Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony780 824
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 291

5 Imperium burz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

5 Imperium burz.pdf

Filbana EBooki Książki -S- Sarah J. Maas Szklany Tron
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 714 stron)

Sarah J. Maas IMPERIUM BURZ przełożył Jakub Radzimiński

Tytuł oryginału: Empire of Storms Text copyright © Sarah J. Maas, 2016 This translation of Empire of Storms is published by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Bloomsbury Publishing Inc. and Macadamia Literary Agency, Warsaw. All rights reserved. Map copyright © 2016 by Kelly de Groot Cover illustration © Talexi. Background image © Shutterstock Cover illustration © Talexi. Background images: © Andrr/shutterstock.com, © Lukas Gojda/shutterstock.com; © Jag_cz/shutterstock.com, © Potapov Alexander/shutterstock.com; © Olga Nikonova/shutterstock.com; © sakkmesterke/shutterstock.com; Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza Foksal MMXVII Copyright © for the Polish translation by Marcin Mortka, Warszawa MMXVII Wydanie I Warszawa, MMXVII

Spis treści Dedykacja Mapa Zmrok Część pierwsza. Przynosząca Ogień 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18.

19. 20. 21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. 31. 32. 33. 34. 35. 36. 37. 38. 39. Część druga. Ogniste Serce 40. 41. 42. 43.

44. 45. 46. 47. 48. 49. 50. 51. 52. 53. 54. 55. 56. 57. 58. 59. 60. 61. 62. 63. 64. 65. 66. 67. 68. 69.

70. 71. 72. 73. 74. 75. Podziękowania

Dla Tamar, mojej obrończyni, dobrej wróżki i rycerza w lśniącej zbroi. Dziękuję ci za to, że wierzysz w tę serię od pierwszej strony.

Zmrok Dudnienie kościanych bębnów niosło się od zachodu słońca wśród poszarpanych zboczy Czarnych Gór. Księżniczka Elena Galathynius od popołudnia przyglądała się ze skalistego cypla, na którym wznosił się jej namiot wojenny, trzeszczący pod naporem suchego wiatru, czarnym szeregom wojsk mrocznego władcy, przetaczającym się między szczytami. Teraz, gdy słońce już zaszło, widać było migoczące ogniska wrogiej armii, przywodzące na myśl rozgwieżdżone niebo. Były ich tysiące. Tak wiele w porównaniu z tymi, które płonęły po jej stronie doliny… Elena nie potrzebowała uszu Fae, by słyszeć modlitwy swej ludzkiej armii, zarówno te głośne, jak i szeptane w duchu. Przez ostatnich kilka godzin sama odmówiła ich wiele, choć wiedziała, że nie zostaną wysłuchane. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad tym, gdzie przyjdzie jej zginąć. Nigdy też nie przyszło jej do głowy, że może się to zdarzyć tak daleko od zielonych gór Terrasenu. Że jej ciało może nie zostać spalone, lecz pożarte przez bestie mrocznego władcy. Nikt się nie dowie, w którym miejscu padła księżniczka Terrasenu. Nikt nie będzie wiedział, gdzie zginęli jej żołnierze. – Musisz odpocząć – rozległ się surowy, męski głos. Elena obejrzała się za siebie. Jej rozpuszczone, srebrne włosy zaczepiały o ostre krawędzie jej pysznej zbroi. Gavin, który stał w wejściu do namiotu, mierzył ponurym spojrzeniem obie armie zebrane w dolinie. Wpatrywał się w wąski odcinek ziemi niczyjej, który wkrótce miał zniknąć pod nogami walczących. Choć sam namawiał Elenę do odpoczynku, nie zdjął zbroi od dziesięciu godzin, odkąd wszedł do namiotu. Reszta dowódców wyszła stamtąd kilka minut wcześniej, ściskając pod pachami mapy. Nikt nie miał ani cienia nadziei w sercu. Elena wyczuwała

zapach strachu i rozpaczy. Sucha, kamienista ziemia ledwie zachrzęściła pod stopami Gavina. Lata włóczęgi po bezdrożach Południa nauczyły go sztuki bezszelestnego poruszania się. Elena znów wpatrywała się w niezliczone ogniska nieprzyjaciela. – Wojska twego ojca nadal mają szansę dotrzeć na czas – powiedział ochrypłym głosem Gavin. Tylko głupiec mógł nadal mieć nadzieję. Dzięki doskonałemu słuchowi nieśmiertelnej istoty Elena wychwyciła każde słowo debaty, która toczyła się w namiocie za jej plecami. – Ta dolina to śmiertelna pułapka – oznajmiła. I to ona sama ich tu przywiodła. Gavin nie odpowiedział. – Z nastaniem świtu – dodała Elena – ta ziemia spłynie krwią. Przywódca armii, stojący u jej boku, nadal nie odzywał się ani słowem. Rzadko się zdarzało, aby Gavin milczał. W jego skośnych oczach na próżno było dziś szukać blasku niepohamowanej zaciekłości, a jego zwykle rozwichrzone, brązowe włosy spływały bez życia. Elena nie pamiętała, kiedy po raz ostatni któreś z nich się kąpało. Gavin odwrócił się ku niej i zmierzył ją tym samym szczerym spojrzeniem, które przenikało ją i obnażało od chwili, gdy poznała go pod dachem pałacu ojca prawie rok temu. A raczej stulecia temu. To były inne czasy! To był zupełnie inny świat! Nadal przepełniało go światło i śpiew, a magia nie zaczęła jeszcze migotać i słabnąć w obliczu potężniejącego cienia, rzucanego przez Erawana i jego demonicznych żołnierzy. Elena zastanawiała się, jak długo wytrzyma Orynth po tym, jak jej armia na Południu zostanie rozbita i zmasakrowana. Myślała o tym, czy Erawan zniszczy najpierw błyszczący na szczycie góry pałac jej ojca, czy może spali królewską bibliotekę, serce i ośrodek wiedzy ostatniej epoki. Zanim spali cały jej lud. – Do świtu pozostało jeszcze wiele godzin – rzekł Gavin. Jego grdyka podjechała w górę i opadła. – Jest jeszcze czas, by uciec.

– Roznieśliby nas na strzępy, nim udałoby nam się pokonać przełęcz… – Nie myślę o nas, ale o tobie. – W blasku ogniska jego twarz wyglądała jak mieniąca się światłem płaskorzeźba. – Tylko i wyłącznie o tobie. – Nie porzucę tych ludzi – powiedziała Elena i musnęła palcami jego dłoń. – Ani ciebie. Twarz Gavina nawet nie drgnęła. – Nie jesteśmy w stanie uniknąć tego, co czeka nas jutro. Nie unikniemy masakry. Słyszałaś, co powiedział posłaniec, prawda? Tak, wiem, że podsłuchiwałaś. Anielle zamieniło się w rzeźnię. Nasi sojusznicy na Północy już nie istnieją. Armia twego ojca jest za daleko. Wszyscy zginiemy przed zachodem słońca. – Kiedyś i tak zginiemy. – Nie. – Gavin ścisnął jej dłoń. – Ja zginę, a ze mną ci ludzie. Jeśli nie padniemy od ciosów wroga, pokona nas upływ czasu, ale ty… Jego wzrok przeniósł się na jej delikatnie wyostrzone uszy, dziedzictwo jej rodu. – Ale ty mogłabyś żyć przez całe stulecia. Przez tysiąclecia. Nie odrzucaj takiej szansy ze względu na skazaną na porażkę bitwę. – Wolę zginąć jutro niż żyć okryta hańbą przez tysiąc lat. Gavin jednakże wpatrywał się już w dolinę. Patrzył na swoich żołnierzy, ostatnią linię obrony przed hordą Erawana. – Połącz się z armią swego ojca i kontynuuj walkę u jego boku – powiedział ochryple. – To na nic. – Elena przełknęła ślinę. Gavin powoli przeniósł na nią spojrzenie. Po tylu miesiącach wreszcie była gotowa do wyznania. – Moc mego ojca słabnie. Niewiele mu jej pozostało. Światło Mali gaśnie z każdym dniem. Król nie jest w stanie stawić czoła Erawanowi z nadzieją na zwycięstwo. Ostatnie słowa jej ojca, tuż przed wyruszeniem na tę feralną, skazaną na zagładę wyprawę, brzmiały: „Moje słońce zachodzi, Eleno. Zrób wszystko, by twoje nadal wschodziło”.

Gavin pobladł. – I teraz mi to mówisz? – Tak, Gavinie, ponieważ musisz wiedzieć, że dla mnie również nie ma żadnej nadziei. To, czy dziś w nocy ucieknę, czy jutro stanę do walki, nie ma właściwie znaczenia. Ten kontynent jest już stracony. Gavin spojrzał na dziesiątki namiotów stojących na skalnym cyplu. Jego przyjaciele. Jej przyjaciele. – Nikt z nas nie ujdzie stąd żywy – rzekł. Głos mu zadrżał, a oczy się zaszkliły. Elena ponownie ujęła jego dłoń. Nigdy dotąd, choć wiele razem przeżyli i mierzyli się już z niejednym koszmarem, nie widziała, jak Gavin płacze. – Erawan zwycięży i zdobędzie władzę nad tą ziemią, a także nad wszystkimi innymi. Nikt mu nie zagrozi przez całą wieczność – wyszeptał. W obozie pod nimi krzątali się żołnierze. Słychać było mamrotanie, przekleństwa, nawet płacz. Elena wiedziała, że powód ich przerażenia znajdował się po drugiej stronie doliny. Wtedy ogniska przeciwnika zaczęły gasnąć jedno po drugim, jakby tłumiła je wielka dłoń ciemności. Kościane bębny zagrzmiały głośniej. Wreszcie przybył. Erawan we własnej osobie nadszedł, aby być świadkiem ostatniej bitwy Gavina. – Nie będą czekać do świtu – oznajmił Gavin, a jego dłoń opadła na rękojeść miecza zwanego Damaris. Elena złapała go jednak za ramię i zacisnęła palce na jego twardych niczym granit mięśniach, osłoniętych skórzaną zbroją. Nadszedł Erawan. Może bogowie nadal słuchali. Może jej matka z ognistą duszą zdołała jakoś ich przekonać. Elena spojrzała na surową, dziką twarz Gavina, którą ukochała ponad inne, i powiedziała: – Nie wygramy tej bitwy. Na pewno też nie wygramy tej wojny. Gavin drżał z niecierpliwości, by natychmiast skrzyknąć resztę

dowódców, ale opanował się. Już dawno nauczył się poskramiać swą dziką naturę i słuchać z szacunkiem słów Eleny. Uniosła wolną rękę, a surowa magia w jej żyłach zatańczyła. Płomienie zamieniły się w wodę, a pnącza w trzaskający lód. Jej moc nie mogła się równać bezdennej otchłani jej ojca, ale miała wszechstronne, przydatne zdolności, spuściznę po matce. – Nie wygramy tej wojny – powtórzyła. Twarz Gavina migotała w blasku jej magii. – Ale możemy ją nieco opóźnić. Jestem w stanie przemierzyć tę dolinę w godzinę bądź dwie. Zacisnęła pięść. Jej moc znikła. – To jakieś szaleństwo, Eleno! – Gavin zmarszczył brwi. – Samobójstwo. Ludzie Erawana pochwycą cię, nim zdołasz prześlizgnąć się przez ich szeregi. – Otóż to. Przywiodą mnie wówczas przed jego oblicze. Uznają mnie za cennego więźnia, a nie za zabójczynię. – Nie – rzekł Gavin. W tym słowie kryły się zarówno rozkaz, jak i prośba. – Jeśli zabijemy Erawana, jego bestie ogarnie panika. Zyskamy nieco czasu! Mój ojciec zdąży wówczas tu dotrzeć, zebrać resztki naszej armii i zniszczyć legiony wroga! – Jeśli zabijemy Erawana… Mówisz, jakby to była łatwizna. To król Valgów, Eleno! Nawet jeśli postawią cię przed jego majestatem, obezwładni cię urokiem, zanim wykonasz choć jeden ruch! Serce ją zabolało, ale zmusiła się, by dokończyć zdanie. – Dlatego właśnie – szepnęła drżącymi ustami. – Dlatego właśnie chcę, byś porzucił dowództwo i poszedł tam ze mną. Gavin wpatrywał się w nią. Po policzkach Eleny płynęły łzy. – Ponieważ… ponieważ ktoś musi odwrócić jego uwagę. Ktoś musi zyskać dla mnie chwilę, bym mogła się przebić przez blokadę w jego umyśle. Nie miała wątpliwości, że Erawan rzuci się najpierw na Gavina. Przywódca ludzi stawiał bowiem Mrocznemu Lordowi opór od lat i podejmował walkę tam, gdzie nikt inny nie był już w stanie. Jedyną osobą, której Erawan nienawidził bardziej od ludzkiego

księcia, był jej własny ojciec. Gavin przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, a potem wyciągnął rękę i otarł jej łzy. – Jego nie można zabić, Eleno. Słyszałaś słowa wyroczni twego ojca. – Wiem. – Księżniczka pokiwała głową. – A nawet jeśli zdołamy go okiełznać lub uwięzić. – Gavin zastanawiał się nad doborem słów. – Cóż, sama zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że po prostu zepchniemy odpowiedzialność na kogoś innego. Na kogoś, kto będzie rządził tymi ziemiami wiele lat po nas. To na niego spadnie obowiązek dokończenia tej wojny. – Ta wojna to dopiero drugie posunięcie w grze, która rozpoczęła się dawno temu za morzem – rzekła cicho Elena. – Niemniej jeśli Erawan się uwolni, ten koszmar dopadnie kogoś innego po nas. Co więcej, nie uchronimy w ten sposób tych żołnierzy przed jutrzejszą rzezią. – Jeśli niczego nie zrobimy, nie będzie komu przejąć po nas odpowiedzialności – odparła Elena. W oczach Gavina tańczyły wątpliwości. – Nasza magia gaśnie z każdym dniem – naciskała księżniczka – a bogowie nas porzucili. Uciekli od nas. Nie mamy sojuszników Fae poza tymi, którzy służą memu ojcu. Ich moc, podobnie jak nasza, słabnie. Niemniej, gdy nadejdzie pora na trzecie rozdanie, być może uczestnicy niedokończonej przez nas gry będą inni. Może zdarzy się to w przyszłości, w której ludzie i Fae będą walczyć ramię w ramię, emanując mocą. Może znajdą sposób, aby to zakończyć. Innymi słowy, Gavin, ta bitwa jest już przegrana. Z nadejściem świtu nasi przyjaciele zaczną ginąć na tym polu, a my wykorzystamy ten moment, by pojmać Erawana i zapewnić Erilei przyszłość. Gavin zacisnął mocniej usta i otworzył szerzej szafirowe oczy. – Nie możemy nikomu nic powiedzieć – dodała Elena łamiącym się głosem. – Nawet jeśli odniesiemy sukces, nikt nie może wiedzieć, jak tego dokonaliśmy. Zwątpienie zaznaczyło się głębokimi bruzdami na jego twarzy.

Elena mocniej zacisnęła dłoń na jego ręce. – Nikt, Gavin. Książę patrzył na nią z bólem, ale skinął głową. Trzymając się za ręce, spojrzeli na ciemność spowijającą góry. Kościane bębny mrocznego władcy biły niczym młoty o żelazo. Wkrótce ich złowróżbny rytm miały zagłuszyć wrzaski umierających żołnierzy. Wkrótce pola miały spłynąć potokami krwi. – Jeśli rzeczywiście tego chcemy, powinniśmy ruszać w drogę – rzekł Gavin. Jego uwagę przyciągnęły najbliższe namioty. Nie było czasu na pożegnanie czy ostatnie słowa. – Przekażę Holdrenowi rozkaz, by poprowadził jutro naszą armię. Będzie wiedział, co powiedzieć reszcie. Elena skinęła głową. Dalsza rozmowa nie była już potrzebna. Gavin wypuścił jej dłoń i ruszył w stronę namiotu, który stał najbliżej ich własnego. Należał do jego najbliższego przyjaciela i najwierniejszego z dowódców, który przypuszczalnie próbował jak najlepiej wykorzystać ostatnie godziny spędzane ze swoją młodą żoną. Elena odwróciła wzrok, nim szerokie ramiona Gavina rozsunęły ciężkie klapy namiotu, a on sam znikł w środku. Spoglądała daleko nad ogniskami na dolinę, na ciemność kłębiącą się po drugiej stronie. Mogłaby przysiąc, że ta odpowiedziała jej spojrzeniem. Mogłaby przysiąc, że słyszy tysiące osełek, na których bestie mrocznego władcy ostrzyły zatrute kły. Uniosła oczy ku zasnutemu dymem niebu. Kłęby rozsunęły się na krótką chwilę, by ukazać jej upstrzone gwiazdami sklepienie. Władca Północy zerkał na nią. Być może był to ostatni dar Mali dla tych krain, przynajmniej w tej epoce. Może bogini chciała w ten sposób podziękować Elenie bądź się z nią pożegnać. Ponieważ Elena zamierzała właśnie wkroczyć w wieczną ciemność, by dać szansę Terrasenowi i całej Erilei. Zmówiła w duchu ostatnią modlitwę, aby nienarodzeni jeszcze, odlegli potomkowie tej nocy, spadkobiercy brzemienia, które miało ocalić bądź pogrążyć Erileę, wybaczyli jej to, co właśnie chciała

uczynić.

Część pierwsza Przynosząca Ogień

1. Elide Lochan posapywała chrapliwie, kusztykając po stromym zboczu leśnego wzgórza. Każdy kolejny oddech palił jej gardło. Podejście było zdradliwe ze względu na luźne, szare kamienie, skryte pod mokrymi liśćmi Dębowej Puszczy, a dęby wokół wznosiły się zbyt wysoko, by w razie potrzeby można było złapać się gałęzi. Pośpiech zwyciężał jednak ze strachem przed upadkiem i Elide parła zdecydowanie przed siebie, aż wdrapała się na skalny szczyt. Jej noga pulsowała bólem, gdy osunęła się na kolana, ciężko dysząc. Wszędzie dookoła ciągnęły się zalesione wzgórza, przypominające szczeble niekończącej się klatki. Tygodnie. Upłynęły długie tygodnie, odkąd Manon Czarnodzioba i jej Trzynastka porzuciły ją w tym lesie, a Przywódczyni Skrzydła nakazała jej skierować się na północ. Miała odnaleźć swoją zaginioną królową, teraz dojrzałą i potężną, a także Celaenę Sardothien, kimkolwiek była, aby spłacić dług, jaki zaciągnęła u niej Kaltain Rompier. Choć minęło już kilka tygodni, w jej snach nadal pojawiały się koszmarne wspomnienia ostatnich chwil spędzonych w Morath. Widziała strażników, którzy usiłowali zawlec ją tam, gdzie wszczepiano potomstwo Valgów, masakrującą ich Przywódczynię Skrzydła oraz ostatni czyn Kaltain Rompier, która wygrzebała dziwny, czarny kamień, zaszyty w jej ramieniu, i kazała go zanieść Celaenie Sardothien. Chwilę później kobieta zamieniła Morath w dymiącą ruinę. Elide przyłożyła brudną, drżącą dłoń do twardej grudki, upchniętej w kieszeni skórzanej kurtki do podniebnych lotów, którą nadal nosiła. Mogłaby przysiąc, że wyczuwa na skórze delikatne pulsowanie, które współgrało z pospiesznym biciem jej własnego serca. Zadrżała, choć padały na nią promienie słońca, przenikające

przez zbity gąszcz koron drzew. W całej krainie trwało lato, a duszący upał sprawiał, że woda stała się najcenniejszym do zdobycia skarbem. Zawsze była cenna, ale teraz decydowała o każdym kolejnym dniu, a nawet o całym jej życiu. Dębowa Puszcza obfitowała w strumienie, które wiły się między drzewami, zasilane topniejącym śniegiem z górskich szczytów. Niestety, nie każda woda nadawała się do picia, o czym Elide przekonała się na własnej skórze. Przez trzy dni leżała na mchu bliska śmierci, gorączkując i wymiotując po kilku łykach stojącej wody z napotkanego stawu. Przez trzy dni trzęsła się tak bardzo, iż sądziła, że połamią jej się od tego kości. Przez trzy dni szlochała cicho z rozpaczy, przeświadczona, że umrze w tych bezkresnych borach i nikt się nigdy o tym nie dowie. A kamień w kieszeni na jej piersi szumiał i pulsował. Dręczona chorobą Elide mogłaby przysiąc, że szeptał do niej we śnie i śpiewał jej kołysanki w językach, w których jej zdaniem człowiek nie byłby w stanie wymówić ani słowa. Gdy doszła do siebie, więcej już go nie słyszała, ale nie przestawała o tym myśleć. Zadawała sobie pytanie, czy inni ludzie również pokonaliby tę chorobę. Chciała wiedzieć, czy niesie w swojej kieszeni dar, czy może przekleństwo. I czy ta Celaena Sardothien będzie wiedziała, co z tym począć. „Powiedzcie jej, że można otworzyć każde drzwi, jeśli ma się odpowiedni klucz” – rzekła Kaltain. Za każdym razem, gdy Elide zatrzymywała się, by odpocząć, wyjmowała ów opalizujący czarny kamyk i przyglądała się mu. Z całą pewnością nie przypominał klucza – był niekształtny i ledwie ociosany, jakby odrąbano go od jakiegoś większego kamienia. Być może słowa Kaltain były zagadką zrozumiałą tylko dla Celaeny. Elide zsunęła z ramienia swój nader lekki plecak i otworzyła go. Jedzenie skończyło jej się tydzień temu i od tej pory polegała na leśnych owocach. Nie znała żadnego z nich, ale pamiętała słowa niani Finnuli, która zawsze radziła potrzeć znalezioną jagodą o nadgarstek, by przekonać się, czy nastąpi jakaś reakcja. Na ogół, w większości przypadków, reakcja następowała.

Od czasu do czasu natrafiała jednak na krzak uginający się pod ciężarem jadalnych owoców. Najadała się wówczas do syta, a potem robiła z nich zapasy. Teraz, grzebiąc w środku poplamionego plecaka, Elide natrafiła na ostatnią garść owoców, owiniętą w dodatkową koszulę. Białe płótno również było upstrzone czerwonymi i fioletowymi plamkami. Jedna garstka… Musiało jej to wystarczyć do kolejnego posiłku. Mimo że dokuczał jej głód, zjadła tylko połowę porcji. Miała nadzieję, że może uda jej się znaleźć coś więcej, nim zatrzyma się na nocleg. Nie miała pojęcia o polowaniu, a na samą myśl o złapaniu żywej istoty, skręceniu jej karku czy rozbiciu jej czaszki kamieniem przeszywały ją dreszcze. Nie, nie była jeszcze aż tak zdesperowana. Może więc nie była wcale Czarnodziobą? Może skrywane przez matkę dziedzictwo nie stało się jej udziałem? Elide zlizała resztki jagodowego soku ze swoich palców, nie przejmując się brudem, a potem z sykiem stanęła na obolałych nogach. Wiedziała, że długo nie pociągnie bez porządnego jedzenia, ale wolała nie zapuszczać się do wsi, choć Manon obdarowała ją pieniędzmi, ani zbliżać do ognisk myśliwych, które widywała od czasu do czasu. Nie. Nazbyt często bywała świadkiem wątpliwej męskiej życzliwości. Wiedziała, że nigdy nie zapomni strażników szydzących z jej nagiego ciała. Wiedziała, że nigdy nie wybaczy wujowi, który sprzedał ją księciu Perringtonowi. Krzywiąc się, zarzuciła plecak na ramiona i podjęła ostrożną wędrówkę w dół zbocza, manewrując między skałami i korzeniami. Może gdzieś po drodze skręciła w niewłaściwym kierunku? Skąd ma właściwie wiedzieć, kiedy przekroczy granicę Terrasenu? No i jak ma niby odnaleźć królową i jej dwór? Elide odepchnęła myśli na bok. Szła, trzymając się głębokich cieni i unikając jasnych plam słońca, które tylko potęgowało jej pragnienie. Przed zapadnięciem zmroku musiała znaleźć wodę, co było jeszcze ważniejsze od napotkania nowego krzaka jagód. Zeszła ze wzgórza i jęknęła na widok labiryntu ze skał i pni.

Miała wrażenie, że stoi na dnie wyschniętego strumienia, który wił się między wzgórzami. Koryto ostro skręcało ku północy. Elide odetchnęła z ulgą. Dzięki niech będą Anneith. Przynajmniej Pani Mądrych Rzeczy jeszcze jej nie opuściła. Postanowiła, że będzie trzymać się koryta najdłużej, jak się da, o ile będzie dalej wiodło na północ, a potem… Niespodziewanie coś poczuła. Nie miała pojęcia, który z jej zmysłów wychwycił nowe doznanie. Na pewno nie był to wzrok, słuch ani węch, gdyż nic wokół niej nie budziło niepokoju. Nadal czuła zapach runa, widziała plamki słońca na skałach i słyszała szept liści wysoko nad głową. Niemniej jednak wiedziała, że coś się dzieje. Miała wrażenie, że ktoś niespodziewanie wyszarpnął nitkę z wielkiego gobelinu. Napięła mięśnie. Szum lasu ucichł uderzenie serca później. Elide uważnie przyjrzała się zboczom wzgórza i wyschniętemu strumieniowi. Omszałe korzenie dębu na szczycie najbliższego pagórka wystawały z trawiastego zbocza i tworzyły zaimprowizowany dach nad korytem martwego strumienia. Idealnie. Elide pokusztykała ku kryjówce. Chroma noga dokuczała jej z każdym krokiem, a kamienie chrzęściły i usuwały się jej spod stóp. Była już niemalże na wyciągnięcie ręki od drzewa, gdy rozległ się głuchy łoskot. Nie był to piorun. Nie, Elide pamiętała ten dźwięk, gdyż on również nawiedzał ją w koszmarach, zarówno we śnie, jak i na jawie. Było to uderzenie potężnych, skórzastych skrzydeł. Wywerny! Co gorsza, na ich grzbietach zasiadały o wiele od nich groźniejsze Żelaznozębne, których zmysły były równie czułe jak zmysły ich podniebnych rumaków. Elide rzuciła się naprzód i skryła pod nawisem grubych korzeni. Skrzydlata bestia zbliżała się. Las dookoła milczał niczym cmentarz. Roztrącając kamienie i łamiąc gałązki, dziewczyna wtuliła się w zbocze, a potem zerknęła przez plątaninę korzeni na korony drzew.

Jedno uderzenie, a potem kolejne, ledwie ułamek sekundy później. Każdy inny człowiek uznałby je za echo, ale Elide znała prawdę. W pobliżu przebywały dwie wiedźmy. Podczas pobytu w Morath dowiedziała się między innymi tego, że Żelaznozębnym kazano ukrywać swą liczebność. Ruchy ich powietrznych rumaków były idealnie zsynchronizowane, tak by nasłuchujący ich ludzie mogli zameldować, iż mieli do czynienia z raptem jedną wywerną. Te dwie były jednak nieostrożne – a przynajmniej tak nieostrożne, jak mogą być nieśmiertelne, zabójcze wiedźmy. Może pochodziły z jakiegoś mało znaczącego sabatu? Albo wykonywały misję zwiadowczą? „A może polowały na kogoś?” – szepnął cichy, przerażony głos w jej głowie. Elide wcisnęła się głębiej do kryjówki. Korzenie wbijały jej się w plecy, gdy usiłowała przeniknąć wzrokiem plątaninę gałęzi. O, jest. Tuż nad koronami drzew przemknął ogromny kształt, który poruszył liśćmi. Elide zauważyła błoniaste skrzydło zwieńczone zakrzywionym pazurem, błyszczącym w blasku słońca. Wywerny rzadko, niezmiernie rzadko latały za dnia. Nie miała pojęcia, czego szukały, ale z pewnością było to coś ważnego. Nie ośmieliła się głośniej odetchnąć do chwili, gdy uderzenia skrzydeł oddaliły się na północ. W kierunku Elfiej Przełęczy. Manon mówiła, że stacjonuje tam druga część ich hufca. Elide ośmieliła się poruszyć dopiero, gdy las na powrót rozbrzmiał typowymi dla siebie odgłosami. Z jękiem rozprostowała nogi, potem ramiona, a na końcu poruszyła barkami. Nie miała pojęcia, kiedy jej wędrówka dobiegnie końca. Oddałaby wszystko za bezpieczny dach nad głową oraz gorący posiłek. Może jednak warto by było się rozejrzeć za jakimś schronieniem wśród ludzi, choćby na jedną noc. Elide ruszyła przed siebie po dnie wyschniętego strumienia, ale ledwie zrobiła dwa kroki, gdy jej osobliwy zmysł nie zmysł znów ją ostrzegł. Miała wrażenie, że na jej ramię opadła ciepła, kobieca dłoń, nakłaniając, by się zatrzymała.

Splątany gąszcz dookoła niej mruczał i szemrał, ale dziewczyna czuła czyjąś obecność. Nie umiała tego lepiej określić. Na pewno nie była to wiedźma, wywerna ani inny potwór, ale… ale ktoś się jej przyglądał. Ktoś za nią podążał. Swobodnym ruchem wyciągnęła sztylet, który wręczyła jej Manon, nim pozostawiła ją w tym przeklętym lesie. Żałowała teraz, że wiedźma nie zdążyła nauczyć jej, jak się nim zabija. *** Lorcan Salvaterre uciekał przed tymi przeklętymi potworami już od dwóch dni. Nie obwiniał ich. Wiedźmy miały prawo być wściekłe. Wszak wślizgnął się do ich leśnego obozu, zabił trzy wartowniczki, nim którakolwiek zorientowała się, co się dzieje, a potem porwał czwartą i powlókł za sobą. Ukrył ją w jaskini tak głębokiej, żeby nikt nie mógł usłyszeć jej wrzasków, a potem zaczął przesłuchiwać. Minęły dobre dwie godziny, nim Żółtonoga wreszcie pękła i zaczęła mówić. Dwie wiedźmie armie czekały w gotowości, by uderzyć na kontynent – jedna w Morath, a druga na Elfiej Przełęczy. Żółtonogie nie miały pojęcia o mocy, którą władał książę Perrington, ani też o tym, czego szukał Lorcan. Wojownik Fae próbował odnaleźć dwa Klucze Wyrda, identyczne z tym, który nosił na długim łańcuchu na szyi. Wszystkie trzy były odłamkami odrąbanymi od nieczystej Bramy Wyrda, a kryła się w nich niezwykła, straszliwa potęga. Gdyby je połączono, byłyby w stanie otworzyć bramę między światami. Byłyby w stanie zniszczyć każdy ze światów lub wezwać zgromadzone w nich armie z własnego wymiaru, a to byłby dopiero początek koszmaru. Lorcan obdarował wiedźmę łaską szybkiej śmierci. Od tego czasu jej siostry nie ustawały w wysiłkach, aby go pojmać. Kucając w gąszczu zagajnika, porastającego strome zbocze

wzgórza, Lorcan przyglądał się dziewczynie wyczołgującej się spod korzeni. Chował się tam od dłuższej chwili i nasłuchiwał, jak wlecze się i potyka. Była delikatnie zbudowana i tak drobna, iż uznałby ją za nieletnią, gdyby nie to, że jej ciasna skórzana kurtka opinała się na pełnych piersiach. To właśnie ów strój przykuł jego uwagę. Żółtonogie nosiły identyczne, podobnie jak pozostałe wiedźmy. Tymczasem ta dziewczyna bez wątpienia była człowiekiem. Nieznajoma odwróciła się ku niemu. Jej ciemne oczy, które bacznie zlustrowały las dookoła, były zbyt stare i zbyt doświadczone jak na dziecko. Miała przynajmniej osiemnaście lat, może trochę więcej. Jej twarz była brudna i wychudzona. Z pewnością włóczyła się po lesie od dłuższego czasu, próbując znaleźć jedzenie. Nóż w jej ręku drżał lekko, co oznaczało, że przypuszczalnie nie miała pojęcia, jak go używać. Lorcan nie opuszczał kryjówki. Patrzył, jak dziewczyna przygląda się wzgórzom, strumieniowi i koronom drzew. Skądś wiedziała, że ją obserwuje. Ciekawe. Zwykle mało kto umiał go wykryć, gdy on sobie tego nie życzył. Wszystkie mięśnie dziewczyny były mocno napięte, ale po chwili rozchyliła zaciśnięte usta, nabrała lekko tchu i ruszyła przed siebie. Jak najdalej od niego. Utykała. Z pewnością zrobiła sobie krzywdę, gdy schodziła wśród drzew. Jej warkocz spoczywał na plecaku. Jedwabiste włosy dziewczyny były ciemne jak jego własne. Ba, ciemniejsze. Czarne niczym bezgwiezdna noc. Wiatr zmienił kierunek i pchnął jej zapach ku niemu. Lorcan wciągnął powietrze i dzięki zmysłom Fae, odziedziczonym po swym ojcu łajdaku, zajął się tym, co robił przez ostatnie pięćset lat. Zaczął oceniać i analizować. Człowiek. Zdecydowanie człowiek, ale… Znał ten zapach. Przez ostatnie kilka miesięcy położył trupem wiele, wiele istot,