem. Przykro mi, ale nic z tego. Mają fioła na punkcie
swoich rzeczy. Po powrocie do miasteczka zamówimy, co trzeba na jutro.
Ze względu na ograniczoną ilość sprzętu na wyspie, w szczycie sezonu
wakacyjnego lokalne firmy organizujące nurkowania dla turystów
rezerwowały ekwipunek z wyprzedzeniem.
– To załatwia sprawę - stwierdził Sam.
– Zobaczę, co nurkowie znaleźli tym razem - powiedział Leonid, ocierając
czoło wierzchem dłoni.
Patrzyli za nim, jak człapie po piaszczystej plaży, niezgrabnie niczym bocian,
odziany w spodnie khaki i tropikalną koszulę z długimi rękawami.
– Co o tym sądzisz? - spytała Remi, przechyliwszy się do Sama.
– Nie mam zielonego pojęcia - pokręcił głową. - Wolę nie snuć
przypuszczeń, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. Muszę jednak
przyznać, że mnie to zaintrygowało.
– Dziwi mnie tylko, że nikt wcześniej nie natrafił na coś, co leży tak blisko
brzegu.
Sam objął wzrokiem zupełnie pustą plażę.
– Wygląda na to, że nie jest to zbyt ruchliwe miejsce.
– Zdaje się, że to już ustaliliśmy przed paroma minutami - pokiwała głową
Remi. Odrzuciła kasztanowe włosy z czoła i Sam zauważył, że zdążyła się
już opalić. Zmierzył wzrokiem jej zgrabną figurę w półleżącej pozie i
przysunął się bliżej.
Przyglądali się Leonidowi, jak pokrzykuje na rozleniwionych tubylców,
którzy wreszcie z ociąganiem ruszyli się i przyciągnęli do plaży jedną z łodzi,
żeby mógł do niej wsiąść. Drobny, żylasty krajowiec w szortach i
ciemnobrązowym T-shircie, rozchlapując wodę, podszedł do łodzi od strony
rufy i wciągnął się do środka przez burtę. Po trzech energicznych
szarpnięciach za linkę rozruchową stary motor z warkotem obudził się do
życia. Odbili od brzegu i skierowali się prosto na łódź z nurkami.
Remi przeniosła wzrok na kilku miejscowych, drzemiących nieopodal w
cieniu nad wodą, i westchnęła.
– Musisz przyznać, że to rozkoszne miejsce. Błękitne niebo, ciepłe morze,
powiewy pasatu... Czy można chcieć czegoś więcej?
– Może zimnego piwa? - podsunął Sam z aluzyjnym uśmiechem.
– I znów daje o sobie znać ten twój jednotorowy tok myślenia.
– No, nie tak całkiem jednotorowy.
Remi roześmiała się.
– Tak czy owak, z jednym i drugim będziemy musieli wstrzymać się do
wieczora - stwierdziła.
Leonid wrócił po kilku minutach. Kiedy gramolił się z łodzi na brzeg,
zauważyli, że bruzdy na jego wiecznie zafrasowanym czole stały się głębsze
niż zwykle. Obrzucił niechętnym spojrzeniem leniuchujących tubylców i
ciężkim krokiem podszedł do Fargów.
– Nurkowie potwierdzili obecność kilku kopców, pokrytych warstwą osadów
i wodorostami. Sądzą, że to jakieś konstrukcje.
– Konstrukcje? - spytała Remi, mrużąc oczy. - Co za konstrukcje?
– Nie ma pewności, ale najprawdopodobniej ruiny budowli.
Sam wpatrzył się w pasmo burzowych chmur na horyzoncie.
– Zagadka goni zagadkę.
– Muszą być bardzo stare - powiedział Leonid, po czym łypnął złowrogo na
łódź. - Przeklęci tubylcy ze swoimi przesądami...
Remi zmarszczyła brwi.
– O co chodzi?
– Mam ciągłe problemy z szefem miejscowych nurków. Przed chwilą
powiedział, że nie będą już schodzić pod wodę w tym miejscu. Podobno jego
pradziadek twierdził, że w zatoce mieszka złe dżudżu, czy jakieś inne
kretyństwo - prychnął Leonid i otarł czoło brudną czerwoną bandaną. - Chce
wycisnąć ze mnie więcej pieniędzy, kombinator. Klątwa starożytnych bogów,
dobre sobie.
– Co mu odpowiedziałeś?
– Że jeśli chce w ogóle zobaczyć jakieś pieniądze, to musi dokończyć
zaplanowane na dzisiaj nurkowania, a potem, w zależności od wyników,
podejmę decyzję, czy zatrudnić go do dalszych prac. Nie dam się naciągnąć.
Już teraz dostaje wygórowaną stawkę. To powinno powstrzymać jego
zapędy.
Sam popatrzył Rosjaninowi w oczy.
– Leonid, serce mi rośnie, kiedy widzę, jak ściśle kontrolujesz wydatki, ale z
tego, co dowiedzieliśmy się od ciebie, to jedyni nurkowie w okolicy, prawda?
Czy masz jakiś zapasowy plan, skoro zamierzasz z nich zrezygnować?
– Ściągnę tu swoich ludzi.
– Z całym koniecznym ekwipunkiem? - spytał sceptycznie Sam.
– Jasne - odparł Leonid, ale w jego wzroku było mniej pewności siebie niż w
słowach.
– Skoro na dnie są faktycznie jakieś ruiny, przydałoby się załatwić statek
badawczy z prawdziwego zdarzenia. Bylibyśmy wtedy samowystarczalni i
moglibyśmy poszerzyć zakres poszukiwań - zasugerowała Remi. - Mamy
jakieś znajomości w tej części świata?
– Nikt nie przychodzi mi do głowy - od rzekl Sam po dłuższym namyśle. - A
ty, Leonid?
Rosjanin pokręcił głową.
– Ale mogę popytać tu i tam.
– Zadzwonimy do Selmy. Ona na pewno kogoś znajdzie.
Remi skinęła głową.
– Szkoda, że w pobliżu nie ma żadnej stacji bazowej, żadnego BTS-a.
Sam uśmiechnął się.
– Żaden problem. Zabrałem ze sobą telefon satelitarny. - Sięgnął do plecaka.
Wyciągnął z niego stary, ale niezawodny aparat Iridium Extreme, włączył
zasilanie i sprawdził godzinę. - Selma powinna być na posterunku.
Leonid przestępował z nogi na nogę, wyraźnie zdenerwowany. Sam,
słuchając świergotliwego sygnału nawiązywania połączenia, poszedł nad
samą wodę, a Leonid wrócił do najbliższej grupki tubylców. Po kilku
sekundach Selma odebrała telefon i jej pełen werwy głos popłynął przez
łącza.
– Selma! Zgadnij, kto dzwoni? - odezwał się Sam.
– Firma windykacyjna?
– Bardzo zabawne. Co słychać w San Diego?
– Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy wyjechaliście dwa dni temu. Pomijając
to, że Zoltan pożarł kolejne pięćdziesiąt kilo zrazowej wołowiny. No i wciąż
kręci się tutaj Lazlo, co doprowadza mnie do szału.
– Wygląda na to, że jesteś urobiona po łokcie. A my dokonaliśmy wstępnej
identyfikacji znaleziska i potrzebujemy statku-bazy do prowadzenia dalszych
badań. Ze wszystkimi bajerami, czyli sonarem, sprzętem nurkowym,
magnetometrem i całą resztą. Dasz radę znaleźć coś odpowiedniego?
– Oczywiście. To tylko kwestia czasu i pieniędzy. Na kiedy i na jak długo?
– Na wczoraj i na czas nieograniczony.
– Czyli standardowy plan urlopowy.
– Preferujemy aktywny wypoczynek.
– Wiem coś o tym. Biorę się do roboty. Sądzę, że zacznę od Australii i
Nowej Zelandii.
Sam pokiwał głową.
– Tak chyba będzie najlepiej. Aha, jeszcze jedno, czy mogłabyś zrobić mały
rekonesans i ściągnąć co się da na temat starożytnych cywilizacji z tego
rejonu?
– Jasne. Wyślę wam mailem wszystko, co uda mi się znaleźć.
– Doskonale. Powodzenia w poszukiwaniu statku.
– Jakieś ograniczenia budżetowe?
– Jak zwykle. - Czyli żadne, w granicach rozsądku. Ich fundacja miała więcej
pieniędzy, niż zdołaliby wydać przez najbliższe sto lat. Dodatkowo dzień w
dzień wpływały opłaty licencyjne za wykorzystywanie licznych wynalazków
Clive Cussler ip Ruossell Blake Sam i Remi Fargo Tom 7 Klątwa Salomona Tytuł oryginału: The Solomon Curse Przekład: Jacek Złotnicki PROLOG Guadalcanal, Wyspy Salomona tydzień temu Aldo przedzierał się przez chaszcze porastające dżunglę. Dyszał chrapliwie, rozgarniając pnącza, które tarasowały mu drogę. Oczy zalewał mu pot, ale wciąż wypatrywał choćby śladu ścieżki. Gałęzie kaleczyły mu skórę i pozostawiały krwawe zadrapania, ale nie zważał na ból. Stawką było jego życie, więc parł przed siebie, nasłuchując odgłosów pościgu. Zatrzymał się nad strumieniem wijącym się w gęstwinie. Pomarszczona powierzchnia wody skrzyła się pomarańczową, księżycową poświatą. Zawahał się, czy przejść na drugi brzeg i zagłębić się w dżunglę, czy raczej pójść z biegiem strumienia do morza. I wtedy to usłyszał. Psy. Były blisko. Za blisko.
Musiał ruszać dalej. Jeśli go dopadną, będzie po nim. Zdecydował się iść w dół korytem strumienia. Po kilku krokach ostry kamień rozciął mu bosą stopę. Mimo bólu szedł dalej, od czasu do czasu wychodził na brzeg i zaraz wracał do wody, żeby zmylić psy. Kierował się jedynie instynktem przetrwania. Miał dopiero siedemnaście lat, ale wiedział, że nie przeżyje tej nocy, jeśli go dogonią. Sił dodawała mu świadomość, że umrze, jeśli ich nie zgubi. Trzeciej opcji nie było. Przyspieszył kroku, gdy nagle usłyszał tuż za sobą trzask łamanych gałęzi. Nie zważając na nic, rzucił się naprzód. Za wszelką cenę musiał oderwać się od prześladowców, żeby zyskać choć minimalną szansę przeżycia. Aldo był rodowitym Guadalcanalczykiem, ale podobnie jak inni mieszkańcy wyspy, nigdy nie zapuszczał się w ten jej rejon. Nie znał więc żadnych skrótów, które mogłyby dać mu jakąkolwiek przewagę nad pościgiem. Dysponował jedynie podsycaną panicznym lękiem wolą przetrwania i desperacją osaczonego zwierzęcia. Słyszał ich, wciąż deptali mu po piętach. Co sprawiło, że znalazł się w tym koszmarze? Choć wydawało się to niemożliwe, właśnie walczył o życie, uciekając przez dżunglę w środku nocy. Dostrzegł po prawej bambusowy gąszcz i przez głowę przemknęło mu, aby się w nim ukryć. Przemawiało za tym zmęczenie, rosnące niemal z każdym rzężącym oddechem. Czuł bolesne kłucie w boku, jakby ktoś dźgał go nożem pod żebra. Starał się o tym nie myśleć. Musiał iść dalej. Ale dokąd? Nawet gdyby udało mu się umknąć przed pościgiem, gdzie znajdzie bezpieczną kryjówkę? Guadalcanal to mała wyspa. Mógł co prawda wrócić do domu, w nadziei, że to wszystko było tylko złym snem. Tylko że oni przyjdą po niego, zanim zdoła komukolwiek o tym opowiedzieć, a wtedy zniknie bez śladu.
Tak jak inni. Rozległ się grzmot pioruna. Niebiosa chlusnęły strugami ciepłego deszczu. Aldo uśmiechnął się, wznosząc w górę dziękczynne spojrzenie. Dzięki oberwaniu chmury psy mogły zgubić jego ślad. Przez niebo przemknął zygzak błyskawicy i na mgnienie oka rozproszył mrok. Po lewej zdołał dostrzec niewyraźną ścieżkę, wydeptaną w zielonym gąszczu przez zwierzynę. Podjął błyskawiczną decyzję. Ślizgając się po grząskim i śliskim od ulewy gruncie, wspiął się na brzeg i ruszył nikłym szlakiem wzdłuż strumienia. Teraz wyraźnie słyszał tropiące go psy. Nie było sensu się kryć, bo już zwietrzyły jego bliskość. Wszelka nadzieja na zgubienie pościgu rozwiała się wraz z odgłosem drapiących ziemię pazurów i dudniących kroków. Aldo zmusił się do przyspieszenia, teraz już biegł całkiem na ślepo, jego pokaleczone stopy krwawiły. Nagle pośliznął się na kobiercu z mokrych liści, przeturlał się i wylądowawszy na plecach, zaczął zjeżdżać w dół do parowu, nad którym biegła ścieżka. Po chwili poczuł silne uderzenie i znieruchomiał oszołomiony bólem. Z całym impetem wpadł na pień drzewa. Dotknął ręką głowy, a kiedy ją cofnął, jego palce były śliskie od krwi. Łapczywie, jak tonący, chwytał powietrze, próbując odzyskać orientację i powtrzymać kołowrót wirujący pod czaszką. Przemógł słabość i podniósł się z ziemi. Lewe ramię i żebra pulsowały nieznośnym bólem. Pewnie połamał sobie kości. Na szczęście nie te, których potrzebował do chodzenia, ale przy każdym kroku odczuwał katusze, więc teraz, w trudnym terenie, mógł się zaledwie wlec. Rozejrzał się w niemal całkowitych ciemnościach. Na skutek upadku mącił mu się wzrok, ale zdołał dostrzec obiecującą przerwę w zaroślach. Przeszedł przez nią i znalazł się na kolejnej ścieżce. Aldo osiągnął już granice wytrzymałości. Każde uderzenie serca rozbrzmiewało mu w uszach nieznośnym łomotem, za każdy oddech płacił potwornym bólem połamanych żeber. Mimo to dowlókł się do krawędzi lasu. Odgłosy pościgu stopniowo zanikały, aż całkiem ucichły, dlatego po raz
pierwszy od wyrwania się na wolność odważył się pomyśleć z nadzieją, że być może mu się uda. W tym momencie zawadził stopą o gałąź i się przewrócił. Głośny okrzyk wyrwał mu się z piersi, gdy w skręconej kostce coś odrażająco chrupnęło. Łzy bezsilnej wściekłości napłynęły mu do oczu, a potem świat się skurczył, a Aldo stracił przytomność. Ocknął się po kilku minutach, otworzył oczy i ujrzał tuż przed sobą wyszczerzony psi pysk. Serce niemal stanęło mu w piersi, kiedy jak przez mgłę dobiegł znienawidzony głos prześladowcy i zabrzmiały ostatnie słowa, jakie miał usłyszeć w życiu. – Przecież to wyspa, nie wiesz, że stąd nie da się uciec? Zanim zdołał skoordynować pracę mózgu z ruchem warg, aby zaprotestować lub błagać o litość, ciężki but z impetem wyrżnął go w skroń. Miliony gwiazd rozbłysły mu w głowie nieznośnym bólem. Próbował uchylić się, osłonić, ale ręce i nogi miał jak z ołowiu. Aldo pomyślał z rozpaczą, że to jakieś potworne nieporozumienie, że ktoś się pomylił, ale wtedy otrzymał drugiego kopniaka. Tym razem rozległ się trzask pękających kręgów szyjnych. Ostatnim, co poczuł Aldo, były krople ciepłego deszczu rozpryskujące się na jego twarzy, a potem w ciszy przeniósł się do innego świata. 1. Guadalcanal, Wyspy Salomona
1170 rok W blasku jutrzenki, iskrzącym się na gładkiej tafli oceanu, maszerująca przez dżunglę grupa wyspiarzy zmierzała ku wybrzeżu. Głosy wędrowców cichły w miarę zbliżania się do celu wędrówki. Było nim nowe miasto, wzniesione, jak wieść niesie, wprost na powierzchni morza. Na czele grupy szedł główny szaman, mimo wszechobecnego upału odziany w kolorową szatę. Jego twarz o barwie suszonego mięsa pokrywał perlisty pot. Jako jeden z nielicznych, którzy już odbyli pielgrzymkę do ledwie ukończonego pałacu na zachodnim krańcu Guadalcanalu, prowadził teraz w to miejsce swoją trzódkę. Z satysfakcją obejrzał się na resztę orszaku - zebrał najważniejszych ludzi w królestwie, także przybyszów z okolicznych wysp, a teraz wiódł ich na uroczystość i wielkie świętowanie, które miało potrwać do końca tygodnia. Strzępki blasku przesączające się przez baldachim tropikalnych drzew oświetlały grupę, która podążała wydeptaną przez zwierzynę słabo widoczną ścieżką, obramowaną z obu stron gąszczem dżungli. Wyspa wciąż pozostawała nieujarzmiona, dlatego większość plemion z Guadalcanalu zamieszkiwała jedynie nadbrzeżny pas, szeroki na kilkaset metrów, i nie
zapuszczała się w głąb lądu. Tam roiło się od drapieżców, zarówno prawdziwych, jak i będących wytworem ludzkiej wyobraźni. Opowiadano legendy o olbrzymach, przerażających istotach wysokich na dwóch chłopa, które krążyły po całej wyspie, wykorzystując ciąg podziemnych jaskiń, i zaspokajały głód ludzkiej krwi polowaniem na nieostrożnych i nieuważnych. Zresztą nie było sensu stawiać czoło nieznanemu wewnątrz wyspy, skoro miało się niemal na każde zawołanie obfitość darów morza na wybrzeżu. Szaman zatrzymał się na szczycie wzniesienia. Oto zatoka odkrywała przed nimi swe niezrównane cuda - budowle wznoszące się pośród fal w miejscach, gdzie jeszcze niedawno była tylko woda. Wskazał ów niezwykły widok swoją laską, bogato zdobioną rzeźbionymi wizerunkami bóstw, mrucząc przy tym imię władcy modlitewnym tonem. Istotnie, mogło się wydawać, że król zstąpił z niebios, tak był odmienny od zwykłych ludzi i już za życia stał się legendą. To ostatnie, największe osiągnięcie króla Loca przyćmiło jego wszystkie dotychczasowe dokonania. Wizja stworzenia szeregu sztucznych wysepek została zrealizowana w stosunkowo płytkiej zatoce w kształcie półksiężyca, a wykorzystano do tego lokalne zasoby kamienia. Po uroczystości budowle miały stać się królewską rezydencją. Szamani wyspiarskich plemion uznali kompleks pałacowy za miejsce święte, będące dowodem boskiego pochodzenia królewskiej władzy Loca. Budowniczowie potrzebowali dziesięciu lat, by dzieło doprowadzić do końca. Tysiące ludzi pracowało w kamieniołomach i przy transporcie urobku na wybrzeże. W efekcie powstało coś, czego świat jeszcze nie widział, a król zapewnił swych doradców, że sfinalizowanie projektu oznacza początek nowej ery. Nikt nie śmiał wątpić w jego słowa. Loc okazał się władcą, który przekształcił swoje państwo ze skromnej społeczności trudniącej się handlem w zasobne królestwo, prawdziwe imperium pełne nieprzeliczonych bogactw, o których krążyły legendy wśród poddanych. Postawił na rozwój prymitywnego górnictwa, skoncentrowanego na wydobywaniu drogich kamieni i złota, co odmieniło losy wyspy. Będąca niegdyś jednym z wielu przystanków na zwykłym szlaku handlowym, stała się enklawą dostatku, a wieści o niej docierały do najodleglejszych lądów.
Z biegiem lat wyspiarze nauczyli się doceniać wartość swego dziedzictwa. Kupcy z innych wysp, a nawet z dalekiej Japonii przybywali, by wymienić swoje towary na skarby zgromadzone przez miejscowych. Najwyżej cenili sobie złoto, dlatego niektóre plemiona nastawiły się niemal wyłącznie na wydobywanie tego wartościowego metalu. Ludzie żyli we względnym dobrobycie, ciesząc się poparciem łaskawego władcy, a zarazem pozostając pod jego czujną kontrolą. Szaman i jego wierni ruszyli naprzód i wkrótce zatrzymali się na polance na szczycie wzgórza. Orszak otoczył swego przewodnika przy wtórze pomruków zachwytu i niedowierzania. Krępy naczelnik sporej wyspy leżącej na południu stanął obok szamana i wskazał platformę na jednej z wysepek, na którą wyległa grupka postaci, opuszczających okazałą kamienną świątynię. – Czy to jest Loc? - spytał, wskazując wzrokiem najwyższego mężczyznę, którego szata mieniła się w słońcu od złoceń i klejnotów. – Tak, to on - odpowiedział czarownik. – Wspaniała świątynia - stwierdził naczelnik. - Symbolizuje początek tysiącletniej ery naszego wywyższenia, zgodnie z przepowiednią. Powszechnie uważano, że panowanie Loca rozpoczynało złoty okres w dziejach wysp. W ostatnich dwudziestu pokoleniach wyspiarzy krążyła przepowiednia, że królestwo miało się stać poważanym przez wszystkich ośrodkiem władzy w regionie. Przekazywane z ust do ust tradycyjne opowieści wieściły wielkie cuda, które miały towarzyszyć pojawieniu się „wybrańca”, będącego ziemskim ucieleśnieniem boskiej władzy. Wierzono, że jest nim Loc, którego pozycję umacniały zgromadzone przezeń ogromne bogactwa, jakby sama ziemia potwierdzała jego dominację, oferując swe skarby nowemu przywódcy. Naczelnik pokiwał głową. Trudno zaprzeczyć, że Loc nie mógł być zwykłym śmiertelnikiem. Świadczyły o tym jego dokonania, odkąd zasiadł na tronie. Wszelkie wątpliwości rozwiewał widok roztaczający się przed ich oczami. Po powrocie na rodzimą wyspę naczelnik zamierzał podzielić się ze swym ludem wspaniałą nowiną.
Nagle ptaki z łopotem skrzydeł zerwały się do lotu, ich głośne krzyki, odbite echem przez dżunglę, zmąciły spokój i ciszę poranka. Szaman z wyrazem zaskoczenia na twarzy objął wzrokiem zebranych i wtedy świat zadrżał w posadach. Wstrząsom towarzyszył głuchy ryk. Strach chwycił go za gardło, bo wibracje przybierały na sile, a potem ziemia zaczęła się przechylać jak pokład statku podczas sztormu. Musiał chwycić się gałęzi, aby utrzymać się na nogach. Jakiś człowiek wrzasnął, gdy grunt rozstąpił się mu tuż pod nogami. Wchłonęła go buchająca parą rozpadlina. Jego towarzysze pierzchli na boki, a w skorupie ziemskiej pojawiły się nowe pęknięcia. Kiedy ziemia przechyliła się jeszcze bardziej, szaman padł na kolana i zaczął się modlić. Jego wzrok powędrował w kierunku nowego miasta i słowa zamarły mu na ustach. Świątynia i cała wysepka, na której przed chwilą znajdował się Loc, zniknęły bez śladu. Woda odpłynęła od brzegu, jakby morze chciało wessać dzieło zuchwałego króla, wzniesione na przekór prawom natury. Efekt dziesięcioletnich prac w mgnieniu oka został zaprzepaszczony, a wraz z nasilaniem się wstrząsów całe dno zatoki zapadło się w głąb ziemi. Zdjęty grozą szaman patrzył szeroko otwartymi oczami na wody oceanu, które wracały, by wypełnić otchłań, w jaką zamieniła się płytka zatoka. I wtedy nagle koszmar skończył się, równie szybko, jak się zaczął. Wyspa przestała się trząść. Żywioły ucichły, słychać było tylko syk pary wydobywającej się z rozpadlin oraz jęki rannych i przerażonych ludzi. Ci, którzy ocaleli, nie podnosili się z kolan i wpatrywali się w szamana w niemej prośbie o pomoc. A on obrzucił morze spanikowanym wzrokiem i zerwał się na równe nogi. – Uciekajcie! Musicie wspiąć się jak najwyżej. Już! Natychmiast! - krzyknął, ruszając ścieżką pod górę tak szybko, na ile pozwalały mu drżące nogi. Przypomniały mu się opowieści o ogromnych falach, które pojawiały się w zamierzchłej przeszłości, kiedy bogowie toczyli między sobą bój o dominację nad światem. Jakaś pierwotna struktura jego mózgu próbowała mu zakomunikować, że ocean powróci, zaleje zagłębienie powstałe w zatoce, a potem rozpęta się piekło.
Zdezorientowani ludzie rzucili się do ucieczki, ale tylko nielicznym udało się dotrzeć na bezpieczną wysokość. Tsunami uderzyło w wyspę ponad trzydziestometrową ścianą wody. Niszczycielski żywioł przelał się przez nieustępliwe nadbrzeżne skały i wdarł się niemal na kilometr w głąb lądu, ścierając z powierzchni ziemi to, co stało mu na drodze, jakby sam bóg morza zagarnął wszystko jednym ruchem mocarnego ramienia. Po zmroku szaman zgromadził garstkę ocalałych przy ognisku, rozpalonym w sporej odległości od brzegu, bo ocean nagle utracił w ich oczach rolę łaskawego żywiciela. – Oto koniec świata, jaki znamy - oznajmił szaman z głębokim przekonaniem. - Nasz władca sprowadził na nas gniew bogów-olbrzymów. Nie da się inaczej wyjaśnić tego, co nas spotkało. Klątwa, którą zostaliśmy dotknięci, jest karą za butę i zuchwałość. Jedyne, co nam pozostaje, to błagalne modły o wybaczenie i powrót do życia w pokorze. Ludzie pokiwali głowami. Ich król popełnił niewybaczalny grzech pychy, stawiając się na równi z bogami, a ci nie mogli puścić tego płazem. Żaden ślad nie pozostał po jego świątyniach i pałacu, a on sam został unicestwiony wraz z nimi, jakby nigdy nie istniał. Przez pewien czas ocaleni z zagłady gromadzili się i rozprawiali przyciszonymi głosami o dniu, w którym została wymierzona surowa boska sprawiedliwość. Szamani zwołali spotkanie na szczycie i po trzydniowych obradach opuścili święty gaj, aby głosić wyspiarzom nowy porządek rzeczy. Nie wolno było wspominać imienia bluźnierczego władcy, a wszelkie wspomnienia o jego królestwie, świątyniach które stawiał na swoją własną cześć, miały zostać usunięte ze zbiorowej pamięci. Tylko w pozbyciu się jakichkolwiek śladów jego istnienia z tradycji ludu wyspy pokładano nadzieję, że bogowie-olbrzymi dadzą się przebłagać i wybaczą grzechy popełnione przez jej mieszkańców. Ci, którzy przeżyli zagładę, uznali za przeklęty skrawek wybrzeża, przy którym niegdyś stało cudowne miasto. Po latach rzeczywista przyczyna tego stanu rzeczy została zapomniana, podobnie jak znikły w mrokach niepamięci wydarzenia, które zakończyły okres prosperity w dziejach wyspy. Z czasem na terenach nad spokojnymi wodami zatoki powstał azyl dla chorych i
umierających, miejsce cierpienia, otoczone aurą nieszczęścia, które niemal zupełnie zatarło się w ludzkiej pamięci. Czasem tylko dało się słyszeć imię króla, wypowiadane stłumionym głosem jak przekleństwo, ale poza tymi nielicznymi przypadkami jego tysiącletnie dziedzictwo popadło w zapomnienie. Po kilku pokoleniach imię Loca przewijało się jedynie w zakazanych opowieściach, przekazywanych sobie szeptem przez wichrzycieli. Z każdą nową generacją legenda o jego boskim pałacu i nieprzeliczonych skarbach coraz bardziej zacierała się w pamięci, aż wreszcie stała się zaledwie jednym z elementów lokalnego kolorytu, ignorowanym przez młodych. Oni nie mieli zamiaru ani czasu wysłuchiwać przerażających historii z zamierzchłej przeszłości. 2. Morze Salomona 8 lutego 1943
Japoński niszczyciel „Konami” płynął w sztormie na południowy wschód od Wyspy Bougainville’a pośród bryzgów białej piany, zrywanych przez silne podmuchy wiatru ze szczytów potężnych grzywaczy. Okręt szarpał się na wysokiej fali, płynąc z wygaszonymi światłami w nikłej poświacie przedświtu. Turbiny jęczały z wysiłku, kiedy załamujące się piętnastometrowe góry czarnej wody waliły się bezustannie na dziób. Sytuacja na pokładzie z każdą chwilą ulegała pogorszeniu. Miotany falami kadłub przechylał się niebezpiecznie. Obrany kurs prowadził okręt z dala od spokojnych wód na zachodzie, którymi płynął zespół jednostek japońskiej floty, ewakuujących ostatnich obrońców Guadalcanalu. Niszczyciele typu Yugumo, o wydłużonej, smukłej sylwetce, mogły rozwijać maksymalnie ponad trzydzieści pięć węzłów, ale „Konami” wlókł się tej nocy zaledwie z jedną trzecią tej prędkości. Na więcej nie pozwalały ekstremalne warunki pogodowe, mimo jednostajnego łoskotu potężnych maszyn głęboko pod pokładem. Nagłe uderzenia szkwału sprawiały, że zmaltretowani i wychudzeni żołnierze z trudem utrzymywali w żołądkach wydzielane im skrupulatnie skromne racje ryżu. Napięcie malowało się nawet na twarzach doświadczonych marynarzy. Jeden z nich chodził między kojami i wydawał żołnierzom wodę, starając się zapewnić im choćby minimum wygód podczas podróży. Większość odzianych w strzępy mundurów ludzi znajdowała się na granicy śmiertelnego wygłodzenia. Trwający niewzruszenie na pomoście komandor Hashimoto przyglądał się wysiłkom sternika, próbującego złagodzić wściekłe podrygi okrętu. Wzburzone morze biło w kadłub falami nadbiegającymi z różnych stron, bez żadnej regularności. Dalsze utrzymanie kierunku pośród tego chaosu wydawało się niepodobieństwem. Przez krótką chwilę komandor rozważał odejście na spokojniejsze wody, ale zdecydował się utrzymać kurs północny,
prowadzący prosto ku macierzystym wyspom Japonii. Otrzymane rozkazy nie przewidywały omijania jakichkolwiek przeszkód, bez względu na ich przyczynę. Płynący pod osłoną nocy niszczyciel wykonywał ściśle tajne zadanie, wykorzystując zamieszanie spowodowane ostateczną ewakuacją wojsk japońskich z wyspy. Naczelne dowództwo widać uznało, że oficer, którego zabrali na pokład, jest zbyt ważny, aby ryzykować jego ewakuację wraz z głównymi siłami, dlatego wraz ze swoim elitarnym sztabem został w największej tajemnicy zaokrętowany na „Konami”. Niszczyciel od razu zboczył na wschód, podczas gdy reszta jednostek trzymała się zwyczajowego, obstawionego przez wrogów szlaku zachodniego, prowadzącego z Guadalcanalu na Wyspę Bougainville’a. Hashimoto nie miał pojęcia, na czym polegała wyjątkowość tego oficera regularnej armii, że odkomenderowano niszczyciel specjalnie do jego transportu. Zresztą nie obchodziło go to. Zdążył już przywyknąć do wykonywania rozkazów, nierzadko sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem. Zakres obowiązków dowódcy japońskiego niszczyciela nie obejmował dociekania zamiarów przełożonych. Gdyby Tokio kazało mu doprowadzić okręt wraz załogą do piekła i z powrotem, jedyne, o co by zapytał, to termin wyjścia w morze. Ogromna fala wyrosła znikąd tuż przy lewej burcie i uderzyła w okręt z taką siłą, że cały kadłub zadygotał, niemal zbijając komandora z nóg. Hashimoto przytrzymał się konsoli, by nie stracić równowagi. Sternik zerknął na niego, zaniepokojony. Na twarzy dowódcy malowało się wzburzenie dorównujące stanowi morza. Właśnie bił się z myślami przed wydaniem niechcianej komendy. W końcu westchnął i odchrząknął, widząc zbliżającą się kolejną górę wodną monstrualnych rozmiarów. – Zredukować prędkość do dziesięciu węzłów - burknął, a bruzdy na jego twarzy pogłębiały się z każdym wypowiadanym słowem. – Tak jest, panie komandorze - sternik potwierdził przyjęcie rozkazu. Obaj patrzyli, jak wielki wał wodny wyłania się z mroku nocy i spada na dziób, zakrywa go całkowicie, a potem przelewa się przez całą długość
kadłuba. Okręt położył się niebezpiecznie głęboko na lewą burtę, ale szybko wyprostował się i kontynuował bój z rozszalałym żywiołem. Komandorowi Hashimoto nieobce były wzburzone wody. Od podniesienia bandery, prawie rok temu, zdarzało mu się wyciągać okręt z największych opresji, podczas których ocean rzucał przeciwko niemu wszystko, co najgorsze. Pokonał dwa tajfuny, bywał w poważnych opałach i jak dotąd zawsze wychodził z nich obronną ręką. Jednak prowadzenie okrętu w tym zwariowanym sztormie zaczynało przekraczać granice jego możliwości, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Wiedział, że wraz z nadejściem poranka zacznie czyhać na nich jeszcze większe niebezpieczeństwo - amerykańskie samoloty torpedowe, operujące z lotniskowców. Zwykle mrok był przyjacielem, zapewniającym osłonę, za to dzień groził niespodziewanym atakiem i nagłym przerwaniem pasma sukcesów, jakim charakteryzowała się jego krótka wojenna kariera. Hashimoto pogodził się z tym, że kiedyś przyjdzie jego kolej, ale przecież chyba nie dzisiaj i nie za sprawą byle jakiej wichury i kilku większych fal. Czyżby zakończenie japońskiej okupacji Guadalcanalu oznaczało, że wojna była przegrana? Jeśli tak, to wypełni swoją powinność do końca i zginie bohaterską śmiercią, jak przystało na dowódcę i potomka znamienitego rodu, podążając ścieżką przetartą przez wielu towarzyszy broni w zgodzie z chwalebną tradycją samurajów. Na pomoście pojawił się oficer, którego zabrali z wyspy. Miał zapadniętą, wymizerowaną twarz, ale jego postawa wyrażała niezłomność ducha. Pozdrowił komandora zdawkowym skinieniem głowy i wpatrzył się w spienioną kipiel za przednimi szybami. – Czyżbyśmy zwolnili? - spytał chrapliwym, stłumionym głosem. – Tak. W tych warunkach lepiej zachować ostrożność, zamiast pędzić na złamanie karku. Oficer burknął coś z dezaprobatą i popatrzył na lśniące wskaźniki instrumentów.
– Widać coś na radarze? Hashimoto pokręcił głową i pochylił się do przodu, aby przygotować się na spotkanie z kolejną wielką falą, która wściekle uderzyła w dziób okrętu. Korzystając z chwili, zerknął na twarz rozmówcy, ale nie wyczytał z niej niczego, poza determinacją i zmęczeniem, choć prawdę mówiąc, dostrzegł jeszcze coś, co kryło się w głębi oczu mężczyzny. Jakiś nieprzenikniony mrok, który przyprawił komandora o dreszcz trwogi, objaw niezwykły u zaprawionego w boju weterana. Nagle przypomniał sobie, że widział już te same oczy w dzieciństwie, na klasycznej ilustracji, przedstawiającej demona oni. Szybko otrząsnął się z tej natrętnej myśli. Przecież nie miał już siedmiu lat, a odkąd wyruszył na wojnę, zdarzało mu się widywać prawdziwe demony, bez sięgania do mitycznej przeszłości. Właśnie zamierzał zadać oficerowi pytanie, co jeszcze mógłby dla niego zrobić, gdy okręt zadrżał silnie, jakby otarł się o dno, a na pomoście rozległy się dzwonki i klaksony wszelkich możliwych alarmów i krzyki członków załogi. – Co się dzieje? - spytał oficer zniecierpliwionym głosem. – Nie wiem - odrzekł komandor, nie chcąc wypowiadać głośno swych najgorszych przypuszczeń. – Uderzyliśmy w coś? Hashimoto zawahał się. – To raczej mało prawdopodobne. Mamy pod kilem trzy kilometry wody. Przerwał, aby odebrać meldunek od młodszego oficera o pobladłej, nachmurzonej twarzy. Podziękował mu krótkim skinieniem głowy, wydał lakoniczny rozkaz, po czym znów zwrócił się do wojskowego. – Niestety, musimy przygotować się na najgorsze. Proszę zejść na pokład i zastosować się do wydawanych tam instrukcji alarmowych. – Żartuje pan?
– Niestety nie - westchnął Hashimoto. - Doszło do rozszczelnienia kadłuba w miejscu naprawy ostatnich uszkodzeń. Zrobimy wszystko, by utrzymać się na powierzchni, ale wydajność pomp może okazać się niewystarczająca. W takim przypadku będziemy zmuszeni do opuszczenia okrętu. Twarz oficera armii stała się biała jak papier. – Mamy zejść do tego? - spytał, patrząc przez szybę na rozszalałe morze. – Wkrótce wszystko się wyjaśni. Miejmy nadzieję, że zdołamy opanować sytuację - odrzekł komandor, po czym odwrócił wzrok od rozmówcy. - A teraz proszę mi wybaczyć. Muszę wracać do swoich obowiązków. Wojskowy kiwnął ponuro głową i ruszył w kierunku zejściówki. Ledwie utrzymał się na nogach, kiedy ogromna fala uderzyła w lewą burtę w okolicy dziobu, powodując groźny przechył okrętu. Dowódca, dla zachowania pozorów, wydawał swoim ludziom kolejne rozkazy, a sternik za wszelką cenę starał się nie dopuścić do położenia się okrętu na burtę, ale już wkrótce stało się jasne, że nierówna walka z nieokiełznanym żywiołem została przegrana. Fale czarnej wody kontynuowały swą bezlitosną szarżę. Zamigotały i zgasły ostatnie światła na pomoście. Zgrabny kadłub stał się już tylko kupą ciężkiej stali, która za chwilę miała pójść na dno jak kamień. Komandor Hashimoto powędrował myślą do swojej żony Yuki oraz zaledwie rocznego synka, z którym zdołał spędzić tylko kilka chwil przed wyruszeniem w ten rejs i którego już nigdy nie zobaczy. Jednak nawet ta bolesna wizja nie doskwierała mu tak mocno, jak dojmujące poczucie wstydu, że nie zdołał wykonać powierzonego mu zadania, dlatego pozostał do końca na stanowisku dowodzenia. Wolał umrzeć z honorem i pójść na dno wraz ze swoim okrętem, niż tchórzliwie walczyć o życie. Trzy godziny później sztorm przesunął się dalej na północ, a morze zaczęło się wygładzać. Studwudziestometrowy okręt zapadł się w głębiny, nie pozostawiając po sobie niemal żadnego śladu. Ponieważ jego zadanie nie zostało ujęte w jakimkolwiek pisemnym rozkazie i wykonywane było samotnie, bez żadnych jednostek towarzyszących, zagłada niszczyciela
„Konami” przeszła praktycznie niezauważona, a fakt jego istnienia został wymazany z oficjalnych rejestrów. Sekret tajemniczego rejsu spoczął na dnie wraz z okrętem. Amerykanie uratowali tylko czterech rozbitków. Resztę uśmierciło rozszalałe morze i stada rekinów. W dowództwie amerykańskiej floty nikt nie zadał sobie pytania, co robił japoński okręt tak daleko od uczęszczanych szlaków żeglugowych, a wyciągnięci z wody ludzie zachowali całkowite milczenie. Dla nich wojna się skończyła, teraz czekała ich jedynie haniebna niewola, a więc los stokroć gorszy od śmierci. 3. Guadalcanal, Wyspy Salomona czasy współczesne
Granatowa powierzchnia morza lśniła w popołudniowym słońcu. Trzy łodzie z włókna szklanego kołysały się leniwie na linach, którymi zacumowano je do pni nadbrzeżnych palm. Pod jedną z nich, w cieniu poruszanych lekką bryzą pierzastych liści, rozłożyli się państwo Fargo. Remi, osłoniwszy wypielęgnowaną dłonią oczy, obserwowała nurków, wynurzających się obok czwartej łodzi, zakotwiczonej kilkadziesiąt metrów od plaży. Sam przeczesał palcami jasnobrązową czuprynę i popatrzył na swą piękniejszą połowę, na szlachetne rysy nietkniętej makijażem twarzy, obramowanej długimi, kasztanowymi włosami. Jej skóra, pod wpływem słonecznej pieszczoty, promieniała blaskiem. Przeniósł wzrok na wysportowaną sylwetkę żony i wyciągnął do niej rękę. Ujęła jego dłoń z uśmiechem i westchnęła. Wciąż byli nierozłączni. Niezliczone przygody, jakie stały się ich udziałem podczas uganiania się po całym świecie w poszukiwaniu archeologicznych skarbów, silnie scementowały ich związek. – Och Sam, mogłabym siedzieć w nieskończoność na tej plaży - powiedziała, przymykając oczy. – Przyznaję, jest cudownie - zgodził się. – Gdyby jeszcze mieli tu gdzieś w pobliżu Bloomingdale’a... – Albo jakiś przyzwoicie zaopatrzony sklep ze sprzętem dla nurków. – Dla każdego coś miłego. - Remi wysunęła piętę z japonki i zamajtała klapkiem na czubkach palców stopy. Nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewać, gdy zgodzili się przylecieć na Guadalcanal, tym większą przyjemność sprawił im fakt, że trafili do tropikalnego raju z ciepłym morzem i błękitnym niebem. Piaszczystą mierzeją szedł w ich kierunku wysoki chudzielec po pięćdziesiątce, o spieczonej na czerwono twarzy, przyozdobionej
sfatygowanymi okularami w drucianej oprawie, zsuniętymi na czubek krogulczego nosa. Przy każdym kroku wokół jego znoszonych turystycznych butów unosiły się białawe obłoczki piaskowego pyłu. Kilku rozciągniętych na piasku mieszkańców wyspy przyglądało się nurkom, śmiejąc się co chwilę z jakichś sobie tylko zrozumiałych dowcipów. Sylwetka zbliżającego się mężczyzny rzucała na plażę długi, rozciągnięty cień. Sam podniósł wzrok na przybysza i lekki uśmiech rozjaśnił jego surową, przystojną twarz. – Co tam, Leonid? Dowiedziałeś się czegoś więcej? - spytał. – Wiem tylko tyle, że nie przypomina to niczego, co znajduje się na wyspie - odrzekł Leonid z lekkim rosyjskim akcentem. - Wygląda na dzieło ludzkich rąk, ale jak już mówiłem przez telefon, to raczej niemożliwe. Tam jest ze dwadzieścia pięć metrów głębokości. – Może znalazłeś Atlantydę? - podsunęła wesoło Remi, kpiąc sobie trochę z długoletniego przyjaciela Sama. - Co prawda osiem tysięcy kilometrów od spodziewanego miejsca, jeśli wierzyć legendarnym przekazom, ale to drobiazg. Mężczyzna zmarszczył brwi, choć i bez tego wyglądał na wiecznie niezadowolonego ze wszystkiego i wszystkich. Leonid Wasijew, moskiewski akademik na trzyletnim urlopie naukowym, był człowiekiem nieszczęśliwym, mimo że dzięki grantowi otrzymanemu od Fundacji Fargo wyrwał się z objęć rosyjskiej zimy i ruszył w świat, by oddać się swojej wielkiej pasji - poszukiwaniu zaginionych cywilizacji. Kiedy zadzwonił do małżeństwa Fargo z wiadomością, że chyba namierzył coś ciekawego na morskim dnie koło Wysp Salomona, Sam i Remi bez wahania polecieli na drugi koniec świata, aby dołączyć do poszukiwań. Wylądowali dziś rano, ale na miejsce dotarli zbyt późno, aby załatwić sobie sprzęt do nurkowania. Mogli to zrobić dopiero nazajutrz, na razie więc nie pozostało im nic innego, jak rozłożyć się na zacisznej plaży, aby zapoznać się z dostarczonymi przez Leonida podstawowymi informacjami o odkryciu. Dwa tygodnie temu pewna nauczycielka z Guadalcanalu skontaktowała się ze swoim byłym wykładowcą mieszkającym w Australii i opowiedziała mu zadziwiającą historię. Jej mąż i syn, wybrawszy się na ryby z nowo
zakupioną echosondą, zarejestrowali niezwykłe odczyty, dlatego postanowiła zwrócić się do niego o pomoc w ich interpretacji. Australijczyk, zaabsorbowany pracą dydaktyczną na uczelni, nie mógł nagle rzucić wszystkiego, aby się tym zająć, ale polecił jej swojego kolegę, Leonida Wasijewa, który dysponował zarówno wolnym czasem, jak i budżetem na prowadzenie badań. Po kilku rozmowach telefonicznych Rosjanin z dużymi oporami zjawił się na miejscu, aby osobiście przekonać się, co odkryła nauczycielka. Opisy kamiennych formacji znalezionych na dnie przez wynajętych nurków wprawiały go w coraz większe zakłopotanie. Początkowo rybacy sądzili, że zauważone przez nich anomalie akustyczne spowodował jakiś wrak z czasów wojny, ale byli w błędzie. Ich echosonda, jedna z pierwszych na wyspie, zarejestrowała coś, co wymykało się prostym wyjaśnieniom - kamienne konstrukcje, stworzone najprawdopodobniej przez człowieka, sterczące z morskiego dna. Wreszcie Leonid uznał, że trzeba wezwać wsparcie. Nie był nurkiem, lecz naukowcem, dlatego musiał skorzystać z fachowej pomocy. Ponieważ Fargowie byli jego dobroczyńcami i przyjaciółmi, nie zastanawiając się wiele, zwrócił się właśnie do nich. Po rozmowie, przeprowadzonej w trybie telekonferencji, Sam i Remi zgodzili się do niego dołączyć. – Twój aparat do zdjęć podwodnych wymaga solidnej regulacji - stwierdził Sam, oglądając wykonaną dzień wcześniej nieostrą fotografię. - A tak między nami, mógłbyś się postarać o papier fotograficzny. Przecież to wygląda, jakby ktoś rozlał wino na gazetę. – Ciesz się, że znalazłem kolorową drukarkę na tym pustkowiu. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, Guadalcanal to nie La Jolla - odparł cierpko Leonid, wpatrując się w wydruk, który studiował Sam. - Mniejsza o to. Co o tym sądzisz? – To może być cokolwiek. Musimy wstrzymać się z oceną do czasu zejścia pod wodę. Równie dobrze ten bohomaz mógłby posłużyć za test Rorschacha. – Czyżbyś dostrzegał w nim zagniewaną twarz swojej matki? - spytała niewinnie Remi.
Leonid popatrzył na nich badawczo, jak na owady zamknięte w szklanym słoju. – Widzę, że osławione poczucie humoru Fargów nie stopniało w tym upale. Co za ulga. – Rozchmurz się, Leonid. Przecież tu jest jak w raju, w dodatku wszystko wskazuje na to, że natrafiliśmy na zagadkę z gatunku przez nas ulubionych. Prześwietlimy sprawę do samego dna - zapewnił Sam. - Chociaż faktycznie, na tej ostatniej fotce mamusia wygląda na wkurzoną. Jesteś pewien, że miejscowi nie zechcą wypożyczyć nam swojego sprzętu? - zmienił temat, spoglądając na nurków. Leonid potrząsnął głową. – Już się dowiadywałem. Przykro mi, ale nic z tego. Mają fioła na punkcie swoich rzeczy. Po powrocie do miasteczka zamówimy, co trzeba na jutro. Ze względu na ograniczoną ilość sprzętu na wyspie, w szczycie sezonu wakacyjnego lokalne firmy organizujące nurkowania dla turystów rezerwowały ekwipunek z wyprzedzeniem. – To załatwia sprawę - stwierdził Sam. – Zobaczę, co nurkowie znaleźli tym razem - powiedział Leonid, ocierając czoło wierzchem dłoni. Patrzyli za nim, jak człapie po piaszczystej plaży, niezgrabnie niczym bocian, odziany w spodnie khaki i tropikalną koszulę z długimi rękawami. – Co o tym sądzisz? - spytała Remi, przechyliwszy się do Sama. – Nie mam zielonego pojęcia - pokręcił głową. - Wolę nie snuć przypuszczeń, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. Muszę jednak przyznać, że mnie to zaintrygowało. – Dziwi mnie tylko, że nikt wcześniej nie natrafił na coś, co leży tak blisko brzegu.
Sam objął wzrokiem zupełnie pustą plażę. – Wygląda na to, że nie jest to zbyt ruchliwe miejsce. – Zdaje się, że to już ustaliliśmy przed paroma minutami - pokiwała głową Remi. Odrzuciła kasztanowe włosy z czoła i Sam zauważył, że zdążyła się już opalić. Zmierzył wzrokiem jej zgrabną figurę w półleżącej pozie i przysunął się bliżej. Przyglądali się Leonidowi, jak pokrzykuje na rozleniwionych tubylców, którzy wreszcie z ociąganiem ruszyli się i przyciągnęli do plaży jedną z łodzi, żeby mógł do niej wsiąść. Drobny, żylasty krajowiec w szortach i ciemnobrązowym T-shircie, rozchlapując wodę, podszedł do łodzi od strony rufy i wciągnął się do środka przez burtę. Po trzech energicznych szarpnięciach za linkę rozruchową stary motor z warkotem obudził się do życia. Odbili od brzegu i skierowali się prosto na łódź z nurkami. Remi przeniosła wzrok na kilku miejscowych, drzemiących nieopodal w cieniu nad wodą, i westchnęła. – Musisz przyznać, że to rozkoszne miejsce. Błękitne niebo, ciepłe morze, powiewy pasatu... Czy można chcieć czegoś więcej? – Może zimnego piwa? - podsunął Sam z aluzyjnym uśmiechem. – I znów daje o sobie znać ten twój jednotorowy tok myślenia. – No, nie tak całkiem jednotorowy. Remi roześmiała się. – Tak czy owak, z jednym i drugim będziemy musieli wstrzymać się do wieczora - stwierdziła. Leonid wrócił po kilku minutach. Kiedy gramolił się z łodzi na brzeg, zauważyli, że bruzdy na jego wiecznie zafrasowanym czole stały się głębsze niż zwykle. Obrzucił niechętnym spojrzeniem leniuchujących tubylców i ciężkim krokiem podszedł do Fargów.
– Nurkowie potwierdzili obecność kilku kopców, pokrytych warstwą osadów i wodorostami. Sądzą, że to jakieś konstrukcje. – Konstrukcje? - spytała Remi, mrużąc oczy. - Co za konstrukcje? – Nie ma pewności, ale najprawdopodobniej ruiny budowli. Sam wpatrzył się w pasmo burzowych chmur na horyzoncie. – Zagadka goni zagadkę. – Muszą być bardzo stare - powiedział Leonid, po czym łypnął złowrogo na łódź. - Przeklęci tubylcy ze swoimi przesądami... Remi zmarszczyła brwi. – O co chodzi? – Mam ciągłe problemy z szefem miejscowych nurków. Przed chwilą powiedział, że nie będą już schodzić pod wodę w tym miejscu. Podobno jego pradziadek twierdził, że w zatoce mieszka złe dżudżu, czy jakieś inne kretyństwo - prychnął Leonid i otarł czoło brudną czerwoną bandaną. - Chce wycisnąć ze mnie więcej pieniędzy, kombinator. Klątwa starożytnych bogów, dobre sobie. – Co mu odpowiedziałeś? – Że jeśli chce w ogóle zobaczyć jakieś pieniądze, to musi dokończyć zaplanowane na dzisiaj nurkowania, a potem, w zależności od wyników, podejmę decyzję, czy zatrudnić go do dalszych prac. Nie dam się naciągnąć. Już teraz dostaje wygórowaną stawkę. To powinno powstrzymać jego zapędy. Sam popatrzył Rosjaninowi w oczy. – Leonid, serce mi rośnie, kiedy widzę, jak ściśle kontrolujesz wydatki, ale z tego, co dowiedzieliśmy się od ciebie, to jedyni nurkowie w okolicy, prawda? Czy masz jakiś zapasowy plan, skoro zamierzasz z nich zrezygnować?
– Ściągnę tu swoich ludzi. – Z całym koniecznym ekwipunkiem? - spytał sceptycznie Sam. – Jasne - odparł Leonid, ale w jego wzroku było mniej pewności siebie niż w słowach. – Skoro na dnie są faktycznie jakieś ruiny, przydałoby się załatwić statek badawczy z prawdziwego zdarzenia. Bylibyśmy wtedy samowystarczalni i moglibyśmy poszerzyć zakres poszukiwań - zasugerowała Remi. - Mamy jakieś znajomości w tej części świata? – Nikt nie przychodzi mi do głowy - od rzekl Sam po dłuższym namyśle. - A ty, Leonid? Rosjanin pokręcił głową. – Ale mogę popytać tu i tam. – Zadzwonimy do Selmy. Ona na pewno kogoś znajdzie. Remi skinęła głową. – Szkoda, że w pobliżu nie ma żadnej stacji bazowej, żadnego BTS-a. Sam uśmiechnął się. – Żaden problem. Zabrałem ze sobą telefon satelitarny. - Sięgnął do plecaka. Wyciągnął z niego stary, ale niezawodny aparat Iridium Extreme, włączył zasilanie i sprawdził godzinę. - Selma powinna być na posterunku. Leonid przestępował z nogi na nogę, wyraźnie zdenerwowany. Sam, słuchając świergotliwego sygnału nawiązywania połączenia, poszedł nad samą wodę, a Leonid wrócił do najbliższej grupki tubylców. Po kilku sekundach Selma odebrała telefon i jej pełen werwy głos popłynął przez łącza. – Selma! Zgadnij, kto dzwoni? - odezwał się Sam.
– Firma windykacyjna? – Bardzo zabawne. Co słychać w San Diego? – Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy wyjechaliście dwa dni temu. Pomijając to, że Zoltan pożarł kolejne pięćdziesiąt kilo zrazowej wołowiny. No i wciąż kręci się tutaj Lazlo, co doprowadza mnie do szału. – Wygląda na to, że jesteś urobiona po łokcie. A my dokonaliśmy wstępnej identyfikacji znaleziska i potrzebujemy statku-bazy do prowadzenia dalszych badań. Ze wszystkimi bajerami, czyli sonarem, sprzętem nurkowym, magnetometrem i całą resztą. Dasz radę znaleźć coś odpowiedniego? – Oczywiście. To tylko kwestia czasu i pieniędzy. Na kiedy i na jak długo? – Na wczoraj i na czas nieograniczony. – Czyli standardowy plan urlopowy. – Preferujemy aktywny wypoczynek. – Wiem coś o tym. Biorę się do roboty. Sądzę, że zacznę od Australii i Nowej Zelandii. Sam pokiwał głową. – Tak chyba będzie najlepiej. Aha, jeszcze jedno, czy mogłabyś zrobić mały rekonesans i ściągnąć co się da na temat starożytnych cywilizacji z tego rejonu? – Jasne. Wyślę wam mailem wszystko, co uda mi się znaleźć. – Doskonale. Powodzenia w poszukiwaniu statku. – Jakieś ograniczenia budżetowe? – Jak zwykle. - Czyli żadne, w granicach rozsądku. Ich fundacja miała więcej pieniędzy, niż zdołaliby wydać przez najbliższe sto lat. Dodatkowo dzień w dzień wpływały opłaty licencyjne za wykorzystywanie licznych wynalazków