Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 290
  • Obserwuję572
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań527 012

2.Julia London - Szkocka przygoda

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

2.Julia London - Szkocka przygoda.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Julia London
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Julia

London Szkocka przygoda Tłumaczenie: Alina Patkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Balhaire, Szkocja, 1742 Powóz jęknął i zadrżał, podskakując na kolejnym wykrocie. Podróżni obijali się o poduszki. Mały lord Chatwick, szary na twarzy, niespokojnie opierał się o ścianę. – Moje biedactwo – użaliła się jego matka, lady Daisy Chatwick, gładząc go po głowie. – Od samego początku mówiłam, że dziecko rozchoruje się podczas tak pełnej niewygód podróży. Mam nadzieję, że szybko dojdzie do siebie – oświadczyła jej kuzynka, panna Belinda Hainsworth ze zwykłym sobie optymizmem. – Czuję się dobrze, kiedy nie jedziemy – wymamrotał Ellis. – Drogi chłopcze, tak ci się tylko wydaje. – Belinda uśmiechnęła się smutno, jakby Ellis wskutek podróży stracił władze umysłowe i nie potrafił się rozeznać we własnych uczuciach. Zerknęła na Daisy. – Chyba nie jest jeszcze za późno, żeby zawrócić i oszczędzić sobie tej mordęgi? Owszem, było za późno. Zdawało się, że podróżują już całą wieczność. Od celu dzieliło ich zaledwie kilka mil. – Za późno – stwierdziła Daisy i przymknęła oczy. Obawiała się, że ze złości i zmęczenia lada chwila eksploduje i rozpadnie się na milion kawałków. Podróżowali już przeszło trzy tygodnie: najpierw z Londynu do Liverpoolu, następnie przemierzyli wzburzone morze na pokładzie statku, by dotrzeć do Szkocji, a potem z chorującym synem i zrzędliwą kuzynką brnęli dalej powozem przez błotniste, podmokłe wioski pełne dziwnie ubranych ludzi, małych krów i szczekających psów. – Wydajesz się zirytowana, Daisy. Daisy otworzyła oczy. – Tak, jestem zirytowana. Mam już powyżej uszu jazdy tym powozem i poczuję niewymowną ulgę, kiedy wreszcie będę mogła zdjąć ten przeklęty gorset – parsknęła i z ciężkim westchnieniem przycisnęła rękę do boku, gdzie gorset wbijał się w żebra. W tej właśnie chwili powóz znowu podskoczył i przechylił się na prawo. Gorset wbił się w bok Daisy jeszcze boleśniej. Jej syn z głośnym jękiem upadł na nią, a Belinda z okrzykiem uderzyła o ścianę powozu. – Na litość boską! – krzyknęła Daisy. – Lady Chatwick! – zawołał ktoś z zewnątrz i drzwi otworzyły się. – Czy nic się pani nie stało? – Nic nam nie jest. Czy koło się złamało? – W rzeczy samej – odpowiedział towarzysz podróży, sir Nevis, wyciągając z powozu jej syna. – I co my teraz zrobimy? – lamentowała Belinda, ostrożnie wysiadając na zewnątrz. – Przecież nie mamy narzędzi, żeby to naprawić. Będziemy musieli rozbić tu obóz! – Spróbujemy jakoś naprawić – odrzekł sir Nevis, wyciągając rękę do Daisy. Stanęła na twardej ziemi i poprawiła gorset, na ile się dało, a potem pochyliła się nad kołem. Szprycha była złamana i koło przechylało się na bok. Woźnica i jego pomocnik szybko wyprzęgali konie. – Musimy podnieść powóz, żeby koło całkiem nie pękło – powiedział sir Nevis i popatrzył na trzech mężczyzn, których wynajęli w porcie jako eskortę na podróż do Auchenard. Mówił, że to Gordonowie, członkowie potężnego klanu. Daisy nie miała pojęcia, jak daleko sięga

władza Gordonów, ale tych trzech nie podobało jej się od samego początku. Chudzi jak szczapy, w znoszonych, brudnych ubraniach, przypominali uliczników gapiących się na słodycze na wystawie sklepu. Lubili whisky i nie miała pojęcia, czy mówią po angielsku, bo rzadko w ogóle się odzywali, a kiedy już się to zdarzyło, mieli tak mocny akcent, że i tak nic nie rozumiała. Teraz stali z boku, patrząc z niechęcią na złamaną szprychę. – Może zechciałaby pani schronić się pod tymi drzewami razem z jego lordowską mością – powiedział sir Nevis, wskazując na miejsce o kilka stóp od powozu. – To może trochę potrwać. Daisy westchnęła ze znużeniem. Podróże powozem nie były dla niej pierwszyzną i wiedziała, że naprawa może zająć cały dzień. Rozejrzała się dookoła. Nawet pióra, którymi ozdobiony był dach ich powozu, więdły z upału. Nie widziała wokół żadnego schronienia. Na wiele mil dookoła nie było nic oprócz wzgórz i chmar komarów. Ellis przykucnął i zaczął się przyglądać kamieniom. Jego twarz odzyskała nieco kolorów. – Zobacz, mamo! – zawołał, wyciągając w jej stronę jakiś kamień. – To piryt! – Naprawdę? – Pochyliła się i spojrzała na żółtawą skałę. – Chyba rzeczywiście – zgodziła się, choć nie miała pojęcia, co to takiego. Obejrzała się przez ramię na swój orszak: trzech służących, nauczyciel, sir Nevis i jego służący, pan Bellows, który towarzyszył im z Londynu razem z dwoma woźnicami, kilka wozów pod opieką pana Greena, wyładowanych skrzyniami i kuframi, a także mniejszy powóz, w którym jechał pan Green i pokojówka. Wyglądało to tak, jakby ciągnęła za sobą przez szkockie wyżyny tabor cygański. Kątem oka zauważyła jakiś ruch nad jeziorem. To byli Gordonowie. No tak, oczywiście, umieli pływać. Zmywali z siebie brud, gdy jej ludzie męczyli się w pełnym słońcu, żeby nareperować koło. Ile właściwie zapłaciliśmy tym łajdakom? – zastanawiała się. – Absolutnie nie możemy tu zostać – stwierdziła Belinda, wachlując się ręką. – Nie ma się tu gdzie schronić! Jesteśmy wydani na łaskę dezerterów i złodziei. – Belindo, przestań, na litość boską – powiedziała Daisy ze znużeniem. – Nie zniosę już więcej twoich narzekań. Nic nie możemy na to poradzić, że się tu znaleźliśmy. Przecież nie umrzemy. Nic nam się nie stanie. Nie napadną na nas żadni rabusie! Przed laty, gdy Daisy wychodziła za mąż, obiecała ciotce ze strony matki, która leżała na łożu śmierci, że zaopiekuje się Belindą. Matka Daisy już nie żyła i nie miał jej kto doradzić. Oczywiście kierował nią szczery zamiar zatroszczenia się o towarzyszkę zabaw z dzieciństwa, nie zdawała sobie jednak sprawy, jak marudną istotą jest jej kuzynka, dopóki nie zamieszkały pod jednym dachem. Belinda nie odpowiedziała. Patrzyła na coś za plecami Daisy. – O co chodzi tym razem? – westchnęła Daisy z desperacją. – Maruderzy? – Odwróciła się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Belindy, i serce jej zamarło. W ich stronę ze wzgórza zjeżdżało galopem pięciu jeźdźców w szkockich strojach. – To nie są maruderzy – powiedziała Belinda drżącym głosem. – To przemytnicy. Słyszałam, że ukrywają się w tych górach. Daisy poczuła, że brakuje jej powietrza w płucach. Rozległ się okrzyk, gdy cała grupa dostrzegła jeźdźców. Wszyscy ruszyli biegiem, zbierając swoje rzeczy i kryjąc się za wozami. – Lady Chatwick! – wykrzyknął sir Nevis. – Proszę się ukryć w powozie! Wyciągnął szpadę i obydwaj z panem Bellowsem stanęli na rozstawionych nogach, zwróceni twarzą do przeciwników i gotowi na walkę. Belinda pociągnęła Ellisa do powozu. Ale Daisy nawet nie drgnęła, zbyt ogłuszona, by się poruszyć, zupełnie sparaliżowana strachem i podnieceniem. Miała ochotę krzyczeć z przerażenia albo roześmiać się histerycznie z absurdalności sytuacji. Rzeczywiście zostali napadnięci przez szkockich rabusiów! Tę właśnie katastrofę Belinda od początku prorokowała.

Obróciła się na pięcie, żeby przywołać trzech Gordonów, ale nie było ich już widać na brzegu jeziora. Uciekli. Uciekli! Serce podeszło jej do gardła i znowu spojrzała w stronę jeźdźców, spodziewając się chyba, że zobaczy Gordonów u ich boku. Szkoci ściągnęli wodze i zbliżali się do nich ostrożnie. Jeden z jeźdźców wyglądał na kobietę. Szturchnęła stępaka i wysunęła się przed pozostałych. Banda rabusiów nie byłaby chyba dowodzona przez kobietę? Może nie było tak źle, jak się wydawało. Naraz Daisy ogłuszył huk muszkietu. Padła na ziemię i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że to pan Bellows wystrzelił. Chybił jednak i kula utkwiła w drzewie na prawo od Szkotów. Jeden z jeźdźców popędził konia do przodu i pochwycił uzdę stępaka, nim ten zdążył stanąć dęba. – Na Boga, odłóż tę broń! – wykrzyknął po angielsku. – Do diabła, chłopcze, mógłbyś kogoś zabić, nie rozumiesz? Pan Bellows wycelował w niego lufę muszkietu. – Nie rozmawiamy z rabusiami ani z jakobitami, sir! Proszę stąd odjechać, bo teraz będę celował między pańskie oczy! Daisy odzyskała władzę w nogach i pobiegła w stronę powozu, żeby poszukać schronienia w środku, zatrzymała się jednak przy drzwiach i zerknęła nad ławką woźnicy, gdy następny mężczyzna podjechał do pierwszego i powiedział coś po szkocku. Tamten odpowiedział cicho. Dwaj ich towarzysze zaśmiali się, ale ten pierwszy zachował powagę. Siedział dumnie wyprostowany na koniu, ze stoickim wyrazem twarzy mierząc przenikliwym spojrzeniem sir Nevisa i pana Bellowsa. Wydawał się o głowę wyższy od pozostałych. Miał szerokie ramiona, mocną szczękę i gęste ciemnorude włosy związane na karku. Na widok jego męskiej urody krew w żyłach Daisy popłynęła szybciej. Ten mężczyzna wydawał się zarazem przerażający i fascynujący, a także ogromnie silny. Wyglądał, jakby to on osobiście wyrzeźbił te wzgórza z granitu. Zrobiło jej się gorąco i zabrakło jej tchu. Odezwał się do kobiety, która gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę i odrzekła coś podniesionym głosem. – Rób, co ci mówię, dziewczyno – rzekł z niewzruszonym spokojem. – Tylko ludzie pełni lęku strzelają bez ostrzeżenia i chybiają. Kobieta wymamrotała coś pod nosem, ale zawróciła stępaka i stanęła za plecami trzech towarzyszy. Przywódca szturchnął swojego konia i wysunął się naprzód, nie spuszczając wzroku z pana Bellowsa i jego strzelby. – Nie podchodź bliżej! – wrzasnął pan Bellows i rozejrzał się. – Gordonowie, gdzie jesteście? Zróbcie coś! Tamten zaśmiał się. – Gordonowie nic wam teraz nie pomogą, chłopcze. Jeden z jeźdźców znów coś mruknął i pozostali wybuchnęli śmiechem. Zupełnie się nie boją strzelby pana Bellowsa ani tego, że ich przeciwnicy mają przewagę liczebną, pomyślała Daisy. Wydawali się rozbawieni. Przywódca naraz spojrzał w lewo, czujny jak kot. Daisy powiodła wzrokiem w tę stronę i zauważyła, że woźnice skupili się wokół jednego z wozów, trzymając w rękach muszkiety. – Nie jesteśmy rabusiami – powiedział szorstko. – Odłóżcie te strzelby, dobrze? Nie mam ochoty zabijać w takie ładne popołudnie. Zeskoczył z konia. Wszyscy wokół Daisy cofnęli się o krok, ona jednak stała jak wmurowana. Dobrze wiedziała, że powinna poszukać schronienia, ukryć gdzieś Ellisa, znaleźć jakieś narzędzie, którym mogłaby się bronić, ale nie potrafiła oderwać wzroku od tego

mężczyzny. Nie był przystojny w konwencjonalny sposób. Owszem, nie był również brzydki, ale to, co ją zafascynowało, to była atmosfera, jaka wokół niego panowała. Emanował pewnością siebie. Miał na sobie kilt, a na nogach coś w rodzaju pończoch w czerwono-białą kratę. Pod kolanami podtrzymywały je podwiązki. Był wysoki i szczupły, ale zarazem mocno zbudowany. Golił się gładko, długie włosy związał luźno na karku. Gdyby znajdowali się w jakimś innym miejscu, Daisy sięgnęłaby po wachlarz, bo z wrażenia nogi się pod nią uginały. Zdumiewała ją reakcja na tego mężczyznę. Z tego, co wiedziała, zapewne był mordercą, przemytnikiem i złodziejem, a jednak nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek ktoś tak ją zaintrygował. Zdjął rękawiczki, wsunął je między fałdy pledu i miękkim, swobodnym krokiem podszedł do pana Bellowsa. Sir Nevis krążył dokoła z uniesioną szpadą, gotów do ataku. – Mi Diah, popatrzcie tylko na mnie – powiedział Szkot. – Czy dama i dżentelmen w skórzanych butach rabują podróżnych? Tutaj, gdzie prawie nikt nie mieszka? – Zatoczył krąg mocnym ramieniem. – Nie jesteśmy jakobitami ani rabusiami, ale gdybyśmy byli, trzymalibyśmy się drogi do Inverness, a nie tej, gdzie rzadko ktoś przejeżdża. Daisy uznała, że to rozsądne wyjaśnienie. Chciała mu wierzyć, ale z natury była pragmatyczką i intuicja ostrzegała ją, że cała ta sytuacja mogła zostać ukartowana. Może Gordonowie specjalnie ich tu przyprowadzili, żeby tamci mogli ich okraść? Serce znów zabiło jej szybciej, a dłonie zwilgotniały. Nie próbowała się jednak ukrywać. Okrążyła powóz, za którym pan Bellows wciąż przykucał, celując w Szkota z muszkietu. – Naszym obowiązkiem jest chronić lady Chatwick i jej syna i nie zawaham się oddać życia za ich bezpieczeństwo, jeśli będzie to konieczne, sir! Proszę nie podchodzić bliżej! – Ręce pana Bellowsa zadrżały. Jeśli Szkoci byli w zmowie z tymi przeklętymi Gordonami, to lada chwila będą mieli przewagę liczebną. Daisy zastygła z przerażenia, gdy wyobraziła sobie tuziny górali zbiegających ze wzgórz. – Chcemy wam tylko pomóc! – powiedział Szkot. Jego akcent nie był tak mocny jak akcent Gordonów, a właściwie wydawał się zupełnie angielski. Podniósł ręce do góry, pokazując, że jest nieuzbrojony. – Nie mamy zamiaru was skrzywdzić, daję na to moje słowo jako Szkot i jako dżentelmen. – Wydawał się zupełnie obojętny, tylko trochę zniecierpliwiony, jakby chciał mieć to wreszcie za sobą. – Sądzisz, że ci uwierzymy? – parsknął pan Bellows. – Cóż, komu by się chciało ciągnąć tą drogą tyle pudeł i kufrów? Jeden z jeźdźców za plecami Szkota powiedział coś w ich języku i pan Bellows nieopatrznie spojrzał w tę stronę. Szkot błyskawicznie znalazł się przy nim i wyrwał mu muszkiet z ręki. Daisy krzyknęła ostrzegawczo. Szkot obrócił broń w ręku, jakby chciał sprawdzić, czy dobrze leży. – Może teraz powiesz swoim towarzyszom, żeby odłożyli broń – zasugerował ze śmiertelnym spokojem. Daisy obawiała się, że lada chwila będzie musiała walczyć o bezpieczeństwo syna, i desperacko zastanawiała się, co powinna zrobić. Pochwycić Ellisa i uciekać w stronę jeziora? Zerknęła na powóz, w którym siedział chłopiec, i zauważyła, że pan Green ukradkiem podnosi lufę muszkietu. Pan Green, jej zarządca, który jeszcze nigdy w życiu nie strzelił do człowieka! – Nie! – wykrzyknęła z desperacją. – Proszę, róbcie wszyscy to, co wam każe! Szkot nie spuszczał wzroku z sir Nevisa. – Niech pan posłucha damy. – Bardzo panią proszę, niech pani wsiada do powozu – odkrzyknął sir Nevis. – Gdyby ci ludzie chcieli nas obrabować, już by to zrobili. – Daisy próbowała okrążyć

powóz i potknęła się o koleinę. – Myślę, że on mówi prawdę. – Wreszcie głos rozsądku – powiedział Szkot. Daisy w żadnym razie nie czuła się rozsądna. Nie miała pojęcia, jakie były zamiary tych ludzi, i kierowała nią tylko szaleńcza nadzieja, że uda się uniknąć rozlewu krwi. – Proszę, panie Nevis, niech pan każe swoim ludziom opuścić broń. Nie chcemy żadnych kłopotów. Sir Nevis buntowniczo wysunął podbródek, ale obrócił się nieco i skinął na pozostałych. Powoli i ostrożnie opuścili muszki. Szkot uśmiechnął się krzywo, obrócił broń w dłoni kolbą do przodu i oddał panu Bellowsowi. – Może teraz pomożemy naprawić koło? – zapytał, jakby nie zauważał napięcia w atmosferze. – To nie jest konieczne – odrzekł sir Nevis sztywno. Szkot obojętnie wzruszył ramionami. – Dobrze, w takim razie nie będziemy dłużej piec się na tym słońcu. – Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale jego wzrok padł na Daisy i zawahał się, gdy ich spojrzenia się spotkały. Oddech Daisy przyspieszył. W pierwszej chwili chciała się cofnąć i uciekać, ale dostrzegła niezwykle błękitny kolor jego oczu. Nie myśląc o tym, co robi, odsunęła się od powozu i nerwowo przycisnęła wilgotne dłonie do spódnicy. Jego palący wzrok przesunął się po całym jej ciele aż po czubki butów wystających spod spódnicy, a potem wrócił na biust, zatrzymał się na nim przez dłuższą chwilę i powędrował w kierunku twarzy. Daisy nieświadomie otarła policzek wierzchem dłoni, zastanawiając się, czy ma brudną twarz. Wpatrywał się w nią tak śmiało i bezczelnie, że w końcu musiała się nerwowo uśmiechnąć. – Ach... dziękuję za propozycję – wyjąkała, nic innego w tej sytuacji nie przyszło jej do głowy. Szkot nadal na nią patrzył. – Madame, bardzo proszę, by wróciła pani do powozu i pozostała tam w towarzystwie pokojówki – odezwał się sir Nevis. – Dobrze – odrzekła, ale nie poruszyła się, nawet gdy usłyszała wołanie Belindy. Po prostu nie była w stanie oderwać wzroku od tego Szkota. – Kim pani jest? – zapytał nagle. – Ja? – odrzekła głupio, ale zaraz opamiętała się. Podeszła do niego o krok i wyciągnęła rękę, po czym dygnęła z niejasnym wrażeniem, że w sytuacji, gdy wszystko inne zawodzi, może pomóc zwykła uprzejmość. – Najmocniej przepraszam. Jestem lady Chatwick. – Patrzyła na niego z wyciągniętą ręką. Na twarzy Szkota odbił się grymas, ale nie podał jej dłoni. Poczuła się speszona. Jeszcze nigdy nie widziała tak błękitnych oczu. Miały kolor wiosennego nieba. – Jestem wdzięczna za propozycję pomocy. Podróżujemy już bardzo długo, ale jeszcze nie widzieliśmy takich złych dróg jak tutaj. Przymrużył oczy i zaczął się do niej zbliżać, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. – Co angielska dama robi w tych górach? – zapytał podejrzliwie. – Jedziemy do Auchenard – odrzekła. – To jest dom... – Tak, wiem, co to jest – przerwał jej. – Nikt teraz nie odwiedza Auchenard oprócz jeleni w rui. Jakie sprawy was tam prowadzą? – Cóż, Auchenard należy teraz do mojego syna – odrzekła ze zdumieniem. – Sądziłam, że powinien zobaczyć ten dom.

Zmarszczył brwi, jakby jej nie uwierzył. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej ustach. Daisy poczuła, że oblewa się palącym rumieńcem, i nerwowo dotknęła włosów na karku. – Najmocniej przepraszam, ale czy mogłabym poznać pańskie nazwisko? Powoli podniósł głowę. – Arrandale. – Arrandale – powtórzyła. Zbliżył się do niej jeszcze o krok i teraz stał tak blisko, że musiała podnieść głowę do góry, by na niego spojrzeć. – Cofnij się! – wykrzyknął sir Nevis, ale Szkot zignorował go. Serce Daisy tłukło się w piersi jak oszalałe. Z bliska dostrzegła na jego twarzy cień ciemnego zarostu i ciemne rzęsy. U nasady nosa miał ledwie widoczną bliznę i jeszcze jedną na szczęce. – Nie powinna pani tu przyjeżdżać – powiedział cicho. – Ten kraj nie jest bezpieczny dla kobiet i dzieci Sassenach[1]. Naprawcie koło, zawróćcie i jedźcie w stronę morza. Daisy zamrugała. – Najmocniej przepraszam, ale... Obrócił się gwałtownie, podszedł do swojego konia i zręcznie wskoczył na siodło. Powiedział coś do pozostałych i wszyscy odjechali w kierunku, w którym wcześniej zmierzała Daisy i jej towarzysze. Minęło kilka minut, zanim udało jej się odetchnąć. Spojrzała szeroko otwartymi oczami na sir Nevisa, który w końcu wydał instrukcje pozostałym. – Zajmijcie się tym kołem i pośpieszcie się. – Co się stało? – zawołała Belinda za plecami Daisy. – Gdzie oni pojechali? – Powinna się pani cieszyć, że odjechali i nie tknęli pani sakiewki ani cnoty – odrzekł mrocznie sir Nevis. Obrócił się na pięcie i poszedł pomóc przy naprawie koła. Belinda dotknęła pleców Daisy. – Cała się trzęsiesz. Uspokój się. Już ich nie ma. Na razie jesteś bezpieczna. Ale Daisy nie drżała z lęku, ale dlatego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna tak jej nie oczarował.

ROZDZIAŁ DRUGI Dwie godziny po odjeździe Szkota i jego towarzyszy koło zostało prowizorycznie naprawione i cała grupa znów ruszyła na wschód. Serce Daisy wciąż niespokojnie trzepotało. Nie potrafiła zapomnieć tego człowieka. Bezmyślnie słuchała Belindy, która komentowała jałowy pejzaż i czające się wszędzie niebezpieczeństwa, ale przez cały czas miała przed oczami twarz rudowłosego wojownika. – Nie zdziwiłabym się, gdyby ci dzicy nas zaatakowali – wzdrygnęła się Belinda. – Nie wydawali się tacy zupełnie dzicy – stwierdziła Daisy, myśląc o ostrzeżeniach, jakie usłyszała przed wyjazdem do Szkocji od przyjaciółek, które zaprosiła na herbatę. – Znajdziesz tam same kłopoty i mnóstwo zdrajców! – zawołała lady Dinsmore. – Nie możesz tam pojechać! Słyszałam, że oni mordują Anglików. – To dzikusy – dodała ponuro Lady Whitcomb. – Stuartowie rzucili na nich jakiś urok. Są absolutnie niewiarygodni i nawet przez chwilę nie będziesz tam bezpieczna. Wszyscy wiedzą, że dla nich Angielka jest najbardziej pożądanym łupem. Daisy nie podzielała ich pesymizmu. Jej mąż był Szkotem z pochodzenia i nigdy nie dał jej powodu, by miała sądzić, że powinna się obawiać Szkotów. Z drugiej strony jeszcze nigdy nie widziała takiego Szkota jak dzisiaj. Belinda chyba też nie, bo gwałtownie obróciła głowę i uniosła brwi tak wysoko, że niemal dotknęły włosów. – Dziękuję Bogu, że udało nam się ujść cało. Ellis podniósł głowę i spojrzał na matkę z niepokojem. Daisy przytuliła go z uśmiechem. – Jesteśmy bezpieczni, skarbie. W głębi ducha często się zastanawiała, czy kiedy go nosiła, zrobiła coś, co spowodowało, że był takim lękliwym dzieckiem. Jak inaczej mogła to wyjaśnić? Miał dziewięć lat i właściwie nie chorował na nic poważnego, a jednak był wycofany i nieśmiały. Londyński lekarz ostrzegł Daisy przed kilku laty, że jej syn cierpi z powodu słabej konstytucji. – Niewątpliwie będzie chorowity przez całe życie – powiedział, zamykając torbę. Daisy nie spodziewała się tego i popatrzyła na lekarza z niezrozumieniem. – Chorowity? Co pan ma na myśli? – To, co powiedziałem. – Lekarz nie miał żadnego względu na jej uczucia ani na uczucia Ellisa, który był już na tyle duży, że dobrze rozumiał, co się o nim mówi. – Czy chce pan powiedzieć, że będzie cierpiał na jakąś chroniczną dolegliwość? – zapytała Daisy, bo rzeczywiście tamtej właśnie zimy jej syn bez przerwy chorował. Odprowadziła lekarza na bok i zapytała szeptem: – A może coś gorszego? Lekarz jednak wzruszył ramionami i odrzekł obojętnie: – Nigdy nie wiadomo, jak te rzeczy mogą się objawić. – Najmocniej przepraszam, sir, ale właśnie dlatego po pana posłałam – stwierdziła niecierpliwie. – Po to, żeby mi pan wyjaśnił, na co mój syn choruje i jak ta choroba może się przejawiać. – Lady Chatwick... – westchnął lekarz i dodał głośno: – Nie jest pani w stanie zrozumieć niuansów medycznej konstytucji chłopca. Musi mi pani uwierzyć, kiedy powiem, że nigdy nie będzie okazem tężyzny. Jak było do przewidzenia, Ellis wybuchnął płaczem na ten upokarzający werdykt, Daisy zaś zrozumiała, że lekarzowi chodziło tylko o to, by dostać honorarium, i nic go nie obchodził jej

syn. – W takim razie mamy problem, sir, bo ja w żadnym stopniu panu nie ufam -powiedziała i zadzwoniła po kamerdynera, by odprowadził lekarza do drzwi. Podczas kolacji poskarżyła się mężowi, a ten złajał ją za brak szacunku dla doktora. Mimo wszystko Daisy nie wierzyła w jego przepowiednie dotyczące przyszłości Ellisa. Prawdę mówiąc, zdrowie syna było drugim powodem, dla którego wybrała się w tę niebezpieczną podróż na północ. Pierwszym powodem był Robert. Gdyby tylko Robert dotarł do niej na czas, nie musiałaby nigdzie wyjeżdżać. Dotknęła listu od niego, który bezpiecznie spoczywał w kieszeni sukni. – Jeśli nawet nie znajdą nas teraz, to z pewnością znajdą nas w tym domu – ostrzegła Belinda, znów opadając na poduszki. – Jesteśmy zupełnie bezpieczni. – Daisy próbowała tonem głosu ostrzec kuzynkę przed sianiem niepokoju, ale Belinda naturalnie tego nie zauważyła. Daisy z uśmiechem dotknęła kolana Ellisa. – Nie zwracaj uwagi na to, co mówi kuzynka, skarbie. To był męczący dzień dla nas wszystkich. – Moja troska nie jest pozbawiona podstaw – odrzekła na to Belinda. – Ci niebezpieczni ludzie bardzo nas przestraszyli. – Czy mam ci przypomnieć, że ci niebezpieczni ludzie zaproponowali nam pomoc przy naprawie koła? – zapytała Daisy impulsywnie. Zakryła dłońmi uszy Ellisa, pochyliła się do kuzynki i szepnęła: – Nie widziałaś tego dżentelmena? Był bardzo pociągający. Belinda zamrugała. – Ten Szkot? Pociągający? Daisy! – Na jej twarzy odbiło się przerażenie. – Co się z tobą dzieje? Szkoci nie są pociągający. To zdrajcy Korony! Gdyby nie była tak wyczerpana, powiedziałaby Belindzie, że ta nie zna żadnych Szkotów, a zatem nie może wiedzieć, którzy z nich są jakobitami. Z westchnieniem zdjęła dłonie z uszu Ellisa i wyjrzała przez brudne okno. Belinda tymczasem rozważała, czy będą musieli spędzić noc przy drodze. Daisy znowu zaczęła myśleć o Szkocie. Bardzo chciałaby ujrzeć jego niebieskie oczy rozjaśniające się uśmiechem. Na samą myśl o tym przeszedł ją przyjemny dreszczyk. Tak, rzeczywiście oszalała, zupełnie i nieodwracalnie. Ta tendencja do fantazjowania narastała w niej powoli od dwóch lat, od śmierci męża. Daisy doskonaliła sztukę flirtu w salonach Mayfair i wyobrażała sobie rozmaitych przystojnych mężczyzn w nieprzyzwoitych sytuacjach. Czasami zupełnie nie potrafiła powstrzymać tych myśli. W gruncie rzeczy po prostu bardzo jej brakowało męskiego dotyku. Jej mąż Clive był okazem zdrowia, kiedy za niego wychodziła, ale wkrótce po narodzinach Ellisa zapadł na ciężką chorobę i ostatnie lata życia spędził w cierpieniu. Choroba uniemożliwiła mu bycie ojcem i dbanie o żonę tak, jak mąż powinien o nią dbać. Toteż teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Daisy czuła, że pożądanie wypełnia jałową pustynię jej życia jak rzeka, która wystąpiła z brzegów, a strumień adoratorów, który otaczał ją od śmierci Clive’a, nieustannie zasilał tę rzekę. Ale Szkot nie był jej adoratorem. Widziała go w zupełnie innej roli. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, że uprowadził ją na grzbiecie konia i rzuca na łóżko w jakimś wiejskim zamku. – Dobrze się czujesz? – zapytała Belinda i obraz Szkota zniknął w jednej chwili. Policzki Daisy oblał gorący rumieniec. – Tak, czuję się dobrze. – Przeszkadza ci gorset? – zapytała Belinda ze współczuciem. – Gorsety potrafią być

niebezpieczne. Zaczęła się rozwodzić na temat niebezpieczeństw gorsetów. Daisy opadła na poduszki, postanawiając sobie nie myśleć więcej o tym nieznajomym. Ani o tłumie adoratorów. Z powodu testamentu męża pobyt w Londynie stał się dla niej nieznośny. Wszyscy nieżonaci dżentelmeni w mieście wiedzieli, że wdowa po lordzie Chatwick musi ponownie wyjść za mąż w ciągu trzech lat po jego śmierci, jeśli chce, by jej syn odziedziczył spadek po ojcu. Clive wyjaśnił to Daisy na łożu śmierci. – Musisz zrozumieć, moja droga. Nie chciałbym, byś zrezygnowała z powtórnego małżeństwa i pozbawiła Ellisa jego dziedzictwa, by móc prowadzić życie, jakie ci odpowiada. Biskup Craig pomoże ci znaleźć odpowiedniego kandydata i dopilnuje, żeby człowiek, za którego wyjdziesz, zapewnił Ellisowi najlepsze wykształcenie i by miał odpowiednie koneksje. Daisy była zdumiona i przerażona, gdy usłyszała tę nieoczekiwaną wiadomość. Jeszcze nie pogodziła się z myślą, że jej mąż stoi u progu śmierci, a on już snuł plany na jej dalsze życie. – Potrafię o niego zadbać, Clive – zapewniła go. – Przecież jestem jego matką. Jej męża pochwycił atak kaszlu. Gdy doszedł do siebie, pogładził ją po dłoni. – Zrobisz, co mówię, Daisy. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Ona jednak nie rozumiała i była pewna, że nigdy nie zrozumie. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane. Obydwie rodziny miały porównywalne majątki i wpływy. Clive był o piętnaście lat od niej starszy i Daisy była jego drugą żoną. Pierwsza zmarła przy porodzie, dziecko również nie przeżyło. Takiego małżeństwa Daisy zawsze się spodziewała i na takie była przygotowana. Ale w pierwszym roku po ślubie zaszło coś nieoczekiwanego: odkryła w sobie uczucie do Clive’a. Była mu stałą i wierną towarzyszką i dała mu syna. Pozostała przy jego łóżku, gdy inna kobieta mogłaby szukać rozrywek, i trzymała go za rękę, gdy całe jego ciało przeszywał przenikliwy ból. I po tym wszystkim, w ostatnich tygodniach życia, Clive ujawnił jej swoje ostatnie życzenie. Wyjawił plany, które poczynił już wcześniej i które zupełnie nie uwzględniały jej woli. Poczuła się nieważna i wykorzystana. Gdy mąż umierał, uświadomiła sobie, że zawsze była dla niego tylko sposobem na zdobycie syna. Na tym polegała cała jej wartość. Jej uczucia i pragnienia były dla niego zupełnie nieistotne. Po jego śmierci próbowała powstrzymać gorycz, ale o jego ostatniej woli szeptano we wszystkich salonach Mayfair. Majątek Chatwicków był do wzięcia! Szczerze mówiąc, Daisy na początku odpowiadało to, że stała się centrum uwagi w towarzystwie. Po latach zajmowania się chorym mężem była to przyjemna odmiana. Majętna wdowa, która musi wyjść za mąż w określonym czasie, szybko stała się jedną z najbardziej popularnych kobiet w Londynie, przynętą dla wszystkich nieżonatych arystokratów. Ale w miarę upływu czasu otoczona stadem sępów Daisy przestała wierzyć komukolwiek. Czuła się stłamszona i zwątpiła we własną intuicję. W dodatku biskup Craig, nie zważając na jej prośby, zaczął prowadzić negocjacje z mężczyznami, których prawie nie znała, w jej imieniu i bez jej wiedzy. – Mąż pani zaufał mi, lady Chatwick, i nie mogę go zawieść – twierdził. Nic nie mogła na to poradzić i już prawie pogodziła się ze swoim losem, gdy naraz, pięć miesięcy temu, niczym niesiony anielskimi skrzydłami, nadszedł list od Roberta Spiveya. Rob był teraz kapitanem królewskiej marynarki. Właściwie niewiele więcej o nim wiedziała, bo nie widzieli się od przeszło jedenastu lat. Była dotychczas pewna, że jest żonaty i ma dzieci i sądziła, że zupełnie o niej zapomniał. Jedenaście lat to przecież cała wieczność dla utraconej miłości. Ona o nim nie zapomniała nigdy. Był jej pierwszą miłością, największą i jedyną

prawdziwą. Byli bardzo młodzi, kiedy się poznali, i beznadziejnie idealistyczni. Marzyli o wspólnej przyszłości. Boże, jaka była wtedy naiwna! Marzyła o życiu w domku krytym strzechą i z kwiatkami w oknach. Mieli mieć dzieci, zdrowe i pełne życia, biegające po wrzosowiskach, a także ogród, z którego Daisy czerpałaby dumę i wystawiała kwiaty i owoce na wiejskich festynach. A nocą ona i Robert mieli leżeć razem w łóżku, słuchać spokojnych oddechów dzieci i psów i kochać się łagodnie, delikatnie, z szacunkiem. Jakie to były głupie marzenia! Daisy zawsze wiedziała, jaka droga w życiu jest jej przeznaczona i żadne pobożne życzenia nie mogły tego zmienić. Była jedynym dzieckiem dwojga starszych rodziców, błyszczącym klejnotem, którym machali przed nosem bogatym i utytułowanym mężczyznom. Ale potem poznała Roberta i naiwnie sądziła, że jeśli dwoje ludzi szczerze się kocha, to znajdą jakiś sposób, by być razem. Jednak w oczach rodziców i towarzystwa Robert nie był dla niej wystarczająco dobry. Sam ją zresztą o tym ostrzegał. Był większym realistą niż ona. Nie miał tytułu ani żadnego majątku wartego wzmianki, był tylko synem wiejskiego wikarego i wiedział, że jej rodzice nigdy nie zgodzą się na to małżeństwo. Miał rację. Gdy Daisy śniła o sielankowym życiu z Robertem, rodzice aranżowali dla niej małżeństwo z Clive’em. Los Daisy został wkrótce przypieczętowany. Gdy się o tym dowiedziała, błagała Roberta, by wzięli ślub potajemnie, on jednak, jak zawsze rozsądny, odmówił. – Nigdy bym cię w ten sposób nie zhańbił, Daisy – powiedział szarmancko. – Możesz mnie zhańbić! – wołała. – Proszę, zabierz mnie stąd! Przecież mnie kochasz! Jak możesz się mnie wyrzec? – Musisz się z tym pogodzić – stwierdził. Zabawne, że dokładnie te same słowa usłyszała wiele lat później od Clive’a leżącego na łożu śmierci. Teraz Daisy była starsza i mądrzejsza i wiedziała, że nie może tak po prostu godzić się z podobnymi sytuacjami. A potem nadszedł list. Z wielkim smutkiem i troską przyjąłem wiadomość o śmierci twojego męża – napisał. Od dawna jesteś w moim sercu, Daisy. Nie zamierzam znowu stracić cię dla innego mężczyzny... Napisał, że wkrótce odpływa, ale jego kontrakt w królewskiej marynarce w tym roku dobiegnie końca. Miał nadzieję, że Daisy się zgodzi, by ją odwiedził w Londynie. Daisy była zdumiona i pokrzepiona. Jak to możliwe, by jej miłość do Roberta po tylu latach wciąż płonęła tak jasnym płomieniem? A jednak czuła to, czuła tę miłość i czuła nadzieję. Niestety Robert nie napisał, kiedy przyjedzie do Londynu. Rozmawiała o liście i o swoim losie z przyjaciółką, lady Beckinsal, która zachęcała ją do wyjazdu, żeby dać temu biedakowi trochę czasu na zakończenie kontraktu i przyjazd do Londynu, zanim biskup Craig zmusi ją do nieszczęśliwego małżeństwa. – Jeśli przyjedzie już w lecie, to po prostu powiedz kamerdynerowi, żeby go zapytał, czy ma ci przesłać wiadomość. Jeśli nadal cię szanuje i ceni, to zaczeka na odpowiedź – stwierdziła lady Beckinsal z wielką pewnością. Stukanie w dach powozu wyrwało Daisy z rozmyślań. Belinda otworzyła okienko wychodzące na stronę woźnicy, a Daisy usiadła prosto i skrzywiła się, gdy gorset znów wpił się w żebra. – Pani, dojeżdżamy już do Auchenard – zawołał woźnica. Powóz zwolnił i skręcił w prawo. Daisy oparła się ramieniem o ścianę i wyjrzała przez zakurzone okienko. Było tak brudne, że prawie nic nie widziała oprócz wieży majaczącej nad wysokim murem. Zarośla przy drodze

nie pozwalały jej dostrzec nic więcej. Nie było tu żadnych zwierząt, krów ani owiec, tylko zaniedbane łąki i las. Po chwili powóz zatrzymał się. Ellis przepchnął się do okienka obok Daisy. – To jest to, mamo? – Tak. Drzwi otworzyły się. Ellis kopniakiem rozsunął schodki i wyskoczył z powozu z energią, jakiej Daisy od dawna u niego nie widziała. Poszła za synem, zgarnęła spódnicę, przyłożyła dłoń do pleców i wpatrzyła się w budowlę. Belinda wyszła tuż za nią. Wpadła na Daisy i oparła dłoń na jej ramieniu, żeby odzyskać równowagę. – O mój Boże... – westchnęła, podnosząc głowę. To było najłagodniejsze, co mogła powiedzieć. Stary dom myśliwski był znacznie większy, niż Daisy się spodziewała. Właściwie bardziej przypominał średniowieczny zamek. Kamienie były ciemne, wysmagane wiatrem i w połowie zarośnięte pnączami. Długie gałęzie bluszczu tańczyły w wieczornym wietrze. Na obu końcach budowli wznosiły się wieże. Okna, niektóre zabite deskami, były ciemne i wyglądały, jakby nikt ich nie mył od lat. Dom miał mnóstwo kominów. Dwa niemal się już rozsypały i z żadnego nie wznosił się w górę dym. Auchenard wydawało się zupełnie opuszczone. – Myślałam, że jest tu jakiś dozorca, który się wszystkim zajmuje – powiedziała Daisy ze zdumieniem. – Ach, jesteście już! – Drzwi wejściowe, wielkie, drewniane i wiekowe, otworzyły się i pojawił się w nich brat jej nieżyjącej matki, wuj Alfonso. Wysoki i szczupły, gęste siwe włosy związane miał w kucyk i nosił strój, jakiego Daisy jeszcze nigdy na nim nie widziała. Był bez kurtki, miał podwinięte rękawy, a na brzuchu skórzany fartuch. – Nareszcie! Już myślałem, że nigdy tu nie dotrzecie! Ellis, chłopcze, chodź i uściśnij starego wuja. Pan Rowley, wieloletni kamerdyner Chatwicków, który wyglądał jak nieco mniejsza wersja wuja Alfonsa, również stanął w drzwiach, podobnie ubrany i również pokryty kurzem. – Pani – skłonił się. Obydwaj przyjechali tu dwa tygodnie wcześniej, żeby przygotować dom na ich przybycie, zdawało się jednak, że zadanie przerosło ich siły. – Ogromnie się cieszymy, że tu jesteście – zawołała Daisy. – Podróż była okropna i już myślałam, że nigdy tu nie dotrzemy. – Zacząłem się trochę martwić. – Alfonso pochylił się i pocałował ją w policzek. – Na pewno jesteście zmęczeni. Dobrze was nakarmimy, ale najpierw chodź, rozprostujesz nogi i obejrzysz sobie swój szkocki domek myśliwski – powiedział, targając włosy Ellisa. – Nie jest tak źle, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Wkrótce okazało się, że było jeszcze gorzej. W środku dom był w równie opłakanym stanie, jak na zewnątrz. Podłogi pokrywała gruba warstwa kurzu, w którym odznaczały się ślady Alfonsa i Rowleya. Powietrze śmierdziało starą sadzą i wilgotnym torfem. Kamienne mury były tak grube, że w środku panował chłód. Daisy przypuszczała, że trzeba tu codziennie palić w kominkach. Wszędzie było ciemno, po części z powodu zabitych deskami okien, a po części dlatego, że nigdzie nie płonęły świece. Dom był bardzo stary i zupełnie nie przypominał słonecznych pokoi w Chatwick Hall, pełnych adamaszkowych kotar, drogich dywanów, marmurowych podłóg i francuskich mebli. Zupełnie nie przypominał również jasnego, otwartego domu miejskiego w Mayfair. A mimo to Daisy dostrzegała wiejski urok, potrzebna jednak była armia służby, by się do niego dogrzebać. Obeszli cały dom i na koniec wuj Alfonso poprowadził ich do miejsca, które nazwał wielką salą. Sufit podtrzymany grubymi belkami wznosił się bardzo wysoko. Wuj odsunął

ciężkie aksamitne kotary, wzniecając tuman kurzu, od którego wszyscy zaczęli kichać. Daisy otworzyła oczy i napotkała niespodziewanie piękny widok na jezioro leżące u stóp łagodnego zielonego wzgórza. Nad powierzchnią wody unosiły się pasma mgły, a wzgórza po drugiej stronie mieniły się ciemną zielenią, złotem i purpurą. Uśmiechnęła się z zachwytem. – Wszystko to należy do ciebie, moja droga – powiedział wuj. – Naprawdę wszystko? – Wszystko – potwierdził. – Pięknie tu, prawda? – Ileż tu pracy – stwierdziła Belinda, składając ramiona na piersiach. – Nie mam pojęcia, gdzie znajdziemy tylu robotników. – Jeśli nie znajdziemy robotników, sami się wszystkim zajmiemy. – Daisy spojrzała na wuja. – Więc tu jednak nie było żadnego dozorcy? – Ależ był, jak najbardziej, wydaje mi się jednak, że bardziej interesowała go butelka niż Auchenard. Lepiej byłoby zostawić to miejsce zupełnie bez opieki niż oddać je pod pieczę komuś takiemu jak on. Daisy westchnęła ze znużeniem. Nie znosiła rozmów ze służbą, która nie miała ochoty uczciwie zapracować na swoją tygodniówkę. – Jak ci się podoba nasz domek myśliwski, skarbie? – zapytała syna. Ellis z namysłem zmarszczył brwi. Był poważny jak na swój wiek. – Na wieży jest pomieszczenie, które doskonale się nadaje do obserwacji gwiazd – powiedział wuj Alfonso. Ellis zamrugał. – Widać je wszystkie? Oriona też? – Oriona? – powtórzył z zaciekawieniem wuj Alfonso. – Podczas podróży kapitan statku uczył Ellisa nawigacji – wyjaśniła Daisy. – Tak, na pewno go widać – zapewnił wuj. – Może Ellis i Belinda chcieliby pójść do swoich pokoi? – Daisy spojrzała na Rowleya. – Belindo, czy mogłabyś zaprowadzić Ellisa? Ja muszę jeszcze porozmawiać z wujem. – Chciałbym najpierw zamienić słowo z sir Nevisem – powiedział wuj, wyprowadzając Belindę i Ellisa z pokoju. Daisy przez chwilę stała nieruchomo, słuchając echa kroków w kamiennym korytarzu. Gdy już upewniła się, że jest sama, opadła na sofę wciąż przykrytą zakurzonym pokrowcem i oparła stopy na krześle. Była śmiertelnie znużona i najbardziej na świecie pragnęła przespać się w przyzwoitym łóżku. Przymknęła oczy i pozwoliła, by wyobraźnia poniosła ją nad jezioro i wzgórza po drugiej stronie. W jej wizjach pojawiły się zdumiewająco błękitne oczy Szkota... Nie wiedziała, jak długo trwał ten stan, ale obudził ją cichy śmiech. Otworzyła jedno oko. Wuj stał nad nią z rękami złożonymi na fartuchu i uśmiechał się z rozbawieniem. – Chyba mnie nie winisz. – Podniosła się z wysiłkiem. – To była okropna podróż. – Tak, domyślam się. – Podszedł do bocznego stolika i nalał wina do dwóch kieliszków. Daisy wzięła od niego trunek, upiła łyk i zmarszczyła nos. Wuj Alfonso wzruszył ramionami. – Tylko to znalazłem w wiosce rybackiej. – Ten dom to zupełna ruina – stwierdziła ponuro. – Belinda ma rację, trzeba tu włożyć mnóstwo pracy. Czy uda się nam kiedykolwiek doprowadzić go do przyzwoitego stanu? – Sam nie wiem. – Wuj Alfonso podszedł ze swoim kieliszkiem do okna i popatrzył na słońce zachodzące za wzgórzami. Daisy stanęła obok niego. – Czy znajdziemy tu robotników? – Kilku pewnie tak... – Wzruszył ramionami. – Poproszę sir Nevisa, żeby zajął się tym

jutro. Ale wszyscy będziemy musieli dołożyć wysiłków, moja droga. – Otoczył ją ramieniem. – Naprawdę wszyscy. Uśmiechnęła się krzywo. – Czy chcesz powiedzieć, że mam się zająć pracą fizyczną? – Przyda się każda para rąk. Pocałowała wuja w policzek, odsunęła się i zaczęła wyciągać szpilki z włosów. – Wiem, że Belinda nie kiwnie nawet palcem, ale ja prawdę mówiąc, bardzo chętnie się czymś zajmę. Mam już dość bezczynnego siedzenia po całych dniach bez żadnego zajęcia oprócz plotek i robótek. – Czy mam posłać po pana MacNally’ego, rzekomego dozorcę? – zapytał wuj. Powinna się tym zająć, ale w tej chwili zmęczenie przeważyło. Potrzebowała kąpieli i musiała wreszcie zdjąć ten przeklęty gorset. – Rano – odrzekła, z wysiłkiem zdobywając się na uśmiech. Na razie nie chciała o tym wszystkim myśleć. Pozwoliła, by obraz Szkota wrócił, i starała się nie zwracać uwagi na stan otoczenia.

ROZDZIAŁ TRZECI Na dźwięk szczekania Fabienne Cailean podniósł głowę. Mieszkał sam w Arrandale. Rzadko ktokolwiek tu przychodził oprócz wynajętych robotników, którzy pomagali w układaniu dachu albo podłogi, ale dzisiaj Cailean spodziewał się swojego brata Aulaya. Aulay jednak miał przypłynąć łódką przez jezioro, przywożąc ze sobą herbatę i wino, które ostatnio sprowadzili z Francji, nie płacąc cła. Tym większa była jego podejrzliwość wobec tego kogoś, kto stał za drzwiami. Sięgnął po muszkiet i poszedł otworzyć. – Arrandale! – zawołał jakiś głos. Otworzył drzwi, jednocześnie zarzucając muszkiet na ramię. Padraig MacNally podniósł ręce do góry, cofnął się i potknął o Fabienne, która szaleńczo machała ogonem, zadowolona, że mają gościa. – Czego chcesz? – zapytał szorstko Cailean. MacNally zaczął szybko mówić po gaelicku. Coś o cudzoziemcach i o wielu latach służby bez żadnej nagrody. Cailean westchnął i opuścił muszkiet. – Na Boga, człowieku, odetchnij, bo nic nie rozumiem. MacNally zamilkł i wziął głęboki oddech, po czym znowu powiedział po gaelicku: – Przyjechała jakaś dama i zwolniła mnie ze służby! – Ostrożnie posunął się o krok do przodu i nerwowo potarł ręką nos. Kilt miał brudny i nawet z odległości kilku stóp Cailean wyczuwał od niego zapach whisky. Nie zdziwiło go to. Wszyscy wiedzieli, że tutejsi MacNally’owie to pijacy. – Zostałem bez zatrudnienia! – Ano, a czyja to wina? – Doglądałem Auchenard od czternastu lat! – lamentował tamten. – Doglądałeś? To miejsce to zupełna ruina. – Stary nie chciał przysyłać pieniędzy na remonty – upierał się MacNally i wydawało się, że za chwilę wybuchnie łzami. – Co miałem zrobić? Nic nie mogłem zrobić, panie! Potrzebuję twojej pomocy. – Złożył brudne ręce i potrząsał nimi przed nosem Caileana. – Proszę! – Ano, a co ja mogę zrobić? – zapytał Cailean, tłumiąc irytację. MacNally’owie nie należeli do klanu MacKenziech i nie podobała mu się ta wizyta. Nie ufał MacNally’emu. Lada chwila miał przybyć Aulay z towarami. Chcieli je tutaj złożyć, dopóki nie będą gotowi ich sprzedać, to znaczy dopóki nie zyskają pewności, że nikt ich nie ściga. – Próbowałem rozmawiać z nią rozsądnie, ale mój angielski jest za słaby – mówił MacNally. – A ta kobieta ma gadane, panie. Nawet nie bierze oddechu, tylko gada i gada. Człowiek nie może wtrącić ani słowa. Diah. Przypomniał sobie kobietę, którą poprzedniego dnia spotkał na drodze, tę, która patrzyła na niego jak wygłodzona sierota na soczysty stek. Nie spędziła w Auchenard jeszcze nawet jednego dnia i już zwolniła człowieka, który przez wiele lat pilnował posiadłości... Ale tacy właśnie byli Sassenach. Pojawiali się nie wiadomo skąd, żeby zabrać sobie to czy tamto albo domagać się zmiany sposobu życia, jakie prowadzono na tych wzgórzach od setek lat. Ale ze wszystkich Anglików, jakich Cailean znał, nikt nie był tak uderzający jak ta kobieta. Oczy miała jak drapieżny kot, zielone jak świeże gruszki, i do tego piękną figurę. Szczerze mówiąc, po prostu była piękna. Mocno go zadziwiła, a Caileana niełatwo było zadziwić. Ostatnio bardzo nasiliły się plotki, że Stuartowie znów zamierzają wrócić na tron, i narosło napięcie między Szkotami a Anglikami. Angielska dama, która nagle pojawiła się w tych okolicach, sama się prosiła

o kłopoty. – Ano dobrze, zaczekaj tutaj – powiedział Cailean. Wszedł do środka, zatrzasnął drzwi i poszedł na tył niewykończonego domu, żeby zostawić wiadomość bratu. MacNally przyszedł pieszo, więc teraz razem przebyli milę dzielącą ich od Auchenard. Przeszli przez las i dotarli do drogi. Gdy zbliżyli się do domu, Cailean zauważył, że okna są brudne, a trawnik zarośnięty. Zatrzymał się i wymownie popatrzył na MacNally’ego. Tamten doskonale zrozumiał jego spojrzenie. – Zajmę się tym, panie, daję słowo. Cailean chrząknął i szedł dalej. Nie uwierzył mu ani na jotę, ale to nie było jego zmartwienie. Podszedł do drzwi i głośno zastukał. Po dłuższej chwili otworzył im mężczyzna w koszuli i skórzanym fartuchu. – Lady Chatwick – powiedział Cailean. Tamten zamrugał. Popatrzył na MacNally’ego, a potem na Caileana. – Kogo mam zapowiedzieć? – zapytał niespokojnie. – Pana z Arrandale. Mężczyzna zawahał się i znów spojrzał z dezaprobatą na MacNally’ego. – Pośpiesz się, chłopcze – rzekł Cailean niecierpliwie. – Nie będę tu stał przez cały dzień. Grdyka mężczyzny poruszyła się w górę i w dół. Skinął głową i zniknął w mrocznym, wilgotnym holu. Znowu minęła dłuższa chwila. Cailean słyszał męskie głosy, a potem kroki kilku osób. Brzmiały tak, jakby do drzwi zbliżała się cała armia, ale zobaczył tylko damę, kamerdynera i jeszcze dwóch mężczyzn. Jednego rozpoznał – to był ten, który poprzedniego dnia machał szpadą. Drugiego nigdy nie widział. Lady Chatwick, która prowadziła całą grupę, wydawała się zaniepokojona, ale gdy go dostrzegła, jej twarz nieoczekiwanie rozjaśniła się uśmiechem tak promiennym, że Cailean zaniemówił. – To znowu pan! – wykrzyknęła z wyraźną radością. Cailean popatrzył na nią podejrzliwie. Dlaczegóż miałaby się cieszyć na jego widok? Ubrana była w prostą suknię, włosy miała upięte i przykryte czepkiem, na szyi nie nosiła żadnych ozdób. Odwrócił od niej wzrok i przestąpił z nogi na nogę. – Ano – powiedział niecierpliwie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. O co jej właściwie chodziło? Nie podobał mu się ten uśmiech. Wytrącał go z równowagi. – Zechce pan wybaczyć. – Wsunęła pasmo włosów pod czepek. – Dopiero przyjechaliśmy, jak pan wie, i niestety nie jesteśmy jeszcze gotowi, by przyjmować gości. Miałam nadzieję dotrzeć tu tydzień wcześniej, ale podróż z Londynu była niezmiernie uciążliwa i trwała dłużej, niż przypuszczaliśmy. Najpierw wzburzone morze, a potem te wszystkie wzgórza. – Właśnie przez te wzgórza ten kraj nazywa się Highlands – odrzekł szorstko. – Nie powinna się pani dziwić. I nie przyszedłem z wizytą. Jej zielone oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, zaraz jednak roześmiała się lekko. – Dziękuję, że nie starał się pan wyrazić swojej opinii w bardziej kwiecistych słowach, sir. Oczywiście, ma pan rację, powinnam się tego spodziewać. Jakiś chłopiec przepchnął się przez grupę i złapał ją za spódnicę, patrząc na Caileana z wyraźną bojaźnią.

– Ach, jesteś, skarbie. – Oparła dłonie na jego ramionach i przesunęła go tak, że stanął przed nią. – Czy mogę panu przedstawić moją rodzinę? To mój wuj, pan Alfonso Kimberly – wskazała na wyższego z dwóch mężczyzn. – I oczywiście sir Nevis, którego już pan spotkał – dodała i w jej wzroku zamigotało rozbawienie. Sir Nevis nie spuszczał dłoni z głowni szpady. Obydwaj mężczyźni patrzyli na niego czujnie jak na intruza. Cailean chrząknął. Nic go nie obchodziło, kim oni są. Nie interesowały go też prezentacje. – I mój syn, lord Chatwick. Chłopak cofnął się i niemal cały schował między fałdami jej spódnicy, ona jednak znowu delikatnie przesunęła go do przodu. Mógł mieć jakieś siedem albo osiem lat. Był drobny i blady, jasne włosy przyklejały mu się do głowy. Cailean zastanowił się, czy chłopiec jest chory. – Ellis, ukłoń się panu. Chłopiec zacisnął dłonie za plecami i skłonił się sztywno. – Jak się pan miewa? – Latha math – odpowiedział Cailean obojętnie. Chłopiec zamrugał z niezrozumieniem. – Powiedziałem: dzień dobry, chłopcze. Nie słyszałeś jeszcze naszej mowy? – Sądziłam, że może pan być Anglikiem – rzekła jego matka. Anglikiem! Powstrzymał się z trudem, by nie warknąć niegrzecznie. Na Boga, ani na cal nie wyglądał na Anglika! Przecież miał na sobie nogawice. – Nie – rzekł z urazą. – No cóż, to nie jest aż tak wielki wstyd być Anglikiem – ćwierknęła i jeden kącik jej ust uniósł się w uśmiechu. – Jestem Szkotem – odrzekł sztywno. Znów pociągnęła chłopca przed siebie i oparła dłonie na jego ramionach. – Musi pan przyznać, że mówi pan jak Anglik. Co się tu właściwie działo? Przyszedł porozmawiać z nią o zatrudnieniu MacNally’ego, a nie o tym, jak mówi. MacNally spoglądał na niego z przerażeniem. Cailean wyobrażał sobie, że ta historia rozniesie się po całej dolinie i zostanie przekręcona w taki sposób, żeby przedstawić go jako najemnika Anglików albo jeszcze gorzej. – Moja matka jest Angielką – mruknął. – Doprawdy? A kim... – odezwała się lady Chatwick pogodnie. – Droga pani, nie przybyłem tu, żeby wymieniać uprzejmości – przerwał jej krótko. – MacNally mówi, że zwolniła go pani ze służby. – Może to ja powinienem omówić tę sprawę z tym dżentelmenem – odezwał się jej wuj, stając obok niej. – Och nie, to nie jest konieczne – rzekła uprzejmie. – Sądzę, że ten dżentelmen nie chce nam wyrządzić żadnej krzywdy. Oczywiście, że nie zamierzał wyrządzić jej żadnej krzywdy, ale skąd ona mogła o tym wiedzieć? Był niebezpiecznym człowiekiem, gdy mu na tym zależało, i pomyślał, że może powinien dać jej to do zrozumienia. Zanim jednak zdążył się odezwać, ona już mówiła dalej. – To prawda, zwolniłam pana MacNally’ego ze służby. – Lekko skłoniła głowę, jakby oczekiwała pochwały. – Wyjaśniłam mu, dlaczego muszę to zrobić. Czy wspomniał pan o tym temu dżentelmenowi, panie MacNally? Wszyscy się chyba zgodzimy, że jeśli zatrudnia się kogoś, to ma się wobec niego pewne oczekiwania. MacNally popatrzył na Caileana. – Widzisz? – powiedział po gaelicku. – Ona mówi bardzo dużo i bardzo szybko.

Cailean nie zwrócił na niego uwagi. – Ten człowiek był tu dozorcą przez prawie czternaście lat. – To prawda, ale w ciągu tych lat chyba zupełnie zapomniał, że ma się opiekować posiadłością. – Wymownie spojrzała przez ramię na rozbite okno. – Nie miałem pieniędzy – powiedział MacNally po gaelicku. Widocznie rozumiał więcej, niż chciał przyznać. – On mówi, że mąż pani nie przekazywał żadnych funduszy na naprawy. – Doprawdy? – mruknęła, unosząc złocistą brew. – Mój mąż nie żyje już od ponad dwóch lat. Ja nie otrzymałam żadnej prośby o fundusze na naprawy w Auchenard, a jednak pilnowałam, żeby pan MacNally regularnie otrzymywał swoją pensję. – Druga złocista brew również się uniosła i dama popatrzyła Caileanowi prosto w oczy. Ta subtelna prowokacja poruszyła te struny w duszy Caileana, które od dawna wybrzmiały. Odwrócił wzrok od jej twarzy, zerknął na MacNally’ego i zapytał po gaelicku: – Czy to prawda? Nie prosiłeś o fundusze? – Skąd miałem wiedzieć, że powinienem poprosić? – odpowiedział tamten nerwowo. – Nikt tu nie przyjeżdżał. Spojrzenie Caileana stało się groźne. – Ale jakoś udawało ci się dostawać pensję. Z pewnością wiedziałeś, gdzie masz po nią pójść. MacNally wzruszył ramionami, poskrobał się po potarganej brodzie i zapatrzył we wzgórza. – Robiłem, co mogłem – mruknął obronnie. – Najmocniej przepraszam, co on mówi? – zapytała dama uprzejmie. Cailean w przypływie intuicji znów zatrzymał wzrok na MacNallym i zapytał po gaelicku: – Pędziłeś tu whisky? MacNally poczerwieniał, a Cailean wyrzucił z siebie strumień barwnych przekleństw. To, że on i Aulay przechowywali w Arrandale znaczne zapasy wina i herbaty, już było niebezpieczne, ale nielegalna destylarnia na ziemiach należących do Anglika była czystą głupotą. – Ciesz się, że ocaliłeś tę głupią głowę – parsknął. – Wynoś się stąd. Jedź do Balhaire i sprawdź, czy nie ma tam dla ciebie jakiejś roboty, ale wynoś się stąd, zanim ktoś wezwie tu władze! Na wzmiankę o władzach MacNally natychmiast wykuśtykał z izby. Cailean spojrzał na lady Chatwick i stojących za nią mężczyzn. Uśmiechała się, ale oni nie. – Najmocniej panią przepraszam – udało mu się wykrztusić. – Wygląda na to, że niepotrzebnie zawracaliśmy pani głowę. – Nie ma potrzeby przepraszać. – W jej oczach znów zamigotała radość. Diah, zachowywała się, jakby to był tylko jakiś żart. Odwrócił się do wyjścia. – Milordzie, czy mogę zapytać, skąd dokładnie pan przyjechał? Cailean odwrócił się powoli i jeszcze raz obrzucił wzrokiem całą grupę. Dlaczego go o to pytała? Był podejrzliwy. W końcu był Szkotem. Jego angielski dziadek został oskarżony o zdradę stanu, on sam zaś był wytrawnym przemytnikiem i przynajmniej dziesięć razy udało mu się wymknąć statkom brytyjskiej marynarki. Nie mógł wykluczyć, że władze angielskie mogły wysłać tu wysoko urodzoną damę jako szpiega, żeby ujawnić jego przemytnicze praktyki. Chyba wyczuła jego nieufność, bo odesłała syna w głąb domu, a potem podeszła po kamiennej posadzce do drzwi.

– Po prostu jestem ciekawa. – Oparła się o filar podtrzymujący portyk i przesunęła palcami po dekolcie. Wzrok Caileana zatrzymał się na kremowej skórze nad wycięciem sukni. Powoli podniosła wzrok i uśmiechnęła się. – Czy to jakaś tajemnica? Czyżby sobie z niego drwiła? – Po prostu wydaje mi się pan niepotrzebnie podejrzliwy. Zapytałam tylko dlatego, że wczoraj, gdy pan odjechał, sądziłam, że już nigdy więcej pana nie zobaczę, a jednak dzisiaj znów się pan tu pojawił. – Więcej mnie pani nie zobaczy – zapewnił ją. – Nie? To wielka szkoda. W jej uśmiechu błysnęła zmysłowość. Puls Caileana przyspieszył. Zdumiony był jej śmiałością. Rzadko spotykał takie kobiety. – Nie zobaczy mnie pani. Może pani podziękować za to swoim świętym i modlić się, by inni też zostawili panią w spokoju. – Jacy inni? Czy była aż tak głupia? – Czy pani nie ma rozumu? – zapytał lekceważąco. – W ogóle nie powinna tu pani przyjeżdżać. – Dlaczego? Dobry Boże, ona naprawdę była głupia. Z całą pewnością brakowało jej piątej klepki. – Bo nie lubimy tutaj Sassenach. Ktoś powinien powiedzieć to pani wcześniej, zanim wyruszyła pani w tę „niezmiernie uciążliwą” podróż. – Sassenach – powtórzyła z namysłem. – Co to dokładnie znaczy? Kobiety? – Jej uśmiech poszerzył się i w policzkach pojawiły się dołeczki. Wyraźnie dobrze się bawiła. – To znaczy: Anglicy. – Proszę tu wrócić, milady – zawołał sir Nevis. – Niech on sobie idzie. Ta kobieta miała niewiarygodny tupet. Zignorowała ostrzeżenie i wciąż przed nim stała, przesuwając palcem po niezwykle gładkiej i jasnej skórze dekoltu. Wydawała się delikatna, wręcz krucha, zupełnie nieprzygotowana na takiego mężczyznę jak on, a jednak słowa, które wychodziły z jej ust, świadczyły o czymś innym. Zesztywniał i zbliżył się do niej o krok. – Czy naprawdę jest pani tak głupia, lady Chatwick? W tych górach nie ma ani jednego Szkota, który życzyłby sobie obecności pani i pani podobnych, a mimo to pani zachowuje się jak na przyjęciu w ogrodzie. Zaśmiała się miękko. – O, zapewniam pana, sir, że to nie jest przyjęcie w ogrodzie, bo nie mamy ogrodu! Ale zamierzam go urządzić, bo krajobraz jest tu przepiękny. Co za niezrównane widoki. – Jej wzrok śmiało przesunął się po całej jego sylwetce. Uśmiechnęła się i czubkiem języka dotknęła kącika ust. Uśpiona część duszy Caileana coraz wyraźniej budziła się do życia. – Nie powie mi pan, skąd pan tu przybył? Wzbierała w nim niecierpliwość i niedowierzanie. – Żegnam panią – powiedział chłodno i odwrócił się, by odejść. – Do widzenia panu! Musi pan znów nas odwiedzić! – zawołała za nim. – Jeśli pan chce, urządzimy przyjęcie w ogrodzie – dodała i zaśmiała się radośnie. Niewiarygodne. Podczas długiej drogi do Arrandale Cailean nie mógł wyrzucić z głowy pięknej Angielki, która najwyraźniej była niespełna rozumu. Mimowolnie pomyślał, że to upalne lato okaże się

ciekawsze, niż się spodziewał.

ROZDZIAŁ CZWARTY 28 lipca Trzeba odbudować jeden z kominów. Wuj zapewnia, że obaj z panem Rowleyem wiedzą, jak to zrobić. Chociaż nie chcę, żeby wychodził na dach, on jednak ignoruje moje obawy i powtarza, żebym skupiła się na tym, co trzeba zrobić w środku. Mam mnóstwo na głowie, bo trzeba zrobić wiele rzeczy. Codziennie odkrywamy coś nowego i Belinda dostaje kolejnego ataku paniki. Zapewniam ją, że damy sobie radę, wyznaję jednak, że w głębi duszy nie jestem tego pewna. Ellis boi się mroku w korytarzu i nic się z tym nie da zrobić, bo właściwie nie ma tam okien, ale bardzo się cieszy, że ze swojego pokoju wyraźnie widzi nocne niebo. Pod okiem pana Tuttle’a zajął się wykreślaniem map gwiazd. Biedny chłopiec ciągle kicha i Belinda obawia się, że rozchoruje się od kurzu. Martwi się też, że nie ma tu w pobliżu wioski, gdzie mogłaby kupić rozmaite drobiazgi do malowania, których nie przywiozła ze sobą, a chce zacząć malować, kiedy tylko skończymy remonty. Wiem, że Belindzie i Ellisowi nie podoba się ten dom, i niestety popełniłam błąd, przywożąc ich tutaj. Szkot przybył tu, żeby bronić pana MacNally’ego. Jest chyba zupełnie jasne, że nic go nie obchodzę, bo w ogóle się nie uśmiecha i nie udało mi się go rozweselić. Jego twarz ma piękny odcień brązu, jakby często przebywał na słońcu, przez co jego niebieskie oczy wydają się jeszcze bardziej jaskrawe, a usta ciemniejsze.W pewien sposób podoba mi się tutaj. Jest spokojnie i nic nie mąci krajobrazu. Wydaje mi się, że gdyby można było się obyć bez towarzystwa, byłoby to doskonałe miejsce do życia. Daisy rzeczywiście czuła się winna, że przywiozła tutaj wszystkich swoich domowników. Wiedziała, że dom położony jest na odludziu i od dawna nikt w nim nie mieszkał, ale nie była przygotowana na to, co tu zastała. A to dlatego, że nie poświęciła wystarczającej uwagi temu, co próbował jej powiedzieć administrator męża. Prawda na temat Auchenard kryła się w dokumentach, które chciał przejrzeć razem z nią niedługo po śmierci Clive’a. Wówczas jednak rozmowa o położonym na końcu świata domu myśliwskim nudziła Daisy tak bardzo, że z trudem udawało jej się utrzymać oczy otwarte. Przy pierwszej wycieczce po domu przeraziło ją to, co zobaczyła już w korytarzu – mroczne wnętrze i rozsypujące się meble. A wystrój! W każdym kącie czaiły się wypchane indyki i głowy jeleni. – No cóż – stwierdziła, kiedy obejrzała już wszystko. – Pozostało tylko zabrać się do pracy – powiedziała to z takim przekonaniem, jakby przez całe życie odnawiała zaniedbane domki myśliwskie. – Zbierzemy wszystkie siły i zajmiemy się tym, prawda? – O ile nikt z nas się nie rozchoruje – odrzekła Belinda mrocznie, przyciskając do twarzy koronkową chusteczkę. Myśl o tym, że miałaby się przyznać do porażki przed Belindą, wystarczyła, by Daisy natychmiast zapragnęła uczynić z domu górski klejnot. W kolejnych dniach pracowała ciężko razem z pozostałymi domownikami. Wszyscy szorowali i polerowali, zdzierali stare tapety ze ścian, myli okna i wyrzucali połamane meble. Dywany wyciągnięto na zewnątrz i wytrzepano, materace odwrócono na drugą stronę, przykryto łóżka pościelą. Sir Nevis zjeździł okolicę i wynajął robotników, którzy mieli naprawić okna. Przywiózł również informacje o Balhaire, dużej posiadłości MacKenziech, i wiosce, gdzie można było kupić rozmaite drobiazgi, w tym na szczęście również farby.

Ale gdy mijały kolejne dni, Ellis wydawał się coraz bardziej zniechęcony. Obydwaj z nauczycielem plątali się po domu i wyglądali na zagubionych. Ellis był bardzo ciekaw okolicy, ale Daisy, pomna ostrzeżeń Szkota, nie pozwalała mu się oddalać od domu. Próbowała włączyć Ellisa w porządki, ale chłopiec, jak każdy dziewięciolatek, nie miał ochoty trzepać dywanów, toteż zaczęła go zachęcać, by skupił się na tworzeniu map gwiazd. Ona sama harowała od świtu do nocy. Na początku Rowley, wuj Alfonso i Belinda próbowali ją od tego odwieść. Twierdzili, że damy nie trzepią dywanów ani nie szorują podłóg, ale Daisy ignorowała ich protesty. Praca dziwnie ją uspokajała. Gdy nic nie robiła, dręczyły ją rozmaite myśli, na przykład o tym, kogo będzie musiała poślubić. Czuła się zdradzona przez człowieka, którego szanowała i próbowała kochać. Była mu posłuszną żoną, więc jak on mógł tak ją zlekceważyć? Jak mógł uwierzyć, że narazi na niebezpieczeństwo przyszłość syna dla własnej przyjemności? Niestety, odpowiedzi na wszystkie te pytania zostały pogrzebane razem z Clive’em. Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy dom zaczął wyłaniać się spod warstwy brudu i Daisy była dumna z wykonanej pracy. Teraz już mniej uwagi poświęcała niezbędnym remontom, a więcej widokom roztaczającym się dokoła. Patrzyła na jezioro i wzgórza i zapominała o swoich troskach. Gdy już była zadowolona z tego, czego dokonała w środku, zwróciła uwagę na ogród, czy też na to, co kiedyś musiało być ogrodem. Po ścianach pełzły grube jak ramię pędy dzikiego wina. Przykryły również fontannę, a chwasty zarosły to, co kiedyś zapewne było wypielęgnowanym trawnikiem. Daisy nałożyła skórzany fartuch i stary słomkowy kapelusz, który znalazła w stajniach, i zabrała się do przycinania wina i plewienia. Pracowała, aż całe jej dłonie pokryły się odciskami. Belinda skarżyła się, że od słońca dostaje piegów i opalenizny, Daisy jednak o to nie dbała. Każdego ranka wstawała o świcie, narzucała szal na ramiona i siadała w największej sypialni przy rzędzie okien wychodzących na jezioro. Otwierała je na poranną mgłę, wyciągała dziennik z szuflady i zapisywała, co się zdarzyło poprzedniego dnia. Między kartki dziennika wkładała polne kwiaty i liście drzewa, które widziała po raz pierwszy w życiu. Obok zrobiła nawet jego szkic. Rysowała łodzie ślizgające się po jeziorze i jelenia, którego widziała pewnego ranka tuż przy ścianie domu. A wczoraj odkryła w murze łuk prowadzący do ogrodu. Zanurzyła pióro w kałamarzu, by o tym napisać, ale jej uwagę pochwycił jakiś ruch za oknem. Mgła nad ogrodem już opadała, Daisy jednak dostrzegała wyraźnie psa. Węszył w miejscu, które poprzedniego dnia uporządkowała. I nie był to byle jaki pies. Był olbrzymi, co najmniej dwa razy większy od wszystkich psów, jakie dotychczas widziała, porośnięty szorstką, kędzierzawą sierścią. Zastanawiała się, czy jest dziki. Podniosła się, naciągnęła kaszmirowy szal na ramiona i pochyliła się nad biurkiem, by lepiej widzieć. – Skąd się tu wziąłeś? – mruknęła. Pies węszył przy ziemi i zaczął się zbliżać do krzewu róży, który wczoraj udało jej się ocalić. Zbiegła na dół i wpadła do szerokiego korytarza prowadzącego do wielkiej sali. W ogrodzie zwolniła i na palcach przeszła przez bramę. Bose stopy ślizgały się po chłodnej, wilgotnej ziemi. Pies podniósł głowę, gdy Daisy weszła w głąb ogrodu, i powęszył w powietrzu, próbując uchwycić jej zapach. Daisy zastygła. Wydawało się, że pies w ogóle się jej nie boi i jest tylko zaciekawiony. Podeszła bliżej jeszcze o krok. Pies przykucnął, jakby zbierał się do ucieczki. – Nie uciekaj – szepnęła. Powoli przysiadła na ziemi i wyciągnęła rękę. – Chodź tu.

Pies stanął czujnie z wysoko uniesionym ogonem i patrzył na nią ostrożnie. Rozejrzała się za czymś, czym mogłaby go przywabić, ale nie zobaczyła nic oprócz więdnącej róży. Oderwała kwiat od łodygi i skrzywiła się, gdy kolec wbił jej się w dłoń. Zgniotła płatki w ręku i wyciągnęła je w stronę psa. – Chodź – powtórzyła. Tym razem pies przysunął się do niej, przez cały czas węsząc, napięty jak struna. Zbliżał się powoli i w końcu dotknął nosem dłoni Daisy. Zauważyła, że to suka. Rozprostowała palce, uwalniając zgniecione płatki. Pies pozwolił, by Daisy podrapała go za uszami, ale gdy odkrył, że płatki do niczego mu się nie przydadzą, dotknął nosem ramienia Daisy, po czym odskoczył i zniknął za żywopłotem w miejscu, gdzie powinien się znajdować kamienny mur. Poszła za psem, przeciskając się między gąszczem roślin, i odkryła szczelinę w murze, z którego wypadło kilka kamieni. Odgarnęła splątane pędy dzikiego wina i powojnika i przecisnęła się przez dziurę. Po drugiej stronie muru znajdowała się łąka. Daisy wyprostowała się i rozejrzała. Pies leniwie biegł w stronę mężczyzny na olbrzymim koniu. Serce Daisy drgnęło ze strachu na jego widok, a w jej głowie odezwały się wszystkie ostrzeżenia Belindy dotyczące niebezpiecznych Szkotów. Bezmyślnie postąpiła o krok naprzód i wpadła na mur. Już miała się przecisnąć z powrotem przez dziurę i uciec do domu, gdy uświadomiła sobie, że mężczyzna wygląda znajomo. Naraz ściągnął wodze i ruszył w jej stronę, szybko zmniejszając dzielący ich dystans. Daisy nie uciekła, tylko owinęła się mocniej szalem i stała nieruchomo. Jeździec zwolnił i zatrzymał się tuż przed nią. Koń zadudnił kopytami w miejscu. Z głośnym biciem serca spojrzała na znajomą twarz, ale nie była sobie w stanie przypomnieć nazwiska przybysza. Avondale? Mężczyzna powoli przesunął po niej wzrokiem i na jego twarzy odbiło się łagodne zdziwienie. Daisy dopiero teraz uświadomiła sobie, że wciąż jest w koszuli nocnej, włosy ma nieuczesane i luźno rozrzucone na ramionach. Oblała się gorącym rumieńcem. – Madainn mhath. Górował nad nią i z umysłu Daisy uleciały wszystkie myśli oprócz jednej: wiedziała, że bardzo chce go dotknąć. – Dzień dobry, lordzie Avondale. Poruszył się w siodle. – Arrandale. Spojrzała na niego z przepraszającym grymasem, wolała jednak nie wyjaśniać, że zapomniała jego nazwiska. – Najmocniej przepraszam, lordzie Arrandale. – Dygnęła, wzięła głęboki oddech i rozluźniła palce zaciśnięte na szalu. Nie chciała, żeby zauważył jej onieśmielenie. Wyglądał jeszcze piękniej niż w jej wspomnieniach. Miał na sobie tartan, który odsłaniał kolana i fragment potężnych ud. Wyobraziła sobie, że dotyka go, i przebiegł jej po plecach zmysłowy dreszczyk. Patrzył na nią ze zmarszczonym czołem, jakby potrafił odczytać jej myśli. – Zauważyłam pańskiego psa – wypaliła, próbując wyjaśnić swoją obecność na łące. – Był w moim ogrodzie. Arrandale przelotnie spojrzał na psa, który wracał w jego stronę z nosem tuż przy ziemi, ale zaraz znów utkwił spojrzenie w Daisy. Patrzył na nią tak, jakby jeszcze nigdy nie widział kobiety w nocnym stroju i boso. Przechylił głowę na bok. – Czy coś się stało? Czy w domu wybuchł pożar? A może ktoś was najechał?

– Nie. – Nie? – powtórzył, patrząc jej w oczy. – Nieczęsto widuje się damy na łące w nocnej koszuli, prawda? – Uniósł brwi, jakby spodziewał się, że ona się z nim nie zgodzi. – Uważa pan, że jestem trochę szalona. – Nawet nie trochę. Zupełnie szalona. I nieco głupia, jeśli sobie pani przypomina. Powiedział to tak spokojnie i rzeczowo, że Daisy zaśmiała się z zaskoczeniem. – Czy mój wygląd wydaje się panu tak skandaliczny? – zapytała i uśmiechając się jeszcze szerzej, zsunęła z ramion szal, ukazując koszulę nocną. Koń szarpnął się i Arrandale poluzował wodze. – Zależy pani, żebym uznał pani wygląd za skandaliczny? Roześmiała się z niedowierzaniem, tak jak śmieją się dziewczęta na widok atrakcyjnego chłopca. Dżentelmeni, z którymi próbowała swoich sił w Londynie, chyba nigdy nie rozumieli jej motywów, wydawało się jednak, że ten Szkot doskonale potrafi ją przejrzeć. – Lubi pani bawić się mężczyznami – zauważył. – Bawić się! Nie bawię się panem, milordzie. Wybiegłam z ogrodu za pańskim psem. Kącik jego ust uniósł się w imitacji uśmiechu. – Ach tak, z ogrodu. Nie musi pani zaprzeczać. Nie czuję się urażony. Daisy wybuchnęła serdecznym śmiechem, choć sama nie wiedziała, dlaczego się śmieje. – Jest pan bardzo kłótliwym człowiekiem, sir – oznajmiła pogodnie. – Ja? – Z pewnością jest pan pierwszym mężczyzną, który uskarża się z powodu flirtu. Ale czy pan naprawdę wierzy, że wybiegłam na łąkę o świcie, bo miałam nadzieję, że pan akurat będzie tędy przejeżdżał? I że przyszłam tu w koszuli nocnej tylko po to, by się panem bawić? Pochylił się nad końskim karkiem i popatrzył jej prosto w oczy. – Nie myślę, że przyszła tu pani z tą intencją, ale myślę, że nie traci pani żadnej okazji. Może chciał ją obrazić, ale te słowa tylko sprowokowały ją do dalszej gry. – Doprawdy? A co właściwie doprowadziło pana do tak oburzających wniosków? – Rumieniec na pani policzkach – odrzekł. – Blask w oczach. – Rumieniec może pochodzić od słońca, a blask od tego, że mgła się podnosi. – Ano tak, a ramię ma pani nagie, bo jest ciepło – podsunął. Daisy spojrzała na swoje ramię i dopiero teraz uświadomiła sobie, że koszula zsunęła się niżej. Bardzo powoli podciągnęła ją pod szyję. – To przypadkowe. Arrandale prychnął. – Niech pani mnie nie uważa za naiwnego – powiedział takim tonem, jakby zwracał się do dziecka. – Dobrze znam kobiety, rozumie pani? – Zna pan kobiety – powtórzyła takim tonem, jakby było to dla niej objawienie. – To dla mnie zaszczyt, że dzieli się pan ze mną swoją nieskończoną wiedzą. – Dygnęła lekko, przytrzymując skraj koszuli, w pełni świadoma, że pozwala mu zajrzeć w swój dekolt. Ale sama myśl o tym była podniecająca. Jeszcze nigdy się tak nie zachowywała, nigdy nie popisywała się swoją figurą. Podnosząc się, zauważyła, że jego niebieskie oczy pociemniały. – Ale tak jak pan zna kobiety, tak ja znam mężczyzn. Powiedział pan, że nigdy więcej pana nie zobaczę, a jednak zjawił się pan tutaj. Wiem, że gdy mężczyzna pojawia się na łące obok domu damy, nie jadąc w żadnym konkretnym celu, to chce ją po prostu spotkać. – Uśmiechnęła się przelotnie. Na twarz Arrandale’a wypełzł uśmiech tak powolny i drapieżny, że Daisy znów przeszedł dreszcz aż po czubki palców u nóg. – Mówi pani jak mężczyzna.