Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Altana - Mary Nichols

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Altana - Mary Nichols.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Mary Nichols
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 398 stron)

Prolog Luty 1918 roku Przez okno w swojej sypialni Helen widziała samochód, który mozolnie podjeżdżał pod górę. Już od kilku minut stała, przyglądając się ponuremu zboczu po drugiej stronie szyby. Na szczytach nadal zalegał śnieg. Utrzymywał się też w zagłębieniach na stokach niższych wzgórz. Jego biel odcinała się od czarnoniebieskich zimowych gór. Auto na krótką chwilę zniknęło za skalną wychodnią, po czym znowu się pojawiło. Helen już z daleka widziała, że to humber jej ojca. Po szkockich górach jeździło wówczas tak niewiele samochodów, że pojawienie się jakiegokolwiek było nie lada wydarzeniem. Mieszkańcy wioski na pewno go zauważyli i zastanawiali się, do kogo należał i dokąd jechał. Tak samo było wtedy, gdy ojciec ją tu przywiózł. Cioteczna babka Martha szybko uciszyła plotki, oznajmiając, że Helen przyjechała do niej, by oczekiwać narodzin dziecka, podczas gdy jej mąż walczył we Francji. Helen nie wiedziała, czy miejscowi uwierzyli w tę opowieść. Nie obchodziło jej to. Na początku nie było tak źle. Zanim brzuch stał się widoczny, mogła chodzić na spacery, zakupy, herbatkę do pastora i jego żony; mogła marzyć, że Oliver przyjedzie jej na ratunek i wszystko znowu będzie dobrze. Mijały tygodnie i nie przychodził od niego żaden list. Popadła w swego rodzaju letarg. Miała wrażenie, że cokolwiek zrobi, będzie to pozbawione znaczenia; nie uda się jej niczego zmienić. „A co ci mówiłam?", zapytała ciotka Martha, bynajmniej nie po raz pierwszy. „Dobrze się zabawił i zostawił cię z konsekwencjami. Tacy 5

są mężczyźni. Chyba mu nie uwierzyłaś w te wszystkie kłamstwa o miłości, co?". Rzecz w tym, że ona nie wiedziała już, w co wierzyć, a jej łzy, z początku tak rzęsiste, teraz wyschły doszczętnie. Bez względu na to, jak często przypominała sobie tamte zdarzenia, słowa, które wypowiedzieli, obietnice, które złożyli i poczucie bez­ pieczeństwa, które odnajdywała w jego ramionach; nieważne, jak często sobie powtarzała, że Oliver ją kocha i stanie u jej boku, nie była już w stanie przekonać samej siebie. A co dopiero papę, mamę i ciotkę Marthę. Wygrali. Silnik perkotał, a samochód pokonywał ostatnie strome wzniesienie. Miał zatrzymać się przed domem za niecałą minutę; ojciec wysiądzie, by wejść do domu. Letarg, w którym się znajdowała, przekształcił się w lęk. Czy papa będzie choć trochę mniej zły, mniej nieczuły i bezwzględny niż wtedy, gdy ją tu zostawił? Był człowiekiem starej daty, zniewolonym przez podziały klasowe, przyzwyczajonym do posiadania służby, strzelania, wędkowania i polowania. Większa część wioski należała do niego; to on dyktował warunki jej mieszkańcom - podobnie postępował również z nią. Helen uczyła się w Szwajcarii w szkole z internatem, która przygotowywała panny do życia w wiel­ kim świecie. Po skończeniu szkoły zamieszkała w domu i miała czekać, aż znajdzie się dla niej odpowiedni mąż. Podjęcie pracy lub robienie czegoś pożytecznego nie było brane pod uwagę - córki hrabiów nie chodzą do pracy i poślubiają młodych dżentelmenów należących do tej samej grupy społecznej. Z perspektywy czasu wydaje się dziwne, z jaką łatwością Helen to akceptowała. Odwróciła się i spojrzała na pokój - jej więzienie i zarazem schronienie przez ostatnie sześć miesięcy. Jego solidne umeblowanie pasowało do solidności domu. Ramę łóżka wykuto z żelaza i ozdobiono mosiężnymi poręczami, szafę oraz komodę wykonano z mahoniu. Na komodzie stały miska i dzban, zaś w szafce ukryto nocnik. Podłoga była wyłożona linoleum, a po obu stronach łóżka położono kilka mat. W porównaniu z luksusem jej pokoju w rodzinnej rezydencji Beck- bridge, którego podłogę pokrywał mięsisty dywan, łóżko przykrywały perkalowe narzuty, a okna zdobiły jasne zasłony, to pomieszczenie miało spartański charakter; Helen przypuszczała, że był to element jej 6

kary. Na łóżku leżała spakowana nieduża walizka. Nie przywiozła ze sobą wielu rzeczy, tylko kilka sukienek, bieliznę, pończochy, koszule nocne i przybory toaletowe. Ciotka dawała jej swoje suk­ nie do przeróbki, w miarę jak Helen przybierała na wadze. Były uszyte z czarnej lub brązowej ostrej wełny bądź ze sztywnej tafty. Z wyjątkiem tej, którą miała na sobie, nie zamierzała zabierać żadnej z nich. Usłyszała, jak ojciec witał się z ciotką. Uznała, że lepiej będzie zrobić dobrą minę do złej gry i wyjść z pokoju. Na górze schodów zatrzymała się i zerknęła w dół - ojciec właśnie zdejmował płaszcz i kapelusz. Oddał je Lisie, jedynej służącej ciotki, po czym podniósł wzrok i obrzucił ją spojrzeniem. Być może nie był przygotowany na widok będącej w zaawansowanej ciąży córki, ale nie zrobił nic, by ukryć wstręt malujący się na jego twarzy. Schodziła powoli, przytrzymując się poręczy i patrząc pod nogi, które ledwo mogła dojrzeć spod wydętego brzucha. Gdy dotarła na dół, spojrzała na ojca. Wysoki, ubrany w nienagannie skrojony garnitur, nosił się z wielkopańskim szykiem. Włosy posiwiały mu na skroniach, a wąsy były już zupełnie białe. Czy wyglądał tak przed sześcioma miesiącami? Zwróciła uwagę, że jego szare oczy były zimne. - Czy podróż była udana, papo? Obejrzał ją od stóp do głów. - Potwornie męcząca. Gotowa do drogi? - Tak, papo. Podróż odbył samotnie. Helen doskonale wiedziała, dlaczego. Gdyby ojciec wziął ze sobą szofera, z pewnością byłoby mu łatwiej; jednak służący mają zwyczaj plotkować, a przecież wszystko to, co się z nią działo, miało pozostać tajemnicą. Nikt z Beckbridge, nikt spośród ich znajomych ani krewnych nie może się nigdy dowiedzieć o jej hańbie. - Przygotowałam wczesny lunch - oznajmiła ciotka, prowadząc ich do salonu, gdzie w kominku buzował ogień. Bez względu na pogodę salon i jadalnia były jedynymi pomiesz­ czeniami, w których mógł się palić ogień. Wyjątek stanowiła też naturalnie kuchnia, która była królestwem Lisy. Helen często po przebudzeniu widziała szron po wewnętrznej stronie okna. 7

- To miłe. Wybaczysz nam, że się pospieszymy, ale mamy przed sobą długą drogę. Chciałbym dojechać dzisiaj aż do Edynburga. Nie ma sensu opóźniać wyjazdu. „Nie ma najmniejszego sensu", pomyślała Helen, ale zastanawiała się, dokąd ją zabiera. Na pewno nie do domu. Nie z tym brzuchem, który oznajmia wszem wobec, że jest w zaawansowanej ciąży. Weszli do jadalni i Lisa wniosła jedzenie. Helen jadła ze względu na dziecko, choć potrawa była pozbawiona smaku. Ucieszyła się, gdy posiłek, spożywany w milczeniu, wreszcie się skończył. Nadszedł czas, by założyć kapelusz i pelerynę, która tuszowała jej zaokrąglone kształty lepiej niż płaszcz. Ojciec wziął od Lisy walizkę i wstawił ją do bagażnika samochodu, a Helen odwróciła się, by pożegnać ciotkę. - Do widzenia, ciociu Martho. Dziękuję za gościnę. - Bywaj zdrowa, dziecko. - Ucałowała Helen w policzek. - Pa­ miętaj, co ci mówiłam. Gdy to się skończy, zostaw wszystko za sobą i bądź posłuszną córką. Myśl o swojej biednej mamie i mężu. Módl się do Boga, aby ta wojna się skończyła i żebyśmy znowu mogli wrócić do dawnego życia. - Dobrze, ciociu. Gdy usadowiła się na miejscu pasażera, wiedziała, że życie nigdy nie będzie już takie jak dawniej. Przecież zawsze była posłuszną córką, co stanowiło zresztą połowę problemu. Poślubiła nawet męż­ czyznę, którego wybrali dla niej rodzice. Kłopot nie polegał na tym, że nie chciała wyjść za Richarda; była zbyt wielką ignorantką, aby wiedzieć, iż można było postąpić inaczej. Ojciec siadł za kierownicą samochodu, uruchomił silnik, po czym skierował pojazd na południe. - Dokąd jedziemy, papo? - Do Londynu. - Do Londynu? - powtórzyła zdumiona. - Tak. Mają tam klinikę, gdzie będziesz mogła urodzić dziecko. Słynie ona z dyskrecji. Zaopiekują się tam dzieckiem i umieszczą je... - Umieszczą?! Ależ papo! Ojciec nie zmienił zdania, nadal był nieugięty. Musi oddać dziecko. Początkowo gwałtownie sprzeciwiała się temu pomysłowi, ale ciotka Martha codziennie oswajała ją z tą myślą, przekonywała, tłumaczyła, 8

że musi zrozumieć, przez co przechodzi jej biedna matka w związku z jej niegodziwością. Przecież będzie mogła mieć kolejne dzieci. Cóż złego w tym, że odda to jedno do dobrego domu, komuś, kto naprawdę pragnie dziecka? I tak wkoło, jak zacięta płyta. Nie uległaby, gdyby Oliver dał jakiś znak, ale on milczał jak zaklęty. - Nie mów do mnie „papo". Możesz podziękować matce, że cię nie wyrzuciłem, nie wyrzekłem się ciebie. To, że moje dziecko... Gdyby Brandon żył... Przerwał i zacisnął usta. Wspomnienie jej brata zawsze wprowadzało go w dziwny nastrój. Helen kochała Brandona i opłakiwała jego śmierć równie mocno jak rodzice, ale oni nigdy się nad tym nie zastanowili. Pogrążeni we własnym bólu nie mieli dla niej czasu. Richard miał. To śmierć Brandona sprowadziła Richarda do rezydencji Beck- bridge. Czuł, że powinien opowiedzieć rodzicom o ostatniej heroicznej walce ich syna. Oficjalne zawiadomienie, że zginął podczas akcji, nie mówiło im wiele. Pomimo smutku towarzyszącego temu spotkaniu Richard wywarł dobre wrażenie zarówno na Helen, jak i jej rodzicach. Pewny siebie i wciąż uśmiechnięty, był naprawdę uroczy i jednocześnie pełen współczucia. Zaproponowali mu, by się u nich zatrzymał. Spodobał się Helen. Imponowało jej, jak się do niej zwracał, jak wciągał ją do rozmowy, z której rodzice mogliby chcieć ją wyłączyć. Jeździli razem konno i spacerowali, rozmawiając o wszystkim z wyjąt­ kiem wojny. - Będziesz do mnie pisała? - zapytał przed wyjazdem. Zgodziła się. Adorował ją w listach, aż wreszcie wrócił do Anglii na upragniony urlop i gdy znowu się spotkali, oświadczył się. Rodzice byli nastawieni do niego przychylnie i powtarzali, że nigdy nie znajdzie lepszego męża: tak odważnego, przystojnego, zamożnego, uroczego mężczyzny będącego przy tym tak zwaną dobrą partią. Uwierzyła im. Richard otrzymał zgodę na przedłużenie urlopu i od razu się pobrali. Po „dwudniowym" miesiącu miodowym wrócił do Francji i ponownie zostało im tylko pisanie. Jak można się kochać listownie? Zaakcep­ towała to jakoś, czekała na jego mało osobiste listy i ponowne spotkanie. A w międzyczasie nadal mieszkała w rodzinnym domu. Z pomocą uszczuplonej grupy służących pomagała matce prowadzić dom i wspólnie radziły sobie jakoś z brakiem wszystkiego - jedzenia, 9

alkoholu i węgla oraz z coraz większą wybuchowością ojca. Zro­ zumiała, że w ten sposób przejawiała się jego frustracja. Ojciec, ongdyś żołnierz, teraz też chciałby znaleźć się na linii frontu, „robić swoje", ale był już za stary i brakowało mu dawnej sprawności. Prawdziwy patriota, nieustannie gościł w rezydencji młodych oficerów ze wszystkich rodzajów wojsk, proponował im kąpiel, posiłek, często też nocleg; w czasach przedwojennego dobrobytu nie byłoby to w najmniejszym stopniu uciążliwe, ale przecież rodzina, jak wszyscy w tym czasie, musiała zaciskać pasa i trudno było na dłuższą metę pozwolić sobie na tego rodzaju szczodrość. - Louise, jestem hrabią - odpowiedział, gdy matka przeciw temu protestowała. - Musimy zachować pewne standardy. Okazywanie gościnności naszym chłopcom w mundurach to jest najmniej, co mogę zrobić. Przecież nie pozwolą mi już założyć munduru. - I dzięki Bogu - odparła matka. - Lecz nie jest łatwo wygos­ podarować dodatkowe jedzenie, a i zdobycie węgla potrzebnego do ciągłego podgrzewania wody też jest bardzo trudne. - Być może, ale mam nadzieję, że nigdy nie zostanę pomówiony o skąpstwo. Tak więc matka Helen, jak zwykle podporządkowując się mężowi, nadal gościła oficerów stacjonujących w okolicy. Stali na grubym dywanie z Axminster rozłożonym w salonie i słuchali, jak ojciec rozwodził się o tym, jak on prowadziłby wojnę, sączyli koktajle z ginem i zachwycali się wszystkim, co widzieli, od srebrnych kielichów po delikatną porcelanę, od popiersi z brązu po portrety przodków z Hardingham sprzed wielu pokoleń. Helen była uprzejma dla wszystkich i traktowała ich jednakowo. Do czasu, gdy poznała Olivera. Siedząc przy ponurym i milczącym ojcu, wsłuchując się w pomruk dobrze wyregulowanego silnika, pozwoliła sobie powrócić myślami do ubiegłej wiosny. Działania wojenne trwały już trzy lata i straty w ludziach były ogromne. Nawet ich cicha wioska w hrabstwie Norfolk zapłaciła daninę krwi. Nie tylko Brandon stał się ofiarą wojny: jedni zginęli, drudzy odnieśli rany, jeszcze inni postradali zmysły wskutek okropności wojny. Mimo to żonkile nadal kwitły, jak co roku różowe kwiaty pokryły jabłonie w sadach i wróciły migrujące 10

ptaki. Czy widziały piekło we Flandrii? Rozmawiali o tym niektórzy mężczyźni, którzy odwiedzali ich dom. Czasem byli milczący, zbyt milczący. Helen starała się być wesoła, udawać, że wszystko jest normalnie, niekiedy jednak szukała odosobnienia. W takich chwilach kryła się w altanie. Stała ona w pobliżu jeziora. Drewniany budynek z oknami z trzech stron i małą werandą z przodu. Gdy byli dziećmi - ona, Brandon i ich kuzynka Kathy - korzystali z niego jak z szatni i przebierali się w kostiumy przed wejściem do wody. Wzdłuż tylnej ściany ciągnęła się wyściełana ława, w której trzymali zestaw do gry w krykieta, kilka kijów, paliki i poprzeczki bramek. Teraz, gdy tak siedziała obok ojca skoncentrowanego na drodze, wróciła tam myślami. Znowu ujrzała młodego człowieka siedzącego na ławce, wciśniętego w róg altany i palącego papierosa. Miał na sobie mundur kanadyjskiego kapitana. Na jej widok wstał i zdeptał niedopałek. Był wyjątkowo wysoki, ale nie tyczkowaty. Wydawało się, że jego włosy były ciemnobrązowe i dopiero promienie słońca wpadające przez okno ukazały kasztanowe pasemka. Miał otoczone zmarszczkami wesołe oczy i, w przeciwieństwie do wielu oficerów pojawiających się w ich domu, nie nosił wąsów. Odsłonił w uśmiechu białe, równe zęby. - Lady Barstairs. Czy przeszkadzam? Może nie powinno mnie tu być? - Nic nie szkodzi. Proszę usiąść. Był dobrze wychowany, więc nie usiadł dopóty, dopóki ona stała. Usiadła więc na ławie, a on zajął miejsce obok niej. - Domyślam się, że jest pan jednym z gości taty. - Tak. Przyszedłem z kolegą, który przedstawił mnie lordowi Hardinghamowi. Powitał mnie, zaproponował filiżankę herbaty i droż­ dżówkę. - Lubi to robić. Mawia, że to jego wkład w tę wojnę. - Ma rację. Dzięki niemu czujemy się jak w domu. - Cieszę się. - Tak tu spokojnie - powiedział, patrząc w stronę jeziora. Środkiem płynęła majestatycznie para łabędzi w towarzystwie pół tuzina kaczek krzyżówek. - Nie czuje się tutaj, że trwa wojna. - Czy był pan kiedykolwiek we Francji? 11

- W czasie bitwy nad Sommą w ubiegłym roku. Dostałem odłam­ kiem w udo i przewieziono mnie tutaj, żebym doszedł do siebie. - Przykro mi. Czy to znaczy, że zostanie pan odesłany do domu? - Nie. Przecież nie wypełniłem jeszcze zadania, prawda? - Jest pan taki odważny. - To nie odwaga, lady Barstairs - zaśmiał się cicho. - Raczej upór. - Myśli pan, że możemy wygrać? - Musimy, czyż nie? - Mówi pan jak mój mąż. - Też tam jest? - Tak. Służy w lotnictwie. Jest pilotem. - To jest dopiero dzielny człowiek! Nie wsiadłbym do żadnej z tych maszyn, nawet gdyby oferowano mi za to bajońską sumę! - Proszę opowiedzieć mi o sobie. - Co chce pani wiedzieć? - Cóż... Wszystko. Powiedziała to całkowicie bezwiednie. Nawet nie znała jego imienia. Nie wiedziała, jakim jest człowiekiem, a rodzice z pewnością nie pochwalaliby tego, że siedziała sama z mężczyzną, który nie został jej przedstawiony. Mieli na tym punkcie bzika. - Na początek proszę się przedstawić. - Oliver Donovan. Podała mu rękę. - Miło mi, panie Donovan. Helen Barstairs, ale to już pan wie. - Tak. Widziałem panią w domu, gdy rozmawiała pani z angielskim oficerem. Kumpel powiedział, że jest pani córką hrabiego. Na czym polega różnica między hrabią i lordem? Słyszałem, że zwracano się do niego i tak, i tak. Wybuchnęła śmiechem. - Lord to tak naprawdę baron, wicehrabia stoi w hierarchii o szcze­ bel wyżej. Dalej są hrabia, markiz i na samym szczycie książę. Do nich wszystkich, z wyjątkiem księcia, zwracamy się „proszę lorda". Do księcia mówimy „proszę księcia" lub „wasza książęca mość". - Rozumiem. A czy pani mąż jest lordem? - Nie, ale jako córka hrabiego mam prawo zachować tytuł, nawet jeśli mój mąż go nie posiada. Oficjalnie jestem lady Helen. Ale jakim 12

cudem zaczęliśmy rozmawiać o brytyjskiej arystokracji? Opowiadał pan przecież o sobie. Donovan to irlandzkie nazwisko, prawda? - Tak. Niegdyś brzmiało O'Donovan. Mój pradziadek wraz z całą rodziną wyemigrował do Kanady w czasie wielkiego głodu w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku. Zrezygnował z „O" na początku nazwiska. Znalazł pracę na farmie w pobliżu Ontario, gdzie urodził się mój dziadek. Dziadzio dorósł i ożenił się z córką Anglika. Zanim urodził się mój tata, miał już własną farmę, którą tata po nim odziedziczył. Poślubił mamę i pojawiłem się ja. Moi staruszkowie ciężko pracowali, by zapewnić mi dobre wykształcenie i gdy skończyłem szkołę, zacząłem terminować jako uczeń u mechanika samochodowego. Później pracowałem w miejscowym warsztacie. Gdy wybuchła wojna, zgłosiłem się na ochotnika. Służę w kompanii obsługi pojazdów pułku. - Co będzie pan robił po wojnie? - Wrócę do swojej pracy. Zamierzam pewnego dnia założyć firmę sprzedającą i serwisującą samochody. Proszę mi wierzyć, to jest środek transportu przyszłości. - Czy jest pan żonaty? - Nie. - Ale ma pan dziewczynę? Spojrzał na nią z ukosa, a ona poczuła, że się zarumieniła. - Nie. To też jest kwestia przyszłości. - Wydaje się pan być optymistą. - Tak jest najlepiej. A pani? - Czasami się zastanawiam. Na razie nie mamy zbyt wielu dobrych wieści, prawda? - Bynajmniej nie z frontu. Kiedy widziała pani męża po raz ostatni? - Blisko rok temu. - Pewnie w dzieciństwie byliście w sobie zakochani. - Dlaczego pan tak mówi? - Wygląda pani tak młodo. Przecież nie może pani być mężatką od dawna. - Od niespełna roku. W tym roku skończę dwadzieścia jeden lat. - Szalony romans. - Chyba można tak powiedzieć. Znaliśmy się zaledwie kilka tygodni, gdy Richard się oświadczył. Nasi ojcowie się znali i obie 13

rodziny były zadowolone, gdy się sobą zainteresowaliśmy. Nie miałam czasu, by go dobrze poznać, zanim wyjechał z powrotem do Francji. Niekiedy nawet nie mogę sobie przypomnieć, jak wygląda. To było niezwykłe wyznanie i nie miała pojęcia, dlaczego wyjawiła to wszystko nieznajomemu. Tylko że on nie wydawał się wcale obcy. Rozmawiało się z nim jak z kimś, kogo zna się od zawsze, przed kim nie ma się tajemnic. Czuła, że mogłaby mu powiedzieć wszystko i na pewno nie zostałaby przez niego osądzona. - Przypomni sobie pani, gdy go zobaczy. - Tak. - Nie wątpię, że do pani pisuje. - Nie tak często jak wcześniej. I jego listy są takie chłodne. Jakby się bał... - Wszyscy tam się boją. - Jakby się lękał otworzyć swoje serce. - A czy pani otwiera przed nim swoje? - Nie. Zdaje się, że nie - odpowiedziała ku swojemu zaskoczeniu. - Wydaje mi się, że nie chciałby, abym była nadmiernie sentymentalna. Nie tak go wychowano - mnie zresztą też nie. Niewzruszony wyraz twarzy i tak dalej. - Zaśmiała się lekko zażenowana. - Nie wiem, dlaczego panu o tym mówię. - Przypuszczam, że odczuwa pani taką potrzebę. - Być może. Proszę mi wybaczyć. - Nie ma czego wybaczać. - Zamilkł na chwilę. - Często tu pani przychodzi? - Tak. Jest tu tak cicho... Lubię zapatrzeć się na jezioro i trochę pomarzyć. - A o czym? - O pokoju na świecie, zadowoleniu, dzieciach. Miałam nadzieję... - urwała. - Nie tak miało być. - Spełnią się. Pani marzenia. - Tak pan myśli? - Tak. O co walczymy? Zanim pani przyszła, myślałem o moich staruszkach i o tym, co dzieje się na farmie o tej porze roku... - Na pewno tęskni pan za domem. 14

- Owszem, jednak podoba mi się w Anglii. Dzięki ludziom takim jak pani i pani rodzice dobrze się tu czuję. Nie mogę narzekać. - Jest pan tu mile widziany. Proszę odwiedzać nas tak często, jak pan zechce. To był początek. Spotykali się później często, niekiedy w domu, gdy był z towarzyszami - gawędzili jak przyjaciele - a czasami na spacerze po posiadłości; najczęściej jednak w altanie. Zupełnie jakby coś ich tam przyciągało, choć się nie umawiali. Helen szła tam spacerkiem, a chwilę później pojawiał się on. Albo odwrotnie. Dużo rozmawiali i niebawem Helen zdała sobie sprawę, że zna tego człowieka o wiele lepiej niż własnego męża, którego listy przychodziły jeszcze rzadziej i były jeszcze bardziej oficjalne, jakby pisał do nieznajomej osoby - co było zresztą prawdą; przecież poznali się przelotnie, a potem rozłączyła ich wojna. Powoli, acz nieubłaganie, zaczęło do niej docierać, że jej małżeństwo było pomyłką, że gdyby najpierw poznała Olivera, nie poślubiłaby Richarda. Było to potworne odkrycie, tym bardziej szokujące, iż zaczęła pojmować, że zakochuje się w Kanadyjczyku. Tak dobrze się rozumieli, zupełnie jakby potrafili czytać sobie nawzajem w myślach. Gdy znienacka dostrzegali się, stojąc po przeciwnych stronach pokoju, ich brwi unosiły się i uśmie­ chali się do siebie; tak jakby byli sami, jakby nie istniał dla nich nikt więcej. A potem spotykali się sam na sam w altanie. Starała się temu zaprzeczać, naprawdę, ale było to niemożliwe. A gdy on wyznał, że czuje to samo, padli sobie w objęcia. Po­ wstrzymywali się nawet wtedy, lecz z coraz większym trudem unikali fizycznego wyrażenia swojej miłości. W miarę jak nieuchronnie zbliżał się termin jego wyjazdu do Francji, stawało się to coraz trudniejsze. Helen nie wiedziała, jak do tego doszło, ale pewnego dnia, kiedy starali się nie mówić o tym, że Oliver niebawem ją zostawi, znalazła się w jego ramionach, po czym zaczęli gorączkowo zrywać z siebie ubrania. Tym razem Helen nie powstrzymała się, nie starała się mu przeszkodzić. Poczuła wspaniałe spełnienie, choć wiedziała, że powin­ na była odczuwać poczucie winy; nie starczyło jednak na nie czasu, nie było czasu na nic prócz nich samych. Tych kilka dni było objawieniem. Spędzali ze sobą każdą minutę, jaką udało im się wykraść. Oliver potrafił podniecić ją tak bardzo, że 15

była obojętna na wszystko z wyjątkiem wypowiadanych cichym głosem słów miłości, a także widoku jego kochanej twarzy i zdrowego muskularnego ciała. Oddawała mu się całą sobą, pożądała go tak, jak on ją i zachwycała się tym. To było coś więcej niż tylko seks. Kochali się. - Powiesz Richardowi? - zapytał w przeddzień swego wyjazdu do Francji. - Powiesz mu, że chcesz się rozwieść? - Rozwieść? Taka myśl nigdy nie postała w jej głowie. Nie myślała dotychczas o przyszłości. Dotarło to do niej z taką siłą, że aż zabrakło jej tchu. - Jak inaczej mogłabyś wyjść za mnie? Przecież się pobierzemy, prawda? - Nie wiem, jak mu o tym powiedzieć. - Została zmuszona do zmierzenia się z rzeczywistością; pojawiło się poczucie winy zmie­ szane z rozpaczą, bo nie widziała drogi wyjścia. - Nie wiem też, jak powiedzieć rodzicom. Urządzą mi koszmarną awanturę. A ciebie przy mnie nie będzie. - Bardzo chciałbym tu być. Stanąłbym obok ciebie i walczył ze światem, ale nie mogę. Muszę jechać. Rozumiesz to, prawda? - Tak. Rozpłakała się. Boże, jak ona płakała! Pocieszał ją, tulił w ramionach i kochał raz za razem. Przywarła do niego. Nie chciała go puścić, ale zaczęło już zmierzchać. Wiedziała, że musi wracać do domu, a on do koszar. Na koniec obiecała, że powie Richardowi, ale dopiero po jego powrocie. Nie mogła mu tego zrobić, gdy walczył gdzieś na odległym froncie. Pożegnali się z Oliverem w altanie i Helen wróciła do domu, powłócząc nogami. Nigdy więcej go już nie zobaczyła. Robiła wszystko jak zawsze. Była uprzejma dla żołnierzy, którzy składali im wizyty; pomagała matce, gdy ubywało służących, podej­ mujących jeden za drugim lepiej płatne prace; chodziła do kościoła i modliła się o zwycięstwo, o to, żeby Oliver wrócił do niej bezpiecznie, jak i o to, aby Richard zrozumiał, gdy mu powie, że chce się z nim rozwieść. W jej rodzinie nigdy nie było rozwodów. W ich kręgach uznawano to za coś niesłychanego i wiedziała, że dojdzie do strasznej awantury, gdy rodzice dowiedzą się o jej planach. Ostatecznie jednak to nie zamiar rozwiedzenia się sprowadził gromy na jej głowę, lecz wyznanie, że jest w ciąży. 16

Była pora picia herbaty i wyjątkowo ich trójka siedziała sama w salonie. Matka zajmowała się srebrnym imbrykiem, filiżankami i spodkami z kostnej porcelany*. Ojciec czytał czasopismo myśliwskie. Helen nagle postanowiła mieć to z głowy i wypaliła: - Mamo, papo, muszę wam coś powiedzieć. - Zaczekała chwilę, aż zwrócili na nią uwagę. - Jestem w ciąży. - To niemożliwe - odparła zdumiona matka. - Przecież Richarda nie ma od roku. - To nie Richard będzie ojcem. - Co takiego?! - ryknął ojciec. Czasopismo wysunęło mu się z rąk i upadło na podłogę. - Powiedziałam, że jestem w ciąży. - Spojrzała na niego wyzywa­ jąco, do czego potrzebowała całej swojej odwagi. - Ty mała zdziro! Nigdy nie myślałem... - Zamilkł, bo najzwyczaj­ niej w świecie zabrakło mu tchu, a jego twarz zrobiła się purpurowa. Helen skuliła się, jakby w oczekiwaniu na uderzenie. - Czyje to? Zabiję go! Zmusił cię? Bałaś się nam powiedzieć? Tonący brzytwy się chwyta. Mogła skłamać, że została zgwałcona, ale nie potrafiła. Nie mogła wyprzeć się swej miłości do Olivera. - Do niczego mnie nie zmusił. Kochamy się. - Bzdura! Jesteś mężatką. Kochasz swojego męża. - Nie. Tak mi się wydawało, ale już wiem, że go nie kocham. Zamierzam go poinformować, gdy przyjedzie do domu. Poproszę go o rozwód. - Nie zrobisz czegoś takiego. Musimy się tego pozbyć. Matka cicho krzyknęła. - Henry, chyba nie myślisz o aborcji? - Owszem. Znajdę kogoś, kto się tego podejmie. - Wykluczone! - krzyknęła Helen. - Ja chcę tego dziecka! - Nie możesz go zatrzymać - zaprotestowała matka. - To jest nie do pomyślenia. Co powiesz Richardowi? Co powiedzą na to wszyscy? Zdobyła się na zuchwałość. * Porcelana kostna - rodzaj porcelany produkowanej ze spopielonych kości bydła, skalenia i kaolinu (przyp. red.). 17

- Nie dbam o to, co powiedzą ludzie. Wyjaśnię wszystko Richar­ dowi, a gdy Oliver wróci, pobierzemy się. - To niemożliwe. Przecież już masz męża. - Oliver? - ojciec wychwycił imię. - Jaki Oliver? - Kapitan Oliver Donovan. - Gdzie go poznałaś? - Tutaj. To Kanadyjczyk, jeden z twoich protegowanych. - I tak mi się odpłacił za gościnę? Powinienem udać się do jego dowódcy i doprowadzić do wykopania go... Ojciec chodził nerwowo po salonie. Był tak pobudzony, że bała się, iż dostanie zawału. - Henry, nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł - odezwała się łagodnie matka. - Przecież nie chcemy zwracać uwagi na trudną sytuację Helen, prawda? Może powinna wyjechać. Mogłaby się zatrzymać u ciotki, w Szkocji. Zawsze możemy powiedzieć, że wyjechała, żeby być bliżej Richarda. - Jest we Francji - przypomniała Helen. - A więc dla ratowania twojego dobrego imienia będzie musiał wrócić - uciął ojciec. - Jeśli myślisz, że pójdę z nim do łóżka, a potem będę udawała, że to jego dziecko, to się mylisz, papo. Nie oszukam go. - Już to zrobiłaś. - Bardzo mi przykro, ale nie zamierzałam go ranić. W każdym razie nie wydaje mi się, żeby się bardzo zdenerwował. Moim zdaniem on mnie nie kocha. - A co z rodzicami Richarda? Na Boga, jego ojciec jest sędzią! Czy pomyślałaś o kimś innym oprócz siebie? Nie jestem w stanie znieść myśli, że moje dziecko zachowało się tak rozpustnie i nie­ moralnie. - To nie była rozpusta ani niemoralny czyn. Kochamy się z Olive- rem. On uzna to dziecko. Będzie szczęśliwy. Tego już ojciec nie mógł znieść. Odesłał ją do jej pokoju, zupełnie jak wtedy, gdy była niegrzeczna w dzieciństwie. Jedzenie przynosiła jej pokojówka. Po trzech dniach odosobnienia odwiedziła ją matka. Helen pisała list do Olivera, ale odłożyła pióro i przykryła kartkę bibułą. 18

- Helen, poczyniliśmy z ojcem pewne ustalenia. - Usiadła ciężko na łóżku. - Pojedziesz do mojej ciotki Marthy w Szkocji i zostaniesz tam, do czasu gdy dziecko będzie miało przyjść na świat. Wtedy zawieziemy cię do prywatnej kliniki. Nikomu o tym nie powiedziałaś, prawda? - Nie. - A Kathy? Czy ona wie? Jej kuzynka Kathy mieszkała z rodzicami w domu pastora parafii Beckbridge. Uczyła się razem z Helen w tej samej szkole z internatem. Gdy były dziewczynkami, chichotały razem i dzieliły się swoimi sekretami. Do czasu pojawienia się Richarda. Helen przypuszczała, że to było przyczyną pogorszenia się ich relacji; nagle stała się mężatką, a Kathy zapewne poczuła się porzucona. Pozostały przyjaciółkami, ale już nie tak bliskimi; ich przyjaźń skończyła się w chwili, gdy Kathy któregoś dnia nakryła Helen i Olivera w altanie. Doszło do potwornej kłótni, padły okropne słowa, głównie o uczuciach Richarda, gdy się o wszystkim dowie. Helen próbowała coś wyjaśniać, lecz Kathy nie chciała jej słuchać i odeszła wzburzona. Dopiero wtedy dotarło do Helen, że Kathy była zakochana w Richardzie. Nie rozmawiały ze sobą od czasu tamtych wydarzeń. - Nikomu nie mówiłam. - To dobrze. I my zachowamy milczenie. Możesz korespondować z Kathy, jeśli chcesz, ale tylko za naszym pośrednictwem. I nikomu nie wspomnisz o swojej hańbie, słyszysz? Nie zniosłabym, gdyby to się rozeszło. - A cioteczna babka Martha? - Ona, rzecz jasna, już wie. Jej przyjaciele i sąsiedzi będą sądzili, że oczekujesz dziecka swojego męża. - Matka uśmiechnęła się ponuro. - Bynajmniej nie będziesz prowadziła ożywionego życia towarzys­ kiego. Ciocia Martha jest staromodna. W jej czasach ciężarne kobiety ukrywano. - Więc zostanę ukryta... Nie była to radosna perspektywa, ale zważywszy na atmosferę panującą w domu, pomyślała, że chętnie się z niego wyrwie. Będzie spędzała czas na dzierganiu i szyciu ubranek dla dziecka oraz pisaniu długich listów do Olivera. Może udałoby mu się dostać 19

urlop i przyjechać do niej? Miała jednak świadomość, że jest to raczej mało prawdopodobne przed końcem wojny. Modliła się, aby stało się to niebawem. Gdyby Oliver przyjechał przed Richardem, byłoby o wiele łatwiej, chociażby tylko dlatego, że miałaby w nim sprzymierzeńca. - A co się stanie po powrocie do domu? Przecież nie da się ukryć dziecka. - Nie przywieziesz go tutaj. Zostanie oddane do adopcji. - Nie! Nie zgodzę się na to! - Helen, nie bądź niemądra. Przecież wiesz, że nie mogłaś zajść w ciążę, skoro wszyscy wiedzą, że twój mąż jest we Francji i to od ponad roku. I co by twoim zdaniem powiedział po powrocie z wojny? - Więc nie mogę tu wrócić. Muszę zamieszkać gdzieś indziej. - Jak? Z czego będziesz żyć? Nigdy ci niczego nie brakowało, nie pracowałaś, a poza tym nie masz najmniejszego pojęcia, jak się zajmować dzieckiem. Ręczę, że nie możesz liczyć na pomoc papy, a ja nie ośmielę się mu sprzeciwić. Gdy będzie już po wszystkim, wrócisz do nas, jak gdyby nigdy nic. Żadne z nas nie wspomni o tym nigdy więcej. - Rozumiem, że zatrzymamy to w tajemnicy przed Richardem? - zapytała z goryczą. - Tak będzie najlepiej. Wiedziała, że niczego nie osiągnie i była już zmęczona tym sporem. Ciąża stanie się widoczna za kilka tygodni i do tego czasu Oliver miał odpisać na jej list, a może nawet załatwić sobie urlop. Nie dostała jednak tych tygodni. Następnego dnia spakowano ją i wywieziono do Szkocji. Ojciec zajechał na stację benzynową. Patrzyła, jak wysiada z samo­ chodu, rozmawia z pracownikiem, który wyszedł go obsłużyć, po czym wraca. Znowu ruszyli, zachowując milczenie. Zatrzymali się dopiero na lunch w hotelu. Rozmowa sprowadzała się do grzecznego ustalenia, co chciałaby zjeść. Czy tak miało być przez całą drogę? Może uda się jej do niego dotrzeć, jeśli się postara? Ale czy jest po co? Ciotka Martha miała rację - Oliver ją porzucił albo dołączył do licznych ofiar wojny, a bez niego nie może mieć nadziei, że wychowa dziecko. To i tak nie miało znaczenia. Nie kochała tego dziecka; było niewygodną bryłą, która nie pozwalała jej spać i zmuszała ją do 20

odwiedzin w toalecie co pięć minut. Chętnie się go pozbędzie. Tak sobie powtarzała. Zatrzymali się na noc w Edynburgu. Hotel był luksusowy, łóżko znacznie wygodniejsze od twardego materaca u ciotki Marthy, ale mimo to nie mogła zasnąć. Wyjechali wczesnym rankiem i powtórzył się schemat z poprzedniego dnia. Helen próbowała nawiązać rozmowę z ojcem. Zauważyła, że im dalej przemieszczali się na południe, tym robiło się cieplej. Zapytała, czy mogliby nadłożyć trochę drogi i zajrzeć do Beckbridge; bardzo stęskniła się za mamą i chciałaby ją zobaczyć. Naturalnie ojciec się nie zgodził - Helen nie mogła wrócić do domu przed odzyskaniem normalnej figury. Do przedmieść Londynu dotarli późną nocą i dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, gdzie znajdował się szpital, który miał ją przyjąć. Jej ciekawość została zaspokojona dopiero po półgodzinie. Zatrzymali się przed obskurnym ceglanym budynkiem w dzielnicy, w której nigdy wcześniej nie była. Ojciec wysiadł i wyciągnął walizkę z bagażnika. - Chodź - nakazał. - Mam ochotę się położyć, nawet jeśli ty nie potrzebujesz snu. Zesztywniała od tak długiego siedzenia. Wysiadła niezdarnie z samo­ chodu i ruszyła za ojcem. Tabliczka na ścianie informowała, że znajdują się przed Kliniką świętych Marii i Marty. Weszli do ponurego holu oświetlonego lampami gazowymi. Stało tam biurko, na którego blacie spoczywał dzwonek; ojciec podniósł go i potrząsnął nim energicznie. Wywołana jego dźwiękiem, pojawiła się młoda dziewczyna w szarym uniformie. Podał jej nazwisko lorda Warrena i powiedział, że oczekuje go siostra przełożona. Gdy dziewczyna odeszła, odwrócił się do Helen. - Od tej chwili będziesz niejaką panną Jones - powiedział. - Proszę, pamiętaj o tym. Potaknęła, nie bacząc na to, o co ją proszono. Nie podobał jej się zapach tego miejsca ani dziwne odgłosy dochodzące z wnętrza. Po raz pierwszy zaczęła się bać tego, co ją czekało. - Czy papa mnie tu zostawi? - Oczywiście - odpowiedział. - A czego się spodziewałaś? Dzisiaj udam się do swojego klubu, a jutro wrócę do domu. Gdy siostra przełożona powiadomi mnie, że już po wszystkim, przyjadę po ciebie. 21

Nawet jeśli zamierzał powiedzieć coś więcej, nie uczynił tego, ponieważ dostrzegł kobietę, idącą spiesznym krokiem w ich stronę. - I nie mów do mnie „papo" - wyszeptał. Siostra przełożona była tęga. Miała na sobie granatową suknię przepasaną szerokim paskiem, który zdawał się ją przepoławiać. Włosy pod wykrochmalonym czepkiem miała zaczesane do tyłu. - Tędy, proszę lorda. Czy życzy sobie lord napić się czegoś, zanim nas opuści? Helen, która szła ich tropem, była ignorowana. Czuła ogromne zmęczenie. Straciła ducha walki. Tęskniła za matką. Siostra zaprowadziła ich do gabinetu, w którym spisano dane dotyczące ciąży Helen. Na początku miała mdłości, ale potem było dobrze. Lekarz, który ją badał w Szkocji, stwierdził, że nie należy spodziewać się komplikacji; była młoda i dobrze odżywiona. - Rozumiem, że termin wyznaczono na połowę marca? - Tak. Służąca przyniosła herbatę, ale Helen nie została poczęstowana. Oddano ją pod opiekę pielęgniarce, która miała zaprowadzić ją do jej pokoju. Helen odwróciła się do ojca - chciała się z nim pożegnać i już miała się odezwać, gdy przypomniała sobie surowy nakaz, by nie zwracała się do niego „papo". Nie powiedział tego, ale domyśliła się, iż udawał, że jest służącą, za którą czuł się odpowiedzialny. Wypros­ towała się i na chwilę ożywiła. - Do widzenia, lordzie. Proszę pozdrowić ode mnie lady. Po czym wyszła za pielęgniarką. Pacjentki zazwyczaj nie przybywały do szpitala tak długo przed terminem rozwiązania, ale ojciec nie chciał ryzykować porodu w Szko­ cji lub w drodze do kliniki. Helen dostała oddzielny pokój, w którym miała przebywać i w odosobnieniu spożywać posiłki. Poczuła się tym znudzona już po pierwszym dniu i poprosiła o przydzielenie jakiegoś użytecznego zajęcia. Pozwolono jej pomagać innym pacjentkom - tym, które już urodziły: zanosiła im jedzenie, podawała szklanki z wodą, rozmawiała z nimi. Najczęściej były to młode, niezamężne i kiepsko wykształcone kobiety. Niektóre nawet nie wiedziały, co się z nimi działo, dopóki nie zaczęły im rosnąć brzuchy. Jedne zostały zgwałcone, inne wykorzystane przez kogoś z rodziny. Helen była 22

przerażona. Żadna z nich nie miała kochającego partnera i nie chciała zabrać noworodka ze sobą, a personel bynajmniej nie okazywał im współczucia. Co też jej ojciec - człowiek, który dał jej życie, pielęgnował ją w dzieciństwie, kochał, był surowy i wymagają­ cy - dla niej zgotował? Dziecko Helen, śliczna ciemnowłosa dziewczynka, przyszło na świat wczesnym rankiem piątego marca, dziesięć dni przed oczekiwa­ nym terminem. Podano ją matce, która z miejsca się w niej zakochała. Fakt, że Oliver ją porzucił, przestał mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Postanowiła zatrzymać córeczkę. Pomogła ją wykąpać i odziać w ubranka, które dla niej zrobiła. Pozwolono jej ją nakarmić. Dziecko ssące jej pierś znowu wywołało łzy i umocniło ją w jej postanowieniu. To maleństwo należało do niej i za nic na świecie go nie odda. Da jej na imię Olivia. Nie dane jej jednak było zrealizować tego planu. Rodzice przyjechali następnego dnia, żeby zabrać ją do domu. Tak bardzo ucieszyła się na widok matki, że zalała się łzami i wyciągnęła do niej ramiona. Lady Hardingham ją objęła. - Cicho, dziecino. Już po wszystkim. - Ależ nie. Zobacz, mamusiu. - Wskazała na stojące obok łóżeczko. - Tylko na nią spójrz. Powiedz mi, że nic nie czujesz. Przecież to twoja wnuczka, na Boga! Zamiast na dziecko matka spojrzała na ojca, ale ten był nie­ wzruszony. Helen wyjęła maleństwo z łóżeczka i przytuliła je. - Jakie ma duże, błękitne oczy. I jak mocno chwyta paluszkami. Patrz. - Helen podniosła rękę, żeby pokazać, jak kurczowo dziecko trzymało ją za palec. - Jest moja. To moja krew. Kocham ją całym sercem. Nie mogę jej porzucić. Nie każcie mi tego robić, proszę. - Dosyć Helen! - powiedział ojciec. Jej matka wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. Wiedziała, jaki ból przeżywa jej córka i nie mogła go znieść, ale też nie śmiała go z nią dzielić. Odwróciła się. Położna, która pomagała przy porodzie, weszła do pokoju. - Wszystko zostało ustalone, sir. Doktor Goldsmith spotka się z panem w gabinecie siostry przełożonej. Musi jeszcze omówić kilka szczegółów. Zabiorę dziecko. 23

Podeszła, żeby odebrać małą. - Nie! - krzyknęła Helen. - Nie możecie jej zabrać! Jest moja! - Helen - powiedziała matka błagalnym głosem. - Proszę... - Powiedz im! Powiedz, że ją zatrzymam! Powiedz, że wycofuję swoją zgodę! Trzymała dziecko tak kurczowo, że maleństwo zaczęło płakać. Położna spojrzała bezradnie na ojca. Ten podszedł do Helen i siłą rozwarł ramiona córki, żeby kobieta mogła zabrać noworodka. Zalana łzami Helen widziała niewyraźnie, jak położna znika za drzwiami. Ojciec ruszył za nią, zostawiając zanoszącą się niekontrolowanym łkaniem córkę. - Kochanie, proszę, nie przeżywaj tego tak bardzo - uspokajała ją matka. - Przecież wiesz, że nie możesz jej zatrzymać. Co jest złego w tym, że oddamy ją do dobrego domu, do kogoś, kto naprawdę pragnie dziecka, a nie może mieć swojego? Pewnego dnia będziesz miała dzieci z Richardem i będziemy się nimi radować. Bądź grzeczną dziewczynką i pozwól się ubrać. Przywiozłam jedną z twoich ulubio­ nych sukienek, tę wełnianą w szaro-niebieskie paseczki. Będzie ci w niej ładnie i ciepło. Nie chcemy, żebyś się przeziębiła w samo­ chodzie. Helen wstała z łóżka i zaczęła się automatycznie ubierać. Wrzuciła kilka swoich drobiazgów do walizki, dziwnie pustej bez tych malutkich ubranek, które zabrano razem z dzieckiem. Gdy czekały na powrót ojca, wyjrzała przez okno na ulicę. Dwa piętra niżej jakaś kobieta wynosiła z budynku dziecko. Niemowlę było owinięte szalem, który Helen dla niego zrobiła. Rozpoznała go nawet z tej odległości. Rzuciła się z pięściami na okno i krzyczała tak długo, aż ją obezwładniono i podano jej silny środek uspokajający. Jego działanie sprawiło, że bezwolnie wyszła chwiejnym krokiem ze szpitala, podtrzymywana przez ojca i matkę, po czym pozwoliła się usadzić na tyle samochodu. Zachowała jednak dość przytomności umysłu, by przysiąc sobie, że pewnego dnia, bez względu na to, jak długo miałaby na to czekać, odnajdzie swoją córkę, a wtedy nic na świecie ich nie rozdzieli.

Rozdział pierwszy Rok 1940 Młody mężczyzna leżący na szpitalnym łóżku otworzył oko i szybko je zamknął. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. Laura pomyś­ lała, że to ładna twarz, nietknięta przez potworne poparzenia, jakie miało wielu zestrzelonych pilotów. Ten powinien się tylko ogolić. I był taki młody. Nachyliła się nad nim i odgarnęła jasne włosy z jego czoła, a mężczyzna znowu otworzył oczy i spojrzał prosto na nią. Uśmiechnęła się i opuściła dłoń. - Jestem chyba w niebie - wyszeptał i uśmiechnął się do niej. - A pani jest moim aniołem stróżem. - Nie. Nadal jest pan wśród żywych. I zapewniam, że nie jestem aniołem. - Wygląda pani jak anioł. Wykrochmalony czepek przykrywał ciemne włosy zaczesane do tyłu, co podkreślało wyraźnie zaznaczone zakola. Miała ciepłe bur­ sztynowe oczy, owalną twarz z wyrazistymi kośćmi policzkowymi, prosty nos i pełne usta. Na jej sylwetkę patrzyło się równie przyjemnie jak na twarz. Wąską talię podkreślał szeroki pas, a nogi, nawet w ciężkich butach na płaskim obcasie, były długie i kształtne. - Spotkał pan wiele aniołów? - Tego nie mogę powiedzieć. - No i proszę. Brak panu podstaw do takiej oceny. Rozejrzał się wokół. W sali stało dwadzieścia łóżek ustawionych w dwóch równych rzędach. Na wszystkich leżeli pacjenci. Obok 25

każdego łóżka stała szafka, na której ustawione były dzbanek z wodą i szklanka, a na niektórych dodatkowo wazony z kwiatami lub fotografie. Jedni pacjenci siedzieli i czytali, drudzy mieli na uszach słuchawki, przez które słuchali radia, a jeszcze inni leżeli bez ruchu, zdawałoby się, że prawie bez życia. Kilku było nadmiernie pobudzo­ nych i tych uspokajały pielęgniarki. Przez zaklejone taśmą okna wpadały do środka promienie słoneczne, rzucające cienie na łóżka i wyfroterowaną podłogę. - Szpital? - Tak. Royal Masonic w Hammersmith. Część budynku zajął RAF. Jest tu lekarz, który wie co nieco o oparzeniach. - Oparzenia? Podniósł zabandażowaną dłoń i dotknął swej twarzy. - Tylko na rękach. Wygoją się. Nie będą potrzebne żadne prze­ szczepy. Nic z tych rzeczy. - Bogu dzięki. Nie mogę stracić mojego chłopięcego wyglądu. - Wciąż jest pan przystojniakiem - uśmiechnęła się. - Miał pan szczęście. Odwzajemnił uśmiech. - Jak się pani nazywa? - Pielęgniarka Drummond. Pochyliła się nad nim, by pomóc mu usiąść, po czym sięgnęła po szklankę z wodą i przytknęła ją do jego ust. Pił łapczywie, zanim opadł na poduszkę. - Chciałbym poznać pani imię. - Laura. - Laura - powtórzył szeptem. - Podoba mi się. Ładnie. - Siostra przełożona nie może usłyszeć, że pan się tak do mnie zwraca. Jestem „siostrą" i proszę o tym nie zapominać. - To brzmi zbyt sztywno w odniesieniu do kogoś tak ślicznego. Jest pani mężatką? - Nie. Ale jutro już będę. Jutro. Nie mogła uwierzyć, że od ślubu dzieli ją zaledwie jeden dzień. - Gratulacje. To ci szczęściarz. Lotnik? - Tak. Major. 26