Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony772 180
  • Obserwuję564
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań521 711

Adrian Tchaikovski - Cienie Pojętnych 10 Pieczęć robaka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Adrian Tchaikovski - Cienie Pojętnych 10 Pieczęć robaka.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Cienie pojętnych
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 599 stron)

Obsada główna Imperium Seda — imperatorowa os generał Tynan — Druga Armia generał Marent — Trzecia Armia generał Brugan - Rekef generał Lien — Korpus Inżynieryjny pułkownik Varsec — Korpus Inżynieryjny pułkownik Brakker — Pierwsza Armia pułkownik Nessen — gubernator Helleronu Honoriusz Bellowem — żukowiec, dyplomata major Vrakir — Czerwona Straż major Vorken — Korpus Niewolniczy major Oski — muszec, Korpus Inżynieryjny kapitan Emain — pszczelec, Korpus Inżynieryjny Merva — żona Edvica, gubernatora Solarno porucznik Gannic — Korpus Inżynieryjny Tisamon — martwy strażnik Sedy Kolegium i jego sprzymierzeńcy Stenwold Maker — żukowiec, mistrz wojny, zaginiony i uznany za zmarłego

Straessa „Skakuna” - oficer, kompania Zimny Głaz Eujen Leadswell - żukowiec, założyciel Kompanii Akademickiej Castre Gorenn -ważka, kompania Zimny Głaz Laszlo — muszec, agent, były pirat Kymene — żukczyca, przywódczyni wolnych Mynejczyków strateg Milus — mrowiec z Sarnu Sperra -muszyna, agentka z Pryncypatu Salmae Balkus — sarneński mrowiec, renegat, obecnie z Pryncypatu Salmae Sartaea te Mosca — muszyna, uzdrowicielka i wykładowczyni w Wielkim Kolegium Poll Awlbreaker — żukowiec, rzemieślnik Metyssa - pajęcza pisarka Raullo Mummers — żukowiec, artysta Lissart — świetlik, agentka, więźniarka Milusa Aagen — osowiec, renegat, obecnie w Pryncypacie Salmae Inni Cheerwell Maker „Che” — żukczanka, niepojętna adeptka magii, bratanica Stenwolda Makera Thalryk -osowiec, renegat, jej kochanek Tynisa — mistrzyni broni, mieszanej krwi, córka Tisamona Maure — nekromantka mieszanej krwi Esmail — pluskwiarz, zamachowiec i szpieg

Totho — jego zastępca, mieszanej krwi rzemieślnik Messel Orothelin Eremita

Jeden We wnętrznościach ziemi panował chłód. Ciemność nie stanowiła dla niej takiej samej przeszkody jak dla jej towarzyszy, lecz na zimno nie była w stanie nic poradzić. Jeszcze gorsza była... nieobecność. Urodzona w Kolegium jako pojętna, nie potrafiła znaleźć właściwego określenia dla tego doznania. Być może potrafiliby to zrobić ciemcy, zanim jej przodkowie obalili ich rządy w mieście. Dla adepta magii każde miejsce emanowało własną aurą. Posiadała swoiste cechy, o których pojętni nie mieli najmniejszej nawet wiedzy, a które ona sama wciąż uczyła się wykorzystywać. Podczas podróży z rodzinnego miasta do sal w podziemiach Khanaphes, z bezkresnych połaci puszczy we Wspólnocie do nieprzebytych, splątanych kniei modliszowców, wszędzie tam aury tych miejsc dotykały jej, owiewały ją i szeptały do ucha tajemne informacje, choć ona nie była tego całkowicie świadoma. Wszędzie rozlegał się ich szept, który teraz umilkł. Żeby tylko tyle. Gorsze było to, że gdy natężała do granic wytrzymałości swe nienazwane zmysły, słyszała coś zupełnie innego. Monotonne inkantacje, szepty z kamiennych czeluści. Głos wroga. Głos Robaka. Wszyscy znajdowali się w królestwie Robaka. W napadzie furii imperatorowa Seda złamała Pieczęć, która trzymała wspólnego wroga w gnieździe od tysiąca lat. Che i jej towarzysze podróży zostali ciśnięci w ciemną, zamkniętą przestrzeń. Wciąż trwała niczym zwinięty w kłębek wij, który teraz z wolna, lecz wytrwale zaczynał się rozprostowywać. Już widać było ukazujące się szczeliny, słabe punkty, przez które Robak był w stanie się przebić, by wyjść na szeroki świat poza zaporą. Che z początku pomyślała, że powinna zrobić tak samo. To było takie proste: użyć mocy adeptki magii w miejscu, które z niej zostało stworzone, gdzie niewątpliwie znajdowały się jej wielkie pokłady, tylko czekające na kogoś, kto nimi zawładnie. Mogła odnaleźć te pęknięcia i w ten sposób opuścić królestwo Robaka, zanim jego mieszkańcy zdążą się zorientować, że pojawili się w nim nowi przybysze. Ale to poczucie, ta zdolność uleciała z niej bez śladu. Nie potrafiła oddychać pod wodą. Podobnie jak nie była w stanie przejść przez skałę. Materia tego miejsca była wrogo nastawiona do jej mocy. Ona, koronowana przez Mistrzów z

Khanaphes na dziedziczkę starożytnej magii, została odcięta od swego tronu i pozbawiona dziedzictwa. Nie dość, że pozbawiono ją pojętności przynależnej jej z racji urodzenia, to jeszcze odebrano magię, która ją zastąpiła. Ograbiona z tego, upadła. Pozostała tylko jedna deska ratunku. Posiadała słabą i chwiejną łączność ze światem zewnętrznym, jakby zły los uznał, iż jej wygnanie nie jest dostatecznie okrutne. Seda wciąż była jej siostrą w przewrotny, wzmagający falę goryczy sposób. Otrzymały tę samą koronę w tym samym czasie. Istniała między nimi więź. Czasem zupełnie wbrew woli Che ją wyczuwała. Wiedziała, posługując się tą więzią, że fatum będące udziałem jej samej i jej towarzyszy oszczędziło Sedę. Seda była wolna, wciąż w ich świecie. Seda wygrała. Stanąwszy oko w oko z tym faktem, Che poczuła, jak cos w niej pękło. Miała świadomość, że znajduje się tu, na dole - od jakiegoś czasu, od kilku dni, dziesięciodni, może nawet miesięcy. Została przeniesiona, postawiona na nogi i zmuszona do wędrówki z miejsca na miejsce. Dłonie, które ją popychały, które ją schwyciły i ciągnęły za sobą, nie pozwalając jej spocząć i dać za wygraną — należały do jej przyjaciół. Pamiętała ich jakby przez mgłę. To ona ściągnęła na nich ten los, poprowadziła ich na zatracenie. Nie miałaby do nich żalu, gdyby opuścili ją w ciemnościach, po prostu ją tam zostawili. Być może tak by było lepiej, ale oni nie zamierzali z niej rezygnować. Przynieśli jej pożywienie. Było ohydne, surowe i oślizłe, rozpadało się w jej ustach na kruche, suche kęsy. Nie dali jej spokoju, dopóki nie zjadła. Przynieśli też wodę o metalicznym posmaku. Czasami miała świadomość, że są ścigani, i wtedy przyjaciele ciągnęli ją od jednej kryjówki do drugiej. W zamieszkiwanej przez nią otchłani — jej własnym więzieniu - nie była w stanie wykrzesać z siebie dostatecznej ciekawości, by zainteresować się, kto ich ściga ani też dlaczego. Niech to będzie już ten cały Robak, myślała tylko. Niech wreszcie ze mną skończy. Ów ohydny, pożerający wszystko potwór z legend jak najbardziej nadawał się przecież do wykonania tego zadania. W takich chwilach wsłuchiwała się usilnie w owe śpiewy, wyłapując ich echa tak

odległe, a jednocześnie tak dobitne i pełne nienawiści, iż wiedziała, że wróg jest w stanie skończyć nie tylko z nią. Mógł wykończyć cały świat. Robak był czymś całkowicie wymykającym się klasyfikacji na pojętnych i niepojętnych, rasy czy krewnych. Robak mógł pożreć cały świat i Seda dała mu szansę, by tak właśnie uczynił. Po niezmierzonych wiekach pojawił się ogień. Che żyła w chłodzie i ciemności—wewnątrz i na zewnątrz—od tak dawna, że z początku nie rozpoznała, co to takiego. Ciepło na skórze, światło — tak bezczelne, tak silnie prowokujące wszelkie zagrożenia czające się w tym miejscu — jawiło się jej niczym widmowe świetliki na moczarach wzywające ją z najgłębszych ostępów, w których się zagubiła. Ona, która widziała w ciemnościach, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak ślepa stała się na otaczające ją miejsca, gdy zaczynały do niej wracać. Od jak dawna...? Ale nie była w stanie tego stwierdzić. Jakaś jej cząstka, zegar biologiczny odmierzający godziny i dnie zatrzymał się w chwili, gdy została tu wtrącona. W krainie Robaka nie było słońca, nie było faz księżyca. Wymykająca się regułom czasu, wieczna, trwała tutaj pod niezmiennym kamiennym niebem. Trwała poza słońcem, a tym samym poza czasem. Już wcześniej miała półprzymknięte oczy, lecz teraz uniosła powieki. Naprawdę zaczynała widzieć, a nie jak do tej pory gapić się w przestrzeń. Przypomniała sobie swoich kompanów, przyjaciół, towarzyszy niewoli w tej ostatecznej matni. Cóż mogło być gorszego od przebywania w całkowitej samotności w tym lochu? Oczywiście odpowiedzialność za pociągnięcie za sobą innych. Odkrywała na nowo ich oświetlane płomieniami twarze, jedną po drugiej. Zobaczyła Tynisę, swoją przyrodnią siostrę, z którą się wychowywała, choć nie łączyły ich więzy krwi. Fechtmistrzynię, córkę Tisamona. Tynisę, której upiorny ojciec był obecnie niewolnikiem imperatorowej, związany okowami magii. Dziewczynę, która zawsze przez te wszystkie lata wspólnego dzieciństwa wybiegała daleko naprzód, zostawiając w tyle biedną, niezdarną Che, która wlokła się w ogonie. Jak to się stało, że poszła za mną nawet do tego miejsca? Che wyraźnie wyczuwała wszystkie ostre szpikulce modliszki przedzierające się przez

nieodgadnioną pajęczą fasadę i dzięki temu widziała wyraźnie, jak w rzeczywistości krucha to była kombinacja. Teraz Thalryk, jej wróg, prześladowca, jej ofiara. Thalryk, którego wyrwała ze szponów imperatorowej, zmieniając imperialnego małżonka w renegata, kochanka niejakiej Cheerwell Maker z żukowców, adeptki magii z całym bagażem kompleksów. Jak on był w stanie sobie poradzić w krainie, do której trafiła? Z całą pewnością jego ograniczona umiejętność przyjęcia i zrozumienia magii musiała go już złamać na dobre... Kołysząca ją dłoń należała do niego. Znała wszystkie jej odciski i linie, dotyk, który ją ogrzewał, i żar, którym mogła zabijać. Dalej stała Maure, adeptka magii mieszanej krwi ze Wspólnoty, która bez wątpienia teraz bardzo żałowała, że tam nie została. Brakowało jej mocy Che, lecz zrozumienia miała niepomiernie więcej niż młoda żukczanka. Widząc ją, Che poczuła przypływ nadziei — przecież Maure mogła jej pomóc. Miała niezwykły instynkt przetrwania. Na pewno znajdzie jakiś sposób na wyrwanie się z okowów tego miejsca. I ostatni z nich - zupełnie niespodziewany, zamaskowany towarzysz podróży — zabójca. Nazywał się Esmail i podróżował w towarzystwie imperatorowej. Chciał zabić Sedę, ale udało mu się położyć kres tylko życiu ciemcowego maga, Argastosa. Ten sukces oraz porażka w przypadku Sedy sprawiły, iż stanął u boku Che, gdy imperatorowa dała upust swej wściekłości. Ale on był zabójcą z krwi i kości, wyszkolonym zawodowcem, o którym świadczyły jego czyny. On z całą pewnością zasłużył sobie na poczesne miejsce w tym królestwie potępionych. Nagle jej dłoń zacisnęła się na ręce Thalryka, a wzrok powędrował gdzieś dalej. Usłyszała, jak wypowiada jej imię, cicho, niemal do ucha, jakby chciał ją zatrzymać wyłącznie dla siebie. Płomienie tańczyły w jej oczach, wznosząc się w nienaturalnych językach zmieniających barwę z fioletu i błękitu do trupiej zieleni. Kolory pełgały po błyszczących ścianach - czyżby była to jakaś jaskinia? Oczywiście, że jaskinia, ale miała poczucie, że wcześniej przemierzali bezkresne przestrzenie w grotach o niebotycznych sklepieniach. Szczątki, strzępy wspomnień przywoływały wodospady, jeziora wielkie niemal jak morza oraz odległe światła miast. Doszedł ją zapach pożywienia — gotowanego mięsa — momentalnie poczuła się głodna jak nigdy w życiu. Jakby na sygnał, Thalryk wyciągnął jej dłoń w stronę

płaskiego kamienia, na którym wyłożono paski i kawałki czegoś jasnego i żylastego. Wyglądało okropnie, ale było to mięso, do tego gorące, więc zjadła je łapczywie. Ciągnęło się choć nie miało prawie smaku i nie należało do strawy, jaką się do tej pory karmiła... kiedyś tam, dawno temu. — Niech ktoś mi powie, co się właściwie dzieje — wykrztusiła w końcu Che. - Co się zdarzyło od czasu, gdy... no kiedyś tam, dawno temu. Nieważne, kto mi to powie, interesuje mnie tylko informacja. — No proszę, oto Che, jaką znamy - rzucił oschle Thalryk. — Zawsze ma w zanadrzu gotowe zupełnie niepotrzebne pytania. — Jego sardoniczny uśmiech jednak równoważyło coś zupełnie u niego niespotykanego - troska. Troska o nią. — Tkwimy tu od dawna — oznajmiła Maure, a jej głos był napięty jak struna od zmęczenia i zszarganych nerwów. — Przeważnie unikaliśmy miejscowych. No... to miejsce jest olbrzymie, zupełnie odizolowany osobny świat. Żyją tu dziwne rasy... nie wiedzieliśmy, żadne z nas, co mogą z nami zrobić. Więc wiedliśmy życie włóczęgów... przez jakiś czas. Przez długi czas. Chcieliśmy się tylko stąd wydostać. Wydawało mi się, że potrafię... odnaleźć wyjście. — Głos jej zadrżał. — Nie umiem jednak tego zrobić. Moje umiejętności zupełnie zanikły. Thalryk mówi, że nigdy ich naprawdę nie było, i czasami... czasami myślę, że ma rację. To miejsce je zabiło, pożarło. Tam, w najgłębszej ciemności żyją istoty... a tu jest tak mało pożywienia, tak mało wszystkiego. A ty... z początku myśleliśmy, że wrócisz do nas i wskażesz nam drogę wyjścia, ale ty tylko... nic takiego się nie stało. — Ja... — Che poczuła przypływ straszliwego wstydu. Cisnęły jej się na usta rozmaite wymówki, mistyczne bzdury o szukaniu odpowiedzi, o walce w jakiejś bitwie o jakieś wyższe cele. Ze zgryzotą pomyślała, że z całą pewnością by jej uwierzyli - nawet Maure, która musiała przecież wiedzieć swoje. Słowa te już pojawiły się na jej ustach, ale je przełknęła. — Wybaczcie, nie mogłam... tego było za dużo, nie byłam w stanie. Wybaczcie, proszę. Zaczerpnęła głęboko powietrza. — Ale wy... trzymaliście się razem, wszystkich nas. Znaleźliście... coś?

— Żyją tu ludzie - odparł cicho Esmail. - Odnaleźliśmy ludzi. — Z początku kryliśmy się w głuszy. Ale tam jest bardzo ciężko. Są tylko skały, ciemność, grzyby i porosty. Nie przetrzymalibyśmy dłużej, bo zaczęliśmy głodować, więc musieliśmy ruszyć w stronę ognisk. Ta konieczność przykuła nas do miejsc, w których żyją ludzie, tam, gdzie jest pożywienie — wyjaśniła Maure. -Nigdy jednak się z nimi nie stykaliśmy i chowaliśmy się, gdzie się dało. Kradliśmy. Żyjemy ze złodziejstwa. Esmail potrafi się do nich podkraść i zabrać im żywność, wodę... to jedyny sposób. — Ale Robak... — wyszeptała Che. To miano - a nie było to nawet prawdziwe imię starożytnego wroga, jedynie pogardliwa nazwa, jaką obdarzyli go ciemcy - stało się niewypowiadalne i wymazano je z kart historii, ale tutaj... czymże ryzykuje, wymawiając je? Przecież nie można zbliżyć się do Robaka i ukraść mu jedzenia ze stołu! - Niewolnicy. — To był głos Esmaila. - Ci, których widzieliśmy i z takim wysiłkiem staraliśmy się unikać ze strachu przed ich straszliwą mocą... To wszystko jedynie niewolnicy Robaka, wszyscy. W ogóle nie widzieliśmy samego Robaka. Che wzięła głęboki wdech, czując, że nagle jej kontakt z rzeczywistością zaczyna się rwać, ustępując posępnym, skrytym w jej jestestwie pustkowiom. Za dużo, za szybko, a jednak musiała się dowiedzieć. Musiała zrozumieć. - Co się zmieniło? To ognisko... pożywienie. - Ktoś nas odnalazł — powiedziała jej Maure. - Szedł naszym tropem wiele dni — wtrącił się Thalryk, jakby chciał dać prztyczka Esmailowi wraz z jego umiejętnością kamuflażu. - Nazywa się Messel. Jest... tak jakby renegatem, ale nieopodal znajduje się miejsce, w którym żyją jego krewni. Nie chce o tym mówić, ale nie jest też w pełnym znaczeniu tego słowa uchodźcą i twierdzi, że czasami tam wraca. To wioska niewolników. Kolejny głęboki haust powietrza. - Macie jakiś plan?

- Musimy się dowiedzieć, gdzie my w ogóle jesteśmy, do jasnej cholery - rzucił Thalryk. - A potem jak stąd wyleźć. Ten człowiek, Messel, najpierw się mocno uśmiał, gdy to powiedziałem, ale potem uświadomił sobie, że przecież jakoś musieliśmy tu wleźć, i szybko się zamknął. Później, kiedy poprosiliśmy go, by powiedział nam coś więcej o swoich pobratymcach, był o wiele bardziej rozmowny. - Czy plan zakłada coś więcej? — zapytała Che. - No, tak. Plan wygląda następująco. Dowiedzieć się, w jaki sposób stąd wyjść, nigdy więcej nie wspominać tego miejsca. Plan potrzebuje jednak nieco więcej konkretów. Najpierw musimy zdobyć informacje - odezwał się Thalryk, eks- agent. -Znajdujemy się w całkowicie obcym otoczeniu, ale żyją tu ludzie. To oznacza istnienie wspólnego mianownika. To nam daje pole do działania. - A Robak? - zapytała Che. Zapadła cisza. Najwyraźniej nikt nie miał nic do powiedzenia. Gdy ognisko się wypaliło, udali się na spoczynek. Thalryk, Tynisa i Esmail zasnęli, a Che zrozumiała, że na ich barkach spoczywał ogrom pracy w czasie, gdy ona sama nie była gotowa na przyjęcie rzeczywistości. Teraz doszła do siebie, wciąż zażenowana tym, jak łatwo się poddała. A więc nie posiadam pojętności? I co z tego, nie zanosi się na to, by ktoś z tutejszych mieszkańców zwrócił się do mnie z prośbą o naprawę wału korbowego. A zatem dziwnym trafem nie ma tu żadnych pokładów magii. W takim razie czy Robaki są obecnie pojętne? Czy odbyła się tu podziemna rewolucja, która wszystko wymiotła, czy też...? Ale było tak, jak mówił Thalryk — potrzebowali więcej informacji. Skoro żyli tu ludzie, którzy nie mieli zamiaru od razu ich zabić — czy zrobić czegoś jeszcze gorszego — Che musi z nimi porozmawiać. To Messel zaprowadził ich do tej jaskini, jak jej powiedziano, która była dostatecznie głęboka i na tyle trudno dostępna, by nikt z zewnątrz nie dostrzegł blasku ogniska. Pozostali spali, gdy Maure zabrała Che do wylotu groty i poszarpanej, czarnej jamy w pogruchotanej skalnej ścianie, której kształt zmienił jakiś starożytny wstrząs tektoniczny. Przed nimi rozciągał się obszar poszarpanych skał i łupków. Che dzięki swej sztuce objęła wzrokiem całe to rumowisko, które

było najmniej przyjaznym miejscem, jakie w życiu widziała. - Jak tu można w ogóle żyć? - zapytała głucho. - Żyje tu mnóstwo stworzeń. - Głos Maure wciąż nieco drżał. - Są takie... no, wyglądają jak mech czy porosty i żyją na kamieniach, a tam, gdzie jest woda, wykwitają grzyby. No i te stwory jedzą grzyby, a mchy i różne stworzenia żywią się innymi, jak można się było spodziewać. Świerszcze - od zatrzęsienia tu świerszczy. Tym właśnie się żywimy. Messel nam jednego przyniósł. Sama myśl o spożywaniu mięsa świerszcza zdawała się tak normalna i niemal swojska, że Che musiała powstrzymać się od śmiechu. Jej sztuka miała swoje ograniczenia, ale i tak wytężała wzrok, widząc w oddali coś, co wyglądało na bardziej złożone, sztuczne. Była tam rozpadlina i wydawało się jej, że to rzeka, ale za nią, na wznoszących się klifach na drugim brzegu... - Czy to jest miasto? - Nazywa się Zimna Studnia — odezwał się cichy, dźwięczny głos i obie wbiły wzrok w okrytą opończą postać, która kucała nieopodal bez ruchu. Maure dokonała prezentacji. - Messel. Był zawinięty szczelnie w opończę, a pod spodem miał długą tunikę z kapturem i spodnie, wszystko o przyciężkim i nieznanym kroju, z materii w cętki tkanej z szarych włókien. Spoglądając na jego twarz pod kapturem, próbowała odszukać oczy, lecz się jej nie udało. Miał trupio bladą skórę, oprócz miejsc, w których była najcieńsza, bo tam prześwitywały spod niej ledwo widoczne smugi żył i zarysy kości. Był niewysoki, z pewnością nie wyższy od niej, i chudy, jakby od dziecka głodował. Miał napiętą skórę na czaszce o wyraźnych konturach, a jego długie i delikatne dłonie mogłyby stanowić pomoc naukową na zajęciach z anatomii. W ogóle nie miał oczu, nawet oczodołów, a jedynie pomarszczony fragment półprzezroczystej skóry ciągnący się od krawędzi włosów w dół do haczykowatego nosa. - Zimna Studnia - powtórzył. — Tam się urodziłem. - Głos bzyczał mu w klatce

piersiowej jak wielki bąk i brzmiał, jakby przez pomyłkę w jego kruche ciało wstawiono narząd mowy osoby dużo większej. - Jako niewolnik? - Tutaj są tylko niewolnicy i Robak. — Chwila zamyślenia. -No i teraz wy. - Messel - Che wymówiła jego imię. Nie podchodził, przykucnięty przy kamieniu, wystawiał tylko w górę niewidzące oblicze, czerpiąc wiedzę o otaczającym go świecie wyłącznie za sprawą dźwięków i zapachów oraz któż wie jakich jeszcze ukrytych arkanów nieznanej sztuki. Kiedy zrobiła krok w jego stronę, czmychnął do tyłu na taką samą odległość, pewnie i całkowicie bezszelestnie stawiając stopy na nierównych kamieniach, i zatrzymał się w miejscu na granicy jej pola widzenia, bez względu na to, jak dobrze widziała w ciemnościach. - Czy ty jesteś... czy jesteś Robakiem? - Miała zamiar powiedzieć „z robaczego rodu”, ale słowa jakoś tak same się ułożyły. Pokręcił głową, a jego pozbawione wzroku zmysły penetrowały niewidziane obrazy. - Messel — powiedział głębokim głosem. — Messel ścigany. Messel, który nie będzie niewolnikiem. Messel bez rodu. Messel przeklęty. -I pochodzisz z Zimnej Studni. - Kiedyś pochodziłem. Che zaniechała korzystania ze swej sztuki, tak że ciemność naparła na nią niczym fala przyboju, zakrywając wszystko, co było dalej. Miała jednak dobry wzrok, który po chwili przywykł do mroku, i była w stanie dostrzec nikłą poświatę docierającą tu z miejsca, które Messel nazywał Zimną Studnią. Nawet więźniowie tego kamiennego grobowca odczuwali chłód, widać więc było tam poblask płomieni, choć nie miała pojęcia, co też takiego mogli palić. Zwróciła twarz ku górze i nagle chwyciła mocno Maure za ramię. -Są gwiazdy! Niebo... nie można by stąd po prostu odlecieć?

Po długiej chwili milczenia pozostałej dwójki Maure jej odpowiedziała: -To nie są gwiazdy. - Oni żyją na górze. Ich światła wabią nieświadome stworzenia, które przemierzają przestrzeń nad nami, owady, no i ludzi. Wszyscy zwabieni tym światłem są pożerani - dopowiedział cicho Messel. - Ci, którzy przekazują opowieść o tym, jak to nie zawsze tutaj mieszkaliśmy, że przybyliśmy tu z innego miejsca, pełnego światła — nie moja rasa, ale słyszałem tę opowieść — mówią, że mieszkańcy sklepienia zostali tam umiejscowieni, by nikt nawet nie szukał drogi powrotnej. Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie wierzyłem w te bajania. I oczywiście, choćby nie wiadomo jak usilnie odchylał głowę w stronę odległego sklepienia czy też samego nocnego nieba, i tak nie zobaczyłby żadnych gwiazd. Che poczuła zaciskającą się na jej ramieniu dłoń, a potem Maure napierającą na nią z lekkim drżeniem ciała. - Nie ma tu martwych, Che - wyszeptała. - Nie ma zbłąkanych dusz ani szczątków zabitych. Wszyscy znikają. Idą do Robaka. Che zadrżała, przez dłuższą chwilę siedziała bez ruchu i czując krzepiący dotyk dłoni nekromantki pół krwi, wpatrywała się w to zamknięte, głodne niebo.

Dwa Jeszcze chwila, a dojdziemy do punktu, w którym albo narazimy się Imperium, wykopując je stąd, albo spowodujemy jakiś wypadek - skomentował Totho. - Uważasz, że goście nadużywają naszej gościnności? - Drephos mówił oschłym tonem, lecz był nieźle rozbawiony. — Niestety Imperium pozostaje głównym mecenasem, choć ostatnimi czasy szukamy handlowych partnerów o wiele dalej. Skoro oznacza to, że musimy znosić szpiegów Konsorcjum udających kupców, niech i tak będzie. Nie możemy ich jeszcze odrzucić. Pułkownik pomocniczych Drephos, mistrz w branży zbrojeniowej, nie mieszkał wcale w wielkim pałacu czy rozległych apartamentach, nie był to nawet wystawny dom miejski z tych tak łubianych przez Solarneńczyków. Pokoje były małe, schludne i bardzo słabo oświetlone. Zwykły kupiec faktorii, któremu się względnie powodziło, odwróciłby się od nich z pogardą. Jednak Drephos życie wiódł głównie w swych warsztatach. Spał zaledwie po kilka godzin, jeśli w ogóle, i doskonale widział w ciemnościach. Totho, wchodząc nad ranem do pracowni, wcale nie był zdziwiony widokiem swego szefa zatopionego w pracy, w otoczeniu drobnych elementów mechanizmów, i zupełnie nieświadomego upływającego czasu. Oczywiście Totho również pracował o dziwnych porach, w zależności od tego, kiedy dopadała go wena. Jedyna różnica polegała na tym, że on musiał brać ze sobą mocną lampę. - Cóż, jeśli nie jesteśmy w stanie oficjalnie okazać naszego niezadowolenia, co będzie, jeśli przyłapiemy jednego wścibskiego na gorącym uczynku? Wściubianie nosa w czyjąś pracę może być bardzo niebezpieczne, jeśli ktoś nie rozumie przyjętych zasad. Wokół nich stały w ciszy maszyny gotowe, by odciskać, walcować, przetapiać i ciąć. Plany kilku rozwojowych wynalazków wisiały przypięte do tablic w całym pomieszczeniu. Obaj mieli pewne projekty, którym poświęcali swój czas, ale nowe pomysły i tak przychodziły, i te kreślono pospiesznie, by móc do nich później wrócić. - Jeśli to cię uszczęśliwi — odezwał się ugodowo Drephos - to przyznaję, że

ostatnio zrobili się szczególnie natarczywi. Faktorie Żelaznej Rękawicy w Chasme leżały dosłownie po drugiej stronie Exalsee w Solarno, najbliższej siedzibie Imperium w tym regionie. To morze oraz pół miasta pewnie spoczywały w rękach aristoi z krain pająków, a mimo to Konsorcjum wciąż składało im wizyty. Rękawica nie mogła się od nich uwolnić od wielu miesięcy. Och, naturalnie przywozili worki pieniędzy, nowe zamówienia i zlecenia oraz pełną szacunku korespondencję z Korpusu Inżynieryjnego, ale mieli też inne cele. Przynajmniej połowa tych rzekomych dyplomatów i rzemieślników oraz handlowców w barwach Czerni i Złota pozwalała sobie stanowczo za wiele, łamiąc prawa i powinności gościa w wędrówkach po halach i warsztatach. Polowali na sekrety i bez wątpienia łapczywie chwytali się nawet strzępków myśli, które Totho czy Drephos nieopatrznie pozostawiali na wierzchu. Ostatnio jednak — od czasu, gdy dwaj członkowie założyciele kartelu złożyli wizytę w Capitas — mieli świadomość, ze Konsorcjum, a pośrednio samemu Imperium, chodzi o coś bardzo konkretnego. Coś takiego nie istnieje, zapewniał ich Drephos. Złożona formuła alchemiczna, której poszukiwali, zagubiła się w zawierusze pod koniec ostatniej wojny. Sam Drephos wyszedł z niej jako dezerter i inwalida. Nic dziwnego, że niektóre z jego tajemnic prześliznęły się przez palce połamanej metalowej dłoni, którą Totho zdążył już naprawić. No i oczywiście, kiedy zapytali go, czy jest w stanie odtworzyć tę formułę, zapewnił ich, że nie. Trucizna, nazwana pszczołobójcą, była dziełem jego dwóch protegowanych, którzy odebrali sobie życie, kiedy stało się jasne, do jakich celów Imperium zamierza jej użyć. Sam Drephos nie był na tyle biegły w inżynierii chemicznej, by pójść po tropach ich odkryć. W końcu zawsze wolał pracować w metalu. Słysząc te słowa, wysłannicy Konsorcjum kiwali głowami, mruczeli coś pod nosem i wzruszali ramionami — bo w głębi duszy nie wierzyli mu ani na jotę. Ostatnie ich stado miało wyjechać kilka dni temu, więc teraz już mocno nadużywali gościnności gospodarzy, a co noc widywano jednego czy drugiego, jak przekradał się korytarzami warsztatów, polując na ów sekret. A ten z całą pewnością właśnie tam się znajdował, Totho miał tego pełną świadomość. Oczywiście, że Drephos był w posiadaniu formuły pszczołobójcy, trującego gazu

zdolnego wybić całe miasto, który sam Totho rozpylił nad imperialnym garnizonem w Szar. W końcu domeną Drephosa - jego obsesją - była produkcja narzędzi zagłady. Tylko dla tego żył. Choć Konsorcjum raz za razem zadawało sakramentalne pytanie, Drephos ich zbywał. Totho pamiętał rozmowę ze swoim mistrzem, gdy spoglądali na miasto Szar. Odbyli ją na dzień przed tym, jak pszczołobójca - wtedy jeszcze bez nazwy — miał zostać użyty przeciwko tamtejszym rebeliantom, miał to być mocny głos bezwzględnej imperialnej siły, lekcja dla innych, którzy ośmieliliby się wszcząć bunt. Drephos podkreślał, że ten śmiercionośny gaz był po prostu kolejną fazą ewolucji nowoczesnej wojny, nieuchronną, ba - nawet pożądaną ścieżką rozwoju jego kunsztu. Totho nie był już tak przekonany. Okoliczności zmusiły go jednak do działania. Dwaj rzemieślnicy się spierali i Totho wygrał spór, lecz uległ argumentom adwersarza. I tak przetestował tę broń - na samych osowcach. Ta ostateczna demonstracja oddania swemu fachowi, jak podejrzewał Totho, zasypała przepaść między nim a Drephosem, jeśli takowa w ogóle istniała. Dla pułkownika pomocniczych zasady moralne stanowiły zamkniętą księgę, ale miało to też inny wymiar — nie robiło mu różnicy, kogo zabije pszczołobójca, pod warunkiem że był skuteczny. Totha korciło, by zapytać: Dlaczego im go nie dałeś? Był też przygotowany, by się sprzeciwiać, by wypróbować znowu wszystkie te środki perswazji, które zawiodły za pierwszym razem i nie zdołały otworzyć serca i umysłu Drephosa. Teraz się zastanawiał, czy jego argumenty w jakiś sposób nie trafiły jednak do mistrza, gdyż formuła pszczołobójcy pozostawała ukryta, a Drephos karmił wysłanników Konsorcjum stekiem bzdur. Za każdym razem, gdy rozmawiali z imperialnymi delegacjami, wszyscy ich członkowie radośnie podkreślali, że Imperium bardzo ich potrzebuje, tak jak oni potrzebują Imperium, ale Totho się zastanawiał, na ile to była prawda ostatnimi czasy. Żelazna Rękawica się rozwinęła i weszła na inne rynki, mając już ustaloną reputację. Inżynierowie Imperium wykazywali wyraźną zawiść, że banda najemników przewyższa ich w oczach przełożonych. Tak blisko celu gości Rękawicy dopadała widoczna frustracja spowodowana tymi wszystkimi

zaprzeczeniami i unikami. Oczywiście znalazło się mnóstwo takich, którzy pamiętali, jak Drephos porzucił Imperium w potrzebie, nieważne, czy został ułaskawiony czy nie. Nie można było powiedzieć, że nie miał wrogów. Dlatego też Totho zaczął się przygotowywać. Bieżący problem nieproszonych gości stanowił niemal wypoczynek, odskocznię, praktycznie rzecz biorąc, uczniowską wprawkę w porównaniu do jego zwykłej pracy. I tak dzień później znaleziono jednego z odwiedzających ich osowców — w miejscu, w którym w ogóle nie miał prawa przebywać — zakleszczonego w szczękach prasy parowej z kawałkami metalowych komponentów wprasowa-nymi w strzępy ciała, jakby po śmierci sam przyznawał się do szpiegowania. Delegacja wyjechała jeszcze tego samego dnia, z zaniepokojeniem przyjmując oschłe kondolencje Drephosa, ale było nieuniknione, że wrócą. Solarno, miasto, do którego powróciła imperialna delegacja, było położone niczym pod wiszącym młotem, a jednak pomimo jego cienia na błękitnym niebie cios nie spadł. Krążyło tysiąc plotek. Porucznik Gannic zdołał poznać je wszystkie w pół dziesięciodnia. To tutaj Imperium i krainy pająków podpisały wiekopomny traktat, deklarację o wspólnych interesach. To spod bram Solarno wyruszyły na Kolegium połączone siły, połykając po drodze drobne kąski - Tark, Kes, Merro, Egel - wszystkie pajęcze satrapie. Imperium przyświecał wyższy ceł - zdobycie samego głównego miasta żukowców. I zajęli je, wspólnie pająkowcy i osowcy. Olbrzymie serce Nizin zostało unieruchomione. A potem, na marginesie owej wiktorii, zanim jeszcze populacja miasta została spacyfikowana, drogi zwycięzców rozeszły się gwałtownie. Nikt nie znał szczegółów - na ten temat również krążyło tysiąc plotek - ale teraz siły Imperium maszerowały Jedwabnym Szlakiem, a Seldis wpadło w ręce Czarno- Złotych, więc tysiące najemników z krain pająków i żołnierzy satrapii przemieszczały się na południe. W Solarno, klejnocie Exalsee, północne dzielnice patrolowali słudzy imperatorowej, a doki znajdowały się w rękach sługusów aristoi, obie strony natomiast świadomie unikały kilku ulic pośrodku. No i... no i co? No i nic.

W przyćmionym świetle pomieszczenia na tyłach maszynowni w dolnych, utrzymywanych przez pająkowców rejonach miasta pojawiła się jednooka muszyna, która najwyraźniej dużo wiedziała na temat tego, co się działo. Była to twarda kobieta o pomarszczonej skórze i krótko przyciętych, siwiejących włosach, która w przeszłości niezliczoną ilość razy przekraczała Exalsee, bynajmniej nie w legalnych interesach, i która zdobyła wystarczająco dużo kontaktów, i poznała wystarczająco dużo cennych sekretów, by teraz zostać wolnym strzelcem w branży wywiadowczej. Gannic siedział na wprost niej jak rasowy muszec po drugiej stronie niskiego stołu, choć pozycja, którą przyjął, zmieniła go w zwalistą bryłę z wystającymi łokciami i kolanami. Zgadywał, iż nalegała na spotkania z większymi od siebie osobnikami w takich właśnie okolicznościach, gdyż była w stanie podnieść się i zniknąć, zanim oni dźwignęli się do pionu. Oczywiście nie umknęłaby przed żądłem, pomyślał, ale Gannic był cierpliwy i obserwował, jak drobna kobieta bez ceregieli sączyła wino zgodnie z przyjętym obyczajem. Co jakiś czas jej jedno oko łypało w jego stronę, być może zastanawiała się, kto mu płaci. Ostatnimi czasy możliwości było do wyboru, do koloru. - Poszperałam nieco dla ciebie — rzuciła. — Jak na mieszańca, którego niedawno przywiało z pustyni, zadajesz bardzo ciekawe pytania. - Mam dociekliwy umysł — powiedział Gannic. Był odziany niczym wędrowny rzemieślnik, jeden z wielu, którzy przemierzali tereny wokół Exalsee, sprzedając swoje umiejętności za bezcen, ale żaden wędrowny rzemieślnik nie szukałby informacji tego rodzaju. - No to do czego się dokopałaś? - Do tego, że pewne zwłoki wrzucono do zatoki na dziesięć dni przed tym, zanim się pojawiłeś. Moi przyjaciele z branży mówią mi, że zmarły wyglądał bardzo podobnie do twojego kumpla osowca... -Uśmiechnęła się, widząc jego gwałtowną reakcję. - Oczywiście, przepraszam, żaden z niego przyjaciel. Po prostu nieznajomy, którego śmierć nagle cię zainteresowała. I tak, istnieją mocne przesłanki, iż ciało zostało zabrane z domu miejskiego gubernatora, a nie, jak mówiono, że ktoś go zatrzymał po drodze do niego. Jak mówiłam, bardzo ciekawe.

Gannic pokiwał głową. - A ta druga sprawa? - A reszta pieniędzy? Patrzył na nią przez chwilę, wiedząc, że w branży szpiegowskiej próżno by szukać zaufania. Mogła go na przykład kazać zabić. Nie mogła być pewna, czy nie spróbuje tego samego zrobić z nią. Różnica polegała na tym, że ona była na znanym sobie terenie i bez wątpienia podjęła stosowne środki bezpieczeństwa. On miał do dyspozycji wyłącznie swój rozum i refleks. Otworzył sakiewkę i odliczył monety - mieszankę z imperialnej i hellerońskiej mennicy - a następnie zwój złotego drutu, z którym zwykle podróżowali pająkowcy. Pozwoliła, by środki płatnicze przez chwilę leżały na stole między nimi, jednym okiem oceniając ich wartość. Była to większa kwota niż ta, na którą się umówili, lecz Gannic poznał solarnejską - znaczy się pajęczą - etykietę w takich transakcjach. Należało do niej wstrzymywanie informacji, jeśli kupujący nie wykazał się dobrym obyczajem hojności. - Gubernator, Edvik, nie ma żadnych tajnych konszachtów z pająkowcami — powiedziała mu, z żalem rozkładając ręce. - W końcu jesteśmy w stanie wojny. Ale muszyna się uśmiechała, a on podbił stawkę, czekał więc, aż padnie sakramentalne „ale”... - Ale? - Ale żona Edvika rzuciła się w objęcia solarnejskiej socjety, Nazywa się Merva i spotyka się z każdym. Wielu spośród tych, których często widuje, odwiedza niżej położone ulice nad wodą. — Czyli w dzielnicach kontrolowanych przez pająkowców, — Merva, powiadasz? Muszyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — Bez wątpienia osowcy byliby przerażeni taką myślą, ale w innych krainach,