ALICJA I CZESŁAW
CENTKIEWICZOWIE
TUMBO
NIGDY NIE ZAZNA SPOKOJU
NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1977
1. TA SZALONA DZIEWCZYNA NIE BOI SIĘ NAWET SZTORMU
Spływająca z pokładu fala, jak ramię gigantycznej ośmiornicy owinęła się wokół dziewczyny,
zagarnęła ją, przeniosła wysoko nad relingiem i pociągnęła w głąb rozhuśtanego sztormem
oceanu.
Bez wahania, paroma susami Tumbo dopadł ociekającej wodą burty. Chwilę, sprężony do skoku
z rękami ponad głową, walczył z huraganowym podmuchem, który go spychał z powrotem na
zalane potokami morza deski pokładu. I runął w spienioną kipiel. Wydawało mu się, że spada w
przepaść bez dna. Z ulgą poczuł, jak ciało wcięło się wreszcie głęboko w przejmujący chłód
wody. Znał to uczucie. Paroma lekkimi ruchami ramion poszedł od razu na wynurzenie. Łapiąc
oddech zachłysnął się mdłym, gryzącym smakiem. „Ropa! Beczki na baku popękały" —
pomyślał.
Gwałtowna, niespodziewana burza zaskoczyła załogę „Vikinga". Biegł razem z innymi mocować
beczki, kiedy zobaczył, jak potężne ramię oceanu zmiata Karen z pokładu.
Pozwolił teraz porwać się wysokiej fali, wynieść na grzbiet, żeby lepiej widzieć. Tak, dobrze
celował skacząc. Nie opodal wśród kłębów szumiącej bieli mignęły mu pomarańczowe dżinsy i
wiatrówka, a za nimi rozmyta jaśniejsza smuga długich włosów. Karen nie próbowała nawet
płynąć, od razu widać straciła przytomność.
Napiął mięśnie, wytężył siły i rzucił się w jej stronę. Fala niosła go wprost na dziewczynę. Był
tuż, tuż. I w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka jakaś inna rozhuśtana sztormem odrzuciła
Karen gdzieś daleko w bok.
Daremnie młócił ramionami skotłowaną biel piany, fala zalewała mu oczy, wtłaczała się w usta,
zachłystywał się, krztusił straszną mieszanką gorzkiej wody z ropą.
Pod czarnym od skłębionych chmur niebem morze kipiało, jakby rozdął je wybuch podwodnego
wulkanu. To wsysało chłopaka w głębię, połykało go, to znów wypluwało wysoko ponad
powierzchnię. Namoknięty skafander krępował ruchy jak śmiertelny balast. Zbyt duże na niego
gumowe buty ciążyły niczym bryły ołowiu. Na szczęście ten z lewej nogi zsunął się sam,
drugiego nie zdołał zrzucić.
Pomarańczowe dżinsy i kurtka to pojawiały się przed nim, wabiły bliskością, to znów nikły z
oczu, jakby na zawsze pochłonęła je głębia. Błądzące po omacku ramiona natrafiały ciągle na
próżnię. „Już po niej, już się chyba nie wynurzy" — myślał z lękiem, ale nie tracił wciąż nadziei.
Nurkując musiał zaciskać powieki, słona woda morska i ropa piekły nieznośnie. Podświadomie, z
coraz większą niecierpliwością, raz po raz mimo bólu otwierał oczy wyglądając pomocy, wciągał
powietrze gwałtownymi haustami. I znów nurkował.
„Ta szalona dziewczyna — myślał ze złością — nic sobie nie robi ze sztormu, wyskakuje z
kabiny, słysząc, że ryczą: «Alarm!... Wszystkie ręce na pokład! Zerwało szalupę numer siedem!
Alarm!...» A jej się zachciewa fotografować w takiej właśnie chwili! Na nic nie zważa, ani na
potoki wody przetaczającej się przez pokład, ani na wicher. Myśli tylko o sobie, o własnej
przyjemności".
Przez moment ujrzał, jak uczepiona jedną ręką trapu, obiektywem aparatu beztrosko celowała w
nadlatujący grzywacz. „Ma teraz zdjęcie! Że też to ja musiałem zobaczyć, nikt tylko ja. Byle
tylko szybko ją wyłowić".
Jaskrawą barwą pomarańczy wykwitły znów tuż przed nim dżinsy i wiatrówka. Rzucił się ku
nim. I znów nie zdążył ich uchwycić, wyśliznęły mu się z ręki. W ostatniej chwili.
Nie umiałby powiedzieć, ile czasu trwała ta okrutna gonitwa. But na prawej nodze ciążył coraz
bardziej. Kiedy stracił już nadzieję, niespodziewanie jakaś fala zniosła wprost na niego
bezwładne ciało. Gwałtownie wyszarpnął dziewczynę z wody i trzymając mocno jak kleszczami,
przycisnął lewym ramieniem do piersi.
Płynął teraz na plecach, długimi rytmicznymi odrzutami prawej ręki zagarniając wodę.
Uszczęśliwiony w jednej chwili zapomniał o złości, o ciążącym bucie, o krępującym ruchy
skafandrze. Wziął falę pod siebie, nogami bił mocno wodę, wypychał się jak mógł najwyżej tak,
żeby głowa Karen znajdowała się wciąż na powierzchni.
Serce zabiło mu mocno w piersi, kiedy unoszony spiętrzoną sztormem falą zobaczył czarną,
wysokąjak góra ścianę „Vikinga". Rosła w oczach. Patrzył z nadzieją na majaczącą nie opodal
burtę. „Sąjuż blisko! Zobaczyli! Zaraz rozbłyśnie rakieta, zrzucana wodę liny i koło ratunkowe!
Co tam się musi dziać na statku, jakie zamieszanie, jaki popłoch, kapitan pogania ludzi. Sam na
pewno przypłynie. Tylko patrzeć i zabiorą nas oboje do zacisznej kajuty".
Uczuł ciepło w sercu na myśl o tym, jak wszyscy będą go chwalić. Tyle razy w swym krótkim
życiu słyszał słowa uznania za odwagę, ale zawsze był nimi wzruszony. „To podnosi wartość
człowieka w jego własnych oczach" — powiedział mu kiedyś Cyklop, widząc, jak się cieszył.
Nadzieja dodała mu sił. Podwoił ruchy nóg, gotów do przyjęcia nowych ciosów morza. Nie
przejął się nawet zbytnio tym, że stracił z oczu zataczający się na boki wielorybnik. Przesłaniały
mu go jak kurtyna bryzgi piany zrywane wysoko w górę ze wzburzonych fal. „To widać manewr,
robią teraz zwrot, ustawiają się pod wiatr, chcą podejść z wygodniejszej dla nich strony. Widzą
nas przecież na ekranie radaru".
Na wodach Antarktyki ślepo uwierzył w cudowną moc tego wspaniałego urządzenia. Pozwalało
dostrzec z wielkiej odległości górę lodową. Czy to raz na „Icebiórnie" przypatrywał się, jak
promień zahaczał o mały punkt i rysował na srebrzystym ekranie sylwetkę białego kolosa, zanim
ten pojawił się gdzieś daleko na horyzoncie?
Ale czemu się nie spieszą? Czuł, że ramiona mu drętwieją, że jakiś wir wciąga go, wsysa w
głębię i przeraził się nie na żarty. Żeby tylko przybyli już prędzej! Woda, którą się teraz
zachłysnął miała smak wielorybiego tranu. Tranu? Czyżby to znaczyło, że znalazł się za rufą
statku, że ten bulgocący spieniony lej biegnie od śruby kotłującej wodę?
Za rufą? Ogarnięty paniką uniósł z wysiłkiem głowę. Potężna masa „Vikinga" ledwie
dostrzegalna, rozmazana we mgle wodnego pyłu nikła za zwałami spienionego szlaku kilwa-teru.
Odpłynęli? Czemu? Czy ich nie dostrzegli? To niemożliwe, to potworne! Nie próbował nawet
krzyczeć, nie miał na to sił. Kto by go zresztą usłyszał w ryku morza?
Zwolnił ruchy ramienia, osłabił uderzenia nóg, ogłuszony świadomością, że pomoc nie nadejdzie
tak szybko, instynktownie oszczędzał siły, bronił się przed rozpaczą. „Jak długo jeszcze
wytrzymam? — zadał sobie pytanie. — Jeżeli ci z «Vikinga» nie widzieli, że fala zmyła Karen z
pokładu, muszą przecież przy kolacji zauważyć, że jej nie ma. To już chyba niedługo. A wtedy
zawrócą, na pewno zawrócą, muszą zawrócić!"
Wykorzystywał teraz całą swą sztukę pływacką, dając się prawie bezwładnie unosić fali to w
górę, to w dół. Woda co chwilę przetaczała się przez niego, utrudniała oddech, zalewała oczy.
Wytężając do bólu wzrok, uparcie starał się wypatrzyć statek. Chciał wmówić w siebie, że nie
wszystko jeszcze stracone.
„Ale przecież radar musiał nas już dawno wykryć, radar nie zawiedzie, radar... — powtarzał
sobie z uporem, żeby odzyskać nadzieję, a wraz z nią siły. — Tylko patrzeć jak tu będą! I szalupy
ratunkowe i myśliwce". Czyż nie pamiętał, jaką szybkość potrafił rozwinąć Angus w pogoni za
umykającym wielorybem? Byle tylko wytrwać! Jeszcze trochę!
Prawe ramię i nogi walczyły dalej niezależnie od niego, głowa pulsowała przejmującym bólem.
Wokół nieprzerwanym łoskotem huczało morze. Statek jak widmo znikł sprzed oczu.
„A jeżeli w zamęcie alarmu nikt nie dostrzegł, że Karen zmyło z pokładu?" — przebiegło mu
przez głowę. Szarpnął nim lęk, potworny lęk, zamroczył go, sparaliżował na moment ruchy.
Łapiąc szeroko otwartymi ustami powietrze, zakrztusił się. Woda rozrywała mu płuca. Czuł, że
już dłużej nie wytrzyma tej męczarni.
Nie wiedział nawet, kiedy zesztywniałe w skurczu lewe ramię, którym przyciskał do
siebie dziewczynę, zwolniło uchwyt. Bezwładne ciało powoli, bardzo powoli zaczęło osuwać się
w głębię. Poczuł ulgę.
„Puść ją... puść. I tak nie wiadomo, czy jeszcze żyje. Ratuj siebie!" — kusił instynkt. O mało mu
nie uległ. Tak śmiertelnie był zmęczony, tak gorąco pragnął żyć. Nie wiedział sam, co raptem
przywróciło mu przytomność, co pozwoliło ocknąć się, uchronić od hańby. Zwarł mocniej
osłabłe ramię na wyślizgującym się ciele dziewczyny. I trzymał z desperacką siłą. Podciągnął
gwałtownie jej głowę wysoko, jak mógł najwyżej. Wydżwignął w górę prawe osłabłe także z
bólu ramię i silniej uderzył nim wodę. Byle tylko nie myśleć, nie dopuścić do siebie lęku przed tą
syczącą, skotłowaną pianą, przed tą przerażającą pustką wokół. Byle nie doznać raz jeszcze
piekielnej pokusy uwolnienia się od ciężaru! Chciał zmienić uchwyt. I bał się, że ulegnie.
Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, że fala nie bije już w niego z taką siłą jak poprzednio, że
burza przetoczyła się i z zawrotną szybkością przeleciała gdzieś w bok. Ciemniejące zmierzchem
niebo powoli przejaśniało się. Wokół pobłyskiwała czerń wygładzonego morza, na której
tańczyły pasma rozmytej piany. Poprzez wyrwy w nawisach chmur rozbłyskiwały nieśmiało
pierwsze gwiazdy. To już noc. „Sztorm ustaje" — myślał sennie, ale nie odczuwał radości.
Na „Vikinga" już nie czekał.
Chwilami majaczyły mu się dobrotliwe twarze dawnych przyjaciół — Cyklopa, Hakona, tamtych
wszystkich z „Icebiórna". I tych z „Vikinga VII". Zasmucą się na wiadomość, że zginął tak
marnie. Zasmucą? Nie dowiedzą się przecież nigdy, jaki spotkał go los. Pomyślą, że i jego zmyła
fala. Nikt nigdy nie dowie się, kiedy i jak to było.
Nie żałował, że skoczył do wody za Karen, każdy z nich na jego miejscu, postąpiłby tak samo.
Ale czy uratował ją przynajmniej? Czy żyje? A co dalej? Było mu już teraz wszystko jedno.
Myśli coraz wolniej przewijały się po zamroczonej walką, ogłuszonej głowie, ramiona drętwiały
nadwyrężone wysiłkiem, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Słabł z każdą chwilą. Fala
zagarniała raz po raz jasne kosmyki włosów dziewczyny, zatykała nimi jego usta, oplątywała
twarz. Zmęczenie brało górę nad rozpaczą, nad strachem. Nachodziło znowu pragnienie poddania
się. Czuł, że lada moment przestanie młócić nogami wodę, zanurzy się w niej, zewrze piekące
powieki. I nie będzie już wreszcie cierpieć. Coraz ciężej podnosił głowę do wdechu.
Raptem tuż z bliska posłyszał wyraźnie naglący głos Cyklopa: „Pośpiesz się, mój złociutki, nie
daj na siebie czekać!" Nie, nie mylił się, to Cyklop go wołał. Kochany Cyklop. Rozwarł powieki
i w tej samej chwili prawe, zesztywniałe ramię, jak automat odrzucane do tyłu walnęło o coś
twardego. Nie od razu pojął o co, niechętnie odwrócił głowę.
W szarym, mętnym świetle poprzez zapuchnięte, zaklejone ropą powieki ujrzał kiwającą się na
fali ogromną belkę z przybitymi w równych odstępach łatami z jaśniejszego drzewa. Poznał ją od
razu. Cały pokład „Vikinga" wysłany był takimi, chroniły skutecznie przed ostrymi kolcami, w
jakie zaopatrzone były buty oprawiaczy wielorybów. Belka? Skąd się tu wzięła? Czyżby
wielorybnik zatonął? Ta myśl nie dotarła do jego świadomości, nie przeraziła go. Jedno było
ważne w tej chwili — uchwycić się belki. Wyrzucił gwałtownie ciało w górę i zaczerpnął pełen
haust powietrza.
Czarne palce jak szpony wczepiły się w oślizłą powierzchnię drewna, wyciągnięte wysoko, jak
najwyżej ramię czyniło rozpaczliwe wysiłki, żeby uchwycić się krawędzi belki. Nie dosięgnął jej,
chybił raz, drugi, trzeci. Pełen przerażenia widział, jak unoszona prądem, jedyne teraz
wybawienie, tańcząc na fali jakiś szaleńczy taniec, przesuwa się obok. Bliska a zarazem bardzo
daleka. Gdybyż tylko mógł dopomóc sobie drugim ramieniem! Kurczowo przyciskał nim wciąż
do siebie bezwładne ciało Karen.
Na moment powróciła znów desperacka myśl: „Puść ją, bo sam zginiesz!" I raptem jak
olśnienie nadleciała druga: „Lina!" Przecież bosman kazał mu przywiązać się mocno do relingu,
kiedy ogłoszono alarm. Że też mógł zapomnieć! Gorączkowo, szeroko rozstawionymi palcami
zaczął macać wokół oślizłego pasa, zanurzył się, zachłysnął, ale wreszcie natrafił. Trzymał już
mocno jak w kleszczach linę. Nieporadnie owinął ją wokół ciążącego mu coraz bardziej ciała
dziewczyny. Odzyskał wreszcie swobodę ruchów. Czemuż wcześniej o tym nie pomyślał!
Obu ramionami ze zdwojoną siłą zagarnął teraz wodę, wyrzucił znów ciało w górę. Poszarpaną
krawędź drewnianej belki, którą fala zaczynała unosić dalej, schwycił prawą dłonią w ostatniej
niemal chwili.
I trzymał z całych sił. Miał ochotę krzyczeć ze szczęścia. Ale radość trwała krótko. Wystające
daleko znad belki łaty, jak palisada broniły dostępu. Raz jeszcze powrotną falą ogarnęło go
przeogromne wyczerpanie. Który to już raz? Obolałe, napięte do ostatnich granic mięśnie
niezdolne do dalszego wysiłku odmawiały posłuszeństwa. Unoszona z rytmem morza deska
szarpała bezlitośnie, wyrywała ze stawów ramiona. Opadła naraz w dół, a jego fala wyniosła
wysoko w górę, na sam szczyt. Nie mógł utrzymać tego olbrzymiego ciężaru. Jednym potężnym
szarpnięciem morze wyrwało mu deskę z pokrwawionych dłoni, prawie pionowo ustawiło ją na
fali. Oniemiał. Poczuł dławiący ucisk krtani. To nie belka, to cała kratownica pokładowa, to...
Długie, szerokie, jasne łaty przytwierdzone były do belek. Nie jednej, jak myślał w pierwszej
chwili, ale trzech. Szerokie, bezpieczne, solidne jak tratwa. Czy dostanie się na nią? Jak ją
uchwycić?
Jak na urągowisko kratownica oddalała się znowu, odpływała porywana kapryśnym nurtem fali,
miotana niczym piórko z jednej na drugą. Nie! Nie da jej rady. Morze zwyciężyło go. Okrutne,
bezlitosne unosiło teraz dwa poddające się rytmowi wody bezwładne ciała powiązane liną. Od
grzbietu fali do grzbietu, od bruzdy do bruzdy.
Nie miał już dłużej siły walczyć. Ani chęci. Nie czuł bólu, nie czuł łęku. W głowie szumiało mu,
jakby przetaczały się przez nią całe rzeki wody. Ale ten szum uspokajał. Nie czuł już zimna ani
zmęczenia. Niczego już nie czuł.
Ostry, przejmujący ból przeszył mu raptem czaszkę, wydawało się, że pęknie. W jednym
mgnieniu oka odzyskał przytomność. Wyrzucił się gwałtownie do góry, spragnione powietrza
usta rozwarły się same szeroko, chlusnęło z nich wodą. Odruchowo podciągnął odrzuconą do tyłu
głowę Karen. Z trudem rozwierając zaklejone ropą powieki zmusił się do spojrzenia w górę. Tuż
nad nim wisiała teraz upragniona kratownica. Poprzez szerokie szpary migotały do niego
przyjazne gwiazdy.
W jednym błysku sekundy zrozumiał. I odzyskał nadzieję. Decydująca chwila nadeszła. Teraz
albo nigdy. Sam nie wiedział, jak zdołał uchwycić się krawędzi łaty i przekładając ręce, całą siłą
ramion oburącz wydźwignął się do góry. „Nie wypuść jej teraz, nie daj się odepchnąć. Jeżeli
dostaniesz się na nią, jesteś uratowany!"
Instynkt kazał mu zwolnić kurczowy uścisk dłoni w chwili, gdy tratwa opadła w dół. Instynkt
kazał mu resztką energii rzucić się gwałtownie do przodu, na kratownicę. Instynkt kazał mu
napiąć całą siłą mięśnie i na krawędź wciągnąć Karen. Głowa jej z łoskotem uderzyła o twarde
deski, ze zsiniałych ust wydarł się jęk. „Żyje!"
Ogarnęła go radość. Przypływ nowej energii dodał mu otuchy. Przepełznął jak najdalej od
krawędzi na sam środek tratwy. Chwytał gorączkowo oślizłe poprzeczki, które nie dawały
zaczepienia zesztywniałym palcom i podciągał się powoli, ostrożnie, żeby nie stracić równowagi.
A kiedy oboje leżeli na deskach, poczuł, że to już kres jego możliwości. Huk w głowie narastał,
rozsadzał czaszkę, przed oczami wirowały czarne płaty.
Nie umiałby powiedzieć, jak długo leżał przyciśnięty ciasno, przywarty do desek, kołysany
łagodną falą. Sekundy, minuty? A może godziny? Z odrętwiania wyrwało go jakieś szarpnięcie.
Teraz dopiero przypomniał sobie Karen. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zsinia-
łą, ściągniętą twarzą oplecioną kosmykami jasnych włosów. Nie dawała znaku życia, a przecież
jęknęła z bólu. Może się przesłyszał? Opiła się wody morskiej zalanej ropą. Sam czuł, jak ta
przeklęta mieszanka rozżera mu podniebienie, piecze nieznośnie w przełyku. Na Przylądku
Dobrej Nadziei widywał, jak ratuje się topielców. I sam ich nieraz ratował. Ale tutaj, na tej
chybotliwej tratewce, na której każde mocniejsze szarpnięcie fali groziło upadkiem do morza?
W monotonnym rytmie fali tratwa tańczyła dziwny taniec. W górę, w dół. Zacisnął linę, tę
błogosławioną linę, która mu pozwoliła uchwycić się kratownicy, zrobił pętlę, zaczepił ją o deski,
obwiązał mocno Karen i siebie. Nie bez lęku przykląkł na jednym kolanie, zaparł je w oślizłe
drewno, na drugie ostrożnie położył bezwładną dziewczynę głową w dół. Ze zsiniałych ust
chlusnęła woda, mocniej nacisnął, płynęła wciąż. A teraz sztuczne oddychanie. Świadomość, że
to jedyny ratunek dla dziewczyny, dodawała mu odwagi. Ale trudno było unosić w górę
bezwładne ramiona, a potem mocno uciskać jej klatkę piersiową. Jakże trudno. Raz, i dwa, i trzy.
I jeszcze raz. Coraz głośniej, coraz trudniej sam oddychał. Po umazanej ropą twarzy pot ściekał
strużkami, żłobił smugi, zalewał oczy. Mdlejące z wysiłku ramiona odmawiały posłuszeństwa.
Karen nie dawała wciąż znaku życia. Z rezygnacją rozejrzał się wokół. Ciemno, pusto, znikąd
żadnej pomocy. Poczuł się słaby, bezradny. Czy doprawdy nie za wiele zwalało się na niego
nieszczęść? Za co, dlaczego tak musiał cierpieć?
Raptem przypomniał sobie, jak na Przylądku Dobrej Nadziei uratowano chłopaka, który długo
był w wodzie. Wydawało się, że już jest stracony. Tak, to jedyny sposób, ale czy da radę?
Bez namysłu opadł obok bezwładnie wciąż leżącej dziewczyny, lewą ręką ponad jej ciałem wparł
się mocno, z całych sił, w oślizłe deski i delikatnie przycisnął spękane wargi do jej warg. Zimne
były, jak martwe. Silnie wciągnął powietrze, jak mógł najwięcej, a potem całą zawartość płuc
wtłoczył w jej płuca. Powolny wydech i znów głęboki wdech. I wydech. Usta w usta.
Dziesiątki razy w jednostajnym rytmie powtarzał to samo. Wdech, wydech, wdech, wydech.
Nieznośny szum w głowie narastał, udręczone pracą serce waliło, jakby zaraz miało rozsadzić
pierś, czerwone płaty przed oczyma tańczyły jakiś obłędny taniec. Wdech, wydech.
Nie czuł lodowatych bryzgów, które chlustały z czubków fal w jednostajnym poszumie
uspakajającego się z wolna oceanu. Nie słyszał chrapliwego dźwięku, jaki chwilami wydzierał
mu się z gardła. Nie widział niczego, prócz tej martwej twarzy pod sobą. Głęboki wdech i
głęboki wydech. Jego płuca pracowały jak miechy. Lewe ramię, na którym z trudem utrzymywał
ciężar własnego ciała, ścierpło, szarpało nieznośnym bólem. Wiedział jedno, jednego tylko
pragnął, przywrócić dziewczynę do życia.
Nie przerwał wtedy nawet, kiedy wydawało mu się, że przez jej ciało przebiega lekkie, ledwie
wyczuwalne drgnięcie. A może to tylko złudzenie? Coraz trudniej przychodziło mu chwytać w
płuca powietrze, coraz słabiej je wdychał, coraz rzadziej. Czuł, że się dusi, że za chwilę ustanie.
Ale pamiętał, że przerwać nie wolno, że wszystko będzie stracone, jeżeli pozwoli sobie na chwilę
słabości.
Jak długo trwała ta nierówna walka ze śmiercią? Kwadranse? Godziny? Może i dłużej. Jemu
wydawało się, że całą wieczność. Czuł, że lada moment przekroczy próg wytrzymałości.
Nie ucieszył się nawet, kiedy pierś Karen zaczęła nieregularnie podnosić się i opadać, kiedy
drgnęły leciutko powieki, a usta zaczęły z początku ostrożnie, nieśmiało, a później, szeroko
rozwarte, chciwie wciągać powietrze. Wydarł z niej oddech. „Żyje!" — zdążył pomyśleć i zwalił
się na deski kratownicy.
Sen spadł na niego mocny, kamienny, bardziej do głębokiego omdlenia podobny niż do
snu.
2. ZDRADLIWE MORZE CHĘTNIE ZABIERA, ALE NIECHĘTNIE ODDAJE
— Patrz! Stary od wczoraj posiwiał, broda mu całkiem zbielała.
Dwu marynarzy stojących przy relingu, jak na komendę uniosło głowy. Ten, co krzyknął nie
mógł wciąż jeszcze ochłonąć z wrażenia.
W mdłym brzasku powracającego szybko dziennego światła na skrzydle mostku sterowni tkwiła
wciąż nieruchomo jak skała niska, szeroka w barach postać. Kapitan Evanson nie odrywał od
oczu lornety. Powoli cierpliwie, uparcie badał każdą falę, każdą niemal bruzdę wodną
wygładzającego się po sztormie oceanu.
Kiedy ubiegłego wieczora Karen nie zjawiła się w messie na kolację, na statku powstało
zamieszanie.
— Zawsze do jedzenia była pierwsza! — usiłował pokryć niezadowolenie Evanson. — Uderz no
jeszcze kilka razy w gong, a mocno! — zlecił po chwili starszemu stewardowi, który podawał do
kapitańskiego stołu. — Dobrze pachnie — mruknął, nalewając parę łyżek zupy ze stojącej przed
nim wazy. — Zaczynajcie, panowie, jedzcie, nie będziemy na Karen czekać, sama sobie winna.
Szczęście, że ta piekielna burza trwała tak krótko. I że nie mamy żadnych strat w ludziach,
upiekło się nam tym razem. Możemy sobie pogratulować — powiódł tryumfalnie wzrokiem po
twarzach oficerów.
— Gdzież się ta smarkula zawieruszyła? — podjął po chwili nie ukrywając zniecierpliwienia. —
Nigdy nie mogłem przed nią zdążyć do stołu. Zadzwoń no jeszcze raz do laboratorium — zwrócił
się do przebiegającego obok stewarda — Karen lubi bardzo uruchamiać sama wasze wirówki,
zwłaszcza gdy was przy tym nie ma — zażartował, zwracając się do siedzących przy nim
starszych oficerów i inżynierów. Uśmiechnęli się jak na komendę, ale z przymusem, a kierownik
laboratorium przytakując stłumił tylko westchnienie. Ze zgrozą pomyślał, że i teraz ta nieznośna
dziewczyna, ta „diablica w dżinsach", jak ją nazywali ludzie z załogi, mogła coś znów mu
zmajstrować.
Nieraz już tak bywało. Kiedyś, niewiele brakowało, ośmieszyłaby go do końca życia nie tylko w
oczach załogi. Jego analizy wykazywały niezbicie ogromną, niespotykaną nigdy dotąd ilość
cennych witamin we krwi wieloryba błękitnego. Nie posiadał się z radości, marzył już o
doktoracie, o rozgłosie jaki mogło przynieść mu to odkrycie, o fortunie. No i cóż? Okazało się, że
to ona, „diablica w dżinsach", tak przebiegle pomieszała zawartość probówek. I cieszyła się
później z jego rozczarowania! Nigdy jej tego nie darował.
W brzęku talerzy, w rozgwarze ożywionych rozmów o brutalnym ataku oceanu powoli
rozwiązywały się języki. Ludzie byli zmęczeni. Każdy wspominał, co przeżył podczas
podobnych sztormów kiedyś na innych morzach. A każdy miał coś do powiedzenia. Na
„Vikingu", straty okazały się na szczęście niewielkie: dwie szalupy i zmyty kawał kraty
ochronnej na głównym pokładzie.
— A zapowiadało się groźnie. Szczęściarz z pana, kapitanie! — powtarzali wszyscy.
Nikt nie zwracał uwagi na nieobecność Karen. Nikt, prócz Starego. Czekał, nie ukrywając już
teraz zniecierpliwienia i niepokoju. A jeżeli to jakiś jej nowy wymysł? Chęć zwrócenia na siebie
uwagi? Rozpieszczonej, samowolnej każde głupstwo mogło strzelić do głowy. Czyż ostatnio nie
dąsała się, że poświęcał jej zbyt mało czasu, że nie widywała go prawie wcale. Daremnie
tłumaczył jej, że koniec wielorybniczej kampanii to sto i jedna dodatkowych prac, których nikt za
niego nie mógł zrobić. Wiedziała dobrze, że wolałby wysłuchiwać jej paplaniny o wspaniałych
podróżach lub opowiadać o swoich przeżyciach na morzu, niż długie godziny spędzać na
sprawdzaniu kolumn cyfr. Uwielbiała książki podróżnicze, marzyła o niezwykłych przygodach. I
nudziła się teraz, kiedy upolowano i przerobiono w tym sezonie ostatniego wieloryba. Cóż mógł
na to poradzić?
Spojrzał niespokojnie na zegarek. Steward podawał już drugie danie. Nie, zbyt długo
trwał ten figiel Karen. Trzeba by zwrócić jej uwagę na niestosowność takich żartów. Trzeba by
skarcić ją. Skarcić? Wiedział, że jak na niego spojrzy, jak zarzuci mu ręce na szyję, to o
wszystkim zapomni, wszystko jej wybaczy. Nie, skarcić jej nie potrafi, ale przemówi do serca,
poprosi, żeby na drugi raz zaoszczędziła mu męki niepokoju.
Niecierpliwym ruchem odsunął talerz z wystygłym mięsem. Nie zwracał uwagi na to, co mówili
wokół inni, nie zauważył, kiedy przy stole kapitańskim zapadło milczenie. Rzucając na siebie
ukradkowe spojrzenia, oficerowie nie śmieli go przerwać jakąś banalną uwagą.
— Nigdzie nie można panny Karen odnaleźć — meldował przestraszony steward. Tego było zbyt
wiele. Kapitan Evanson spochmurniał, czoło pofałdowały mu głębokie
bruzdy. Nie wytrzymał dłużej, zerwał się od stołu, długimi susami przesadził messę i wbiegł po
trapie do kabiny elektroników.
— Thor! — zawołał od drzwi do szefa radiostacji. — Włącz wszystkie głośniki!
W chwilę później w setkach pomieszczeń statku wielorybniczego „Viking" zadudnił chrapliwy,
pełen utajonego napięcia głos:
— Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich członków załogi. Natychmiast odszukać pannę Karen.
O wykonaniu rozkazu meldować niezwłocznie do centrali!
W jednej chwili messy opustoszały, jakby silny podmuch wywiał ludzi. Stewardzi załamywali
ręce na widok na wpół opróżnionych talerzy, bo i ich szef rozgonił na wszystkie strony, żeby
wypełnić rozkaz kapitana Evansona.
*
Nikt z załogi statku przetwórni „Viking" ani z załóg myśliwców nie lubił impertynen-ckiej
dziewczyny ubranej zawsze jaskrawo z gładko zaczesanymi do tyłu, jasnymi włosami.
Samowolna, uparta nie liczyła się z nikim i niczym. Znosili jej obecność na wielorybniku,
chociaż niejednemu dojadła, bo szanowali i lubili kapitana, a każdy wiedział, że ten świata za nią
nie widzi. Swoje racje może i miał. Któż na statku nie znał historii biednej dziewczyny. Była
sierotą.
*
Uganiając się od najwcześniejszej młodości za wielorybami, Evanson zaczynał od samego dołu.
Lata całe mijały nim dobił się szypra, zapomniał o przedwcześnie zmarłej jedynej siostrze, nie
założył nawet własnej rodziny. Morze weszło mu w krew. Walczył z nim ciężko o własne
miejsce na świecie. Nie na jednym statku, nie na jednym oceanie brał się za bary z tym
niełatwym życiem, ale twardo postanowił dojść do czegoś na morzu i przyrzeczenia dotrzymał. O
śmierci siostry, o dziewczynce, którą pozostawiła, o nędzy w jakiej obie żyły po śmierci męża i
ojca, kiedy długotrwała choroba pochłonęła mizerne oszczędności, dowiedział się kiedyś, po
kilku latach przypadkiem.
Był to ciężki cios, wstrząsnął nim do głębi. Wyrzuty sumienia za zmarnowane życie siostry, o
której zapomniał w ogniu walki o byt i której nie dopomógł nie dawały mu spokoju. Zwątpiła w
niego, miała prawo zwątpić. Wiedział, że musi zabiedzonemu, wątłemu dziecku o wielkich
zalęknionych oczach, które poznało upokorzenie poniewierki u obcych, a nieraz i głód —
wynagrodzić wszystko, co winien był jego matce. Przelał na sierotę całą miłość, na jaką go było
stać.
Podczas krótkich miesięcy w Norwegii między jedną kampanią wielorybniczą a drugą,
obsypywał przybraną córkę podarkami, umieszczał w najlepszych internatach, nie umiał
odmówić żadnemu jej życzeniu. A miała ich coraz więcej. Kiedy mu wyznała, że nie lubi szkoły,
kupił piękny wygodny dom wtulony w skały wybrzeża Morza Barentsa. I jacht, który czekał
zakotwiczony w niewielkim fiordzie u stóp wzgórza. „To wszystko twoje" — powie-
dział. Trzy nauczycielki trudziły się teraz nad wychowaniem coraz to bardziej kapryśnej panny i
jej nauką, ale żadna nie mogła Karen dogodzić. Ani też z nią długo wytrzymać. Jeden tylko
człowiek wpatrzony był jak w tęczę w wyrastającą beztrosko z dziecinnych lat dziewczynę.
Podczas długich miesięcy kampanii wielorybniczych na wodach Antarktyki kapitan Evanson
tęsknił za przybraną córką. Ale nawet dla niej morza wyrzec się nie potrafił. Jak pogodzić te dwie
jedyne w życiu miłości? Wahał się długo, nie pytał nikogo o radę. Życie go nauczyło decydować
samemu. Kiedy osiągnął nareszcie szczyt marzeń każdego polarnego łowcy — dowództwo statku
„Viking", który nie miał równego sobie w całej wielorybniczej norweskiej flotylli, zabrał ze sobą
Karen w wielomiesięczny rejs. Na próbę. Miał ją wreszcie przy sobie, tutaj mógł być o nią
spokojny. Teraz nie brakowało mu nic do szczęścia. Miał dla kogo pracować, miał dla kogo żyć.
Dziewczyna świetnie znosiła podróż morską, burze, śnieżyce i straszny odór, jaki panuje na
wielorybniczym statku przetwórni. Ku radości Evansona odmówiła kategorycznie pozostania w
domu nad cichym fiordem, kiedy wyruszał w następny rejs, już niejako dowódca a
współwłaściciel „Vikinga". Nigdy i nigdzie nie czuła się tak świetnie, jak tutaj, wśród tych
cuchnących tłuszczem wielorybim dobrotliwych brodaczy, którzy posłusznie spełniali niemal
każdą jej zachciankę i odgadywali życzenia, nim je zdążyła wypowiedzieć. Dokuczała im często,
nie ze złośliwości, nie, ot po prostu nikt nigdy nie zwrócił jej uwagi, że żarty mogły być bolesne,
a wymagania wygórowane. Byłaby zdumiona, gdyby ktoś powiedział, że sprawia komuś
przykrość. Nikogo takiego nie było, a sama o tym nie pomyślała.
Jeżeli coś spsociła poważniejszego, kapitan Evanson groził jej odesłaniem do Norwegii, do
szkoły, do guwernantek, ale oboje nie wierzyli w to, co mówił. Chętnie przyrzekała poprawę i
znów wszystko było jak dawniej. Zabrała ze sobą w rejs podręczniki, przyrzekła solennie
przybranemu ojcu, że będzie się uczyć sama. O przyrzeczeniu czasem zapominała w toku
kampanii myśliwskiej, kiedy na pokład wciągano upolowanego wieloryba, czasem dotrzymywała
go pełna najlepszych chęci.
Nauka szła jej bardzo łatwo, zwłaszcza obce języki. W poprzednim sezonie wielorybniczym od
stewarda rodem z Kalifornii nauczyła się biegle mówić po hiszpańsku, angielskim władała jak
ojczystym norweskim. A kapitan Evanson rósł z dumy, słysząc, jak świetnie daje sobie radę,
widząc, jak pod jego bokiem z biednej, opuszczonej sieroty wyrasta dorodna, zdrowa dziewczyna
szczęśliwa z życia. O przyszłości nigdy nie myślał.
A dzisiaj?
Dramat narastał. Rozumiejąc niepokój Starego, kto żyw rzucał się na poszukiwania. Pokłady
dudniły tupotem nóg, w uszy wwiercał się przeraźliwy dyszkant bosmańskich gwizdków, z
głośników biegł meldunek za meldunkiem. Wciąż niestety podobne:
— Nie ma.
— Nie znaleźliśmy.
— Ani śladu.
Ludzie rozbiegli się po wszystkich zakamarkach, każdy chciał być tym pierwszym, który
przyniesie Staremu dobrą wiadomość, przeczesywali każdy kąt. Na głównym pokładzie, wielkim,
jak platforma lotniskowca zaglądali pod pokrowce wind, do szalup ratunkowych, wszędzie, gdzie
tylko można. Niektórzy szukali, ale bez serca.
Czy to raz widywali, jak „diablica w dżinsach" nie wiadomo kiedy, nie wiadomo którędy,
wślizgiwała się niepostrzeżenie pomiędzy ziejące parą kotły do wytapiania tłuszczu? Czy nie
zdawała sobie sprawy, że o wypadek tutaj nietrudno? Beztrosko wchodziła pomiędzy wielkie
młyny do mielenia mączki z kości wielorybów, nie lękając się ogłuszającego huku i zgrzytu.
Nieraz także stawała tuż przy pochylni rufowej w chwili, gdy wciągano na pokład wielotonowe
olbrzymy morskie. Strach pomyśleć, co by ją spotkało, gdyby się pośliznęła. Napięte jak struny
stalowe liny mogły się zerwać. I co wtedy?
Śmiała się, kiedy na nią krzyczeli.
Nie, nie lubili tej nieznośnej dziewczyny, nie dawała się lubić.
— Nikogo to nie usłucha, tylko o sobie myśli, w głowie się jej przewróciło — starszy mechanik
wydął pogardliwie usta.
— Jak się jej kiedyś spytałem, która godzina, to tak na mnie spojrzała, że mnie zamurowało —
podjął jego pomocnik.
— Nie pora teraz na jakieś żale. Pomyśl lepiej o Starym. Strach na niego spojrzeć. Co on
pocznie, jak jej nie odnajdzie?
— Odnajdziemy. Siedzi gdzieś w jakimś kącie i śmieje się w kułak, że całą załogę na nogi
postawiła. Ona nie ma serca, nawet dla niego. A widziałeś, co wyprawia z tym czarnym
chłopakiem? Ciągle go gania. I jeszcze wydziwia, że za powolny — splunął z niechęcią opra-
wiacz Nils.
— Doskwierała i mnie nie raz, nie dwa. Kiedyś wreszcie wyszedłem z nerw i zagroziłem, że ją
skrócę o głowę. Pewien byłem, że wyokrętująmnie w pierwszym porcie — mówił brodacz,
najlepszy z tych, co ćwiartowali wielorybie mięso. — Ale ona pary z gęby nie puściła, nie
poskarżyła się na mnie ojcu.
— To miałeś szczęście! — zaśmiał się oprawiacz Nils. — Gdyby była moją córką, wyłoiłbym
jej skórę tak, że przestałaby ludziom dokuczać.
— Dajcie spokój! Młode to, głupie, bez matki chowane. Może by i coś z niej wyrosło, gdyby
miała dobrą opiekę. Serca złego nie ma. Stary ją tak rozpieścił.
— Czemu ją zabrał? Od kogo miała się nauczyć, że nie jest na tym świecie najważniejsza —
sierdził się starszy steward. — Czego chcesz? — huknął groźnie na widok pobladłego,
przestraszonego pomocnika.
— Czepiają się mnie — zaczął ten płaczliwie. — Mówią, że to ja dopomogłem jej pewnie
wylecieć za burtę, bo mnie sponiewierała przy stole, kiedy jej wylałem sos na kolana. Przy
wszystkich. Przecież nie chciałem. Przysięgam, żejej nie tknąłem. Nigdy bym się nie ośmielił.
Niech pan mnie broni, szefie!
— Głupiś! — usłyszał w odpowiedzi. — Znajdź lepiej dziewczynę zamiast się mazgaić. Stary ci
tego nie zapomni!
Z maszynowni głównej, z hali pomp i agregatów, z pracowni chemicznych nadbiegały wciąż
przez głośniki niezmiennie te same meldunki:
— Nie ma!
— Nie znaleźliśmy!
— Żadnego śladu!
Podobne nadchodziły z ambulatorium i ze szpitalika.
Najdłużej zwlekali z odpowiedzią kucharze. Mieli nadzieję, że Karen schowała się dla psoty w
jednym z magazynów żywności. Ale tam jej nie było. Popędzili więc do wielkich chłodni. Ale i
ta nadzieja okazała się płonna. Z setek pomieszczeń, skrytek i zakamarków liczącego ponad
czterdzieści tysięcy ton wyporności wielorybnika, przychodziły niezmiennie te same odpowiedzi.
*
W radiostacji kapitan Evanson, stojąc twarzą do okna żuł bezwiednie ustnik dawno wygasłej
fajki. Nie odwracał się, ani słowem nie reagował na powtarzające się bez przerwy meldunki. Jak
uderzenia młotków rozsadzały mu czaszkę. Karen zginęła! Karen zginęła! Ta potworna myśl nie
mieściła mu się w głowie. Czuł, że stało się coś groźnego, że padła ofiarą jakiegoś
niezrozumiałego wypadku. Tutaj na statku, pod jego okiem. To niewiarygodne.
Siląc się na spokój zapalił zapałkę i długo wodzi! nią po otworze cybucha. Jak mógł zapomnieć o
dziewczynie, o swoim skarbie. To wina tej przeklętej burzy, spadła znienacka i
ustała tak szybko jak przyszła, ale kilka godzin minęło, nim na postawionym w stan alarmu
statku zapanował spokój. Spokój?
— Szukać dalej! — polecił. — Czas ucieka. Każda chwila jest cenna. Każda może zadecydować
o życiu mojej małej. Może spadła i leży gdzieś nieprzytomna? Dowiedzieć się, kto ostatni ją
widział. Kiedy, gdzie — daremnie silił się na spokój.
— Młodszy steward widział ją koło siedemnastej. Jak tylko zaczęła się burza, wybiegła z kabiny
z aparatem fotograficznym. Chciał ją zatrzymać, nie śmiał. Biegła korytarzem do trapu na drugi
pokład — meldował pośpiesznie radiotelegrafista. Sam wcześniej pomyślał, żeby zasięgnąć j
ęzyka.
— Wtedy fala sięgała już sterówki — wyszeptał ze zgrozą Evanson.
— Dlaczego jej nie zatrzymano? — wrzasnął.
— Nikt by się nie odważył!
— Brak także tego czarnego chłopaka z „Vikinga VII" — zachrypiał nagle głośnik.
— Chłopaka? Jakiego chłopaka? — Kapitan ściągnął krzaczaste brwi. Ledwie przypomniał
sobie, że przed kilkoma tygodniami jeden z myśliwców jego flotylli, „Viking VII", dostawił mu
na pokład przetwórni młodego Murzyna. Czymś się podobno wyróżnił, upolował sam wieloryba,
a przedtem na stacji polarnej, ocalił życie kilku ludziom. Jakaś skomplikowana historia, w której
przygoda goniła przygodę. Słuchał jednym uchem, któż ma czas w ogniu dobiegającego końca
sezonu zajmować się takimi błahymi sprawami? Pamiętał tylko, że widywał później czasem
jakiegoś murzyńskiego wyrostka o sympatycznej twarzy i wielkich smutnych oczach. Obiecywał
sobie o wszystko go kiedyś wypytać. Czasu jednak nie stało.
Chłopakiem zajęła się Karen, ucieszona nowością, i rządziła nim, jak swoim niewolnikiem. Ale
czy to miało jakieś znaczenie, że i on zniknął? Nic nie liczyło się teraz dla kapitana Evansona.
Nic i nikt oprócz Karen. Jak żywa stanęła przed nim z tą swóją jasnowłosą grzywą, promienna, z
tym figlarnym spojrzeniem wielkich zielonych oczu. Istny obraz nieboszczki siostry. Wszystko
na świecie oddałby teraz, żeby przycisnąć ją do piersi. Przezwyciężył się z trudem.
— Gdzie i kiedy widziano chłopaka ostatni raz? Spytaj! — rzucił machinalnie.
— Biegnąc na bak mocować beczki, kazałem mu przywiązać się do relingu rzutką, którą akurat
miałem w ręku. I nie ruszać się — meldował po chwili starszy bosman ze współczuciem patrząc
na zmienioną twarz kapitana.
— Każ i jego odszukać. Może był z Karen? — nim Evanson dokończył, głowę przeszyła mu
potworna myśl „...może był z Karen".
— Oboje widziano na drugim pokładzie — powiedział bezwiednie na głos i struchlał. Nie, to
niemożliwe! Odganiał teraz tę myśl, ale powracała uparta, natrętna, natarczywie wczepiała się w
mózg. A jeżeli zmyła ich oboje fala?
Ze zgrozą spojrzał na ocean rozkołysany jeszcze, rozmyty ciągami piany bielejącej w
ciemnościach nocy. Patrzył długo, a kiedy obrócił się do bosmana, stary marynarz oniemiał na
widok ściągniętej bólem, postarzałej o dziesięć lat twarzy, spojrzenia, w którym czaiła się
rozpacz, i tej posrebrzonej nagle pasmami białych nitek brody.
— Czy to możliwe? — odgadł raczej niż usłyszał zdławiony szept. I opuścił głowę. Wiedział, co
Stary ma na myśli. Od chwili, w której zameldowano zniknięcie Tumby i on bronił się przed tym
strasznym podejrzeniem. W popłochu alarmu, w łoskocie burzy, w zwałach wody
przetaczających się przez pokłady od dziobu po rufę można było nie dostrzec porwanych falą
dzieci.
— Straciliśmy już pięć godzin, ale może nie jest jeszcze za późno. — Głos kapitana odzyskał
dawny dźwięk. Gwałtownym ruchem wyciągnął rękę po mikrofon.
— Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich myśliwców „Vikinga". Mówi kapitan Evanson... do
wszystkich myśliwców... — głos jego, niższy o nutę niż zazwyczaj, brzmiał jak sygnał SOS.
— Fala zmyła z naszego pokładu moją córkę Karen i czarnego chłopaka, tego z „Vikinga VII".
Zawracać natychmiast i wszcząć poszukiwania. Nie przerywać, póki nie znajdziecie tych dwojga.
Wypadek mógł zdarzyć się koło godziny szesnastej, może siedemnastej, sam nie wiem. —
Ruchem ręki przywołał wychylonego z kabiny nawigacyjnej oficera.
— Jakie było wówczas nasze położenie?
— 37°30' Sud i 32° 15"West — padła natychmiast odpowiedź.
Oficer od dawna już oczekiwał tego pytania. „On także podejrzewał, że morze zmyło Karen —
przebiegło kapitanowi przez głowę. — Wszyscy się domyślali tylko ja, stary dureń, wierzyłem,
że przy mnie nic złego nie może się jej stać".
Dwukrotnie jeszcze powtarzał rozkaz do płynących wokół statku przetwórni myśliwców.
— Dziesięć tysięcy koron nagrody dla tych, co odnajdą ją pierwsi — dorzucił na koniec, ale
wiedział dobrze, że gotów był oddać wszystko, co posiada. Nawet „Vikinga".
*
Na rozkaz pierwszego oficera ciężka stalowa masa statku przetwórni zatoczyła ogromny łuk i
popłynęła za rozrzuconymi szerokim wachlarzem myśliwcami.
Powierzchnię wody rozświetliły naraz dziesiątki błękitnawych snopów. Szybkimi ruchami
reflektory, jak klingami biły w przestrzeń, omiatały pustkę morza, prując z wolna każdą niemal
falę. Pod czerń nieba z sykiem wzbijały się wstęgi rakiet i powoli migocąc opadały na małych
spadochronach. Widać było każdy niemal załom, każdy przeszyty blaskiem grzbiet fali,
Kilka setek ludzi do bólu oczu wytężało wzrok, wypatrując na ciemnej połyskliwej powierzchni
morza jakiejś jaśniejszej plamy. Na próżno. Ocean był pusty, przeraźliwie pusty.
*
Tnąc ostrym dziobem zwały wodne, odrzucając je na bok, niczym pług skiby ziemi, „ Viking
VII" pierwszy spośród myśliwców parł na południe. Szyper Hans Hansen z zaciśniętymi jak
kleszcze na kole sterowym dłońmi krzyczał co chwila przez tubę do maszynowni.
— Szybciej, wyciskać, co się da z maszyny! I znów powtarzał:
— Szybciej! Jeszcze szybciej!
Siebie winił za śmierć Tumby. Bo nie wierzył już w możliwość odnalezienia go żywego. Mógł
pozostawić chłopca tutaj, na myśliwcu. Czemu tego nie zrobił? Co go napadło? Po co odesłał
Tumbę na statek przetwórnię? Ta myśl nie dawała mu spokoju. — Głupcze! — powtarzał
bezradnie. — Głupcze! Co mu wadził ten dzielny, twardy Murzyn, który tyle już przeżył w
swoim krótkim życiu. I przecierpiał niejedno. Odesłał go na zły los. To pewnie ta diablica
pociągnęła Tumbę za sobą, to jej wina. Traktowała czarnego chłopca jak niewolnika, poniżała.
Czy to sam nie widział, nie słyszał, jak się do niego odzywała? Przebierała go w najrozmaitsze
stroje, musztrowała, nie puszczała na krok od siebie, bawiła się biedakiem niczym uczoną
małpką. A on wszystko znosił, bo nie miał się komu poskarżyć, nikt się za nim nie ujął.
Żal było szyprowi i kapitana Evansona, ale głowę miał zaprzątniętą poczuciem własnej winy.
Nie tylko Hansena dręczyły gorzkie myśli. Harpunnik Angus, znany z niewyczerpanych zapasów
energii, sam wdrapał się do bocianiego gniazda, bo tylko własnym oczom dowierzał. Coś mu
mówiło, że w świetle reflektorów i rakiet wypatrzy na morzu zaginionych. Nie darmo powtarzali,
że wzrok ma jastrzębi. Nie zależało mu, jak innym, na nagrodzie Evansona.
Pieniądze zawsze się przydadzą, wiadomo. Bieda nieraz świeciła mu w oczy, żona i dzieci w
domu czekają, ale nie to było teraz najważniejsze. Polubił tego Czarnego. Nie darmo szczycił się,
że od pierwszego wejrzenia poznaje człowieka. Teraz dopiero zdawał sobie sprawę z tego. jak się
do niego przywiązał. Słuchając, co chłopak przeżył, od pierwszej chwili poczuł do niego
sympatię, miał wrażenie, że zna go od lat. I Angus wyrzucał sobie, że nie tylko nie sprzeciwił się
odesłaniu Tumby na „Vikinga", ale go później stamtąd nie zabrał. Póki był czas. Chciał jak
najlepiej, a wyrządził mu krzywdę. Gorzej może niż krzywdę?
Wiele dałby za to, żeby zobaczyć jeszcze kiedyś tego Czarnego o dziecinnych oczach i sercu
mężczyzny.
*
Światło rodzącego się dnia wypełniało powoli radiostację „Vikinga". Operatorzy z
pobrużdżonymi zmęczeniem, porośniętymi zarostem twarzami wygaszali jedną po drugiej lampy
elektryczne.
Thor z nieukrywaną troską patrzył na wciąż jeszcze tkwiącego na skrzydle sterówki z lornetką w
ręku dowódcę. Pływał z nim od trzydziestu lat, znał go i wtedy, kiedy młody Evanson był
zwykłym harpunnikiem. Nie zwykłym może. Twardym dla siebie, odpornym na przeciwności
losu, a tych nie brakowało, upartym.
Niejedno przeżyli razem, ale nigdy jeszcze nie widział takiego bólu na tej twarzy, takiego
załamania. Nawet wtedy, kiedy szalupa z pięcioma jego ludźmi poszła na dno w walce ze
sztormem, kiedy sam ciężko ranny wracał z połowu z pustymi rękami, bo wieloryby znikły, jak
za dotknięciem przysłowiowej różdżki czarodziejskiej, a jemu, tak jak każdemu z załogi,
zaglądało w oczy widmo niedostatku na lądzie.
A teraz? Teraz, gdy wszystko układało się pomyślnie, gdy po ciężkim sezonie łowieckim wracali
do Rio de Janeiro z pełnym ładunkiem, spotkał go taki cios. Najcięższy ze wszystkich. Od ilu
godzin Evanson nie zszedł z pokładu? Nie jadł, nie spał. Jak długo wytrzyma? Czas biegł
nieubłaganie naprzód.
Nocne poszukiwania okazały się daremne. Co przyniesie dzień. Tych sił, co dawniej, na godzenie
się z losem Stary już nie miał. Fala, która zmyła bezpowrotnie z pokładu Karen, wykończyła
zarazem słynnego w świecie łowców wielorybów kapitana Evansona. Bo szef radiostacji już się
nie łudził. Zdradliwe morze chętnie zabiera, ale niechętnie oddaje — o tym wiedział.
3. ZROBIŁ WSZYSTKO, CO MÓGŁ, ZROBIŁ WIĘCEJ, NIŻ MÓGŁ
— Pić!
Słaba, ledwie dosłyszalna poprzez monotonny chlupot wody skarga doszła w końcu do jego
świadomości.
— Pić, pić!
Jak długo tak jęczała! Uniósł się, przemagając z trudem bezwład obolałego ciała. Tratwa
rytmicznie ślizgała się po wodzie, chybotała chwilami. Z ledwie widocznych w ciemności
grzbietów fal wiatr rzucał na nią raz po raz chłodne bryzgi. Ostrożnie podsunął się do Karen.
Palce jej kurczowo zacisnęły się na rękawie stwardniałego od wody morskiej skafandra A więc
żyła!
Rozrywając sklejone solą morską powieki, otwierała powoli oczy i długo, na wpół
przytomnie, wpatrywała się w nachyloną nad nią twarz, czarną jak otaczająca noc.
— Gdzie jestem? Zawołaj ojca, niech przyjdzie natychmiast. Słyszysz? — Z ust jej wydobywał
się ledwie zrozumiały bełkot.
Cóż mógł odpowiedzieć?
— Panno Karen, proszę mnie posłuchać... — przemagając ból zesztywniał ego języka,
chaotycznie, w paru zdaniach starał się jej wyjaśnić, co zaszło. Czy słyszała? Czy cokolwiek
zrozumiała? Chyba nie. Nie miał już sił wszystkiego od początku powtarzać. Spróbowała się
unieść, ale unieruchomiona linką opadła na deski.
— Puść! Co ty wyprawiasz? Jak śmiesz? Chcę... — wybuchnęła gniewem i nie dokończyła, jak
pod smagnięciem bicza kuląc się pod chłodnymi bryzgami jakiejś silniejszej od innych fali. —
Coś ty ze mną zrobił? — Zimno mi, pić!
Drżała jak w ataku febry.
Pić! A skądże miał biedak wziąć wodę do picia? Nic z tego, co mówił, nie doszło do jej
świadomości. Nic a nic. Nie rozumie, jakim nieludzkim wysiłkiem uratował ją od śmierci, nie
pamięta, co zaszło. Dobrze chociaż, że ma siły mówić. Trzęsie się z zimna. Bez namysłu ściągnął
z siebie skafander i okrył ją.
— Zawołaj ojca, boję się, zimno mi, pić — powtarzała w kółko, bezradnie, szczękając zębami.
Otulił ją szczelniej, zamknęła oczy. Czy znów zemdlała?
Zrobił wszystko, co mógł, zrobił więcej, niż mógł. I na co to wszystko? Jemu także nocny chłód
drążył ciało, on także cierpiał mękę pragnienia, a teraz, kiedy ustała walka on także zaczął się
bać. I tej ciemności wokół, i tego rozszumionego monotonnym chlupotem fal morza,
rozhuśtanego, wrogiego. I tej pustki, przerażającej pustki.
— Pić! — usłyszał znów cichą skargę. Był bezsilny i z sił doszczętnie wyzuty. Z trudem
rozprostował zdrętwiałe mięśnie nóg i ramion, rozejrzał się dokoła.
Poprzez płynące niskim pułapem po niebie chmury przebłyskiwało czasami jasne, dobrotliwe
światło gwiazd i znów przygasało. A wtenczas na duszy robiło się ciężko. Monotonny jęk Karen,
która skarżyła się przez sen ranił mu boleśnie serce.
Raptem w przypływie lęku poderwała się gwałtownie i runęła na deski. Rozkołysana tratwa
przechyliła się niebezpiecznie. Szczęście, że przywiązał dziewczynę liną. Opiekuńczym ruchem
przyciągnął ją do siebie. Świadomość, że role odwróciły się niespodziewanie, że zdana jest
całkowicie na niego, odegnała lęk. Poczuł nagły przypływ energii. Musiał być teraz silny dwoje.
Gdybyż tylko „Viking" nadpłynął wreszcie!
Spojrzał na niebo i oniemiał. Białe smugi przecinały ukosem czerń nocy, świetliste kule zawisały
raz po raz wysoko na niebie. Powoli opadały za horyzont. Przetarł bolące oczy. Nie, to nie były
gwiazdy!
— Panno Karen — potrząsnął dziewczynę. — Rakiety z „Vikinga". Szukająnas! Oprzytomniała
w jednej chwili. Jak urzeczeni wpatrywali się oboje w dziesiątki małych
słońc wykwitających na granacie chmur.
— Zaraz tu będą! — odetchnęła z ulgą. Teraz dopiero chyba odzyskała całkowicie przytomność.
Milczał. Niech się łudzi! On wiedział, że były jeszcze daleko, bardzo daleko, że wiele czasu
minie, nim się zbliżą. Ale najważniejsze, że są.
Kwadrans mijał za kwadransem, pół godziny, godzina. A może to było jeszcze dłużej, nim
wreszcie pojął coś, co w pierwszej chwili nie mieściło mu się w głowie. Świetliste słońca na
niebie nie przybliżały się, a oddalały. Coraz niżej i niżej opadały, aż wreszcie utonęły w oceanie.
Jak ostatnie błyski nadziei.
Nigdy jeszcze w życiu ciemność nie wydała mu się tak groźna. Wiedział jedno: „Viking"
odpływa. Tym razem już na zawsze. Karen także zrozumiała.
— Dlaczego? — kurczowo zacisnęła palce na jego dłoni. — Czemu? Ja chcę do ojca!
— Zaraz wrócą, panno Karen! Zaraz, proszę się uspokoić.
Cóż innego mógł odpowiedzieć na ten krzyk gniewnego protestu. Sam nie wierzył w to, co
mówił. Ale czemu „Viking" poszedł przeciwnym kursem? Czemu radar zawiódł jego nadzieje?
*
Nie wiedział, bo i skądże mógłby wiedzieć, że zdruzgotany nieszczęściem kapitan Evanson,
wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew współczuciu, jakie dostrzegał w oczach
swoich podwładnych nie tracił wciąż jeszcze nadziei na odnalezienie córki, nie rezygnował z
poszukiwań. Ludzie z jego załogi z powątpiewaniem kręcili głowami. Żaden z nich już nie
wierzył, ale żaden nie ośmieliłby się okazać tego Staremu. Wszyscy udawali, że jest jeszcze
nadzieja, niejeden z nich wiedział, czym jest strata dziecka. Wspominali rozmaite wypadki
cudownego ocalenia, niektórzy je nawet zmyślali. Tylko w ten sposób mogli dopomóc swemu
kapitanowi.
A on tymczasem długie godziny spędzał w zasnutej kłębami fajkowego dymu kabinie. Wespół z
nawigatorami siedział nad mapą prądów morskich południowego Atlantyku wpatrzony w zawiłe
zygzaki, jak siecią pajęczą pokrywające zarysy oceanu. I według wskazań najbardziej
doświadczonych specjalistów, tych wypróbowanych, którym tyle razy powierzał los swego statku
po wielu nieudanych próbach krążenia wokół miejsca katastrofy wydał wreszcie rozkaz
skierowania poszukiwań na wschód. Musiał wydać, działając bronił się przed rozpaczą.
Bodajby nigdy tego nie uczynił! Skąd mógł wiedzieć, domyślać się, przewidzieć, że jakiś
kapryśny prąd w tym bezlitosnym morzu nieprzerwanym dryfem znosi tymczasem tratwę wciąż
dalej i dalej od „Vikinga", w przeciwnym kierunku, na zachód. Że dwukrotnie już statek był
blisko, bardzo blisko zaginionej córki. A on o tym nie wiedział.
*
— Jak tylko wzejdzie słońce, odnajdą nas z pewnością — pocieszał Tumbo Karen. Trzęsła się
jak w febrze z zimna i strachu. — Najważniejsze, że szukają. — Starał się swemu głosowi nadać
pewność.
Wmówić w nią to, w co sam już nie wierzył. Wiedział, że to nie dla niego kapitan Evanson
uruchomi z pewnością całą flotę wielorybniczą, że niebo i ziemię poruszy, ale nie to było ważne.
Teraz, kiedy zawiódł radar, Tumbo całą nadzieję pokładał w harpunnikach z myśliwców. Taki
Angus na przykład z „Vikinga VII" widział w nocy jak kot, a zawzięty był i uparty.
— Pić, pić — powtarzała coraz słabiej, coraz ciszej Karen. Zmogło ją wyczerpanie. „To i lepiej.
Jak zaśnie, nie będzie czuć pragnienia" — pomyślał. Sam gardło miał wyschnięte, język
opuchnięty, powieki piekły nieznośnie, niewiele widział. Walczył znów z ogarniającą go
sennością. Niczego więcej nie chciał, jak pić i spać. Ale wiedział, że nie ma prawa zamknąć
oczu, musiał czuwać, wypatrywać na horyzoncie pomocy. Na horyzoncie? Teraz dopiero
zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że unoszony na tratwie, widzi wszystko inaczej, niż wtedy,
kiedy patrzył z góry, z pokładu. Z dołu horyzont jest fałszywy, każda bruzda wodna wydaje się
górą, każda większa fala — tą ostatnią, która lada moment może zamknąć się nad głową. To nie
radar był winien. Zielonkawy magiczny promień rysował na srebrzystym ekranie ciemniejszym
konturem każdy przedmiot wynurzający się ponad powierzchnię wody. Ich więc dostrzec nie
mógł.
*
Tęskną myślą Tumbo pobiegł bezwiednie do kabiny radiostacji „Vikinga". Większa była,
parokrotnie większa od tej na „Icebiórnie", ciepła, bezpieczna. Wymykał się do niej chętnie,
ilekroć Karen go nie potrzebowała.
Cztery radary, kilka aparatur nadawczych, trzech ludzi pełniło jednocześnie wachtę dzień i noc.
Bo też i było co obsługiwać. Jeden rozmawiał tylko z myśliwcami i notował na taśmie
magnetofonu ich meldunki. Bywało, że kiedy stanęli w kleszczach lodu, bezradni wobec złej
pogody, uruchamiał dla nich magnetofon z nagraną na taśmie muzyką. Drugi operator
utrzymywał stałą łączność z dalekimi stacjami Norwegii, trzeci, inżynier elektronik, jak sam o
sobie powiedział, „pilnował" pracy radarów, laserów i jakichś innych jeszcze bardziej
skomplikowanych instrumentów.
Szef radiostacji, Thor, przyjął Tumbę przyjaźnie. On jeden chyba tylko na statku przetwórni
wiedział o nim wszystko, znał nawet jego niezwykłe przygody na Antarktydzie. „Chciałem cię
poznać, chłopcze. To prawdziwa przyjemność uścisnąć dłoń takiego bohatera. Opowiadano mi
wiele o tobie".
Bohatera! Na to wspomnienie chłopak teraz jeszcze poczuł ciepło w sercu.
„Jakie szczęśliwe bogi sprowadziły cię do nas?"
Oszołomiony miłym przyjęciem Tumbo zapomniał, że przybiegł tu na polecenie Karen z
depeszą. „Pilna, natychmiast przekazać" — powtórzył dokładnie jej słowa. Thor machnął tylko z
lekceważeniem ręką. „Wiem, wiem, dla tej smarkatej wszystko jest pilne. To do jej przyjaciółki z
Oslo, jakieś dziewczyńskie bzdury, wiecznie to samo".
4. NIEZIEMSKIE ZJAWISKO CZY „DIABLICA W DŻINSACH"?
Karen.
Zjawiła się w jego życiu, jak nieziemskie zjawisko w parę chwil zaledwie po wejściu na pokład
statku przetwórni. Na szczęście czy nieszczęście.
Niedobrze wspominał ten pierwszy moment, bardzo niedobrze. Po nieoczekiwanym upolowaniu
wieloryba, po tych wszystkich słowach pochwał i tej serdecznej życzliwości, jaką otoczyła go
załoga myśliwca „Viking VII", los znów się na niego zawziął. Jakby za wszystkie dobre chwile
w życiu trzeba było zawsze płacić złymi.
Stał bez ruchu, zagubiony, oszołomiony tym, co się wokół niego działo. I pośpiechem, i hałasem
krzyżujących się w powietrzu rozkazów, i ogłuszającym warkotem parowych wind. I tym
tłumem biegnących, śpieszących wokół niego ludzi. I tą dławiącą wonią krwi i tłuszczu, jaka
wisiała nad ogromnym statkiem. Istne piekło.
*
Stał zbity z tropu i jednego tylko z całego serca pragnął — uciec stąd! I to jak najszybciej.
Wyglądać musiał bardzo nieszczęśliwie, bo wielki, zwalisty niczym góra brodacz, boss
oprawiaczy wielorybów, kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach popatrywał na niego z
niesmakiem.
— Z twojego gadania o tym wspaniałym nabytku — zwrócił się z pretensją do Angusa — o tym
waszym nowym harpunniku, zrozumiałem, że podrzucacie nam jakiegoś chłopa na schwał. Taki
by mi się przydał, robotę trudno przerobić, tyle nam dostarczacie wielorybów,
ale ten czarny wyrostek... Co ja mam z nim właściwie począć, sam powiedz? Skądżeś takiego
tutaj, na tej morskiej pustyni, wygrzebał?
— Odczep się, do diabła, od tego chłopaka — zagrzmiał Angus. Twarz mu spurpuro-wiała. —
Co cię dziś ugryzło? Myślałem, że z ciebie porządny chłop, ale widać każdy się myli. Nie tobie
szarpać na nim język. Skąd się wziął, pytasz? To długa historia i ty byś pewnie z niej niewiele
zrozumiał. Nie mam teraz czasu, może on sam ci kiedyś opowie, a wtedy słuchać będziesz z
otwartą gębą. To nie byle kto. Powiem ci tylko, że dostawili go nam na pokład specjalnym
śmigłowcem z naszej stacji polarnej na Antarktydzie. Rozumiesz? „Specjalnym". A wiesz, po
co? Żeby nie tracił czasu na morzu, a szybciej mógł dotrzeć do Norwegii na kurs
radiotelegrafistów okrętowych. Na koszt armatora „Icebiórna", kapujesz? Nasi w Oslo już na
niego czekają. Polarnicy prosili o życzliwą i serdeczną opiekę nad tym, jak ty mówisz, „czarnym
wyrostkiem", bo spisał się u nich na piątkę. Ludzi uratował od niechybnej śmierci. To złoto nie
chłopak, szczere złoto. A ty, co? Ozór sobie na nim strzępisz. Wiadomo, u was oprawiaczy,
daremnie szukałbyś zrozumienia dla porządnego człowieka. Czekaj, nie przerywaj mi, nie
skończyłem jeszcze. Upolowałeś kiedyś własnoręcznie błękitnego wala? Nie, i nigdy tego nie
zrobisz, bo nie potrafiłbyś, a ten jak go tu widzisz, pierwszym strzałem ubił wielką sztukę. Mieści
ci się to w głowie? I zarobił kupę forsy, żebyś wiedział. Będą z niego ludzie, ja ci to mówię!
— Co mnie to wszystko obchodzi? — obruszył się dotknięty do żywego boss. — Do czego on
się tutaj może przydać? Do zmywania pokładu oprawiaczy? Toż on nie utrzyma nawet
wężownicy. Poślę go chyba do kucharza. Olaf ma już, co prawda, dosyć urwania głowy ze
swoimi czterema kuchcikami-ofermami, żaden nie potrafi nawet przyzwoicie obrać kartofli.
Diabli to wszystko nadali! Wiesz, co ci poradzę, Angus. Tak będzie najlepiej, zabierz go sobie z
powrotem! Może przy jego pomocy, skoro to taki as, uda się wam upolować jeszcze jednego
wala. A ja będę miał co ćwiartować, bo się już sezon kończy.
Na słowo „kucharz" po grzbiecie Tumby przebiegły ciarki. Jeden był kucharz na świecie, do
którego by wrócił lotem ptaka — Cyklop z „Icebiórna". Ale ten inny, nieznany?
W kłębach pary, w ciężkim odorze gnijącego mięsa dojrzał jak żywą straszną gębę potwora z
Leith Harbour, tego co postanowił go podstępnie porwać. I swój paniczny strach, swoją szaleńczą
ucieczkę. Nie! Za Boga, nie! Byle nie kucharz! Przerażony rzucił błagalne spojrzenie Angusowi.
Uciec stąd! Uciec za wszelką cenę! Tego jednego pragnął. Harpunnik odpowiedział mu
porozumiewawczym mrugnięciem oka.
— Masz rację, zabieram go, nie zostawię chłopaka na poniewierkę, żebyś wiedział, że zabieram
go, u nas mu lepiej będzie!
— O nie! To ja go sobie zabiorę, u mnie zostanie młodszym stewardem — rozległ się nagle
cienki, wysoki głos. Kategoryczny, nie znoszący sprzeciwu. — Odeślę wam go, jak mi się
sprzykrzy.
Tumbo osłupiał. Jak spod ziemi zjawiła się przed nim dziewczyna, o jasnych, ściągniętych ciasno
do tyłu włosach. Szczupła, wysoka, ubrana jak chłopak w niebieskie spodnie i niebieski anorak.
Wielka niczym szufla dłoń bossa na jej widok zacisnęła się w kułak.
— Będzie tak, jak panna Karen sobie życzy — odpowiedział pokornie — ale Stary, to jest pan
kapitan kazał mi właśnie...
— A ja teraz każę coś innego, niech ci to wystarczy, zrozumiałeś? — tupnęła nogą w deski
pokładu.
— Jak panna Karen sobie życzy — powtórzył oprawiacz przez zaciśnięte zęby. Angus stał
niezdecydowany, nie wiedział, co ze sobą począć w tej sytuacji.
— Nie masz co się namyślać, harpunniku, ani na co czekać — zwróciła się do niego, a w
zielonych oczach błysnęła przekora. — Czy na myśliwcach nie wiedzą, że moje słowo liczy się
tutaj na „Yikingu". Możesz odejść. Chłopak zostanie.
Oszołomiony Tumbo chłonął niezwykłe zjawisko. Piękna jak madonna, której wizerunki
rozdawano w szkółce przykościelnej. Taka sama jasna, błękitna. Kim była? Przecież nie córką
kapitana, o której nikt nie mówił inaczej na myśliwcu „Viking VII", jak „diablica w dżinsach"?
Może to jej przyjaciółka? Chciwie chłonął wzrokiem delikatne rysy anielskiej twarzy. Jednego
tylko pragnął teraz — żeby się do niego uśmiechnęła.
— Co tak ślepia na mnie wytrzeszczasz? — parsknęła pogardliwie. — Idź w tej chwili na
czwarty pokład, zamelduj się u mego stewarda. — Na co czekasz? Nie trafisz? Sama cię muszę
zaprowadzić? No, chodźże!
Zmieszany rozkazującym tonem, Tumbo kątem oka dostrzegł jeszcze pełną niepokoju i
współczucia twarz Angusa. Czyżby poczciwy harpunnik przeczuwał, że dziewczyna wzięła
Tumbę tylko dlatego, żeby postawić na swoim? Co z tego wyniknie? Lękał się, że w życiu
chłopca odwróciła się szczęśliwa karta.
— A przypilnuj tylko bossie, żeby na konto chłopaka wpisać premię za tego wieloryba
błękitnego, którego sam upolował — usłyszał Tumbo na odchodnym zatroskany głos harpun-
nika.
Dziewczyna w dżinsach odwróciła się gwałtownie. Zielone oczy przez ułamek sekundy spoczęły
na Tumbie z wyrazem niedowierzania.
— Upolowałeś sam? To prawda?
Przytaknął tylko, nie umiał wydobyć z siebie głosu, w głowie czuł zamęt. Wypadki toczyły się
zbyt szybko. Ta niebiańska istota uratowała go przed widmem kucharza. Ale jaka będzie dla
niego, czego od niego będzie chcieć?
Osłupiał na widok długiego korytarza na czwartym pokładzie wyłożonego szkarłatnym miękkim
chodnikiem. Ściany lśniły śnieżną bielą lakieru, mosiądz klamek i okuć połyskiwał starym
złotem. Jak w najpiękniejszych willach na Przylądku Dobrej Nadziei.
— To apartament mego ojca, kapitana Evansona, tam pokoje komisarza rządu, a tutaj moje
królestwo. — Otworzyła szeroko drzwi.
A więc to „diablica w dżinsach". Jak mogli ją tak przezywać? Nim zdążył pomyśleć o krzywdzie,
jaką wyrządzono pięknej pannie, osłupiał na widok jej kajuty. Niczego podobnego jeszcze w
życiu nie widział. Ściany obite jasnym drzewem, zawieszone mapami kłującymi oczy
dziesiątkami barw, półki zawalone książkami. Przez wielkie szyby zawieszone przejrzystymi jak
obłok firankami z falbanką do obszernego pomieszczenia wlewały się potoki światła, odbijały w
lustrze, zapalały błyski tęczy w kryształowym wazonie pełnym zasuszonych kwiatów. Spoza
ciężkiej czerwonej kotary widać było we wnęce tapczan nakryty czymś miękkim i błyszczącym.
A dalej jeszcze jakieś drzwi. Obcy, nieznany świat.
Karen z satysfakcją śledziła bezbrzeżny zachwyt, malujący się na czarnej twarzy.
— To wszystko urządził dla mnie ojciec! — W głosie jej brzmiała przechwałka. — Nie
mogłabym tu przecież inaczej wytrzymać — wydęła pogardliwie usta. — Przynieś mi kwiat, ten
z wazonu. No, nie widzisz? — zawołała rozkazującym tonem i parsknęła śmiechem, kiedy się
gwałtownie cofnął.
Nogi jego po raz pierwszy w życiu utonęły w miękkim, puszystym, jak klomb kwiatów dywanie.
Niezgrabnie wyszarpnął z bukietu czerwony kwiat i trzymając w sztywno wyciągniętej przed
siebie dłoni szedł wpatrzony w zaśmiewającą się dziewczynę. Potknął się naraz i szczupakiem
poleciał przed siebie, ścinając ją z nóg. W jednym ułamku sekundy poderwał się jak stalowa
sprężyna, żeby pomóc jej wstać.
W chwili gdy wyciągnięte ręce Karen miały zacisnąć się na jego dłoni, cofnął ją raptownie, a ona
pozbawiona oparcia natrafiła na próżnię i znów upadła. Leżała jeszcze chwilę na dywanie
czekając, ale on stał niezdolny wydobyć z siebie ani jednego słowa. Miażdżąc go wzrokiem
podniosła się sama. Delikatne rysy zniekształcał grymas gniewu.
— Toś ty taki! Nie dość, żeś mnie przewrócił, ale nie raczysz mi pomóc wstać! Już ja cię oduczę
tych manier!
Milczał. Czy mógł jej wytłumaczyć, czemu cofnął rękę w ostatniej chwili? Czy wysłuchałaby
go? Skąd miał wiedzieć, czy nieludzkie prawa Przylądka Dobrej Nadziei nie obowiązują i tutaj
na tym dziwnym do żadnego z tych, które widział nie podobnym statku? Przecież wszystkie jego
niezwykłe przygody zaczęły się od chwili, kiedy tam, w swej ojczyźnie, u stóp Góry Stołowej w
Capetown spod kół nadjeżdżającej ciężarówki wyrwał małą dziewczynkę, która wybiegła na
jezdnię za piłką. Wyrwał w ostatniej chwili, ryzykował własnym życiem. Uratował ją. Bodajby
nigdy tego nie zrobił!
Aresztowano go natychmiast. Czuł jeszcze razy gumowej pałki na plecach. To nimi wbijano mu
w głowę żelazne prawo Republiki Południowej Afryki: „Murzynowi nie wolno dotknąć białej
kobiety. Nigdy, nigdzie, w żadnym przypadku". Za uratowanie białej dziewczynki groziło mu
zesłanie do rezerwatu dla Murzynów, daleko w głębi kraju, na nędzę, na głód, na zgubę.
Niewielu stamtąd wychodziło na wolność.
Jak mógł to wytłumaczyć tej anielskiej istocie, którą rozgniewał? Nie uwierzyłaby mu, nawet
gdyby ośmielił się jej opowiedzieć. Nie potrafiłby zresztą. Jego milczenie rozzłościło ją jeszcze
bardziej. Wybuchła gniewem, niepodobna już do anioła.
— Do kuchni cię odeślę, niezdaro, do mycia garnków, do szorowania pokładu, tylko do tego się
nadajesz — krzyczała. — Już ja sobie z tobą dam radę.
I umilkła raptem widząc, jak po ściągniętych, wychudłych policzkach spływa z trudem
hamowana łza.
— Nie mazgaj się, tego jeszcze brakowało, dobrze, tym razem ci daruję — głos jej złagodniał.
— Ale żeby mi się to nigdy nie powtórzyło, rozumiesz? Wcale ci nie wierzę, że sam upolowałeś
na naszym myśliwcu wieloryba. Beczysz o byle co! Nie znoszę mazgajów. Postaram się zrobić z
ciebie człowieka.
— Nils! — zawołała głośno, otwierając raptownie drzwi kabiny, od których odskoczył ktoś. —
Wiedziałam, że cię znów przyłapię na podsłuchiwaniu.
Chudy jak szczapa, starszy wiekiem mężczyzna w granatowym ubraniu i białej koszuli z
czarnym krawatem stał pobladły za drzwiami.
— Nils, to twój nowy pomocnik, będzie może szybszy niż ty i nie taki jak ty ciekawski. Wiesz,
że tego nie znoszę. Mieszkać będzie obok ciebie. Nie zapomnij tylko przebrać go, podepce mi
wszystko tymi strasznymi buciorami.
— Jak trzy razy zadzwonię — zwróciła się do Tumby — masz natychmiast zjawić się w mojej
kabinie. Twoim obowiązkiem jest stawić się w każdej chwili na moje wezwanie. Natychmiast,
bez zwłoki. Masz być zawsze uśmiechnięty, pamiętaj — rzuciła mu przez ramię. I już jej niebyło.
— Aleś wpadł! Łatwego życia mieć tu nie będziesz — mruknął Nils, obrzucając Tumbę
ciekawym spojrzeniem. — Nie, nie bój się, z początku będziesz ją bawił, ale później nieraz
biedaku zapłaczesz.
— Zapłaczesz? Toż to anioł! Wybaczyła mi przecież.
Nils obrzucił go na wpół rozbawionym, na wpół lekceważącym spojrzeniem.
ALICJA I CZESŁAW CENTKIEWICZOWIE TUMBO NIGDY NIE ZAZNA SPOKOJU NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1977 1. TA SZALONA DZIEWCZYNA NIE BOI SIĘ NAWET SZTORMU Spływająca z pokładu fala, jak ramię gigantycznej ośmiornicy owinęła się wokół dziewczyny, zagarnęła ją, przeniosła wysoko nad relingiem i pociągnęła w głąb rozhuśtanego sztormem oceanu. Bez wahania, paroma susami Tumbo dopadł ociekającej wodą burty. Chwilę, sprężony do skoku z rękami ponad głową, walczył z huraganowym podmuchem, który go spychał z powrotem na zalane potokami morza deski pokładu. I runął w spienioną kipiel. Wydawało mu się, że spada w przepaść bez dna. Z ulgą poczuł, jak ciało wcięło się wreszcie głęboko w przejmujący chłód wody. Znał to uczucie. Paroma lekkimi ruchami ramion poszedł od razu na wynurzenie. Łapiąc oddech zachłysnął się mdłym, gryzącym smakiem. „Ropa! Beczki na baku popękały" — pomyślał. Gwałtowna, niespodziewana burza zaskoczyła załogę „Vikinga". Biegł razem z innymi mocować beczki, kiedy zobaczył, jak potężne ramię oceanu zmiata Karen z pokładu. Pozwolił teraz porwać się wysokiej fali, wynieść na grzbiet, żeby lepiej widzieć. Tak, dobrze celował skacząc. Nie opodal wśród kłębów szumiącej bieli mignęły mu pomarańczowe dżinsy i wiatrówka, a za nimi rozmyta jaśniejsza smuga długich włosów. Karen nie próbowała nawet płynąć, od razu widać straciła przytomność. Napiął mięśnie, wytężył siły i rzucił się w jej stronę. Fala niosła go wprost na dziewczynę. Był tuż, tuż. I w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka jakaś inna rozhuśtana sztormem odrzuciła Karen gdzieś daleko w bok.
Daremnie młócił ramionami skotłowaną biel piany, fala zalewała mu oczy, wtłaczała się w usta, zachłystywał się, krztusił straszną mieszanką gorzkiej wody z ropą. Pod czarnym od skłębionych chmur niebem morze kipiało, jakby rozdął je wybuch podwodnego wulkanu. To wsysało chłopaka w głębię, połykało go, to znów wypluwało wysoko ponad powierzchnię. Namoknięty skafander krępował ruchy jak śmiertelny balast. Zbyt duże na niego gumowe buty ciążyły niczym bryły ołowiu. Na szczęście ten z lewej nogi zsunął się sam, drugiego nie zdołał zrzucić. Pomarańczowe dżinsy i kurtka to pojawiały się przed nim, wabiły bliskością, to znów nikły z oczu, jakby na zawsze pochłonęła je głębia. Błądzące po omacku ramiona natrafiały ciągle na próżnię. „Już po niej, już się chyba nie wynurzy" — myślał z lękiem, ale nie tracił wciąż nadziei. Nurkując musiał zaciskać powieki, słona woda morska i ropa piekły nieznośnie. Podświadomie, z coraz większą niecierpliwością, raz po raz mimo bólu otwierał oczy wyglądając pomocy, wciągał powietrze gwałtownymi haustami. I znów nurkował. „Ta szalona dziewczyna — myślał ze złością — nic sobie nie robi ze sztormu, wyskakuje z kabiny, słysząc, że ryczą: «Alarm!... Wszystkie ręce na pokład! Zerwało szalupę numer siedem! Alarm!...» A jej się zachciewa fotografować w takiej właśnie chwili! Na nic nie zważa, ani na potoki wody przetaczającej się przez pokład, ani na wicher. Myśli tylko o sobie, o własnej przyjemności". Przez moment ujrzał, jak uczepiona jedną ręką trapu, obiektywem aparatu beztrosko celowała w nadlatujący grzywacz. „Ma teraz zdjęcie! Że też to ja musiałem zobaczyć, nikt tylko ja. Byle tylko szybko ją wyłowić". Jaskrawą barwą pomarańczy wykwitły znów tuż przed nim dżinsy i wiatrówka. Rzucił się ku nim. I znów nie zdążył ich uchwycić, wyśliznęły mu się z ręki. W ostatniej chwili. Nie umiałby powiedzieć, ile czasu trwała ta okrutna gonitwa. But na prawej nodze ciążył coraz bardziej. Kiedy stracił już nadzieję, niespodziewanie jakaś fala zniosła wprost na niego bezwładne ciało. Gwałtownie wyszarpnął dziewczynę z wody i trzymając mocno jak kleszczami, przycisnął lewym ramieniem do piersi. Płynął teraz na plecach, długimi rytmicznymi odrzutami prawej ręki zagarniając wodę. Uszczęśliwiony w jednej chwili zapomniał o złości, o ciążącym bucie, o krępującym ruchy skafandrze. Wziął falę pod siebie, nogami bił mocno wodę, wypychał się jak mógł najwyżej tak, żeby głowa Karen znajdowała się wciąż na powierzchni. Serce zabiło mu mocno w piersi, kiedy unoszony spiętrzoną sztormem falą zobaczył czarną, wysokąjak góra ścianę „Vikinga". Rosła w oczach. Patrzył z nadzieją na majaczącą nie opodal burtę. „Sąjuż blisko! Zobaczyli! Zaraz rozbłyśnie rakieta, zrzucana wodę liny i koło ratunkowe! Co tam się musi dziać na statku, jakie zamieszanie, jaki popłoch, kapitan pogania ludzi. Sam na pewno przypłynie. Tylko patrzeć i zabiorą nas oboje do zacisznej kajuty".
Uczuł ciepło w sercu na myśl o tym, jak wszyscy będą go chwalić. Tyle razy w swym krótkim życiu słyszał słowa uznania za odwagę, ale zawsze był nimi wzruszony. „To podnosi wartość człowieka w jego własnych oczach" — powiedział mu kiedyś Cyklop, widząc, jak się cieszył. Nadzieja dodała mu sił. Podwoił ruchy nóg, gotów do przyjęcia nowych ciosów morza. Nie przejął się nawet zbytnio tym, że stracił z oczu zataczający się na boki wielorybnik. Przesłaniały mu go jak kurtyna bryzgi piany zrywane wysoko w górę ze wzburzonych fal. „To widać manewr, robią teraz zwrot, ustawiają się pod wiatr, chcą podejść z wygodniejszej dla nich strony. Widzą nas przecież na ekranie radaru". Na wodach Antarktyki ślepo uwierzył w cudowną moc tego wspaniałego urządzenia. Pozwalało dostrzec z wielkiej odległości górę lodową. Czy to raz na „Icebiórnie" przypatrywał się, jak promień zahaczał o mały punkt i rysował na srebrzystym ekranie sylwetkę białego kolosa, zanim ten pojawił się gdzieś daleko na horyzoncie? Ale czemu się nie spieszą? Czuł, że ramiona mu drętwieją, że jakiś wir wciąga go, wsysa w głębię i przeraził się nie na żarty. Żeby tylko przybyli już prędzej! Woda, którą się teraz zachłysnął miała smak wielorybiego tranu. Tranu? Czyżby to znaczyło, że znalazł się za rufą statku, że ten bulgocący spieniony lej biegnie od śruby kotłującej wodę? Za rufą? Ogarnięty paniką uniósł z wysiłkiem głowę. Potężna masa „Vikinga" ledwie dostrzegalna, rozmazana we mgle wodnego pyłu nikła za zwałami spienionego szlaku kilwa-teru. Odpłynęli? Czemu? Czy ich nie dostrzegli? To niemożliwe, to potworne! Nie próbował nawet krzyczeć, nie miał na to sił. Kto by go zresztą usłyszał w ryku morza? Zwolnił ruchy ramienia, osłabił uderzenia nóg, ogłuszony świadomością, że pomoc nie nadejdzie tak szybko, instynktownie oszczędzał siły, bronił się przed rozpaczą. „Jak długo jeszcze wytrzymam? — zadał sobie pytanie. — Jeżeli ci z «Vikinga» nie widzieli, że fala zmyła Karen z pokładu, muszą przecież przy kolacji zauważyć, że jej nie ma. To już chyba niedługo. A wtedy zawrócą, na pewno zawrócą, muszą zawrócić!" Wykorzystywał teraz całą swą sztukę pływacką, dając się prawie bezwładnie unosić fali to w górę, to w dół. Woda co chwilę przetaczała się przez niego, utrudniała oddech, zalewała oczy. Wytężając do bólu wzrok, uparcie starał się wypatrzyć statek. Chciał wmówić w siebie, że nie wszystko jeszcze stracone. „Ale przecież radar musiał nas już dawno wykryć, radar nie zawiedzie, radar... — powtarzał sobie z uporem, żeby odzyskać nadzieję, a wraz z nią siły. — Tylko patrzeć jak tu będą! I szalupy ratunkowe i myśliwce". Czyż nie pamiętał, jaką szybkość potrafił rozwinąć Angus w pogoni za umykającym wielorybem? Byle tylko wytrwać! Jeszcze trochę! Prawe ramię i nogi walczyły dalej niezależnie od niego, głowa pulsowała przejmującym bólem. Wokół nieprzerwanym łoskotem huczało morze. Statek jak widmo znikł sprzed oczu.
„A jeżeli w zamęcie alarmu nikt nie dostrzegł, że Karen zmyło z pokładu?" — przebiegło mu przez głowę. Szarpnął nim lęk, potworny lęk, zamroczył go, sparaliżował na moment ruchy. Łapiąc szeroko otwartymi ustami powietrze, zakrztusił się. Woda rozrywała mu płuca. Czuł, że już dłużej nie wytrzyma tej męczarni. Nie wiedział nawet, kiedy zesztywniałe w skurczu lewe ramię, którym przyciskał do siebie dziewczynę, zwolniło uchwyt. Bezwładne ciało powoli, bardzo powoli zaczęło osuwać się w głębię. Poczuł ulgę. „Puść ją... puść. I tak nie wiadomo, czy jeszcze żyje. Ratuj siebie!" — kusił instynkt. O mało mu nie uległ. Tak śmiertelnie był zmęczony, tak gorąco pragnął żyć. Nie wiedział sam, co raptem przywróciło mu przytomność, co pozwoliło ocknąć się, uchronić od hańby. Zwarł mocniej osłabłe ramię na wyślizgującym się ciele dziewczyny. I trzymał z desperacką siłą. Podciągnął gwałtownie jej głowę wysoko, jak mógł najwyżej. Wydżwignął w górę prawe osłabłe także z bólu ramię i silniej uderzył nim wodę. Byle tylko nie myśleć, nie dopuścić do siebie lęku przed tą syczącą, skotłowaną pianą, przed tą przerażającą pustką wokół. Byle nie doznać raz jeszcze piekielnej pokusy uwolnienia się od ciężaru! Chciał zmienić uchwyt. I bał się, że ulegnie. Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, że fala nie bije już w niego z taką siłą jak poprzednio, że burza przetoczyła się i z zawrotną szybkością przeleciała gdzieś w bok. Ciemniejące zmierzchem niebo powoli przejaśniało się. Wokół pobłyskiwała czerń wygładzonego morza, na której tańczyły pasma rozmytej piany. Poprzez wyrwy w nawisach chmur rozbłyskiwały nieśmiało pierwsze gwiazdy. To już noc. „Sztorm ustaje" — myślał sennie, ale nie odczuwał radości. Na „Vikinga" już nie czekał. Chwilami majaczyły mu się dobrotliwe twarze dawnych przyjaciół — Cyklopa, Hakona, tamtych wszystkich z „Icebiórna". I tych z „Vikinga VII". Zasmucą się na wiadomość, że zginął tak marnie. Zasmucą? Nie dowiedzą się przecież nigdy, jaki spotkał go los. Pomyślą, że i jego zmyła fala. Nikt nigdy nie dowie się, kiedy i jak to było. Nie żałował, że skoczył do wody za Karen, każdy z nich na jego miejscu, postąpiłby tak samo. Ale czy uratował ją przynajmniej? Czy żyje? A co dalej? Było mu już teraz wszystko jedno. Myśli coraz wolniej przewijały się po zamroczonej walką, ogłuszonej głowie, ramiona drętwiały nadwyrężone wysiłkiem, mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Słabł z każdą chwilą. Fala zagarniała raz po raz jasne kosmyki włosów dziewczyny, zatykała nimi jego usta, oplątywała twarz. Zmęczenie brało górę nad rozpaczą, nad strachem. Nachodziło znowu pragnienie poddania się. Czuł, że lada moment przestanie młócić nogami wodę, zanurzy się w niej, zewrze piekące powieki. I nie będzie już wreszcie cierpieć. Coraz ciężej podnosił głowę do wdechu. Raptem tuż z bliska posłyszał wyraźnie naglący głos Cyklopa: „Pośpiesz się, mój złociutki, nie daj na siebie czekać!" Nie, nie mylił się, to Cyklop go wołał. Kochany Cyklop. Rozwarł powieki i w tej samej chwili prawe, zesztywniałe ramię, jak automat odrzucane do tyłu walnęło o coś
twardego. Nie od razu pojął o co, niechętnie odwrócił głowę. W szarym, mętnym świetle poprzez zapuchnięte, zaklejone ropą powieki ujrzał kiwającą się na fali ogromną belkę z przybitymi w równych odstępach łatami z jaśniejszego drzewa. Poznał ją od razu. Cały pokład „Vikinga" wysłany był takimi, chroniły skutecznie przed ostrymi kolcami, w jakie zaopatrzone były buty oprawiaczy wielorybów. Belka? Skąd się tu wzięła? Czyżby wielorybnik zatonął? Ta myśl nie dotarła do jego świadomości, nie przeraziła go. Jedno było ważne w tej chwili — uchwycić się belki. Wyrzucił gwałtownie ciało w górę i zaczerpnął pełen haust powietrza. Czarne palce jak szpony wczepiły się w oślizłą powierzchnię drewna, wyciągnięte wysoko, jak najwyżej ramię czyniło rozpaczliwe wysiłki, żeby uchwycić się krawędzi belki. Nie dosięgnął jej, chybił raz, drugi, trzeci. Pełen przerażenia widział, jak unoszona prądem, jedyne teraz wybawienie, tańcząc na fali jakiś szaleńczy taniec, przesuwa się obok. Bliska a zarazem bardzo daleka. Gdybyż tylko mógł dopomóc sobie drugim ramieniem! Kurczowo przyciskał nim wciąż do siebie bezwładne ciało Karen. Na moment powróciła znów desperacka myśl: „Puść ją, bo sam zginiesz!" I raptem jak olśnienie nadleciała druga: „Lina!" Przecież bosman kazał mu przywiązać się mocno do relingu, kiedy ogłoszono alarm. Że też mógł zapomnieć! Gorączkowo, szeroko rozstawionymi palcami zaczął macać wokół oślizłego pasa, zanurzył się, zachłysnął, ale wreszcie natrafił. Trzymał już mocno jak w kleszczach linę. Nieporadnie owinął ją wokół ciążącego mu coraz bardziej ciała dziewczyny. Odzyskał wreszcie swobodę ruchów. Czemuż wcześniej o tym nie pomyślał! Obu ramionami ze zdwojoną siłą zagarnął teraz wodę, wyrzucił znów ciało w górę. Poszarpaną krawędź drewnianej belki, którą fala zaczynała unosić dalej, schwycił prawą dłonią w ostatniej niemal chwili. I trzymał z całych sił. Miał ochotę krzyczeć ze szczęścia. Ale radość trwała krótko. Wystające daleko znad belki łaty, jak palisada broniły dostępu. Raz jeszcze powrotną falą ogarnęło go przeogromne wyczerpanie. Który to już raz? Obolałe, napięte do ostatnich granic mięśnie niezdolne do dalszego wysiłku odmawiały posłuszeństwa. Unoszona z rytmem morza deska szarpała bezlitośnie, wyrywała ze stawów ramiona. Opadła naraz w dół, a jego fala wyniosła wysoko w górę, na sam szczyt. Nie mógł utrzymać tego olbrzymiego ciężaru. Jednym potężnym szarpnięciem morze wyrwało mu deskę z pokrwawionych dłoni, prawie pionowo ustawiło ją na fali. Oniemiał. Poczuł dławiący ucisk krtani. To nie belka, to cała kratownica pokładowa, to... Długie, szerokie, jasne łaty przytwierdzone były do belek. Nie jednej, jak myślał w pierwszej chwili, ale trzech. Szerokie, bezpieczne, solidne jak tratwa. Czy dostanie się na nią? Jak ją uchwycić? Jak na urągowisko kratownica oddalała się znowu, odpływała porywana kapryśnym nurtem fali, miotana niczym piórko z jednej na drugą. Nie! Nie da jej rady. Morze zwyciężyło go. Okrutne,
bezlitosne unosiło teraz dwa poddające się rytmowi wody bezwładne ciała powiązane liną. Od grzbietu fali do grzbietu, od bruzdy do bruzdy. Nie miał już dłużej siły walczyć. Ani chęci. Nie czuł bólu, nie czuł łęku. W głowie szumiało mu, jakby przetaczały się przez nią całe rzeki wody. Ale ten szum uspokajał. Nie czuł już zimna ani zmęczenia. Niczego już nie czuł. Ostry, przejmujący ból przeszył mu raptem czaszkę, wydawało się, że pęknie. W jednym mgnieniu oka odzyskał przytomność. Wyrzucił się gwałtownie do góry, spragnione powietrza usta rozwarły się same szeroko, chlusnęło z nich wodą. Odruchowo podciągnął odrzuconą do tyłu głowę Karen. Z trudem rozwierając zaklejone ropą powieki zmusił się do spojrzenia w górę. Tuż nad nim wisiała teraz upragniona kratownica. Poprzez szerokie szpary migotały do niego przyjazne gwiazdy. W jednym błysku sekundy zrozumiał. I odzyskał nadzieję. Decydująca chwila nadeszła. Teraz albo nigdy. Sam nie wiedział, jak zdołał uchwycić się krawędzi łaty i przekładając ręce, całą siłą ramion oburącz wydźwignął się do góry. „Nie wypuść jej teraz, nie daj się odepchnąć. Jeżeli dostaniesz się na nią, jesteś uratowany!" Instynkt kazał mu zwolnić kurczowy uścisk dłoni w chwili, gdy tratwa opadła w dół. Instynkt kazał mu resztką energii rzucić się gwałtownie do przodu, na kratownicę. Instynkt kazał mu napiąć całą siłą mięśnie i na krawędź wciągnąć Karen. Głowa jej z łoskotem uderzyła o twarde deski, ze zsiniałych ust wydarł się jęk. „Żyje!" Ogarnęła go radość. Przypływ nowej energii dodał mu otuchy. Przepełznął jak najdalej od krawędzi na sam środek tratwy. Chwytał gorączkowo oślizłe poprzeczki, które nie dawały zaczepienia zesztywniałym palcom i podciągał się powoli, ostrożnie, żeby nie stracić równowagi. A kiedy oboje leżeli na deskach, poczuł, że to już kres jego możliwości. Huk w głowie narastał, rozsadzał czaszkę, przed oczami wirowały czarne płaty. Nie umiałby powiedzieć, jak długo leżał przyciśnięty ciasno, przywarty do desek, kołysany łagodną falą. Sekundy, minuty? A może godziny? Z odrętwiania wyrwało go jakieś szarpnięcie. Teraz dopiero przypomniał sobie Karen. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zsinia- łą, ściągniętą twarzą oplecioną kosmykami jasnych włosów. Nie dawała znaku życia, a przecież jęknęła z bólu. Może się przesłyszał? Opiła się wody morskiej zalanej ropą. Sam czuł, jak ta przeklęta mieszanka rozżera mu podniebienie, piecze nieznośnie w przełyku. Na Przylądku Dobrej Nadziei widywał, jak ratuje się topielców. I sam ich nieraz ratował. Ale tutaj, na tej chybotliwej tratewce, na której każde mocniejsze szarpnięcie fali groziło upadkiem do morza? W monotonnym rytmie fali tratwa tańczyła dziwny taniec. W górę, w dół. Zacisnął linę, tę błogosławioną linę, która mu pozwoliła uchwycić się kratownicy, zrobił pętlę, zaczepił ją o deski, obwiązał mocno Karen i siebie. Nie bez lęku przykląkł na jednym kolanie, zaparł je w oślizłe drewno, na drugie ostrożnie położył bezwładną dziewczynę głową w dół. Ze zsiniałych ust
chlusnęła woda, mocniej nacisnął, płynęła wciąż. A teraz sztuczne oddychanie. Świadomość, że to jedyny ratunek dla dziewczyny, dodawała mu odwagi. Ale trudno było unosić w górę bezwładne ramiona, a potem mocno uciskać jej klatkę piersiową. Jakże trudno. Raz, i dwa, i trzy. I jeszcze raz. Coraz głośniej, coraz trudniej sam oddychał. Po umazanej ropą twarzy pot ściekał strużkami, żłobił smugi, zalewał oczy. Mdlejące z wysiłku ramiona odmawiały posłuszeństwa. Karen nie dawała wciąż znaku życia. Z rezygnacją rozejrzał się wokół. Ciemno, pusto, znikąd żadnej pomocy. Poczuł się słaby, bezradny. Czy doprawdy nie za wiele zwalało się na niego nieszczęść? Za co, dlaczego tak musiał cierpieć? Raptem przypomniał sobie, jak na Przylądku Dobrej Nadziei uratowano chłopaka, który długo był w wodzie. Wydawało się, że już jest stracony. Tak, to jedyny sposób, ale czy da radę? Bez namysłu opadł obok bezwładnie wciąż leżącej dziewczyny, lewą ręką ponad jej ciałem wparł się mocno, z całych sił, w oślizłe deski i delikatnie przycisnął spękane wargi do jej warg. Zimne były, jak martwe. Silnie wciągnął powietrze, jak mógł najwięcej, a potem całą zawartość płuc wtłoczył w jej płuca. Powolny wydech i znów głęboki wdech. I wydech. Usta w usta. Dziesiątki razy w jednostajnym rytmie powtarzał to samo. Wdech, wydech, wdech, wydech. Nieznośny szum w głowie narastał, udręczone pracą serce waliło, jakby zaraz miało rozsadzić pierś, czerwone płaty przed oczyma tańczyły jakiś obłędny taniec. Wdech, wydech. Nie czuł lodowatych bryzgów, które chlustały z czubków fal w jednostajnym poszumie uspakajającego się z wolna oceanu. Nie słyszał chrapliwego dźwięku, jaki chwilami wydzierał mu się z gardła. Nie widział niczego, prócz tej martwej twarzy pod sobą. Głęboki wdech i głęboki wydech. Jego płuca pracowały jak miechy. Lewe ramię, na którym z trudem utrzymywał ciężar własnego ciała, ścierpło, szarpało nieznośnym bólem. Wiedział jedno, jednego tylko pragnął, przywrócić dziewczynę do życia. Nie przerwał wtedy nawet, kiedy wydawało mu się, że przez jej ciało przebiega lekkie, ledwie wyczuwalne drgnięcie. A może to tylko złudzenie? Coraz trudniej przychodziło mu chwytać w płuca powietrze, coraz słabiej je wdychał, coraz rzadziej. Czuł, że się dusi, że za chwilę ustanie. Ale pamiętał, że przerwać nie wolno, że wszystko będzie stracone, jeżeli pozwoli sobie na chwilę słabości. Jak długo trwała ta nierówna walka ze śmiercią? Kwadranse? Godziny? Może i dłużej. Jemu wydawało się, że całą wieczność. Czuł, że lada moment przekroczy próg wytrzymałości. Nie ucieszył się nawet, kiedy pierś Karen zaczęła nieregularnie podnosić się i opadać, kiedy drgnęły leciutko powieki, a usta zaczęły z początku ostrożnie, nieśmiało, a później, szeroko rozwarte, chciwie wciągać powietrze. Wydarł z niej oddech. „Żyje!" — zdążył pomyśleć i zwalił się na deski kratownicy. Sen spadł na niego mocny, kamienny, bardziej do głębokiego omdlenia podobny niż do
snu. 2. ZDRADLIWE MORZE CHĘTNIE ZABIERA, ALE NIECHĘTNIE ODDAJE — Patrz! Stary od wczoraj posiwiał, broda mu całkiem zbielała. Dwu marynarzy stojących przy relingu, jak na komendę uniosło głowy. Ten, co krzyknął nie mógł wciąż jeszcze ochłonąć z wrażenia. W mdłym brzasku powracającego szybko dziennego światła na skrzydle mostku sterowni tkwiła wciąż nieruchomo jak skała niska, szeroka w barach postać. Kapitan Evanson nie odrywał od oczu lornety. Powoli cierpliwie, uparcie badał każdą falę, każdą niemal bruzdę wodną wygładzającego się po sztormie oceanu. Kiedy ubiegłego wieczora Karen nie zjawiła się w messie na kolację, na statku powstało zamieszanie. — Zawsze do jedzenia była pierwsza! — usiłował pokryć niezadowolenie Evanson. — Uderz no jeszcze kilka razy w gong, a mocno! — zlecił po chwili starszemu stewardowi, który podawał do kapitańskiego stołu. — Dobrze pachnie — mruknął, nalewając parę łyżek zupy ze stojącej przed nim wazy. — Zaczynajcie, panowie, jedzcie, nie będziemy na Karen czekać, sama sobie winna. Szczęście, że ta piekielna burza trwała tak krótko. I że nie mamy żadnych strat w ludziach, upiekło się nam tym razem. Możemy sobie pogratulować — powiódł tryumfalnie wzrokiem po twarzach oficerów. — Gdzież się ta smarkula zawieruszyła? — podjął po chwili nie ukrywając zniecierpliwienia. — Nigdy nie mogłem przed nią zdążyć do stołu. Zadzwoń no jeszcze raz do laboratorium — zwrócił się do przebiegającego obok stewarda — Karen lubi bardzo uruchamiać sama wasze wirówki, zwłaszcza gdy was przy tym nie ma — zażartował, zwracając się do siedzących przy nim starszych oficerów i inżynierów. Uśmiechnęli się jak na komendę, ale z przymusem, a kierownik laboratorium przytakując stłumił tylko westchnienie. Ze zgrozą pomyślał, że i teraz ta nieznośna dziewczyna, ta „diablica w dżinsach", jak ją nazywali ludzie z załogi, mogła coś znów mu zmajstrować. Nieraz już tak bywało. Kiedyś, niewiele brakowało, ośmieszyłaby go do końca życia nie tylko w oczach załogi. Jego analizy wykazywały niezbicie ogromną, niespotykaną nigdy dotąd ilość cennych witamin we krwi wieloryba błękitnego. Nie posiadał się z radości, marzył już o doktoracie, o rozgłosie jaki mogło przynieść mu to odkrycie, o fortunie. No i cóż? Okazało się, że to ona, „diablica w dżinsach", tak przebiegle pomieszała zawartość probówek. I cieszyła się później z jego rozczarowania! Nigdy jej tego nie darował. W brzęku talerzy, w rozgwarze ożywionych rozmów o brutalnym ataku oceanu powoli rozwiązywały się języki. Ludzie byli zmęczeni. Każdy wspominał, co przeżył podczas podobnych sztormów kiedyś na innych morzach. A każdy miał coś do powiedzenia. Na „Vikingu", straty okazały się na szczęście niewielkie: dwie szalupy i zmyty kawał kraty
ochronnej na głównym pokładzie. — A zapowiadało się groźnie. Szczęściarz z pana, kapitanie! — powtarzali wszyscy. Nikt nie zwracał uwagi na nieobecność Karen. Nikt, prócz Starego. Czekał, nie ukrywając już teraz zniecierpliwienia i niepokoju. A jeżeli to jakiś jej nowy wymysł? Chęć zwrócenia na siebie uwagi? Rozpieszczonej, samowolnej każde głupstwo mogło strzelić do głowy. Czyż ostatnio nie dąsała się, że poświęcał jej zbyt mało czasu, że nie widywała go prawie wcale. Daremnie tłumaczył jej, że koniec wielorybniczej kampanii to sto i jedna dodatkowych prac, których nikt za niego nie mógł zrobić. Wiedziała dobrze, że wolałby wysłuchiwać jej paplaniny o wspaniałych podróżach lub opowiadać o swoich przeżyciach na morzu, niż długie godziny spędzać na sprawdzaniu kolumn cyfr. Uwielbiała książki podróżnicze, marzyła o niezwykłych przygodach. I nudziła się teraz, kiedy upolowano i przerobiono w tym sezonie ostatniego wieloryba. Cóż mógł na to poradzić? Spojrzał niespokojnie na zegarek. Steward podawał już drugie danie. Nie, zbyt długo trwał ten figiel Karen. Trzeba by zwrócić jej uwagę na niestosowność takich żartów. Trzeba by skarcić ją. Skarcić? Wiedział, że jak na niego spojrzy, jak zarzuci mu ręce na szyję, to o wszystkim zapomni, wszystko jej wybaczy. Nie, skarcić jej nie potrafi, ale przemówi do serca, poprosi, żeby na drugi raz zaoszczędziła mu męki niepokoju. Niecierpliwym ruchem odsunął talerz z wystygłym mięsem. Nie zwracał uwagi na to, co mówili wokół inni, nie zauważył, kiedy przy stole kapitańskim zapadło milczenie. Rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia, oficerowie nie śmieli go przerwać jakąś banalną uwagą. — Nigdzie nie można panny Karen odnaleźć — meldował przestraszony steward. Tego było zbyt wiele. Kapitan Evanson spochmurniał, czoło pofałdowały mu głębokie bruzdy. Nie wytrzymał dłużej, zerwał się od stołu, długimi susami przesadził messę i wbiegł po trapie do kabiny elektroników. — Thor! — zawołał od drzwi do szefa radiostacji. — Włącz wszystkie głośniki! W chwilę później w setkach pomieszczeń statku wielorybniczego „Viking" zadudnił chrapliwy, pełen utajonego napięcia głos: — Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich członków załogi. Natychmiast odszukać pannę Karen. O wykonaniu rozkazu meldować niezwłocznie do centrali! W jednej chwili messy opustoszały, jakby silny podmuch wywiał ludzi. Stewardzi załamywali ręce na widok na wpół opróżnionych talerzy, bo i ich szef rozgonił na wszystkie strony, żeby wypełnić rozkaz kapitana Evansona. *
Nikt z załogi statku przetwórni „Viking" ani z załóg myśliwców nie lubił impertynen-ckiej dziewczyny ubranej zawsze jaskrawo z gładko zaczesanymi do tyłu, jasnymi włosami. Samowolna, uparta nie liczyła się z nikim i niczym. Znosili jej obecność na wielorybniku, chociaż niejednemu dojadła, bo szanowali i lubili kapitana, a każdy wiedział, że ten świata za nią nie widzi. Swoje racje może i miał. Któż na statku nie znał historii biednej dziewczyny. Była sierotą. * Uganiając się od najwcześniejszej młodości za wielorybami, Evanson zaczynał od samego dołu. Lata całe mijały nim dobił się szypra, zapomniał o przedwcześnie zmarłej jedynej siostrze, nie założył nawet własnej rodziny. Morze weszło mu w krew. Walczył z nim ciężko o własne miejsce na świecie. Nie na jednym statku, nie na jednym oceanie brał się za bary z tym niełatwym życiem, ale twardo postanowił dojść do czegoś na morzu i przyrzeczenia dotrzymał. O śmierci siostry, o dziewczynce, którą pozostawiła, o nędzy w jakiej obie żyły po śmierci męża i ojca, kiedy długotrwała choroba pochłonęła mizerne oszczędności, dowiedział się kiedyś, po kilku latach przypadkiem. Był to ciężki cios, wstrząsnął nim do głębi. Wyrzuty sumienia za zmarnowane życie siostry, o której zapomniał w ogniu walki o byt i której nie dopomógł nie dawały mu spokoju. Zwątpiła w niego, miała prawo zwątpić. Wiedział, że musi zabiedzonemu, wątłemu dziecku o wielkich zalęknionych oczach, które poznało upokorzenie poniewierki u obcych, a nieraz i głód — wynagrodzić wszystko, co winien był jego matce. Przelał na sierotę całą miłość, na jaką go było stać. Podczas krótkich miesięcy w Norwegii między jedną kampanią wielorybniczą a drugą, obsypywał przybraną córkę podarkami, umieszczał w najlepszych internatach, nie umiał odmówić żadnemu jej życzeniu. A miała ich coraz więcej. Kiedy mu wyznała, że nie lubi szkoły, kupił piękny wygodny dom wtulony w skały wybrzeża Morza Barentsa. I jacht, który czekał zakotwiczony w niewielkim fiordzie u stóp wzgórza. „To wszystko twoje" — powie- dział. Trzy nauczycielki trudziły się teraz nad wychowaniem coraz to bardziej kapryśnej panny i jej nauką, ale żadna nie mogła Karen dogodzić. Ani też z nią długo wytrzymać. Jeden tylko człowiek wpatrzony był jak w tęczę w wyrastającą beztrosko z dziecinnych lat dziewczynę. Podczas długich miesięcy kampanii wielorybniczych na wodach Antarktyki kapitan Evanson tęsknił za przybraną córką. Ale nawet dla niej morza wyrzec się nie potrafił. Jak pogodzić te dwie jedyne w życiu miłości? Wahał się długo, nie pytał nikogo o radę. Życie go nauczyło decydować samemu. Kiedy osiągnął nareszcie szczyt marzeń każdego polarnego łowcy — dowództwo statku „Viking", który nie miał równego sobie w całej wielorybniczej norweskiej flotylli, zabrał ze sobą Karen w wielomiesięczny rejs. Na próbę. Miał ją wreszcie przy sobie, tutaj mógł być o nią spokojny. Teraz nie brakowało mu nic do szczęścia. Miał dla kogo pracować, miał dla kogo żyć. Dziewczyna świetnie znosiła podróż morską, burze, śnieżyce i straszny odór, jaki panuje na
wielorybniczym statku przetwórni. Ku radości Evansona odmówiła kategorycznie pozostania w domu nad cichym fiordem, kiedy wyruszał w następny rejs, już niejako dowódca a współwłaściciel „Vikinga". Nigdy i nigdzie nie czuła się tak świetnie, jak tutaj, wśród tych cuchnących tłuszczem wielorybim dobrotliwych brodaczy, którzy posłusznie spełniali niemal każdą jej zachciankę i odgadywali życzenia, nim je zdążyła wypowiedzieć. Dokuczała im często, nie ze złośliwości, nie, ot po prostu nikt nigdy nie zwrócił jej uwagi, że żarty mogły być bolesne, a wymagania wygórowane. Byłaby zdumiona, gdyby ktoś powiedział, że sprawia komuś przykrość. Nikogo takiego nie było, a sama o tym nie pomyślała. Jeżeli coś spsociła poważniejszego, kapitan Evanson groził jej odesłaniem do Norwegii, do szkoły, do guwernantek, ale oboje nie wierzyli w to, co mówił. Chętnie przyrzekała poprawę i znów wszystko było jak dawniej. Zabrała ze sobą w rejs podręczniki, przyrzekła solennie przybranemu ojcu, że będzie się uczyć sama. O przyrzeczeniu czasem zapominała w toku kampanii myśliwskiej, kiedy na pokład wciągano upolowanego wieloryba, czasem dotrzymywała go pełna najlepszych chęci. Nauka szła jej bardzo łatwo, zwłaszcza obce języki. W poprzednim sezonie wielorybniczym od stewarda rodem z Kalifornii nauczyła się biegle mówić po hiszpańsku, angielskim władała jak ojczystym norweskim. A kapitan Evanson rósł z dumy, słysząc, jak świetnie daje sobie radę, widząc, jak pod jego bokiem z biednej, opuszczonej sieroty wyrasta dorodna, zdrowa dziewczyna szczęśliwa z życia. O przyszłości nigdy nie myślał. A dzisiaj? Dramat narastał. Rozumiejąc niepokój Starego, kto żyw rzucał się na poszukiwania. Pokłady dudniły tupotem nóg, w uszy wwiercał się przeraźliwy dyszkant bosmańskich gwizdków, z głośników biegł meldunek za meldunkiem. Wciąż niestety podobne: — Nie ma. — Nie znaleźliśmy. — Ani śladu. Ludzie rozbiegli się po wszystkich zakamarkach, każdy chciał być tym pierwszym, który przyniesie Staremu dobrą wiadomość, przeczesywali każdy kąt. Na głównym pokładzie, wielkim, jak platforma lotniskowca zaglądali pod pokrowce wind, do szalup ratunkowych, wszędzie, gdzie tylko można. Niektórzy szukali, ale bez serca. Czy to raz widywali, jak „diablica w dżinsach" nie wiadomo kiedy, nie wiadomo którędy, wślizgiwała się niepostrzeżenie pomiędzy ziejące parą kotły do wytapiania tłuszczu? Czy nie zdawała sobie sprawy, że o wypadek tutaj nietrudno? Beztrosko wchodziła pomiędzy wielkie młyny do mielenia mączki z kości wielorybów, nie lękając się ogłuszającego huku i zgrzytu. Nieraz także stawała tuż przy pochylni rufowej w chwili, gdy wciągano na pokład wielotonowe olbrzymy morskie. Strach pomyśleć, co by ją spotkało, gdyby się pośliznęła. Napięte jak struny
stalowe liny mogły się zerwać. I co wtedy? Śmiała się, kiedy na nią krzyczeli. Nie, nie lubili tej nieznośnej dziewczyny, nie dawała się lubić. — Nikogo to nie usłucha, tylko o sobie myśli, w głowie się jej przewróciło — starszy mechanik wydął pogardliwie usta. — Jak się jej kiedyś spytałem, która godzina, to tak na mnie spojrzała, że mnie zamurowało — podjął jego pomocnik. — Nie pora teraz na jakieś żale. Pomyśl lepiej o Starym. Strach na niego spojrzeć. Co on pocznie, jak jej nie odnajdzie? — Odnajdziemy. Siedzi gdzieś w jakimś kącie i śmieje się w kułak, że całą załogę na nogi postawiła. Ona nie ma serca, nawet dla niego. A widziałeś, co wyprawia z tym czarnym chłopakiem? Ciągle go gania. I jeszcze wydziwia, że za powolny — splunął z niechęcią opra- wiacz Nils. — Doskwierała i mnie nie raz, nie dwa. Kiedyś wreszcie wyszedłem z nerw i zagroziłem, że ją skrócę o głowę. Pewien byłem, że wyokrętująmnie w pierwszym porcie — mówił brodacz, najlepszy z tych, co ćwiartowali wielorybie mięso. — Ale ona pary z gęby nie puściła, nie poskarżyła się na mnie ojcu. — To miałeś szczęście! — zaśmiał się oprawiacz Nils. — Gdyby była moją córką, wyłoiłbym jej skórę tak, że przestałaby ludziom dokuczać. — Dajcie spokój! Młode to, głupie, bez matki chowane. Może by i coś z niej wyrosło, gdyby miała dobrą opiekę. Serca złego nie ma. Stary ją tak rozpieścił. — Czemu ją zabrał? Od kogo miała się nauczyć, że nie jest na tym świecie najważniejsza — sierdził się starszy steward. — Czego chcesz? — huknął groźnie na widok pobladłego, przestraszonego pomocnika. — Czepiają się mnie — zaczął ten płaczliwie. — Mówią, że to ja dopomogłem jej pewnie wylecieć za burtę, bo mnie sponiewierała przy stole, kiedy jej wylałem sos na kolana. Przy wszystkich. Przecież nie chciałem. Przysięgam, żejej nie tknąłem. Nigdy bym się nie ośmielił. Niech pan mnie broni, szefie! — Głupiś! — usłyszał w odpowiedzi. — Znajdź lepiej dziewczynę zamiast się mazgaić. Stary ci tego nie zapomni! Z maszynowni głównej, z hali pomp i agregatów, z pracowni chemicznych nadbiegały wciąż przez głośniki niezmiennie te same meldunki: — Nie ma!
— Nie znaleźliśmy! — Żadnego śladu! Podobne nadchodziły z ambulatorium i ze szpitalika. Najdłużej zwlekali z odpowiedzią kucharze. Mieli nadzieję, że Karen schowała się dla psoty w jednym z magazynów żywności. Ale tam jej nie było. Popędzili więc do wielkich chłodni. Ale i ta nadzieja okazała się płonna. Z setek pomieszczeń, skrytek i zakamarków liczącego ponad czterdzieści tysięcy ton wyporności wielorybnika, przychodziły niezmiennie te same odpowiedzi. * W radiostacji kapitan Evanson, stojąc twarzą do okna żuł bezwiednie ustnik dawno wygasłej fajki. Nie odwracał się, ani słowem nie reagował na powtarzające się bez przerwy meldunki. Jak uderzenia młotków rozsadzały mu czaszkę. Karen zginęła! Karen zginęła! Ta potworna myśl nie mieściła mu się w głowie. Czuł, że stało się coś groźnego, że padła ofiarą jakiegoś niezrozumiałego wypadku. Tutaj na statku, pod jego okiem. To niewiarygodne. Siląc się na spokój zapalił zapałkę i długo wodzi! nią po otworze cybucha. Jak mógł zapomnieć o dziewczynie, o swoim skarbie. To wina tej przeklętej burzy, spadła znienacka i ustała tak szybko jak przyszła, ale kilka godzin minęło, nim na postawionym w stan alarmu statku zapanował spokój. Spokój? — Szukać dalej! — polecił. — Czas ucieka. Każda chwila jest cenna. Każda może zadecydować o życiu mojej małej. Może spadła i leży gdzieś nieprzytomna? Dowiedzieć się, kto ostatni ją widział. Kiedy, gdzie — daremnie silił się na spokój. — Młodszy steward widział ją koło siedemnastej. Jak tylko zaczęła się burza, wybiegła z kabiny z aparatem fotograficznym. Chciał ją zatrzymać, nie śmiał. Biegła korytarzem do trapu na drugi pokład — meldował pośpiesznie radiotelegrafista. Sam wcześniej pomyślał, żeby zasięgnąć j ęzyka. — Wtedy fala sięgała już sterówki — wyszeptał ze zgrozą Evanson. — Dlaczego jej nie zatrzymano? — wrzasnął. — Nikt by się nie odważył! — Brak także tego czarnego chłopaka z „Vikinga VII" — zachrypiał nagle głośnik. — Chłopaka? Jakiego chłopaka? — Kapitan ściągnął krzaczaste brwi. Ledwie przypomniał sobie, że przed kilkoma tygodniami jeden z myśliwców jego flotylli, „Viking VII", dostawił mu na pokład przetwórni młodego Murzyna. Czymś się podobno wyróżnił, upolował sam wieloryba, a przedtem na stacji polarnej, ocalił życie kilku ludziom. Jakaś skomplikowana historia, w której przygoda goniła przygodę. Słuchał jednym uchem, któż ma czas w ogniu dobiegającego końca
sezonu zajmować się takimi błahymi sprawami? Pamiętał tylko, że widywał później czasem jakiegoś murzyńskiego wyrostka o sympatycznej twarzy i wielkich smutnych oczach. Obiecywał sobie o wszystko go kiedyś wypytać. Czasu jednak nie stało. Chłopakiem zajęła się Karen, ucieszona nowością, i rządziła nim, jak swoim niewolnikiem. Ale czy to miało jakieś znaczenie, że i on zniknął? Nic nie liczyło się teraz dla kapitana Evansona. Nic i nikt oprócz Karen. Jak żywa stanęła przed nim z tą swóją jasnowłosą grzywą, promienna, z tym figlarnym spojrzeniem wielkich zielonych oczu. Istny obraz nieboszczki siostry. Wszystko na świecie oddałby teraz, żeby przycisnąć ją do piersi. Przezwyciężył się z trudem. — Gdzie i kiedy widziano chłopaka ostatni raz? Spytaj! — rzucił machinalnie. — Biegnąc na bak mocować beczki, kazałem mu przywiązać się do relingu rzutką, którą akurat miałem w ręku. I nie ruszać się — meldował po chwili starszy bosman ze współczuciem patrząc na zmienioną twarz kapitana. — Każ i jego odszukać. Może był z Karen? — nim Evanson dokończył, głowę przeszyła mu potworna myśl „...może był z Karen". — Oboje widziano na drugim pokładzie — powiedział bezwiednie na głos i struchlał. Nie, to niemożliwe! Odganiał teraz tę myśl, ale powracała uparta, natrętna, natarczywie wczepiała się w mózg. A jeżeli zmyła ich oboje fala? Ze zgrozą spojrzał na ocean rozkołysany jeszcze, rozmyty ciągami piany bielejącej w ciemnościach nocy. Patrzył długo, a kiedy obrócił się do bosmana, stary marynarz oniemiał na widok ściągniętej bólem, postarzałej o dziesięć lat twarzy, spojrzenia, w którym czaiła się rozpacz, i tej posrebrzonej nagle pasmami białych nitek brody. — Czy to możliwe? — odgadł raczej niż usłyszał zdławiony szept. I opuścił głowę. Wiedział, co Stary ma na myśli. Od chwili, w której zameldowano zniknięcie Tumby i on bronił się przed tym strasznym podejrzeniem. W popłochu alarmu, w łoskocie burzy, w zwałach wody przetaczających się przez pokłady od dziobu po rufę można było nie dostrzec porwanych falą dzieci. — Straciliśmy już pięć godzin, ale może nie jest jeszcze za późno. — Głos kapitana odzyskał dawny dźwięk. Gwałtownym ruchem wyciągnął rękę po mikrofon. — Mówi kapitan Evanson. Do wszystkich myśliwców „Vikinga". Mówi kapitan Evanson... do wszystkich myśliwców... — głos jego, niższy o nutę niż zazwyczaj, brzmiał jak sygnał SOS. — Fala zmyła z naszego pokładu moją córkę Karen i czarnego chłopaka, tego z „Vikinga VII". Zawracać natychmiast i wszcząć poszukiwania. Nie przerywać, póki nie znajdziecie tych dwojga. Wypadek mógł zdarzyć się koło godziny szesnastej, może siedemnastej, sam nie wiem. — Ruchem ręki przywołał wychylonego z kabiny nawigacyjnej oficera. — Jakie było wówczas nasze położenie?
— 37°30' Sud i 32° 15"West — padła natychmiast odpowiedź. Oficer od dawna już oczekiwał tego pytania. „On także podejrzewał, że morze zmyło Karen — przebiegło kapitanowi przez głowę. — Wszyscy się domyślali tylko ja, stary dureń, wierzyłem, że przy mnie nic złego nie może się jej stać". Dwukrotnie jeszcze powtarzał rozkaz do płynących wokół statku przetwórni myśliwców. — Dziesięć tysięcy koron nagrody dla tych, co odnajdą ją pierwsi — dorzucił na koniec, ale wiedział dobrze, że gotów był oddać wszystko, co posiada. Nawet „Vikinga". * Na rozkaz pierwszego oficera ciężka stalowa masa statku przetwórni zatoczyła ogromny łuk i popłynęła za rozrzuconymi szerokim wachlarzem myśliwcami. Powierzchnię wody rozświetliły naraz dziesiątki błękitnawych snopów. Szybkimi ruchami reflektory, jak klingami biły w przestrzeń, omiatały pustkę morza, prując z wolna każdą niemal falę. Pod czerń nieba z sykiem wzbijały się wstęgi rakiet i powoli migocąc opadały na małych spadochronach. Widać było każdy niemal załom, każdy przeszyty blaskiem grzbiet fali, Kilka setek ludzi do bólu oczu wytężało wzrok, wypatrując na ciemnej połyskliwej powierzchni morza jakiejś jaśniejszej plamy. Na próżno. Ocean był pusty, przeraźliwie pusty. * Tnąc ostrym dziobem zwały wodne, odrzucając je na bok, niczym pług skiby ziemi, „ Viking VII" pierwszy spośród myśliwców parł na południe. Szyper Hans Hansen z zaciśniętymi jak kleszcze na kole sterowym dłońmi krzyczał co chwila przez tubę do maszynowni. — Szybciej, wyciskać, co się da z maszyny! I znów powtarzał: — Szybciej! Jeszcze szybciej! Siebie winił za śmierć Tumby. Bo nie wierzył już w możliwość odnalezienia go żywego. Mógł pozostawić chłopca tutaj, na myśliwcu. Czemu tego nie zrobił? Co go napadło? Po co odesłał Tumbę na statek przetwórnię? Ta myśl nie dawała mu spokoju. — Głupcze! — powtarzał bezradnie. — Głupcze! Co mu wadził ten dzielny, twardy Murzyn, który tyle już przeżył w swoim krótkim życiu. I przecierpiał niejedno. Odesłał go na zły los. To pewnie ta diablica pociągnęła Tumbę za sobą, to jej wina. Traktowała czarnego chłopca jak niewolnika, poniżała. Czy to sam nie widział, nie słyszał, jak się do niego odzywała? Przebierała go w najrozmaitsze stroje, musztrowała, nie puszczała na krok od siebie, bawiła się biedakiem niczym uczoną małpką. A on wszystko znosił, bo nie miał się komu poskarżyć, nikt się za nim nie ujął. Żal było szyprowi i kapitana Evansona, ale głowę miał zaprzątniętą poczuciem własnej winy. Nie tylko Hansena dręczyły gorzkie myśli. Harpunnik Angus, znany z niewyczerpanych zapasów
energii, sam wdrapał się do bocianiego gniazda, bo tylko własnym oczom dowierzał. Coś mu mówiło, że w świetle reflektorów i rakiet wypatrzy na morzu zaginionych. Nie darmo powtarzali, że wzrok ma jastrzębi. Nie zależało mu, jak innym, na nagrodzie Evansona. Pieniądze zawsze się przydadzą, wiadomo. Bieda nieraz świeciła mu w oczy, żona i dzieci w domu czekają, ale nie to było teraz najważniejsze. Polubił tego Czarnego. Nie darmo szczycił się, że od pierwszego wejrzenia poznaje człowieka. Teraz dopiero zdawał sobie sprawę z tego. jak się do niego przywiązał. Słuchając, co chłopak przeżył, od pierwszej chwili poczuł do niego sympatię, miał wrażenie, że zna go od lat. I Angus wyrzucał sobie, że nie tylko nie sprzeciwił się odesłaniu Tumby na „Vikinga", ale go później stamtąd nie zabrał. Póki był czas. Chciał jak najlepiej, a wyrządził mu krzywdę. Gorzej może niż krzywdę? Wiele dałby za to, żeby zobaczyć jeszcze kiedyś tego Czarnego o dziecinnych oczach i sercu mężczyzny. * Światło rodzącego się dnia wypełniało powoli radiostację „Vikinga". Operatorzy z pobrużdżonymi zmęczeniem, porośniętymi zarostem twarzami wygaszali jedną po drugiej lampy elektryczne. Thor z nieukrywaną troską patrzył na wciąż jeszcze tkwiącego na skrzydle sterówki z lornetką w ręku dowódcę. Pływał z nim od trzydziestu lat, znał go i wtedy, kiedy młody Evanson był zwykłym harpunnikiem. Nie zwykłym może. Twardym dla siebie, odpornym na przeciwności losu, a tych nie brakowało, upartym. Niejedno przeżyli razem, ale nigdy jeszcze nie widział takiego bólu na tej twarzy, takiego załamania. Nawet wtedy, kiedy szalupa z pięcioma jego ludźmi poszła na dno w walce ze sztormem, kiedy sam ciężko ranny wracał z połowu z pustymi rękami, bo wieloryby znikły, jak za dotknięciem przysłowiowej różdżki czarodziejskiej, a jemu, tak jak każdemu z załogi, zaglądało w oczy widmo niedostatku na lądzie. A teraz? Teraz, gdy wszystko układało się pomyślnie, gdy po ciężkim sezonie łowieckim wracali do Rio de Janeiro z pełnym ładunkiem, spotkał go taki cios. Najcięższy ze wszystkich. Od ilu godzin Evanson nie zszedł z pokładu? Nie jadł, nie spał. Jak długo wytrzyma? Czas biegł nieubłaganie naprzód. Nocne poszukiwania okazały się daremne. Co przyniesie dzień. Tych sił, co dawniej, na godzenie się z losem Stary już nie miał. Fala, która zmyła bezpowrotnie z pokładu Karen, wykończyła zarazem słynnego w świecie łowców wielorybów kapitana Evansona. Bo szef radiostacji już się nie łudził. Zdradliwe morze chętnie zabiera, ale niechętnie oddaje — o tym wiedział. 3. ZROBIŁ WSZYSTKO, CO MÓGŁ, ZROBIŁ WIĘCEJ, NIŻ MÓGŁ — Pić!
Słaba, ledwie dosłyszalna poprzez monotonny chlupot wody skarga doszła w końcu do jego świadomości. — Pić, pić! Jak długo tak jęczała! Uniósł się, przemagając z trudem bezwład obolałego ciała. Tratwa rytmicznie ślizgała się po wodzie, chybotała chwilami. Z ledwie widocznych w ciemności grzbietów fal wiatr rzucał na nią raz po raz chłodne bryzgi. Ostrożnie podsunął się do Karen. Palce jej kurczowo zacisnęły się na rękawie stwardniałego od wody morskiej skafandra A więc żyła! Rozrywając sklejone solą morską powieki, otwierała powoli oczy i długo, na wpół przytomnie, wpatrywała się w nachyloną nad nią twarz, czarną jak otaczająca noc. — Gdzie jestem? Zawołaj ojca, niech przyjdzie natychmiast. Słyszysz? — Z ust jej wydobywał się ledwie zrozumiały bełkot. Cóż mógł odpowiedzieć? — Panno Karen, proszę mnie posłuchać... — przemagając ból zesztywniał ego języka, chaotycznie, w paru zdaniach starał się jej wyjaśnić, co zaszło. Czy słyszała? Czy cokolwiek zrozumiała? Chyba nie. Nie miał już sił wszystkiego od początku powtarzać. Spróbowała się unieść, ale unieruchomiona linką opadła na deski. — Puść! Co ty wyprawiasz? Jak śmiesz? Chcę... — wybuchnęła gniewem i nie dokończyła, jak pod smagnięciem bicza kuląc się pod chłodnymi bryzgami jakiejś silniejszej od innych fali. — Coś ty ze mną zrobił? — Zimno mi, pić! Drżała jak w ataku febry. Pić! A skądże miał biedak wziąć wodę do picia? Nic z tego, co mówił, nie doszło do jej świadomości. Nic a nic. Nie rozumie, jakim nieludzkim wysiłkiem uratował ją od śmierci, nie pamięta, co zaszło. Dobrze chociaż, że ma siły mówić. Trzęsie się z zimna. Bez namysłu ściągnął z siebie skafander i okrył ją. — Zawołaj ojca, boję się, zimno mi, pić — powtarzała w kółko, bezradnie, szczękając zębami. Otulił ją szczelniej, zamknęła oczy. Czy znów zemdlała? Zrobił wszystko, co mógł, zrobił więcej, niż mógł. I na co to wszystko? Jemu także nocny chłód drążył ciało, on także cierpiał mękę pragnienia, a teraz, kiedy ustała walka on także zaczął się bać. I tej ciemności wokół, i tego rozszumionego monotonnym chlupotem fal morza, rozhuśtanego, wrogiego. I tej pustki, przerażającej pustki. — Pić! — usłyszał znów cichą skargę. Był bezsilny i z sił doszczętnie wyzuty. Z trudem rozprostował zdrętwiałe mięśnie nóg i ramion, rozejrzał się dokoła.
Poprzez płynące niskim pułapem po niebie chmury przebłyskiwało czasami jasne, dobrotliwe światło gwiazd i znów przygasało. A wtenczas na duszy robiło się ciężko. Monotonny jęk Karen, która skarżyła się przez sen ranił mu boleśnie serce. Raptem w przypływie lęku poderwała się gwałtownie i runęła na deski. Rozkołysana tratwa przechyliła się niebezpiecznie. Szczęście, że przywiązał dziewczynę liną. Opiekuńczym ruchem przyciągnął ją do siebie. Świadomość, że role odwróciły się niespodziewanie, że zdana jest całkowicie na niego, odegnała lęk. Poczuł nagły przypływ energii. Musiał być teraz silny dwoje. Gdybyż tylko „Viking" nadpłynął wreszcie! Spojrzał na niebo i oniemiał. Białe smugi przecinały ukosem czerń nocy, świetliste kule zawisały raz po raz wysoko na niebie. Powoli opadały za horyzont. Przetarł bolące oczy. Nie, to nie były gwiazdy! — Panno Karen — potrząsnął dziewczynę. — Rakiety z „Vikinga". Szukająnas! Oprzytomniała w jednej chwili. Jak urzeczeni wpatrywali się oboje w dziesiątki małych słońc wykwitających na granacie chmur. — Zaraz tu będą! — odetchnęła z ulgą. Teraz dopiero chyba odzyskała całkowicie przytomność. Milczał. Niech się łudzi! On wiedział, że były jeszcze daleko, bardzo daleko, że wiele czasu minie, nim się zbliżą. Ale najważniejsze, że są. Kwadrans mijał za kwadransem, pół godziny, godzina. A może to było jeszcze dłużej, nim wreszcie pojął coś, co w pierwszej chwili nie mieściło mu się w głowie. Świetliste słońca na niebie nie przybliżały się, a oddalały. Coraz niżej i niżej opadały, aż wreszcie utonęły w oceanie. Jak ostatnie błyski nadziei. Nigdy jeszcze w życiu ciemność nie wydała mu się tak groźna. Wiedział jedno: „Viking" odpływa. Tym razem już na zawsze. Karen także zrozumiała. — Dlaczego? — kurczowo zacisnęła palce na jego dłoni. — Czemu? Ja chcę do ojca! — Zaraz wrócą, panno Karen! Zaraz, proszę się uspokoić. Cóż innego mógł odpowiedzieć na ten krzyk gniewnego protestu. Sam nie wierzył w to, co mówił. Ale czemu „Viking" poszedł przeciwnym kursem? Czemu radar zawiódł jego nadzieje? * Nie wiedział, bo i skądże mógłby wiedzieć, że zdruzgotany nieszczęściem kapitan Evanson, wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew współczuciu, jakie dostrzegał w oczach swoich podwładnych nie tracił wciąż jeszcze nadziei na odnalezienie córki, nie rezygnował z poszukiwań. Ludzie z jego załogi z powątpiewaniem kręcili głowami. Żaden z nich już nie wierzył, ale żaden nie ośmieliłby się okazać tego Staremu. Wszyscy udawali, że jest jeszcze
nadzieja, niejeden z nich wiedział, czym jest strata dziecka. Wspominali rozmaite wypadki cudownego ocalenia, niektórzy je nawet zmyślali. Tylko w ten sposób mogli dopomóc swemu kapitanowi. A on tymczasem długie godziny spędzał w zasnutej kłębami fajkowego dymu kabinie. Wespół z nawigatorami siedział nad mapą prądów morskich południowego Atlantyku wpatrzony w zawiłe zygzaki, jak siecią pajęczą pokrywające zarysy oceanu. I według wskazań najbardziej doświadczonych specjalistów, tych wypróbowanych, którym tyle razy powierzał los swego statku po wielu nieudanych próbach krążenia wokół miejsca katastrofy wydał wreszcie rozkaz skierowania poszukiwań na wschód. Musiał wydać, działając bronił się przed rozpaczą. Bodajby nigdy tego nie uczynił! Skąd mógł wiedzieć, domyślać się, przewidzieć, że jakiś kapryśny prąd w tym bezlitosnym morzu nieprzerwanym dryfem znosi tymczasem tratwę wciąż dalej i dalej od „Vikinga", w przeciwnym kierunku, na zachód. Że dwukrotnie już statek był blisko, bardzo blisko zaginionej córki. A on o tym nie wiedział. * — Jak tylko wzejdzie słońce, odnajdą nas z pewnością — pocieszał Tumbo Karen. Trzęsła się jak w febrze z zimna i strachu. — Najważniejsze, że szukają. — Starał się swemu głosowi nadać pewność. Wmówić w nią to, w co sam już nie wierzył. Wiedział, że to nie dla niego kapitan Evanson uruchomi z pewnością całą flotę wielorybniczą, że niebo i ziemię poruszy, ale nie to było ważne. Teraz, kiedy zawiódł radar, Tumbo całą nadzieję pokładał w harpunnikach z myśliwców. Taki Angus na przykład z „Vikinga VII" widział w nocy jak kot, a zawzięty był i uparty. — Pić, pić — powtarzała coraz słabiej, coraz ciszej Karen. Zmogło ją wyczerpanie. „To i lepiej. Jak zaśnie, nie będzie czuć pragnienia" — pomyślał. Sam gardło miał wyschnięte, język opuchnięty, powieki piekły nieznośnie, niewiele widział. Walczył znów z ogarniającą go sennością. Niczego więcej nie chciał, jak pić i spać. Ale wiedział, że nie ma prawa zamknąć oczu, musiał czuwać, wypatrywać na horyzoncie pomocy. Na horyzoncie? Teraz dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że unoszony na tratwie, widzi wszystko inaczej, niż wtedy, kiedy patrzył z góry, z pokładu. Z dołu horyzont jest fałszywy, każda bruzda wodna wydaje się górą, każda większa fala — tą ostatnią, która lada moment może zamknąć się nad głową. To nie radar był winien. Zielonkawy magiczny promień rysował na srebrzystym ekranie ciemniejszym konturem każdy przedmiot wynurzający się ponad powierzchnię wody. Ich więc dostrzec nie mógł. * Tęskną myślą Tumbo pobiegł bezwiednie do kabiny radiostacji „Vikinga". Większa była, parokrotnie większa od tej na „Icebiórnie", ciepła, bezpieczna. Wymykał się do niej chętnie, ilekroć Karen go nie potrzebowała.
Cztery radary, kilka aparatur nadawczych, trzech ludzi pełniło jednocześnie wachtę dzień i noc. Bo też i było co obsługiwać. Jeden rozmawiał tylko z myśliwcami i notował na taśmie magnetofonu ich meldunki. Bywało, że kiedy stanęli w kleszczach lodu, bezradni wobec złej pogody, uruchamiał dla nich magnetofon z nagraną na taśmie muzyką. Drugi operator utrzymywał stałą łączność z dalekimi stacjami Norwegii, trzeci, inżynier elektronik, jak sam o sobie powiedział, „pilnował" pracy radarów, laserów i jakichś innych jeszcze bardziej skomplikowanych instrumentów. Szef radiostacji, Thor, przyjął Tumbę przyjaźnie. On jeden chyba tylko na statku przetwórni wiedział o nim wszystko, znał nawet jego niezwykłe przygody na Antarktydzie. „Chciałem cię poznać, chłopcze. To prawdziwa przyjemność uścisnąć dłoń takiego bohatera. Opowiadano mi wiele o tobie". Bohatera! Na to wspomnienie chłopak teraz jeszcze poczuł ciepło w sercu. „Jakie szczęśliwe bogi sprowadziły cię do nas?" Oszołomiony miłym przyjęciem Tumbo zapomniał, że przybiegł tu na polecenie Karen z depeszą. „Pilna, natychmiast przekazać" — powtórzył dokładnie jej słowa. Thor machnął tylko z lekceważeniem ręką. „Wiem, wiem, dla tej smarkatej wszystko jest pilne. To do jej przyjaciółki z Oslo, jakieś dziewczyńskie bzdury, wiecznie to samo". 4. NIEZIEMSKIE ZJAWISKO CZY „DIABLICA W DŻINSACH"? Karen. Zjawiła się w jego życiu, jak nieziemskie zjawisko w parę chwil zaledwie po wejściu na pokład statku przetwórni. Na szczęście czy nieszczęście. Niedobrze wspominał ten pierwszy moment, bardzo niedobrze. Po nieoczekiwanym upolowaniu wieloryba, po tych wszystkich słowach pochwał i tej serdecznej życzliwości, jaką otoczyła go załoga myśliwca „Viking VII", los znów się na niego zawziął. Jakby za wszystkie dobre chwile w życiu trzeba było zawsze płacić złymi. Stał bez ruchu, zagubiony, oszołomiony tym, co się wokół niego działo. I pośpiechem, i hałasem krzyżujących się w powietrzu rozkazów, i ogłuszającym warkotem parowych wind. I tym tłumem biegnących, śpieszących wokół niego ludzi. I tą dławiącą wonią krwi i tłuszczu, jaka wisiała nad ogromnym statkiem. Istne piekło. * Stał zbity z tropu i jednego tylko z całego serca pragnął — uciec stąd! I to jak najszybciej. Wyglądać musiał bardzo nieszczęśliwie, bo wielki, zwalisty niczym góra brodacz, boss oprawiaczy wielorybów, kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach popatrywał na niego z niesmakiem.
— Z twojego gadania o tym wspaniałym nabytku — zwrócił się z pretensją do Angusa — o tym waszym nowym harpunniku, zrozumiałem, że podrzucacie nam jakiegoś chłopa na schwał. Taki by mi się przydał, robotę trudno przerobić, tyle nam dostarczacie wielorybów, ale ten czarny wyrostek... Co ja mam z nim właściwie począć, sam powiedz? Skądżeś takiego tutaj, na tej morskiej pustyni, wygrzebał? — Odczep się, do diabła, od tego chłopaka — zagrzmiał Angus. Twarz mu spurpuro-wiała. — Co cię dziś ugryzło? Myślałem, że z ciebie porządny chłop, ale widać każdy się myli. Nie tobie szarpać na nim język. Skąd się wziął, pytasz? To długa historia i ty byś pewnie z niej niewiele zrozumiał. Nie mam teraz czasu, może on sam ci kiedyś opowie, a wtedy słuchać będziesz z otwartą gębą. To nie byle kto. Powiem ci tylko, że dostawili go nam na pokład specjalnym śmigłowcem z naszej stacji polarnej na Antarktydzie. Rozumiesz? „Specjalnym". A wiesz, po co? Żeby nie tracił czasu na morzu, a szybciej mógł dotrzeć do Norwegii na kurs radiotelegrafistów okrętowych. Na koszt armatora „Icebiórna", kapujesz? Nasi w Oslo już na niego czekają. Polarnicy prosili o życzliwą i serdeczną opiekę nad tym, jak ty mówisz, „czarnym wyrostkiem", bo spisał się u nich na piątkę. Ludzi uratował od niechybnej śmierci. To złoto nie chłopak, szczere złoto. A ty, co? Ozór sobie na nim strzępisz. Wiadomo, u was oprawiaczy, daremnie szukałbyś zrozumienia dla porządnego człowieka. Czekaj, nie przerywaj mi, nie skończyłem jeszcze. Upolowałeś kiedyś własnoręcznie błękitnego wala? Nie, i nigdy tego nie zrobisz, bo nie potrafiłbyś, a ten jak go tu widzisz, pierwszym strzałem ubił wielką sztukę. Mieści ci się to w głowie? I zarobił kupę forsy, żebyś wiedział. Będą z niego ludzie, ja ci to mówię! — Co mnie to wszystko obchodzi? — obruszył się dotknięty do żywego boss. — Do czego on się tutaj może przydać? Do zmywania pokładu oprawiaczy? Toż on nie utrzyma nawet wężownicy. Poślę go chyba do kucharza. Olaf ma już, co prawda, dosyć urwania głowy ze swoimi czterema kuchcikami-ofermami, żaden nie potrafi nawet przyzwoicie obrać kartofli. Diabli to wszystko nadali! Wiesz, co ci poradzę, Angus. Tak będzie najlepiej, zabierz go sobie z powrotem! Może przy jego pomocy, skoro to taki as, uda się wam upolować jeszcze jednego wala. A ja będę miał co ćwiartować, bo się już sezon kończy. Na słowo „kucharz" po grzbiecie Tumby przebiegły ciarki. Jeden był kucharz na świecie, do którego by wrócił lotem ptaka — Cyklop z „Icebiórna". Ale ten inny, nieznany? W kłębach pary, w ciężkim odorze gnijącego mięsa dojrzał jak żywą straszną gębę potwora z Leith Harbour, tego co postanowił go podstępnie porwać. I swój paniczny strach, swoją szaleńczą ucieczkę. Nie! Za Boga, nie! Byle nie kucharz! Przerażony rzucił błagalne spojrzenie Angusowi. Uciec stąd! Uciec za wszelką cenę! Tego jednego pragnął. Harpunnik odpowiedział mu porozumiewawczym mrugnięciem oka. — Masz rację, zabieram go, nie zostawię chłopaka na poniewierkę, żebyś wiedział, że zabieram go, u nas mu lepiej będzie! — O nie! To ja go sobie zabiorę, u mnie zostanie młodszym stewardem — rozległ się nagle
cienki, wysoki głos. Kategoryczny, nie znoszący sprzeciwu. — Odeślę wam go, jak mi się sprzykrzy. Tumbo osłupiał. Jak spod ziemi zjawiła się przed nim dziewczyna, o jasnych, ściągniętych ciasno do tyłu włosach. Szczupła, wysoka, ubrana jak chłopak w niebieskie spodnie i niebieski anorak. Wielka niczym szufla dłoń bossa na jej widok zacisnęła się w kułak. — Będzie tak, jak panna Karen sobie życzy — odpowiedział pokornie — ale Stary, to jest pan kapitan kazał mi właśnie... — A ja teraz każę coś innego, niech ci to wystarczy, zrozumiałeś? — tupnęła nogą w deski pokładu. — Jak panna Karen sobie życzy — powtórzył oprawiacz przez zaciśnięte zęby. Angus stał niezdecydowany, nie wiedział, co ze sobą począć w tej sytuacji. — Nie masz co się namyślać, harpunniku, ani na co czekać — zwróciła się do niego, a w zielonych oczach błysnęła przekora. — Czy na myśliwcach nie wiedzą, że moje słowo liczy się tutaj na „Yikingu". Możesz odejść. Chłopak zostanie. Oszołomiony Tumbo chłonął niezwykłe zjawisko. Piękna jak madonna, której wizerunki rozdawano w szkółce przykościelnej. Taka sama jasna, błękitna. Kim była? Przecież nie córką kapitana, o której nikt nie mówił inaczej na myśliwcu „Viking VII", jak „diablica w dżinsach"? Może to jej przyjaciółka? Chciwie chłonął wzrokiem delikatne rysy anielskiej twarzy. Jednego tylko pragnął teraz — żeby się do niego uśmiechnęła. — Co tak ślepia na mnie wytrzeszczasz? — parsknęła pogardliwie. — Idź w tej chwili na czwarty pokład, zamelduj się u mego stewarda. — Na co czekasz? Nie trafisz? Sama cię muszę zaprowadzić? No, chodźże! Zmieszany rozkazującym tonem, Tumbo kątem oka dostrzegł jeszcze pełną niepokoju i współczucia twarz Angusa. Czyżby poczciwy harpunnik przeczuwał, że dziewczyna wzięła Tumbę tylko dlatego, żeby postawić na swoim? Co z tego wyniknie? Lękał się, że w życiu chłopca odwróciła się szczęśliwa karta. — A przypilnuj tylko bossie, żeby na konto chłopaka wpisać premię za tego wieloryba błękitnego, którego sam upolował — usłyszał Tumbo na odchodnym zatroskany głos harpun- nika. Dziewczyna w dżinsach odwróciła się gwałtownie. Zielone oczy przez ułamek sekundy spoczęły na Tumbie z wyrazem niedowierzania. — Upolowałeś sam? To prawda? Przytaknął tylko, nie umiał wydobyć z siebie głosu, w głowie czuł zamęt. Wypadki toczyły się
zbyt szybko. Ta niebiańska istota uratowała go przed widmem kucharza. Ale jaka będzie dla niego, czego od niego będzie chcieć? Osłupiał na widok długiego korytarza na czwartym pokładzie wyłożonego szkarłatnym miękkim chodnikiem. Ściany lśniły śnieżną bielą lakieru, mosiądz klamek i okuć połyskiwał starym złotem. Jak w najpiękniejszych willach na Przylądku Dobrej Nadziei. — To apartament mego ojca, kapitana Evansona, tam pokoje komisarza rządu, a tutaj moje królestwo. — Otworzyła szeroko drzwi. A więc to „diablica w dżinsach". Jak mogli ją tak przezywać? Nim zdążył pomyśleć o krzywdzie, jaką wyrządzono pięknej pannie, osłupiał na widok jej kajuty. Niczego podobnego jeszcze w życiu nie widział. Ściany obite jasnym drzewem, zawieszone mapami kłującymi oczy dziesiątkami barw, półki zawalone książkami. Przez wielkie szyby zawieszone przejrzystymi jak obłok firankami z falbanką do obszernego pomieszczenia wlewały się potoki światła, odbijały w lustrze, zapalały błyski tęczy w kryształowym wazonie pełnym zasuszonych kwiatów. Spoza ciężkiej czerwonej kotary widać było we wnęce tapczan nakryty czymś miękkim i błyszczącym. A dalej jeszcze jakieś drzwi. Obcy, nieznany świat. Karen z satysfakcją śledziła bezbrzeżny zachwyt, malujący się na czarnej twarzy. — To wszystko urządził dla mnie ojciec! — W głosie jej brzmiała przechwałka. — Nie mogłabym tu przecież inaczej wytrzymać — wydęła pogardliwie usta. — Przynieś mi kwiat, ten z wazonu. No, nie widzisz? — zawołała rozkazującym tonem i parsknęła śmiechem, kiedy się gwałtownie cofnął. Nogi jego po raz pierwszy w życiu utonęły w miękkim, puszystym, jak klomb kwiatów dywanie. Niezgrabnie wyszarpnął z bukietu czerwony kwiat i trzymając w sztywno wyciągniętej przed siebie dłoni szedł wpatrzony w zaśmiewającą się dziewczynę. Potknął się naraz i szczupakiem poleciał przed siebie, ścinając ją z nóg. W jednym ułamku sekundy poderwał się jak stalowa sprężyna, żeby pomóc jej wstać. W chwili gdy wyciągnięte ręce Karen miały zacisnąć się na jego dłoni, cofnął ją raptownie, a ona pozbawiona oparcia natrafiła na próżnię i znów upadła. Leżała jeszcze chwilę na dywanie czekając, ale on stał niezdolny wydobyć z siebie ani jednego słowa. Miażdżąc go wzrokiem podniosła się sama. Delikatne rysy zniekształcał grymas gniewu. — Toś ty taki! Nie dość, żeś mnie przewrócił, ale nie raczysz mi pomóc wstać! Już ja cię oduczę tych manier! Milczał. Czy mógł jej wytłumaczyć, czemu cofnął rękę w ostatniej chwili? Czy wysłuchałaby go? Skąd miał wiedzieć, czy nieludzkie prawa Przylądka Dobrej Nadziei nie obowiązują i tutaj na tym dziwnym do żadnego z tych, które widział nie podobnym statku? Przecież wszystkie jego niezwykłe przygody zaczęły się od chwili, kiedy tam, w swej ojczyźnie, u stóp Góry Stołowej w Capetown spod kół nadjeżdżającej ciężarówki wyrwał małą dziewczynkę, która wybiegła na
jezdnię za piłką. Wyrwał w ostatniej chwili, ryzykował własnym życiem. Uratował ją. Bodajby nigdy tego nie zrobił! Aresztowano go natychmiast. Czuł jeszcze razy gumowej pałki na plecach. To nimi wbijano mu w głowę żelazne prawo Republiki Południowej Afryki: „Murzynowi nie wolno dotknąć białej kobiety. Nigdy, nigdzie, w żadnym przypadku". Za uratowanie białej dziewczynki groziło mu zesłanie do rezerwatu dla Murzynów, daleko w głębi kraju, na nędzę, na głód, na zgubę. Niewielu stamtąd wychodziło na wolność. Jak mógł to wytłumaczyć tej anielskiej istocie, którą rozgniewał? Nie uwierzyłaby mu, nawet gdyby ośmielił się jej opowiedzieć. Nie potrafiłby zresztą. Jego milczenie rozzłościło ją jeszcze bardziej. Wybuchła gniewem, niepodobna już do anioła. — Do kuchni cię odeślę, niezdaro, do mycia garnków, do szorowania pokładu, tylko do tego się nadajesz — krzyczała. — Już ja sobie z tobą dam radę. I umilkła raptem widząc, jak po ściągniętych, wychudłych policzkach spływa z trudem hamowana łza. — Nie mazgaj się, tego jeszcze brakowało, dobrze, tym razem ci daruję — głos jej złagodniał. — Ale żeby mi się to nigdy nie powtórzyło, rozumiesz? Wcale ci nie wierzę, że sam upolowałeś na naszym myśliwcu wieloryba. Beczysz o byle co! Nie znoszę mazgajów. Postaram się zrobić z ciebie człowieka. — Nils! — zawołała głośno, otwierając raptownie drzwi kabiny, od których odskoczył ktoś. — Wiedziałam, że cię znów przyłapię na podsłuchiwaniu. Chudy jak szczapa, starszy wiekiem mężczyzna w granatowym ubraniu i białej koszuli z czarnym krawatem stał pobladły za drzwiami. — Nils, to twój nowy pomocnik, będzie może szybszy niż ty i nie taki jak ty ciekawski. Wiesz, że tego nie znoszę. Mieszkać będzie obok ciebie. Nie zapomnij tylko przebrać go, podepce mi wszystko tymi strasznymi buciorami. — Jak trzy razy zadzwonię — zwróciła się do Tumby — masz natychmiast zjawić się w mojej kabinie. Twoim obowiązkiem jest stawić się w każdej chwili na moje wezwanie. Natychmiast, bez zwłoki. Masz być zawsze uśmiechnięty, pamiętaj — rzuciła mu przez ramię. I już jej niebyło. — Aleś wpadł! Łatwego życia mieć tu nie będziesz — mruknął Nils, obrzucając Tumbę ciekawym spojrzeniem. — Nie, nie bój się, z początku będziesz ją bawił, ale później nieraz biedaku zapłaczesz. — Zapłaczesz? Toż to anioł! Wybaczyła mi przecież. Nils obrzucił go na wpół rozbawionym, na wpół lekceważącym spojrzeniem.