Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Adrian Tchaikovsky - Cienie pojętnych 05 Ścieżka skarabeusza

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Adrian Tchaikovsky - Cienie pojętnych 05 Ścieżka skarabeusza.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Cienie pojętnych
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 545 stron)

Tchaikovsky Adrian Ścieżka skarabeusza Piąta część cyklu Cienie pojętnych Przełożył Jarosław Rybski Tytuł oryginału: The Scarab Path Wydawnictwo Rebis 2010

Dla Val Patchett, która nauczyła mnie wiele ze sztuki pisarstwa

Podziękowania Ponownie nie poradziłbym sobie bez pomocy Simona Kavanagha, niewyczerpanej skarbnicy rozsądku i mądrości, Petera Lavery’ego i w równym stopniu jego mistrzowskiego ołówka oraz lampki wina, Julie Crisp i Chloe Healy oraz wszystkich pracowników wydawnictwa Tor, a także Jona Sullivana, który znakomicie spisał się przy projektowaniu okładek. Powinienem również podziękować Lou Andersowi z wydawnictwa Pyr za jego pomoc i wsparcie udzielane zza wielkiej wody. Dalej, moje podziękowania należą się w podobnej mierze wszystkim tym, którzy pojawiają się na spotkaniach autorskich i konwentach bądź ślą posty na www.shadowsoftheapt.com. Aby pomóc czytelnikowi wejść głębiej w świat Ścieżki skarabeusza, na końcu tomu zamieszczono pełną listę występujących tu postaci. Lista wszystkich osób pojawiających się na łamach serii figuruje w witrynie www.shadowsoftheapt.com.

Wprowadzenie Wojna, którą Imperium Os wydało wszystkim miastom Nizin, zakończyła się patem i niepewnym rozejmem. Modliszkopodobny Tisamon, konając, zniszczył Szkatułę Cienia, która skrywała cały mrok puszczy Darakyon oraz pokrętną historię jego rasy. W tej samej potyczce zginął imperator, a także moskitopodobny Uctebri, pragnący za pomocą szkatuły uczynić z Sedy, siostry władcy, marionetkową władczynię państwa os. Seda została zatem królową ludu, którym nigdy wcześniej nie rządziła kobieta. A dopóki kierowała całą uwagę ku utrzymaniu się przy władzy, reszta świata pozostawała bezpieczna przed imperialnymi zakusami. Przy boku Sedy trwa Thalryk, niegdyś oficer Rekefu, tajnej służby imperatora, a później zbieg. Jego wojenny dorobek budzi podejrzliwość po obu stronach, ale jest dla władczyni wygodnym męskim figurantem, dzięki któremu może spokojnie przebudowywać swe Imperium. Z kolei Stenwold przygotowuje swoje miasto, Kolegium, na powrót wrogów, gdyż uważa to za rzecz nieuniknioną. Otaczają go wszakże wspomnienia strat, jakie przyniosła wojna. Najgłębiej odczuł utratę Tisamona, ale równie mocno zabolała go śmierć ćmopodobnego Achaeosa. Umierając od ran otrzymanych podczas rytuału przyzywającego moc Darakyonu, ciemiec pozostawił dwie kobiety, których życie po jego śmierci legło w gruzach. Jedną z nich jest bratanica Stenwolda i ukochana Achaeosa o imieniu Cheerwell, drugą – Tynisa, która zadała mu śmiertelną ranę.

CZĘŚĆ I Droga do Khanaphes

Jeden To był Kadro, mistrz Kadro z Wielkiego Kolegium. Znajdował się na końcu świata i nikt nie mógł mu pomóc. Czekał na zapadnięcie prawdziwych ciemności, żeby rozpocząć pracę. Przez całe życie usiłował walczyć z ciążącą mu opinią na temat swojej rasy. W każdym mieście bowiem muchopodobni byli uważani za złodziei, łotrów i leniwych niedorajdów, rasę niższą, pozbawioną społecznego prestiżu. On miał się za kogoś lepszego. Był w końcu mistrzem, badaczem historii i starożytności, który stawał przed dwudziestoma żądnymi wiedzy studentami i dzielił się z nimi swoją wiedzą. Chociaż ze względu na swoją drobną posturę stawał na skrzynce, żeby mogli go zobaczyć zza katedry. I oto teraz czaił się w mroku niby pospolity przestępca, podczas gdy miasto poniżej stopniowo cichło i zasypiało. Rolnicy już na pewno zeszli z pól. Wkrótce zapalą latarnie wzdłuż wielkiego muru, a w końcu udadzą się na spoczynek. Wartowników, którzy pozostaną, oślepi noc rozpostarta tuż za zasięgiem świateł ich małych ognisk. Wtedy Kadro, który widział w ciemnościach, będzie mógł ruszać. Nie był to najlepszy sposób podziękowania za gościnę, ale był coraz bardziej przekonany, że jego gospodarze nie byli z nim do końca szczerzy. Dzisiaj spostrzegliśmy mury miasta Khanaphes. Po długim błądzeniu po pustkowiach był to widok zapierający dech w piersiach. Złocony kamień wznosił się wyżej niż mury Kolegium i jakiegokolwiek spośród państw-miast mrówców. Nad nim ustawiono posągi – architektonicznie dziwaczne, ale kiedy wziąć pod uwagę ludzi, jacy tu mieszkają, nie powinno to dziwić. Ogromne budynki i szerokie aleje, a każda z większych budowli wzniesiona z wielkim smakiem. Człowieka mej postury wszystko tu onieśmielało, ale nawet miejscowi musieli czuć się jak karzełki. Za murami rozciągał się pas zieleni, który niczym liściasty współtowarzysz rzeki podążał na północ, pojedyncza struga życia na pustyni. Wszystkich cieszy nasza obecność – a zwłaszcza Petri – i wykazują zainteresowanie sprawami Kolegium, choć czasami wynika to chyba ze zwykłej grzeczności, jakby co dnia mieli okazję wysłuchiwać wieści z miasta zamieszkanego przez ich bliskich pobratymców. Pierwszego wieczoru wszyscy się nami przejmowali, ale teraz grzecznie nas ignorują – Khanaphes żyje własnym rytmem, jak dobrze naoliwiona maszyna.

Kadro przeczytał te słowa po raz kolejny, kręcąc głową. W jakże wielkiej nieświadomości żył wówczas. Skulony ponad placem z wielką i pustą w środku piramidą, obserwował niemrawo mijające go pochodnie straży nocnej. Nie zauważyli go ani nie wyczuli jego obecności. Serce waliło mu jak młotem. Nie był biegły w sztuce skradania się. Długo trwało, zanim umiejętność muchopodobnych, jego spuścizna gatunkowa, nabrała w nim pełnego kształtu. Miał szczęście, jego skrzydła były nadal sprawne. Ależ kpiliby ze mnie w domu... Urodzony i dorastający w Kolegium, wśród masywnych i twardo trzymających się ziemi żukopodobnych, niemal zapomniał, że był kimś więcej. Teraz! – powiedział sobie, ale nie ruszył. Zamiast tego jeszcze mocniej przywarł do swego miejsca, wtulając się w kamień, niczym gargulec wykonany przez mało wprawnego artystę. Mieszkańcy Khanaphes mieli obsesję na punkcie rzeźbienia w kamieniu. Uznał, że był to najwyraźniej główny upust ich ograniczonej kreatywności. Nie potrafili przejść spokojnie obok pustej kamiennej powierzchni – od razu ryli w niej dłutem misterne obrazy układające się w jakiś ciąg, który nie opowiadał o niczym, a jednocześnie odwoływał się do wszystkiego. Całe to miasto przypominało pokręconą łamigłówkę stworzoną tylko po to, by doprowadzić starzejącego się muszca do szaleństwa. I oto teraz to szaleństwo osiągało apogeum. Było już zupełnie ciemno. Niebo zasnuło poszarpane pasmo chmur, co sprzyjało jego celom i było zjawiskiem dość rzadkim na obrzeżach tej bezimiennej pustyni. Bezimiennej przynajmniej według mieszkańców Kolegium. W ciągu wielu lat ślęczenia nad mapami Kadro rzadko natykał się na nazwę Khanaphes. Pojawiała się wyłącznie w najstarszych, ledwo czytelnych gryzmołach pozostawionych przez ćmopodobnych po tym, jak rewolucja wygnała ich z miasta. Opisy handlowych peregrynacji żukowców ledwo dopuszczały istnienie tej krainy, nie mówiąc już o tym, że nie podawały jej konkretnej lokalizacji, jakby na skutek zmowy kartografów miasto Khanaphes nigdy nie przybrało fizycznego kształtu. Trzeba iść na wschód, leży gdzieś na wschodzie – głosiły; osada założona przez żukopodobnych, której nazwa – tylko dla kilku zainteresowanych wykładowców – była ściśle związana z legendami i rojeniami niepojętnych. I oto teraz spoglądał na to miasto, wielką rzekę Jamail z olbrzymim obszarem jej bagnistej delty oraz na pustynię, zwaną przez miejscowych Nem – wszystkie te nazwy nie mówiły nic wykładowcom z Kolegium, aż do teraz. To wojna poszerzyła nieco świat mieszkańców Nizin. Nagle w mieście Kolegium pojawiło się wiele nowych twarzy, nawet w Wielkim Kolegium – imperialni dyplomaci wraz z niewolnikami różnych ras, muchopodobni z Solarno i prawie-żukowcy o piaskowej skórze,

których tam wyhodowali, aristoi z Ziem Pająkowców. Czasem trafiał się nawet zaszczuty Wspólniak. Świat stał się większy niż kiedykolwiek, a i tak Kadro odkrył nowy obszar. Gadający nieustannie Solarneńczycy zaczęli w końcu zestawiać mapy i znaleźli na skraju swego świata wijącą się błękitną wstęgę rzeki z klejnotem u jej ujścia: Khanaphes. Poprawił się na swojej kamiennej grzędzie, mocniej chwytając się płaskorzeźby dla zachowania równowagi. Budują wysoko, ale nigdy nie podnoszą wzroku, pomyślał. Przez postrzępione krawędzie chmury wprost na skryptorium – wielkie, rozsiadłe mauzoleum, które w Khanaphes pełniło funkcję siedziby władz miejskich – padały smugi księżycowego światła. W jednym z wysmukłych okien budynku migotała poświata płonącego łojowego kaganka – najwyraźniej jakiś urzędnik wyrabiał nadgodziny dla nieprzejednanej biurokracji, której służył. Pod oknem wznosiły się olbrzymie kolumny wspierające fasadę budowli, pokrytą ogromnymi kamiennymi płytami, rzeźbionymi tak, by przypominały obfite sagowce. Było to miasto niezwykłe, w którym nikt się nie spieszył, lecz każdy był zajęty – na pozór, teraz był tego pewien. Wszystko tylko po to, aby odciągnąć uwagę przybyszów, by nie zauważyli, że czegoś brak w społecznym obliczu Khanaphes. Że miasto było wewnętrznie wydrążone. To miasto sprzeczności. Odnaleźć odległą osadę, która winna przynależeć do cywilizacji, położoną tak wiele kilometrów na wschód od Solarno, nietkniętą przez Imperium Os, nienaruszoną przez kłótnie mieszkańców Exalsee czy machinacje pająkowców... a nawet przez czas! Khanaphes powitało mnie i jednocześnie odrzuciło. Petri tego nie czuje, ale ona zawsze była tępym narzędziem. W sercu tego miasta czai się jakiś mrok, który mnie przyzywa. Wpis z wczorajszego wieczoru. Na wszelki wypadek powinien był zostawić swój dziennik Petri. Serce Khanaphes stało przed nim otworem, kiedy tak patrzył z góry na wielki plac. Lubili przestrzeń. Po zwycięstwie nad Manym z Nemu odbyła się tu defilada z udziałem rydwanów, żołnierzy ze sztandarami, a później uwieczniono ten triumf na kolejnych kamiennych powierzchniach. Ale właściwie przed kim oni tak paradowali? Nie przed ministrami, którzy stali przez całą defiladę ze spuszczonymi głowami. Nie przed zwykłymi obywatelami, którzy jak zwykle zajęci byli swoimi obowiązkami. Uroczystość odbyła się na użytek obcych. Bo byli tu obcy. Kadro był tego pewien. Tak często o nich mówiono, że ich nazwa

straciła znaczenie, jakby ich widok wtopił się w ogólny obraz miasta tak, że trudno było już ich z niego wyodrębnić. Ale tu właśnie biło serce miasta. Jeśli istniała jakaś tajemnica, to kryła się właśnie tutaj, w grobowcach. Na środku placu stała piramida. Przysadzista, składająca się z ogromnych stopni, wznosiła się z dziesięć metrów w górę. Na jej ściętym wierzchołku budowniczy ustawili krąg wielkich rzeźb. Ze swego miejsca Kadro dostrzegł, że na jego środku znajduje się otwór – pogrążony w ciemnościach, z jakimi będzie musiał się zmierzyć. Centrum Khanaphes kryło oto wielki sekret, a on miał zamiar poznać go jeszcze dziś wieczorem. Gdzieś w oddali odezwał się dzwon, być może jakiś spóźniony statek zawiadamiał obsługę portu o swoim przybyciu. Jego dźwięk rozproszył noc, równie niski, co głęboki, gdyż dzwony khanaphejskich statków były tak samo harmonijne jak reszta miasta. Oprócz niego słychać było tylko dobiegające znad brzegów rzeki nieśmiałe cykanie świerszczy i cykad. Petri pewnie już go szukała. Jutro zacznie wypytywać gospodarzy w swoim pełnym dobrych intencji i zakłopotania stylu. Będzie mamrotać coś pod nosem i nieco im się naprzykrzać, całkowicie nieświadoma tego, co się dzieje. To dobrze. Bo gdyby stało się mu coś złego, gdyby go przyłapano, nikt nie będzie jej podejrzewał o pomoc w tej eskapadzie. Choć gwarancji nie miał. Trzepocząc bezgłośnie skrzydłami, osiadł lekko między dwiema statuami. Khanaphejczycy naprawdę je uwielbiali, w całym ich ogromie i niezwykłości. To właśnie wyraz ich białych kamiennych twarzy był tym, co przyciągnęło go tu na pierwszym miejscu. One coś wiedzą. Były starsze i większe od pozostałych, staranniej wykonane oraz jakby odmienne. Nie było w Khanaphes nikogo – mężczyzny czy kobiety – kto mógłby przyczepić się jakkolwiek do ich przepięknych, aroganckich i bezdusznych uśmiechów. Przykucnął między krawędzią piramidy a czarnym otworem. Znajoma poświata łojowego kaganka ponownie zamigotała w oknie skryptorium – zapracowywał się ten sumienny urzędnik. A może nie był to urzędnik, lecz szpieg, który śledził Kadro w ciemnościach? Muszec skulił się jeszcze bardziej, wtulając w rzeźbę, by się skryć. Gdyby wiedzieli, że tu jestem, pomyślał, przyszliby po mnie już dawno. Nie miał innego wyjścia – musiał w to wierzyć. Mieszkańcy Khanaphes często używali słowa „szacunek”, ale w zupełnie innym kontekście niż uczeni z Kolegium. Tutaj wywoływało ono niewypowiedziane lęki, odciskało się piętnem strachu na twarzach i tłamsiło umysły. Ostrożnie zajrzał w ciemność. Szyb niknął w takim mroku, że nawet jego oczy odmówiły mu posłuszeństwa. Królewskie grobowce, pomyślał, a on, Kadro z Kolegium, będzie pierwszym cudzoziemcem, który do nich wejdzie. Ale jego podnieceniu zaczęły

towarzyszyć obawy. Zawsze miał odwagę badać nieznane. Jeszcze w Kolegium uważano go za samotnika, który przemierzył całe Niziny, by na własne oczy zobaczyć dziwnie wyglądające głazy albo porozmawiać z pomarszczonymi mistykami. Ale w jego badaniach była zawsze jakaś metoda, czy pertraktował ze srogimi ćmopodobnymi, czy też uprawiał gierki słowne z bystrymi pająkowcami. Zawsze istniał jakiś trop, który mógł podjąć. I chociaż nie wiedział tego wcześniej, ów trop wiódł właśnie do tego miejsca. Zdobył się na odwagę, by wyszczerzyć zęby w uśmiechu do jednego z kamiennych strażników, wpatrujących się beznamiętnie w pogrążone we śnie miasto. Jeśli ktoś chciał go powstrzymać, to powinien wystawić tutaj żywych żołnierzy. Ostrożnie skulił się w sobie na najwyższym stopniu, spoglądając w dół. Muchopodobni nie obawiali się ciemności ani zamkniętych pomieszczeń. Byli mali, zwinni i sami drążyli labirynty wąskich korytarzy, po których większe rasy nie mogły się poruszać. Ale z otworu pod jego stopami wionęło coś na kształt zimnego oddechu: chłodnego i nieco wilgotnego, tak, że zaczął się zastanawiać, czy grobowce nie łączą się z rzeką. Nieważne. Nie dokonał tego wszystkiego tylko po to, by paść teraz ofiarą własnej wyobraźni. Przesunął pasek torby i zaczerpnął głęboko powietrza. Tworzę historię, dodał sobie otuchy w myślach. Zerknął z ukosa na rzeźby i spostrzegł, że jedna z nich wpatruje się teraz w niego, a jej ślepe białe oczy stały się czarniejsze niż wiszące nad nim niebo. Coś się do niego zbliżyło, a on w przerażeniu wydał z siebie skrzekliwy okrzyk i rozwinął skrzydła, by zerwać się do lotu, ale było już za późno.

Dwa Było po wszystkim, zanim jeszcze dotarli na miejsce. Wokół pozostały jedynie zgliszcza i popiół, a słup dymu wciąż wznosił się ku bezchmurnemu niebu. Zakład tkacki, magazyn, dom żaglomistrza – wszystko zostało zrównane z ziemią. Kiedy wieść o tym dotarła do Kolegium z sąsiedniej wioski, było już za późno, żeby to powstrzymać. Stenwold wpatrywał się w pogorzelisko z dłońmi wsuniętymi za pas rzemieślniczy. Żaglomistrz wraz z całą rodziną i pomocnikami nie żyli. Był to trzeci napad, jaki wydarzył się w okolicy według bardzo podobnego i niepokojąco dokładnie realizowanego schematu. Ze stojącego za nim samojazdu wylewali się tyralierą strażnicy z Kolegium z uniesionymi tarczami i pukołukami gotowymi do strzału. – Myślisz pewnie, że my to zrobiliśmy. Rozejrzał się wokół i zobaczył wpatrzonego w siebie jednego z vekkeńskich ambasadorów. Twarz mrówca wyrażała słabo skrywaną niechęć. Dłoń mężczyzny spoczywała na rękojeści miecza, jakby czekał tylko na okazję, żeby poćwiartować Stenwolda. Żukowiec ucieszył się, iż nie zapomniał o włożeniu półpancerza. – Na razie to ja nic nie myślę – odparł spokojnie. Dużo kosztowało go ściągnięcie tu Vekkeńczyka w celu przeprowadzenia negocjacji. – Ale przyprowadziłeś mnie tu nie bez powodu – stwierdził mężczyzna. Był mniejszy od Stenwolda, lecz silnie umięśniony, podczas gdy żukowiec mógł się poszczycić tylko zwalistą posturą. Miał ciemną skórę, ale nie taką ogorzałą jak Sarneńczycy ani tak smagłą jak mieszkańcy Kolegium. Połyskiwała obsydianem. – Nalegałeś, panie, by cię tu zabrać – przypomniał mu Stenwold. – Więc oto jesteśmy. – Ugryzł się w język, żeby nie dodać czegoś więcej. „Drażliwy” było określeniem łagodnym dla ambasadora. Ludzie Makera ostrożnie posuwali się naprzód, gdyż za kupami gruzu i na poły zwalonym murem mogli jeszcze czaić się bandyci albo... To nie robota bandziorów. W takim razie kogo? Kolegium miało wrogów, nawet więcej niż dawniej, ale przecież obecnie oczekiwano powszechnie pokoju. Czyżby ktoś nie był o tym poinformowany? Usłyszał chrzęst i zgrzyt pojazdu, który wypluł z siebie ostatniego pasażera. Jego bratanica zawahała się przed zejściem na ziemię, ale kiedy zrobił krok w jej stronę, pokręciła tylko głową.

– Poczekaj chwilkę – powiedziała, spoglądając posępnie na ruiny tkalni. – Niedobrze, prawda? – dodała. – Bardzo niedobrze – przyznał, a gdy ujrzał oficera zmierzającego w jego stronę, zapytał. – Che, zaopiekujesz się naszym przyjacielem z Veku? Tylko coś sprawdzę. – Nie miał zamiaru tak mocno akcentować tego słowa, ale jakoś samo tak wyszło. Che zeskoczyła na ziemię i dopiero po sekundzie zachwiała się, łapiąc równowagę. Ciężko znosiła tę podróż. Vekkeńczyk spoglądał na nią i nawet jeśli jej stan wywołał w nim współczucie, to całkowicie skryła je maska niesmaku obecna na widok wszystkiego, co związane było z Kolegium. – Myślisz, panie, że... – zaczęła rozmowę i choć jego spojrzenie nie zachęcało do tego, udała, że go nie dostrzegła – ... ktoś sieje niepokój, żeby skłócić nasze miasta? – A ponieważ odpowiedź nie padła, dodała: – Znajdujemy się na zachód od Kolegium, a Vek jest najbliższym ludzkim siedliskiem. – Tak jak mówiłem, myślicie, że to nasza robota – stwierdził Vekkeńczyk beznamiętnie. – Che, wracaj do samojazdu – rzucił nagle Stenwold. – Pan też... – Spojrzał na mrówca, najwyraźniej nie mogąc przypomnieć sobie jego imienia. Vekkeńczyk wyciągnął szyję, aby zobaczyć to, co najwyraźniej chciano przed nim ukryć. – Ale już! – wykrzyknął Stenwold i wtedy się zaczęło. Ze wszystkich stron w całkowitej ciszy zaczęli nacierać na nich zbrojni. Słychać było tylko brzęczenie cięciw i świst osiągających cel bełtów. Jeden z ludzi Stenwolda padł od razu, kolejny umykał, ciągnąc za sobą nogę przebitą strzałą. Pociski tępiły się o tarcze żukowców i grzechotały o metalowy kadłub pojazdu. – Zewrzeć szyk! – zawołał oficer. – Bronić mistrza wojny! – Stryju! – wykrzyknęła Che, już prawie bezpieczna w środku maszyny. Ale gdy wyciągnęła do niego dłoń, żeby mu pomóc, zobaczyła, jak ambasador Vekkeńczyków pada na plecy. Zaraz zerwał się na równe nogi, a w jego metalowym naramienniku tkwił grot. Mrówiec odruchowo wyciągnął miecz, lecz nie zrobił z niego żadnego użytku. Stał tylko oszołomiony na widoku, narażając się na atak przeciwników. Che podbiegła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Zamachnął się na nią wściekle i gdyby nie rana, odrąbałby jej rękę w łokciu. Widząc go z uniesionym ostrzem nad sobą, Che zrobiła unik, lecz Vekkeńczyk rzeczywiście musiał być dyplomatą, bo coś powstrzymało go od ciosu.

– Do wozu! – ponagliła go. – Proszę! – Nic mi nie grozi – odparł, a ona pomyślała, że przesłyszała się w tym zgiełku. Stenwold padł plecami na pojazd i zaklął szpetnie, bo zobaczył, że to jakiś zbrojny rzucił go na pancerz. Z lewego ramienia żołnierza sterczał bełt, mimo to wcisnął pukołuk w dłoń Che i zawołał: – Zrób z niego użytek! Chodźmy, mistrzu wojny! – Czekaj! – Stenwold przykucnął. – Poczekaj! Popatrz na nich! Napastnicy właśnie zmniejszyli ostrzał, by uformować zasłonę z tarcz i przypuścić atak mający zakończyć to, co przed chwilą zaczęli. Tymczasem pojazd Kolegium zajęczał i drgnął, jakby zamierzał przebić się przez linię wroga. Che spojrzała na pukołuk, który połyskując w jej dłoni, kusił pełnym magazynkiem. Gdybym tylko umiała... Lecz teraz był to tylko balast. Wrzuciła broń do wnętrza maszyny. – Popatrzcie na nich! – krzyknął znowu Stenwold, wskazując coś głównie wysłańcowi Veku i nagle Cheerwell zrozumiała, o co mu chodzi. Rząd napastników zbliżających się równym krokiem do ściśniętych wokół pojazdu gwardzistów składał się wyłącznie z mrówców. A mówiąc dokładniej, z Vekkeńczyków. – To są odwody armii taktyczki Akalii – wyjaśnił ambasador z Veku. – Wypełniają tylko ostatni rozkaz szarpania Kolegium tam, gdzie to możliwe. – Ale przecież postrzelili też pana! – Mój lud składa się z karnych wojowników. – W głosie mrówca słychać było urazę. – Nie miałem czasu ogłosić swojej obecności tutaj przed zorganizowaniem zasadzki. Stenwold już nie hamował krzyku: – No to powiedz im, że tu jesteś, głupcze! – Już to wiedzą – odparł ambasador, a kolejny grad bełtów zmusił zbrojnych z Kolegium do cofnięcia się o krok w stronę wozu. – Poradzili mi, żebym umknął, zanim rozpoczną szarżę z tarczami. Zdesperowany Stenwold ledwo się powstrzymywał przed użyciem siły. – Powiedz im, że wojna się skończyła! Jesteś ambasadorem! To Vek przysłał cię do Kolegium! – Nie jestem władny zmienić rozkazu taktyka. W tej samej chwili ranny żołnierz dosłownie wepchnął Stenwolda we właz pojazdu. – Powiedz im! – zaryczał desperacko żukowiec. – Myślisz, że gdyby był tu wasz król, to nie powstrzymałby tego ataku?! Najwyraźniej pomysł, że monarcha Veku mógłby zmienić taki rozkaz, był

ambasadorowi szczególnie obmierzły. Po prostu stał w środku zawieruchy, wpatrując się w Stenwolda z czystą pogardą. Gwardziści unieśli tarcze, otaczając kordonem dyplomatę i Che, a strzelcy przyklękli za ich plecami, żeby załadować broń, po czym wypuścili salwę. Padło od niej całkiem sporo Vekkeńczyków. – No?! – zawołał Stenwold stanowczo. – Nie potrafisz logicznie rozumować?! – Ale teraz strzelają wyłącznie twoi ludzie – zauważył ambasador. Stenwold stanął w luku pojazdu i rozkazał: – Wstrzymać broń! Nie strzelać! Żołnierze zamarli w napięciu, jednak kusznicy wyglądający zza tarcz swoich kamratów nadal trzymali broń poziomo, gotową do użycia. Siły Vekkeńczyków wyglądały jak ich lustrzane odbicie. Minęła długa, pełna napięcia chwila i w końcu Stenwold stwierdził: – Nie możemy tak stać. Ambasador Veku spojrzał na niego jak na szaleńca. – Wstrzymać broń – powtórzył bez złości, a w jego głosie słychać było wyraźne zmęczenie. Oficer powtórzył jego rozkaz z niechęcią i kusze w końcu się uniosły. – Co się dzieje? – zapytał Stenwold. – Jak mówiłem, żołnierze ci otrzymali rozkaz, zanim wojska taktyczki Akalii zostały pokonane. – Widać było, że porażka ta ciągle bolała Vekkeńczyka. – I? – I będą czekać na dalsze rozkazy. Może jakimś cudem się zmienią. – Cudem?! – wybuchnął Stenwold. Wyraz twarzy ambasadora świadczył o tym, że ataki na osady żukowców były według niego najlepszym zajęciem dla vekkeńskich żołnierzy. – Czy są jeszcze inne oddziały? Zaległa cisza, a Vekkeńczyk porozumiał się mentalnie ze swoimi rodakami. – Tak – odpowiedział w końcu. Kiedy Stenwold nabierał powietrza w płuca, dodał szybko: – Zaproponowałem, jako oficer, żeby również czekały na nowe rozkazy. Nie mam jednak nad nimi pełnej władzy, więc mogą się nie zgodzić z moją oceną sytuacji. I masz cichą nadzieję, że tak właśnie będzie. Stenwold odczuł nagłe pragnienie uduszenia ambasadora. Napomniał się jednak: Dyplomacja, stary, dyplomacja. Tak się starał, tak bardzo się starał, aby wszystko się udało. Wyszedł z założenia: są ludźmi, tak jak i my, ale powinien był wiedzieć lepiej. Dotychczas przecież miał całe mnóstwo powodów, aby uzmysłowić sobie, iż mrówkopodobni w niczym nie przypominają ludzi, których rozumiał.

Vekkeńczycy zajęli się rannymi. – Czy chcesz, panie, żebym posłał im moich medyków? – zapytał Stenwold, dostrzegając szansę na okazanie dobrej woli. – Niepotrzebny im żaden medyk z Kolegium – warknął bez zastanowienia ambasador. – Przynajmniej pozwól nam opatrzyć swoją ranę... – Moi rodacy zaopiekują się mną we właściwym momencie. A na razie, skoro odkryłeś tajemnicę, czy nie powinniśmy już wracać? Kiedy pojazd z chrzęstem skierował się ku Kolegium, Stenwold na kilka minut pozwolił sobie zapomnieć o swoich powinnościach dyplomaty. Najpierw sklął w myślach Vek, a potem jego żądnych krwi mieszkańców. I dopiero gdy poczuł spokój, ponownie zwrócił się do ich przedstawiciela: – Czy widzisz teraz, panie, jak bardzo jest nam potrzebna twoja obecność? Między naszymi narodami często dochodzi do nieporozumień. A z pewnością pojmujesz, że nie ma już potrzeby uciekania się do przemocy. Na twarzy Vekkeńczyka trudno było dostrzec zrozumienie, a nawet jakiekolwiek inne uczucie. Stenwold znów westchnął. – Mieszkasz w Kolegium z konkretnego powodu – stwierdził, a w myślach dodał: Chyba nie tylko po to, by nas szpiegować. – Mistrzu Makerze – odparł Vekkeńczyk – na razie tu jesteśmy, ale jak myślisz, jak długo uda ci się ciągnąć swój plan? Przysłano nas tutaj, bo twoja długa przemowa zaciekawiła kogoś w naszym mieście. Wiemy też, że wasz lud nas nienawidzi, a poparcie dla ciebie spada. Wkrótce wszystko wróci do normy. Co masz nadzieję osiągnąć? Była to zaskakująco długa przemowa jak na przedstawiciela jego gatunku. Stenwold usiadł wygodniej i zastanowił się nad tym, co usłyszał. Pojednanie się z Vekkeńczykami było jego pomysłem i poświęcił jego realizacji większą część prestiżu zdobytego na wojnie. Niemniej ambasador miał rację. Widział to jasno i wyraźnie. Niewiele trzeba było, żeby Zgromadzenie zmieniło zdanie i dwa narody znów wróciły do pobrzękiwania włóczniami. Vekkeńczyk patrzył na niego obojętnie, a za każdym razem, kiedy pojazd podskakiwał na wybojach, na jego twarzy pojawiał się ledwie cień bólu. Wystudiowana odraza, wciąż widoczna w jego oczach, stanowiła przedsmak przyszłości.

Trzy – Khanaphes – powtórzył mistrz Jodry Drillen i chociaż minęło już dwanaście długich lat od momentu, kiedy zrezygnował z pracy na uczelni, Stenwold wciąż słyszał w jego głosie skrzypienie kredy na tablicy. – No właśnie, Khanaphes – zamruczał. Siedzieli w jednej z najmniejszych sal konferencyjnych w Amphiophosie. Niedaleko Zgromadzenie – tłum elektorów, mających na swoim koncie tyle samo sukcesów, ile porażek w rządzeniu Kolegium – właśnie zakończyło posiedzenie. – Trzeba coś zrobić. Mistrz Drillen był postawnym żukopodobnym mężczyzną, jedynie kilka lat starszym od Stenwolda. Zamienił akademię na politykę lata temu, a jego wpływy rosły tak szybko jak brzuch, jakby stanowił żywy dowód na istnienie matematycznego wzoru na stworzenie idealnego dygnitarza. Nosił siwiejącą modną kozią bródkę w stylu pająkowców, która według Stenwolda wyglądała idiotycznie. Maker wzruszył ramionami. – Khanaphes jest prawdziwym, żywym miastem, a nie mrzonką niepojętnych. To nie niespodzianka, prawda? W końcu ciemcy karmili nas wyłącznie resztkami ze swego stołu. Nic dziwnego, że po pięciu wiekach wciąż odkrywamy miejsca, o których istnieniu oni wiedzieli przez cały czas. A jeśli chodzi o twoje: „Trzeba coś zrobić”, to możemy uznać je za kolejny obiekt badań dla naszych geografów, chyba, że miałeś na myśli zebranie wojsk i usunięcie tego Khanaphes z map – dopiero co zostało na nich umieszczone i prawdopodobnie inkaust jeszcze dobrze nie wysechł. Minęło właśnie dwadzieścia dni od incydentu w tkalni i Stenwold jeszcze dobrze nie odpoczął po tym wszystkim. Dobry nastrój trafiał się mu ostatnio rzadko, więc łapał każdą okazję, by go zatrzymać. – Sofista z ciebie. – Drillen wyszczerzył zęby w zadziwiająco chłopięcym uśmiechu. – Przecież wiesz, dlaczego to takie ważne. – Wiem? – To oczywiście wina Solarneńczyków i wszystkich kłótliwych prostaków mieszkających wokół Exalsee. No i czemu się śmiejesz? – Te kłótliwe prostaki uczą naszych rzemieślników rzeczy, których sami nie dorobilibyśmy się przynajmniej przez dziesięć lat. – Stenwold uśmiechnął się łagodnie. – Ale

mów dalej. Najwyraźniej masz do nich o coś żal. Właśnie w tej chwili w salce pojawił się sługa Drillena, który odnalazł wreszcie w piwniczce Zgromadzenia właściwy rocznik wina. Dwaj dygnitarze przez chwilę delektowali się jego smakiem. – Solarneńczycy – odezwał się w końcu Jodry – z tymi ich głupimi imionami... Jak nazywał się ten ich ambasador? A tak, podpisywał się „Caidhreigh”, ale kiedy go przedstawiałeś, okazało się, że wymawia się to „Cathray”. Nieważne, wszyscy już wiedzą, że to mieszańcy: pół mrówcy, pół żukowcy. Mają to wypisane na twarzach, a poza tym widać to jasno w ich tajemnych naukach. Przypominają tych, o których zawsze tyle gadasz... – Mynejczyków – podpowiedział mu Stenwold. – No właśnie. Ale chyba nie są z nimi spokrewnieni, bo mają inny odcień skóry. Dlatego etnolodzy zastanawiają się, skąd się właściwie wzięli. – Za czasów Myny nikogo to nie obchodziło – zauważył Stenwold. – Z dwóch powodów, stary wojaku. – Drillen wyliczał je na pulchnych palcach: – Po pierwsze, społeczeństwo zajmowało się wówczas czym innym, a po drugie, Myna leży o rzut kamieniem od mrówczego miasta-państwa i nie tak znów daleko od Helleronu. Wreszcie, nie tkwiła w tym żadna tajemnica. Wokół Exalsee zaś nie ma żadnych żukopodobnych, a na dodatek etnolodzy stoją twardo przy swoim. Oczywiście zapytaliśmy ich o to – w miarę taktownie – a oni pokazali nam swoje mapy i powiedzieli, że najstarsze źródła stwierdzają, iż ich przodkowie przybyli nad Exalsee z Khanaphes. A więc było nie było z miasta żukowców, o czym nasi badacze historii starożytnej mówili od dawna. No i teraz wszyscy naukowcy publikują na wyścigi swoje wypociny o tym, że myśmy przyszli stąd, a tamci stamtąd, jakby się szaleju najedli. I wszyscy żałują, że ciemcy nie byli bardziej otwarci na swoje sługi przed rewolucją. Każdy żałuje swojej ignorancji. – Czyli że w głębi serca wciąż czujesz się naukowcem? – zapytał Stenwold. – To mnie zadziwia. Nawet się z tobą zgadzam, ale jestem zaskoczony, że osoba o twojej pozycji ma jeszcze czas, żeby zajmować się kwestiami akademickimi. – Tu chodzi o coś więcej – zareagował ostro Jodry. – Po wojnie ludzie zaczęli inaczej patrzeć na świat. Jeśli chodzi o mnie, jak dawniej nie dbam o to, co leży na wschód od Tarku i na północ od Helleronu, choć takie podejście wpędziło nas w problemy. Niemniej gdy odwiedzisz jakąkolwiek tawernę, na pewno przekonasz się, że wszyscy – skrybowie, gwardziści i robotnicy – mówią tylko o Maynes, Wspólnocie czy cholernym Solarno, jakby planowali wybrać się tam jutro na wycieczkę – tłumaczył wzburzony, a Stenwold wziął łyk wina i przyglądał się mu z ciekawością. – A te wszystkie romanse! – ciągnął grubas. – Masz

pojęcie, ilu autorów pisze o swoich „prawdziwych” podróżach do odległych krain? A drukarnie i tak nie nadążają z dostarczaniem ich księgarzom, bo takie jest zapotrzebowanie na nie. Każdy chce poznać życie cudzoziemców, a założę się, że ani jeden z tych wielkich pisarzy nigdy nie wyszedł poza rauty Kolegium. To wszystko stek kłamstw, ale ludzie je łykają, bo modne jest wszystko, co zagraniczne. Wychodzą z siebie, aby tylko poznać więcej bzdur o odległych krainach niż ich sąsiedzi. No i jest jeszcze mistrz Broiler. Na dźwięk tego imienia Stenwold zaciął usta. To, że Broiler był zawsze jego przeciwnikiem, mógł jakoś przełknąć – polityczne debaty stanowiły w końcu podwaliny życia obywatelskiego Kolegium – ale miał podejrzenia co do tego, kto kupił sobie lojalność tego człowieka. – A co teraz porabia Broiler? – Jak zwykle umizguje się do wyborców, hołdując najnowszej modzie. – Drillen sięgnął do kieszeni i wciągnął z niej książkę, której rozmazujące się litery dumnie głosiły: Mistrz Helmess Broiler, Atlas poznanego świata i zapiski z podróży po nim. – To bezwstydne fałszerstwo – warknął Maker, aż historyk spojrzał na niego ze zdumieniem. – Oczywiście – zgodził się Drillen. – Zabrał z biblioteki tyle map, ile zdołał skopiować, połączył je w jakimś porządku – nawet te ewidentnie nieprawdziwe – i tak uzyskany obraz nazwał światem. A potem opisał swoje niezwykłe przygody, on, który potrafi się zgubić w drodze z domu na targowisko. Mówię ci, Helleron występuje w iego „poznanym świecie” trzy razy i przynajmniej raz zamienił miejscami morze z lądem. I wiesz co? – Ludzie to czytają? – Ludzie się tym zaczytują. – Załamał ręce jego rozmówca. – Uważają, że Broiler jest największą postacią od czasów rewolucji. Stenwoldzie, wkrótce wybory, a to oznacza zmianę całego Zgromadzenia. Musimy coś zrobić. – My? – Ja muszę coś zrobić – poprawił się Drillen. – Ale jeśli nie chcesz ujrzeć Broilera w roli nowego Mówcy, to ty też musisz. – Co miałbym robić? – spytał Maker i zaraz przypomniał sobie ostatnie słowa Vekkeńczyka. Walczę o naszą przyszłość, ale moje oparcie ulega rozkładowi, niczym piasek targany morskimi pływami. – Lud darzy cię sympatią, Stenwoldzie. – Tyle że Zgromadzenie nie może mnie ścierpieć. Jestem jego wyrzutem sumienia, dowodem na to, jak bardzo się myliło – stwierdził żukowiec nie bez dumy.

– Tak, ale lud cię kocha. Wszyscy zwykli ludzie pamiętają, że to ty wygrałeś tę wojnę. Walczyli z tobą ramię w ramię. Widzieli, jak wyruszyłeś i odesłałeś armię osowców do domu. Zwykli ludzie – bez politycznych aspiracji – cię szanują i właśnie dlatego będę ściskał ci prawicę tam, gdzie tylko się da. – Po co miałbym sprzedawać się w ten sposób? Na ustach Drillena znów pojawił się uśmiech. – Bo chcę, żebyś dostał to, czego pragniesz. Byłem niemal jedyną osobą wspierającą twoją inicjatywę rozejmu z Vekkeńczykami i walczyłem jak lew, żeby ją przeforsować. Nie jesteś takim odszczepieńcem, jakiego chciałbyś udawać, stary żołnierzu. Masz za nic władzę, ale chcesz zrobić kilka rzeczy, do których potrzebujesz poparcia ludzi takich jak ja. A ludzie tacy jak ja potrzebują takich jak ty, by pokonać zwolenników Helmessa Broilera. Stenwold skrzywił się, ale nie znalazł argumentu, który mógłby przeciwstawić logice polityka. – Aby zyskać liczbę głosów wystarczającą do zdobycia stanowiska przewodniczącego, muszę ujawnić oszustwo Broilera – wyjaśnił Jodry. – Oczywiście mógłbym przeanalizować jego atlas mapa po mapie, ale nie mam pewności, czy pozostali kartograficzni bajkopisarze zrozumieliby moje intencje. – Poza tym polityczna przyszłość tego miasta raczej od tego nie zależy – stwierdził Maker. – Uwierz mi, widziałem w życiu dziwniejsze rzeczy. A przecież to nasi kuzyni, nasi rodacy, nasza rodzina w Khanaphes... Już rozpuściłem plotki i ludzie zaczynają o tym mówić. A to wywoła konkretne pytania na forum Zgromadzenia. Ty zaś... – Co ja? – odezwał się Stenwold po dłuższej chwili. – Czego chcesz ode mnie? – Twojego błogosławieństwa. Tak się składa, że wiem więcej niż inni na temat Khanaphes. Pamiętasz Kadro, badacza starożytności? – Tak. Ale ostatnio jakoś go nie widuję. – Nie jestem zdziwiony, gdyż od kilku miesięcy przebywa właśnie w Khanaphes. Wyruszył szlakiem solarnejskim znacznie wcześniej, nim ktokolwiek spojrzał w tamtym kierunku. Wiem, co porabia, bo donosi mi o tym za odpowiednią gratyfikację. Dlatego mogę powiedzieć, że to mój człowiek. – No i co odkrył ten twój człowiek? – Trzyma wszystkie atuty przy swej muszej piersi – skrzywił się Drillen. – Właśnie dlatego organizuję dla niego ekspedycję ratunkową. Pierwszą oficjalną wyprawę z Kolegium do Khanaphes. Nasi ambasadorowie wyciągną do naszych opuszczonych braci dłoń w geście

pojednania, a mistrz Kadro otrzyma swoje wynagrodzenie, ale muszę zobaczyć wyniki. Stenwold pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, aż w końcu powtórzył sakramentalne pytanie: – Jaka byłaby moja rola w całej tej sprawie? – Czy nie podnieca cię sam pomysł tej wyprawy z czysto naukowego punktu widzenia? – zapytał Jodry. – Podnieca, ale co miałbym niby zrobić? – Zaproponować wysłanie ekspedycji do Khanaphes, bym mógł poprzeć tę ideę i ją sfinansować. Gdybym sam zgłosił ten pomysł, Broiler wskoczyłby na mnie i musiałbym walczyć jak lew, żeby mnie nie ubiegł i nie zebrał później samej śmietanki. Ty zaś... Broiler szczerze cię nienawidzi, ale nie ma odwagi cię zaatakować. Jeśli to będzie twoja wyprawa, pomarudzi, ale nie ośmieli się wyściubić nosa ze swej norki i dobrze wiesz dlaczego. Maker uniósł brwi ze zdziwienia, widząc, że nie jest odosobniony w podejrzeniach dotyczących mocodawców Broilera. Filozoficznie wzruszył ramionami i czekał na ciąg dalszy. – Proszę cię, Stenwoldzie – odezwał się ten tak błagalnym tonem, że zadziwił ich obu. Po chwili niezręcznego milczenia dodał: – Jestem draniem i chodzi mi wyłącznie o własną karierę, przyznaję się bez ogródek. Ale jestem też twoim przyjacielem. Sprawa Khanaphes powinna wystarczyć do przekonania wyborców. Potrzebujemy siebie wzajem. Stenwold westchnął. – No właśnie, zawsze starałem się unikać tego rodzaju polityki. A więc chcesz, żebym wyruszył do Khanaphes? – Nie, nie. Chcę, żebyś został tutaj i ściskał mi prawicę przy każdej okazji, i żebyś nakłonił kilku akademików do wyprawy do Khanaphes pod twoimi auspicjami za moje pieniądze. Żeby lud polubił bardziej mnie niż Broilera. Poza tym wiedza Kolegium znów poszerzy się, zajmując kilka dodatkowych metrów na półkach. Co prawda to dla mnie sprawa drugorzędna, ale o niej nie zapominam. – Wiem – odparł Maker zmęczonym głosem. – Jedynie dlatego wysłuchałem cię do końca – wyznał szczerze, choć w duszy toczył zażarty pojedynek. Rozsądek podpowiadał mu, że jeśli raz włączy się w tego typu intrygi, już nigdy się z nich nie wyplącze – a jego rasa znana była z nieporadności w tych kwestiach. Świadomość, że przyszłość Kolegium mogła zależeć od takich zakulisowych rozgrywek, sprawiała, że robiło mu się niedobrze. Jodry miał jednak rację: potrzebował wsparcia w Zgromadzeniu, musiał więc zapłacić za nie odpowiednią cenę. Poza tym był zwyczajnie ciekaw. Gdzieś za Solarno istniało miasto

żukopodobnych, które chętnie by zobaczył. Czego moglibyśmy tam się nauczyć? No i z zupełnie innej beczki naszła go kolejna myśl – możliwość rozwiązania pewnego osobistego problemu. – Zgoda – odparł. – Będę tego żałował, ale zrobię to. – Mój stary wiarus! – Drillen klepnął go w ramię pulchną łapą i ponownie napełnił puchary winem. Stenwold pił w zamyśleniu, rozważając wszystkie ewentualności. – Jak znam życie, wszystko powinno wyglądać na działanie spontaniczne – powiedział w zadumie. – Och, ależ naturalnie – potwierdził kordialnie Jodry. – Jak nieoczekiwane spotkanie dwóch wielkich umysłów. – Tak byłoby najlepiej – zamruczał posępnie Stenwold – i nie chodzi mi o Broilera, lecz imperialnego ambasadora. Zaskoczony Drillen zatrzepotał powiekami. Maker przedstawił więc mu swoje obawy: – Pomyśl tylko: Stenwold, nieprzejednany wróg Imperium, wchodzi w tajne układy, które umożliwią mu wysłanie swoich agentów do miasta leżącego stosunkowo niedaleko od południowej granicy Imperium. – Wojna się skończyła. – Zmieniła tylko formę. Nie tylko ja to rozumiem. Imperium również. Jodry wzruszył ramionami. – To twoja wyprawa. Rób, co chcesz. Wciąż była w żałobie, choć żyło się jej z tym bardzo ciężko. W Kolegium oznaką żałoby był szary, choć krewni zmarłych nie musieli nosić go ani kilka tygodni, ani nawet przez kilka dni – szary strój był obowiązkowy tylko w dniu pogrzebu. Dla Cheerwell Maker jednak szary stał się barwą życia, kolorem szczęścia, tak jak czerń i złoto oznaczały dla niej śmierć. Nie potrafiła uznać go za symbol swej żałoby, bo wyparłaby się w ten sposób sensu swego istnienia. W końcu wyśledziła jednego ciemca, bladego kupca z Doraksu, i nie dała mu spokoju dopóty, dopóki nie wyjawił jej obyczajów żałobnych swego ludu. Dla ćmopodobnych barwy nie miały większego znaczenia, ponieważ żyli w mroku, bez światła słonecznego. Ale w wypadku śmierci robili wyjątek. Z powodu przelanej krwi ubierali się w szkarłat. Dowiedziała się, że modliszkopodobni czynili tak samo – odziewali zmarłych w czerwień

przed powierzeniem ich płomieniom. Ciemcy, którzy byli ich panami od niepamiętnych czasów, przejęli ich zabobony. Poza tym czerwień stanowiła symbol ruchu oporu Mynejczyków – czerwone strzały na czarnym tle oznaczały ich niewiarygodny triumf nad Imperium. I to właśnie w Mynie zginął, dla niej, choć znajdował się z dala od niej, o wiele kilometrów. Dlatego też Che włożyła szkarłatną tunikę z czarną lamówką, wzbudzając tym powszechne zaciekawienie. Chociaż od czasu do czasu nosiła też szarą pelerynę ciemców, nikt nie wiedział, że to strój żałobny. Gdy po wojnie przybyła do Tharnu, nie wpuszczono jej tam, nie zdradzono też, jakie rytuały zostały odprawione nad ciałem biednego Achaeosa. Ledwo zamieniono z nią dwa słowa. Zwycięstwo nad Imperium nie unieważniło dawnych animozji. Dla ciemców była tylko żukczycą, a więc łupieżcą i wrogiem. Jakby miesiące spędzone przez nią u boku ich widzącego nie miały znaczenia. W końcu zmuszono ją do opuszczenia miasta pod groźbą naszpikowania strzałami. Jedynie szybka reakcja Jonsa Allanbridge’a uchroniła ją przed śmiercią na miejscu. Próbowała powiedzieć im o znaku, chorobie, jakiej nabawiła się za jego sprawą, ale nie chcieli o tym nic wiedzieć. Żałoba była dla niej trudna. Jej rodacy nie rozumieli, dlaczego miała kochanka innej rasy, a teraz nie potrafili pojąć jej rozpaczy. Choć była wśród swoich, z każdym dniem czuła się bardziej samotna. Ale nie do końca. Gdy siedziała na łóżku, patrząc na ostre światło dnia wdzierające się do jej pokoju przez okno, nagle odczuła obok siebie czyjąś obecność. Zawsze było tak samo – nie było żadnego ruchu, nie widziała też migotania światła ani cienia, jedynie dojmującą świadomość, że coś tam jest. Jednak kiedy odwracała głowę, żeby spojrzeć w tamtą stronę, to coś znikało bez śladu. Wtedy pozostawała w czujnym bezruchu i oczyszczała umysł tak, jak ją nauczył, i czekała... To coś znów pojawiało się na krawędzi pola widzenia, jakieś zawirowanie powietrza. Źle znosiła żałobę, bo wiedziała, że on jest wciąż obok niej. Był w końcu magiem, w co do końca uwierzyła dopiero po jego śmierci. Zawsze nim był, a teraz zmieniał się w coś zupełnie innego. Gdy umierał, znajdowała się bardzo daleko od niego – zostawiła go na łasce jego ludu. Teraz zaś nie opuszczał jej i nie mogła tego znieść. Wstała, a omam momentalnie uleciał, choć wiedziała, że jest gdzieś nadal, gdzieś poza granicą jej postrzegania. W tej samej chwili usłyszała trzask drzwi wejściowych i pospieszny tupot sług Stenwolda, spieszących przywitać swego pana. Stanęła na schodach, kiedy stryj

zdejmował płaszcz. Często narzekał, że jest stary i zmęczony, ale według niej posiadał nieskończone pokłady energii. Utyskiwał, że polityka plami ręce krwią i wciąga w intrygi, ale nurzał się w niej z zaciekłością człowieka zaspokajającego wielki apetyt. Jako jeden z niewielu członków Zgromadzenia wciąż nosił przy pasie miecz, jakby nadal prowadził swoją wojenkę, co wywoływało u jego przeciwników nerwowy chichot. Cofnęła się do komnaty, wiedząc, że i tak wkrótce przyjdzie z nią porozmawiać. Nie potrafił pojąć, przez co przechodziła, ale robił, co w jego mocy, nie mogła się więc uskarżać. Był przecież wiecznie zajęty. Kiedy Maker usłyszał skrzypnięcie desek na półpiętrze, powstrzymał się od zerknięcia w górę. Albo jeszcze tam stała, albo wróciła do swojej komnaty, a on nie wiedział, czy bardziej nieswojo czuje się w jej towarzystwie, czy też kiedy jej nie ma – jego bratanica bowiem zmieniła się w upiorną szkarłatną zjawę. Potrzebuję pomocy. Jednak nie było nikogo, do kogo mógłby się po nią zwrócić. Wojna pozbawiła go zarówno sprzymierzeńców, jak i przyjaciół. Nad kominkiem powiesił w końcu stary obraz namalowany przez Nera, przedstawiający go wraz z przyjaciółmi wyruszającymi w pole. Teraz przypominał zbiorowy portret trumienny – ze wszystkich jego bohaterów żył jedynie Stenwold. Jak to się stało, że po tym wszystkim nadal tu jestem? Nagle odczuł, niczym zawrót głowy, ciężar odpowiedzialności za tych wszystkich, których posłał na śmierć albo wystawił na zranienie: Salma, Totho, Tynisa, Achaeos, Sperra, Scuto, Tisamon, Nero, a nawet szaloną Felise Mienn. Nie ma sprawiedliwości na świecie, skoro przy życiu pozostał tylko on. Ale jeszcze gorzej się czuł, kiedy uświadamiał sobie, kto na tym skorzystał. W Zgromadzeniu roiło się od ludzi chełpiących się swoimi wojennymi dokonaniami, choć Stenwold nie przypominał sobie, żeby choć jednego z nich widział w czasie walk na murach. W końcu podniósł wzrok, lecz nie dostrzegł szkarłatnej postaci spoglądającej z góry. – Lady Arianna przysłała wiadomość, że będzie oczekiwać was w swej rezydencji, wielmożny panie – oznajmił sługa. Informacja ta ucieszyła go, choć był zbyt zmęczony, by uśmiechnąć się nawet odrobinę. Zaczął wolno wchodzić po schodach. Komnatę Cheerwell wypełniały książki ułożone w stosach na łóżku i biurku. Wyglądały na stare i cenne i Stenwold wiedział, że bratanica wykorzystuje swoje koneksje rodzinne, by zmusić bibliotekarzy do zgody na ich wypożyczenie do domu. Chociaż tematy,

jakie zgłębiała, nie były przedmiotem dociekań naukowców z Kolegium. Większość z tych woluminów nie została otwarta ani razu za jej życia, a może nawet i za życia Stenwolda. Ich widok wzmocnił jednak jego niepokój, przypominając mu o przeciwnościach losu, z jakimi przyszło im się zmagać. – Jak było w Zgromadzeniu? – zapytała go, siadając skromnie na łóżku. Emanowała z niej aura kruchości, jak z delikatnego przedmiotu, któremu z trudem nadano równowagę. – Umęczyłem się jak zwykle. – Szukał w pamięci czegoś zabawnego, co mogłoby ją trochę rozchmurzyć, ale musiał przyznać, że nic zabawnego się nie wydarzyło. – Jak zwykle nawiązywałem kontakty i dziwię się trochę, że jeszcze nie spalono mojej kukły przed Amphiophosem. Uśmiechnęła się półgębkiem, lecz wiedział, że była to reakcja powierzchowna. – Ty nie masz o niczym pojęcia ... – stwierdziła Cheerwell. – Powinieneś zabrać... Ariannę na sztukę o sobie. – Zacięła się lekko przy imieniu, ale tylko trochę. Przynajmniej się starała. – Sztukę? – zapytał zdziwiony. – Nie słyszałeś? O teatrze Włóczęga przy ulicy Sheldon? – Jej uśmiech był szczery, choć bił spod niego smutek. – Nazwali ją „Drzazga w oku” czy jakoś tak. Opowiada o tym, co działo się w mieście podczas oblężenia. Wszyscy tam skaczą po łóżkach i się kłócą. – Ktoś napisał farsę na temat wojny? – wyszeptał głęboko wstrząśnięty. – Tak, ty zaś jesteś poważną postacią. Pojawiasz się w czwartym akcie. Stajesz naprzeciwko armii osowców i zmuszasz ich do poddania się... – To nie było tak... – Powiedz to autorom. Powiedz to publiczności. Jesteś bohaterem, stryjku Stenie – dodała rozbawiona, ale zaraz opanowała ją kolejna fala smutku. – Wczoraj wrócił twój człowiek z Paroxinalu. – Naprawdę? – Również spoważniał. – Powiedział, że zda ci pełny raport, ale nic nie wskórał. – Niczego nie znalazł czy też niczego mu nie powiedzieli? – Ani jedno, ani drugie. W ogóle nic. Nie znalazł nawet śladu po niej. Przez chwilę patrzyli tylko na siebie bez słowa z poczuciem winy, aż Stenwold zgrzytnął zębami w irytacji i odwrócił wzrok. – Niech piekło pochłonie tę dziewczynę! – wykrzyknął. – Ale dlaczego...? – Ty już dobrze wiesz dlaczego – przerwała mu beznamiętnie Che. – Och, wiem, co było tego przyczyną, ale żeby tak od razu...

– Ty już dobrze wiesz – powtórzyła stanowczym tonem, a on nie potrafił jej odpowiedzieć. Przysunął do siebie krzesło spod biurka, obrócił je i usiadł na nim okrakiem. Zaskrzypiało, najwyraźniej nienawykłe do takiego traktowania. Za jakiś czas będę miał taki bebech jak Drillen. – Che, wymyśliłem coś... w sam raz dla ciebie. Znieruchomiała na łóżku, czekając na ciąg dalszy. Nie pierwszy raz próbował czymś ją zająć, ale nie rozumiał, iż jej obecnych problemów nie da się tak po prostu przytłumić. – Che... doskonale sobie radziłaś z dyplomacją podczas wojny. To ją zupełnie zbiło z tropu. – Kiedy? – Na przykład w Mynie. – Sten, prawie zginęłam tam jako zdrajczyni. Uśmiechnął się nieznacznie. – Ja też... Ale słowo „prawie” czyni tu dużą różnicę. W końcu jednak tak roznieciłaś ich rewolucyjny zapał, że zrzucili jarzmo Imperium. – To nie było tak – usłyszał jakby echo własnych słów. – Powiedz to moim agentom. Powiedz to mieszkańcom Myny. Che... – Wpatrywał się w swoje dłonie jak zawsze, gdy szukał odpowiedniego wyrażenia. – Musisz coś zrobić... – Szybko podniósł rękę, aby od razu stłumić jej sprzeciw. – Wiem, wiem, że to nie zagoi rany i że wszystkim nie ulży od tego od razu, ale na to trzeba czasu. Nie można wszak żyć wyłącznie żalem. Muszę wykonać pewne zadanie, a ty powinnaś się czymś zająć – i jesteś w tym dobra. Tylko patrzyła na niego, więc mówił dalej: – Potrzebuję ambasadora. Oficjalnie mianowanego ambasadora Kolegium, z insygniami nadanymi mu przez Zgromadzenie. Zapatrzyła się w niego w jeszcze większym napięciu, a po chwili wybuchnęła śmiechem. – Chyba nie mówisz poważnie! – Dlaczego nie? Już udowodniłaś, co jesteś warta: w Mynie, Solarno, Sarnie. Nie chodzi o to, że jesteś moją bratanicą. Naprawdę pokazałaś, że potrafisz sprostać takiemu zadaniu, a... – A poza tym zajmę się czymś pożytecznym – dokończyła za niego z goryczą. – No, błagam, powiedz gdzie? – Nagle przyszło jej coś do głowy. – We Wspólnocie?