Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony776 380
  • Obserwuję567
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań524 243

Alyssa i obłęd - A. G. Howard

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-A-

Alyssa i obłęd - A. G. Howard.pdf

Filbana EBooki Książki -A- A. G. Howard
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 389 stron)

A.G. Howard ALYSSA I OBŁĘD przełożył Janusz Maćczak

Tytuł oryginału: Unhinged Copyright © 2014 A. G. Howard Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, MMXIX Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Wydanie I Warszawa, MMXIX

Spis treści Dedykacja 1. Krew i szkło 2. Widzenie tunelowe 3. Tonięcie w krainę czarów 4. Między diabłem a błotnistym morzem 5. Splątane pajęczyny 6. Skradziona tożsamość 7. Azyl 8. Marionetki 9. Zajączki w głowie 10. Lustro, lustro 11. Roztrzaskane obrazy 12. Bliscy nieznajomi 13. Kurs na zderzenie 14. Dowód 15. Inwazja 16. Wewnętrzny ogień 17. Złakniony artysta 18. Peregrynacja i negocjacje 19. Słodka trucizna 20. Turbulencje 21. Londyńskie mosty

22. Jasnowidzenie 23. Żądło 24. Balokalipsa 25. Najciemniejsza noc i najdziwniejsze światło Podziękowania O autorce Przypisy

Dla Wspaniałej Siódemki: Cary Clopton, Sharon Cooper, Bethany Crandell, Terry’ego Howarda, Chrisa Lapela, Jessiki Nelson i Marlene Ruggles. Każde z Was uczyniło więcej niż możliwe, by dodać mi odwagi, otuchy i wiary w siebie podczas mojej szalonej podróży do opublikowania tej powieści, którą Wam dedykuję. Kocham Was.

1. Krew i szkło Mój nauczyciel plastyki mówi, że prawdziwy artysta gotów jest przelać krew dla swojej sztuki, ale nigdy nie powiedział nam, że krew może stać się środkiem wyrazu, zacząć żyć własnym życiem i nadać dziełu kształt we wstrętny, makabryczny sposób. Odgarniam włosy do tyłu, przekłuwam palec wskazujący wyjętą z kieszeni wysterylizowaną agrafką, umieszczam w mojej mozaice ostatni szklany koralik i czekam. Wciskając ten przezroczysty paciorek w wilgotny biały gips, wzdrygam się, odnoszę bowiem nieprzeparte wrażenie, jakby na czubku palca dotykającego szkła jakaś pijawka wysysała mi krew i wpuszczała ją pod koralik. Krew zbiera się tam w małą kałużę ciemnej, aksamitnej czerwieni. Ale nie koniec na tym. Krew przenika płynnie z koralika na koralik, zabarwia spód każdego z nich szkarłatną linią – tworzy rysunek. Czekam z zapartym tchem, aż te linie się połączą… zastanawiam się, jaki tym razem powstanie obraz. Mam nadzieję, że to nie będzie znowu jej wizerunek. Rozlega się dzwonek na koniec ostatniej lekcji. Pośpiesznie zakrywam mozaikę płachtą malarską w obawie, że ktoś mógłby zobaczyć tę zachodzącą w niej transformację. To kolejne przypomnienie, że baśń o Krainie Czarów opowiada prawdę i że jestem potomkinią Alicji Liddell, co czyni mnie odmienną od wszystkich innych ludzi. Bez względu na to, jak bardzo staram się to wyprzeć, jestem na zawsze związana z dziwaczną, upiorną sektą istot zwanych netherlingami. Moi koledzy i koleżanki z klasy zbierają plecaki i podręczniki i wychodzą z pracowni plastycznej. Przybijają ze sobą żółwiki i piątki, rozmawiają o planach na Dzień Weteranów, który wypada w weekend. Ssę palec, chociaż krew już z niego nie cieknie. Opieram się biodrami o stolik i wyglądam przez okno na zewnątrz. Jest pochmurno, a szyby są zaparowane. Dziś rano złapałam gumę w moim gremlinie z 1975 roku, który nazywam Gizmo. Ponieważ mama nie ma prawa jazdy, tata podrzucił

mnie po drodze do pracy. Powiedziałam mu, że z powrotem ktoś mnie podwiezie. W moim plecaku na podłodze wibruje komórka. Odsuwam leżące na wierzchu siatkowe rękawiczki, wyjmuję ją i otwieram esemes od mojego chłopaka: „Deskorolkarko… czekam na wschdn parkingu. Tęsknię do ciebie. Pzdr ode mnie Masona”. Gardło mi się ściska. Jeb i ja jesteśmy ze sobą od prawie roku, a wcześniej sześć lat byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale w ciągu ostatniego miesiąca kontaktowaliśmy się tylko esemesowo i sporadycznie rozmawiając przez telefon. Bardzo chcę spotkać się z nim znowu na żywo, jednak zarazem czuję dziwne zdenerwowanie. Martwię się, że teraz, gdy wiedzie życie, w którym ja już nie uczestniczę, sprawy między nami ułożą się inaczej. Podnoszę przelotnie wzrok na pana Masona, który na korytarzu rozmawia z jakimś uczniem o przyborach plastycznych, i odpisuję Jebowi: „Ja też do ciebie tęsknię. Daj mi 5… muszę coś dokończyć”. Wrzucam komórkę do plecaka, unoszę płachtę malarską i zerkam na moją pracę. Serce mi zamiera. Nawet znajome zapachy farby, pyłu kredy i gipsu nie przynoszą mi pociechy, gdy spoglądam na tę nabierającą kształtów scenę: Czerwona Królowa w morderczym szale pośród posępnej, popadającej w ruinę Krainy Czarów. Dokładnie tak jak w moich niedawnych snach… Z powrotem zakrywam mozaikę płachtą i wygładzam ją, nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co może oznaczać ten obraz. Łatwiej jest ukryć się przed nim. – Alysso. – Pan Mason podchodzi i staje przy moim stoliku. Jego farbowane trampki wyglądają na tle białego linoleum podłogi jak roztopiona tęcza. – Zamierzałem cię zapytać… czy zamierzasz przyjąć stypendium do college’u Middleton? Przytakuję, chociaż ogarnia mnie zdenerwowanie. „Jeżeli tata pozwoli mi przeprowadzić się do Londynu z Jebem”. – To dobrze. – Pan Mason uśmiecha się szeroko, ukazując szparę między przednimi zębami. – Ktoś obdarzony takim talentem powinien wykorzystać wszelkie możliwości. A teraz obejrzyjmy twoje najnowsze dzieło.

Zanim mogę go powstrzymać, ściąga płachtę malarską i przygląda się, mrużąc powieki. Worki pod jego oczami wydają się większe za zabarwionymi różowo szkłami okularów. Oddycham z ulgą, widząc, że transformacja mozaiki dobiegła końca. – Zachwycające kolory i ruch, jak zwykle – mówi. Pochyla się nad mozaiką, gładząc kozią bródkę. – Niepokojące, jak inne twoje prace. Ta ostatnia uwaga przyprawia mnie o nerwowy skurcz żołądka. Przed rokiem, kiedy wykorzystywałam w mozaikach martwe owady i uschnięte kwiaty, moje kompozycje zachowywały aurę optymizmu i piękna mimo używania tych materiałów, które kojarzyły się przecież z rozkładem. Obecnie, gdy zmieniłam środki wyrazu, wszystko, co tworzę, jest ponure i przesycone okrucieństwem. Wydaje się, że nie potrafię już uchwycić nastroju beztroski ani nadziei. W gruncie rzeczy przestałam nawet o to walczyć. Pozwalam po prostu, by krew sama dochodziła do głosu. Żałuję, że nie mogę całkiem zaprzestać tworzenia tych mozaik. Ale kieruje mną wewnętrzny przymus, nad którym nie umiem zapanować… i coś mówi mi, że dzieje się tak z jakiegoś powodu. Ten powód powstrzymuje mnie przed zniszczeniem wszystkich sześciu mozaik, roztrzaskaniem gipsowego tła każdej z nich na tysiąc kawałków. – Czy mam kupić więcej czerwonych, szklanych koralików? – pyta pan Mason. – Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem, gdzie je zdobyłem. Przed kilkoma dniami sprawdzałem w internecie i nie udało mi się znaleźć żadnego dostawcy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że kiedy rozpoczynam tworzenie każdej mozaiki, jej elementy są bezbarwne – że od kilku tygodni używam wyłącznie przezroczystych koralików i że sceny, które jak sądzi, układam starannie, tworząc kolorowe linie ze szklanych paciorków, w istocie powstają same. – Nic nie szkodzi – odpowiadam. – One pochodzą z moich osobistych zasobów. „Dosłownie”. Pan Mason przez chwilę przygląda mi się uważnie. – Rozumiem. Ale w moim gabinecie zaczyna brakować miejsca.

Może mogłabyś zabrać tę mozaikę do domu. Wzdrygam się na tę myśl. Przechowywanie którejś z nich w moim domu sprowadzi na mnie tylko jeszcze więcej koszmarnych snów. Nie wspominając o tym, jak wpłynie na mamę. Ona i tak już spędziła aż nazbyt wiele czasu uwięziona w swoich lękach przed Krainą Czarów. Będę musiała coś wymyślić, zanim ukończę szkołę. Pan Mason nie zechce trzymać wszystkich tych mozaik przez całe lato, zwłaszcza że jestem w ostatniej klasie. Ale dzisiaj mam inne zmartwienia. – Czy nie mógłby pan zmieścić jeszcze tej jednej? – pytam. – Jeb ma mnie podwieźć motorowerem. Zabiorę je w przyszłym tygodniu. Pan Mason kiwa głową i zanosi mozaikę na biurko. Kucam i wkładam moje rzeczy do plecaka, później wycieram spocone dłonie w pasiaste legginsy. To dziwne uczucie, gdy skraj spódniczki ociera mi się o kolana. Spódniczka jest dłuższa, niż przywykłam dawniej, kiedy nosiłam pod nią halkę, która wypychała ją i podciągała do góry. W trakcie miesięcy od powrotu mamy do domu z zakładu dla umysłowo chorych odbyłyśmy wiele sprzeczek o moje stroje i makijaż. Mama mówi, że moje spódniczki są zbyt krótkie, i żałuje, że nie chcę chodzić w dżinsach albo „sukienkach, jak normalne dziewczyny”. Uważa, że wyglądam zbyt wyzywająco. Odpowiadam jej, że właśnie dlatego noszę rajstopy i legginsy – powodowana skromnością. Ale ona nigdy mnie nie słucha. Wydaje się, jakby usiłowała nadrobić tych jedenaście lat, kiedy nie było jej przy mnie, i teraz nadmiernie ingeruje we wszystkie moje sprawy. Dziś rano postawiła na swoim, ale tylko dlatego, że zaspałam i się śpieszyłam. Nie jest mi łatwo wstać do szkoły po tym, jak przez całą noc staram się nie usnąć, żeby uniknąć koszmarnych snów. Zarzucam plecak na ramiona i kiwnięciem głową żegnam się z panem Masonem. Głośno stukając czarnymi platformami, idę po wyłożonym kafelkami, opustoszałym korytarzu. Podłogę zaściełają porzucone kartkówki i strony wyrwane z notesów, przypominające kamienne płyty w sadzawce. Drzwi kilku szafek są otwarte, jakby uczniowie nie chcieli marnować dodatkowej pół sekundy na ich zamknięcie przed opuszczeniem szkoły na weekend. W powietrzu nadal unoszą się wonie setki wód kolońskich, perfum i dezodorantów, zmieszane z nikłym zapachem drożdżówek ze

szkolnej stołówki. Wonie ducha nastolatków, jak w piosence Nirvany. Z uśmiechem potrząsam głową. A skoro mowa o duchu nastolatków – rada uczniowska liceum w Pleasance pracowicie porozlepiała w każdym kącie budynku przypomnienia o szkolnym balu. W tym roku ta zabawa taneczna odbędzie się w piątek za tydzień, przed sobotnią ceremonią wręczenia świadectw. SERDECZNIE ZAPRASZAMY WSZYSTKICH KSIĄŻĄT I WSZYSTKIE KSIĘŻNICZKI NA BAŚNIOWY BAL MASKOWY W LICEUM PLEASANCE. ŻABOM WSTĘP WZBRONIONY. Uśmiecham się w związku z ostatnim zdaniem. Moja najlepsza kumpela Jenara dopisała je grubym, zielonym markerem do każdego anonsu. Zajęło jej to całą wtorkową szóstą godzinę lekcyjną i kosztowało ją trzy dni zostawania za karę po zajęciach. Ale było niewątpliwie warte zobaczenia miny Taelor Tremont. Taelor to była dziewczyna mojego chłopaka, szkolna gwiazda tenisa i przewodnicząca do spraw organizacyjnych rady uczniowskiej. I to ona w piątej klasie wypaplała mój sekret rodziny Liddellów. Nasze stosunki są, mówiąc oględnie, napięte. Przesuwam dłonią po jednym z afiszów, który odlepił się w połowie od ściany i zwisa jak długi, biały język. Przypomina mi moje przejścia z zeszłego lata z wężowymi jęzorami Bandrochłapa. Wzdrygam się i ujmuję palcem wskazującym i kciukiem jaskrawoczerwone pasmo w moich jasnych włosach. To jedna z moich stałych pamiątek, podobnie jak guzki pod łopatkami pleców, w których spoczywają uśpione skrzydła. Bez względu na to, jak bardzo usiłuję odsunąć od siebie wspomnienia z Krainy Czarów, są zawsze obecne i nie chcą mnie opuścić. Tak jak nie chce mnie opuścić pewien ktoś. Gardło ściska mi się na myśl o czarnych skrzydłach, przepastnych oczach okolonych tatuażami i gwarowym londyńskim akcencie. Ten ktoś zawładnął już moimi nocami. Nie pozwolę, żeby opanował również moje dni. Pchnięciem otwieram drzwi i wychodzę na parking. Smaga mnie podmuch zimnego, wilgotnego powietrza. Twarz pokrywa mi drobna mgiełka. Na parkingu pozostało zaledwie kilka samochodów. Uczniowie stoją w grupkach i rozmawiają – jedni kulą się w bluzach

z kapturami, inni zdają się nieświadomi aury zbyt chłodnej jak na tę porę roku. W tym miesiącu mieliśmy częste deszcze. Meteorolodzy obliczyli poziom opadów na dziesięć do piętnastu centymetrów, co stanowi najwyższy od stulecia wiosenny wynik w miasteczku Pleasance w stanie Teksas. Mój słuch odruchowo dostraja się do głosów owadów i roślin na rozmiękłym boisku futbolowym odległym o kilka metrów. Ich szepty często zlewają się w trzaski i brzęczenia przypominające szum zakłóceń radiowych. Ale gdy się postaram, umiem rozróżnić wyraźne przesłania skierowane tylko do mnie: „Cześć, Alysso”. „Miły dzień na spacer w deszczu…”. „Wietrzyk w sam raz do lotu”. Był czas, że tak bardzo nie znosiłam słuchania tych niewyraźnych, brzęczących powitań, że chwytałam te owady w pułapki i dusiłam je. Teraz jednak ten biały szum podnosi mnie na duchu. Owady i kwiaty stały się moimi towarzyszami – uroczym przypomnieniem sekretnej części mnie. Części, o której nie wie nawet mój chłopak. Widzę go na drugim końcu parkingu. Stoi oparty o swój podrasowany klasyczny motorower honda CT70 i gawędzi z Corbinem, pierwszym rozgrywającym szkolnej drużyny futbolowej, nowym chłopakiem Jenary. Siostra Jeba i Corbin stanowią osobliwą parę. Jenara ma różowe włosy i nosi się w stylu księżniczki, która została punkówą – przeciwieństwo typowej teksaskiej dziewczyny futbolisty. Ale matka Corbina jest dekoratorką wnętrz i słynie ze swojego ekscentrycznego stylu, więc on przywykł do niekonwencjonalnych artystycznych osobowości. Na początku roku szkolnego ci dwoje byli partnerami na zajęciach w pracowni biologicznej. Coś między nimi zatrybiło i teraz są nierozłączni. Jeb zerka w moją stronę. Na mój widok prostuje się, jego mowa ciała jest wyrazista niczym krzyk. Nawet z tej odległości żar spojrzenia jego ciemnozielonych oczu pali mi skórę pod koronkową bluzką i kraciastym gorsetem. Gestem ręki żegna się z Corbinem, który odgarnia z oczu kosmyk jasnorudych włosów i macha do mnie, a później dołącza do grupy

futbolistów i czirliderek. Jeb rusza ku mnie i zrzuca kurtkę, odsłaniając muskularne ramiona. Tupie ciężko czarnymi glanami po lśniącym od deszczu asfalcie, a jego oliwkowa skóra błyszczy w mglistym powietrzu. Ma na sobie granatowy podkoszulek i znoszone dżinsy. Na podkoszulku widnieje wykonany białym aerografem wizerunek kapeli My Chemical Romance, z czerwoną krechą przekreślającą ukośnie twarze członków grupy. Przypomina mi to moją krwawą mozaikę i przebiega mnie dreszcz. – Zimno ci? – pyta i otula mnie skórzaną kurtką, która nadal zachowuje ciepło jego ciała. Przez tę ulotną chwilę niemal czuję smak jego wody kolońskiej: mieszaninę czekolady i piżma. – Po prostu cieszę się, że wróciłeś do domu – odpowiadam i przyciskam dłonie do jego piersi, rozkoszując się siłą i solidnością Jeba. – Ja też – mówi. Ogarnia mnie pieszczotliwym spojrzeniem, ale nieruchomieje. Podczas swojej nieobecności ostrzygł włosy. Wiatr mierzwi ich czarne kosmyki sięgające do kołnierzyka. Na ciemieniu i szczycie głowy wciąż pozostały na tyle długie, że zwijają się w fale, a teraz są potargane po tym, jak zdjął kask motocyklowy. Nieuczesane i rozwichrzone, właśnie takie, jakie lubię. Mam ochotę rzucić mu się w ramiona, żeby mnie objął, albo jeszcze lepiej: pocałować jego miękkie wargi. Ogarnia mnie gwałtowne pragnienie nadrobienia naszego straconego czasu, jednak jeszcze silniejsza jest moja nieśmiałość. Zerkam ponad jego ramieniem na cztery dziewczyny z przedostatniej klasy, skupione wokół srebrzystego chryslera PT Cruiser, które śledzą każdy nasz ruch. Rozpoznaję je z zajęć plastycznych. Jeb podąża spojrzeniem za moim wzrokiem, a potem unosi moją dłoń do ust i całuje kolejno każdą kostkę; dotyk jego kolczyka przyprawia mnie o rozkoszne mrowienie przepływające aż do czubków palców u nóg. – Chodźmy stąd – mówi.

– Czytasz w moich myślach. Uśmiecha się i widok dołeczków w jego policzkach budzi we mnie zmysłowy dreszcz. Trzymając się za ręce, idziemy do jego motoroweru, a parking zaczyna pustoszeć. – A więc… wygląda na to, że dziś rano twoja mama postawiła na swoim – mówi Jeb, wskazując moją spódniczkę, a ja przewracam oczami. Z uśmiechem pomaga mi włożyć kask, wygładza mi włosy na karku i oddziela czerwone pasmo od jasnych. Owija je sobie wokół palca i pyta: – Czy kiedy przysłałem ci esemes, pracowałaś nad mozaiką? Przytakuję i zapinam pod brodą sprzączkę paska. Nie chcę, żeby rozmowa zmierzała w tym kierunku. Nie jestem pewna, jak mam mu powiedzieć o tym, co działo się w trakcie moich sesji plastycznych pod jego nieobecność. Gdy siadam z tyłu motoroweru, pozostawiając Jebowi miejsce na przedzie, ujmuje mnie za łokieć. – Kiedy zobaczę tę nową serię twoich mozaik, co? – pyta. – Gdy będzie ukończona – mamroczę. W rzeczywistości mam na myśli to, kiedy będę gotowa pozwolić mu obserwować, jak tworzę taką mozaikę. Jeb nie zachował żadnego wspomnienia z naszej wyprawy do Krainy Czarów, ale zauważył zmiany, jakie we mnie zaszły – w tym kluczyk na łańcuszku, którego nigdy nie zdejmuję z szyi, i guzki pod łopatkami, które tłumaczę jako rodzinną osobliwość Liddellów. „Oględnie powiedziane”. Przez rok usiłowałam wymyślić najlepszy sposób opowiedzenia mu prawdy tak, żeby nie uznał mnie za wariatkę. Jeśli cokolwiek zdoła go przekonać, że odbyliśmy szaloną podróż w głąb wyobraźni Lewisa Carrolla, po czym cofnęliśmy się w czasie i powróciliśmy do teraźniejszości, jakbyśmy nigdy jej nie opuścili, mogą tego dokonać moje prace plastyczne tworzone z krwi i magii. Muszę tylko zdobyć się na odwagę, by mu je pokazać.

– Gdy będzie ukończona – powtarza moją zagadkową odpowiedź. – A więc dobrze. – Potrząsa głową i wkłada kask. – Wy, artyści, jesteście tacy trudni w obsłudze. – Przyganiał kocioł garnkowi – ripostuję. – A skoro już o tym mowa, to czy miałeś jakąś wiadomość od swojej najnowszej głównej wielbicielki? Baśniowa, gotycka sztuka Jeba zyskała wielki rozgłos, odkąd zaczął uczestniczyć w wystawach plastycznych. Sprzedał kilka prac, najdroższa poszła za trzy tysiące dolarów. Ostatnio nawiązał kontakt z kolekcjonerką z Toskanii, która zobaczyła jego obraz w internecie. Jeb szpera w kieszeni i podaje mi kartkę z numerem telefonu. – To jej namiary. Mam zaplanować spotkanie, żeby mogła wybrać jedno z moich dzieł. „Ivy Raven” – odczytuję bezgłośnie imię i nazwisko. – Brzmi jak fałszywe, prawda? – pytam i prostuję paski plecaka pod kurtką Jeba. Niemal pragnę, żeby okazała się zmyśloną osobą. Ale wiem lepiej. Według śledztwa, które przeprowadziłam w internecie, Ivy jest absolutnie rzeczywistą, piękną, dwudziestosześcioletnią spadkobierczynią fortuny. Wyrafinowana, bogata bogini… jak wszystkie kobiety, które ostatnio otaczają Jeba. Oddaję mu kartkę, starając się opanować niepokój, który grozi wypaleniem dziury w moim sercu. – Nieważne, jak fałszywie brzmi – odpowiada Jeb – dopóki jej pieniądze są prawdziwe. Oglądałem w Londynie urocze mieszkanko. Jeśli uda mi się sprzedać jej którąś z moich prac, dodam tę sumę do tego, co już zaoszczędziłem, i wystarczy na jego wynajęcie. „Nadal musimy jeszcze przekonać tatę, żeby pozwolił mi na wyjazd”. Nie decyduję się wypowiedzieć na głos tej obawy. Jeb i tak już czuje się winny z powodu napięcia między nim a moim tatą. Jasne, popełnił błąd, zabierając mnie, żeby zrobiono mi tatuaż bez wiedzy moich rodziców. Ale nie uczynił tego po to, żeby ich rozgniewać. Postąpił wbrew sobie, ulegając moim naciskom. Ponieważ usiłowałam stać się buntownicza i światowa, jak ludzie, pośród których Jeb teraz się obraca.

Jeb też dał sobie wtedy zrobić tatuaż na wewnętrznej części prawego nadgarstka – na ręce, którą maluje. Są to łacińskie słowa Vivat Musa, co w swobodnym przekładzie znaczy „Niech żyje Muza”. Mój tatuaż to para miniaturowych skrzydeł na wewnętrznej stronie kostki lewej nogi, maskująca znamię netherlingów. Kazałam artyście wytatuować pod nimi napis Alis Volat Propriis, co po łacinie znaczy „Ona szybuje na swoich skrzydłach”. To przypomnienie, że panuję nad moją ciemną stroną, a nie ona nade mną. Jeb wsadza kartkę z numerem telefonu bogaczki do kieszeni dżinsów, sprawia wrażenie nieobecnego. – Założę się, że ona po prostu zamierza wyrwać młodego chłopaka – mówię półżartem, chcąc sprowadzić go z powrotem do teraźniejszości. Jeb spogląda mi w oczy, wkładając flanelową koszulę, którą wcześniej powiesił na kierownicy hondy. – Ma zaledwie dwadzieścia kilka lat. Za młoda na kuguarzycę. – Och, dzięki. Ogromnie mnie pocieszyłeś. Posyła mi swój znajomy przekorny uśmiech, żeby podnieść mnie na duchu. – Jeżeli to ma cię uspokoić, możesz pójść razem ze mną na to spotkanie. – Umowa stoi – mówię. Jeb siada na siodełko motoroweru przede mną, a ja przestaję się przejmować tym, czy ktoś na nas patrzy. Przywieram do niego jak najbliżej, obejmuję go mocno ramionami i kolanami i wtulam twarz w jego kark, tuż poniżej krawędzi kasku. Jego miękkie włosy łaskoczą mnie w nos. Tak bardzo za tym tęskniłam. Jeb wkłada okulary przeciwsłoneczne i odwraca głowę, żebym mogła go usłyszeć przez warkot uruchamianego silnika. – Znajdźmy na trochę jakieś ustronne miejsce, zanim zawiozę cię do domu, żebyś mogła się przygotować do naszej randki. Puls przyspiesza mi z rozkosznego oczekiwania. – Co masz na myśli?

– Przejażdżkę aleją wspomnień – odpowiada i zanim mogę się zorientować, o co mu chodzi, ruszamy.

2. Widzenie tunelowe Cieszę się, że złapałam gumę w moim Gizmo, gdyż nie ma nic lepszego od jazdy z Jebem na jego motorowerze. Kołyszemy się w przód i w tył, pokonując zakręty ulic. Śliskie żwirowe podłoże wymusza ostrożność i Jeb lawiruje powoli pośród innych pojazdów, tak aby móc zahamować na skrzyżowaniach, nie wpadając w poślizg. Ale gdy tylko docieramy do starszej części miasta, w której ruch na drodze jest znacznie mniejszy, a sygnalizacja świetlna rzadsza, Jeb dodaje trochę gazu i przyspieszamy. Zaczyna kropić deszcz. Kurtka Jeba chroni moją bluzkę i gorset, ale zabłąkane krople padają mi na twarz. Przyciskam lewy policzek do jego pleców i mocniej obejmuję go ramionami. Zamykam oczy i napawam się czystymi doznaniami: poruszeniami mięśni Jeba, gdy swobodnie bierze zakręty, zapachem mokrego asfaltu i warkotem silnika stłumionym przez mój kask. Moje włosy powiewają wokół nas w zmiennych porywach wiatru. To najbliższe lataniu wrażenie, jakiego mogę doświadczyć w ludzkim świecie. Na tę myśl czuję mrowienie w pączkach za łopatkami, jakby chciały z nich wyrosnąć skrzydła. – Nie śpisz tam z tyłu? – pyta Jeb i spostrzegam, że zwalniamy. Otwieram oczy i opieram podbródek na ramieniu Jeba, tak że jego głowa i szyja osłaniają mnie z jednej strony przed łagodną mżawką. Pojmuję, co rozumiał przez „przejażdżkę aleją wspomnień”, gdy rozpoznaję kino, do którego przyjeżdżaliśmy często, kiedy chodziłam do szóstej klasy. Nie widziałam tego kina, odkąd przed trzema laty przeznaczono je do rozbiórki. Okna są zabite deskami, a w kątach i przy fundamentach leżą śmieci, jakby schroniły się tutaj przed brzydką pogodą. Teksaskie wiatry wyrwały owalny pomarańczowo-niebieski neon z jego obsady nad wejściem, zwisa teraz niczym rozbite wielkanocne jajko. Litery nie tworzą już nazwy KINO EAST END. Jedynym słowem, które da się odczytać, jest END, czyli „koniec”, co sprawia wrażenie zarówno poetyckie, jak i smutne.

Ale to nie kino jest celem naszej przejażdżki. Dawniej Jeb, Jenara i ja często prosiliśmy rodziców, żeby podwieźli nas do kina, jednak służyło ono również jako pretekst dla dzieciaków, które chciały wyrwać się na kilka godzin swobody spod kurateli dorosłych. Zbieraliśmy się po drugiej stronie parkingu przy olbrzymiej betonowej rurze kanału burzowego, w miejscu, gdzie schodziła w dół ku wklęsłemu cementowemu korytu. Ta sięgająca około dwudziestu metrów pochyłość tworzyła idealną nieckę do jazdy na deskorolce. Nikt z nas nie przejmował się możliwością powodzi. Rurę zbudowano, aby odprowadzała nadmiar wody z jeziora po przeciwnej stronie – a to jezioro od dziesięcioleci stopniowo coraz bardziej wysychało. Ponieważ wewnątrz kanału było zawsze sucho jak na pustyni, pełnił funkcję kryjówki, w której uprawiano seks i odbywano sesje malowania graffiti. Jenara i ja rzadko tam bywałyśmy. Jeb tego pilnował. Mówił, że jesteśmy zbyt niewinne, by oglądać to, co dzieje się w czeluściach kanału. Ale dziś właśnie tam mnie zabrał. Powoli okrąża zaśmiecony parking, przejeżdża przez puste pole i dociera do pochyłości. Gdy zjeżdżamy motorowerem w dół betonowej niecki, mocno ściskam Jeba nogami, przestaję trzymać się go w pasie i wyrzucam ręce w górę. Czuję mrowienie w pączkach skrzydeł, wrzeszczę głośno, jakbyśmy jechali kolejką górską. Śmiech Jeba dołącza do moich okrzyków zachwytu. Zbyt wcześnie docieramy na dno niecki i znowu obejmuję Jeba. Koła motoroweru ślizgają się na kałużach, gdy mkniemy zygzakiem w kierunku rury kanału burzowego. Zatrzymujemy się przy jej wylocie. Tunel jest tak samo opustoszały jak kino. Nastolatki przestały tu przychodzić, gdy Podziemny Świat – zlokalizowany w podziemnej grocie, spowity ultrafioletowym światłem skate park i centrum rozrywki – stał się popularnym miejscem spotkań w zachodniej części miasta. Zaczyna padać gęstszy deszcz i Jeb balansuje motorowerem, żebym mogła zsiąść. Ślizgam się na mokrym betonie. Jeb podtrzymuje mnie, obejmując ręką w talii, a później przy obopólnej milczącej zgodzie przyciąga do siebie i całuje. Ujmuję w dłonie jego twarz, uczę się na nowo poruszeń mięśni szczęk pod czubkami moich palców, przypominam sobie znów,

jak jego twarde ciało idealnie przylega do moich bardziej miękkich, krągłych kształtów. Krople deszczu spływają po naszych twarzach i wsiąkają między nasze usta. Zapominam o tym, że wciąż mamy na głowach kaski, o zimnej wilgoci moich legginsów i nawet o ciężarze przemoczonych butów. Jeb wreszcie jest przy mnie, wtulony we mnie, i jestem świadoma tylko tych rozpalonych do białości miejsc, w których nasze ciała się stykają. W końcu odrywamy się od siebie, przemoknięci, zarumienieni i zdyszani. – Tak bardzo za tym tęskniłem – mówi schrypniętym głosem i mierzy mnie przenikliwym spojrzeniem zielonych oczu. – Za każdym razem, gdy słyszałem w telefonie twój głos, potrafiłem myśleć tylko o dotykaniu ciebie. Czuję szybkie bicie jego serca przy moim, a słowa Jeba budzą we mnie rozkoszny dreszcz. Oblizuję usta, dając mu poznać, że myślałam o tym samym. Razem wprowadzamy jego hondę do tunelu i opieramy o wklęsłą ścianę. Zdejmujemy kaski i wzburzamy włosy. Zrzucam z siebie kurtkę Jeba i mój plecak. Nie pamiętałam, że w tym tunelu jest tak ciemno. Zwłaszcza teraz, przy pochmurnym niebie. Ostrożnie robię krok w głąb tunelu i natychmiast bombardują mnie zaniepokojone szepty pająków, świerszczy i wszelkich innych owadów zgromadzonych w mroku: „Zaczekaj… nie depcz po nas… powiedz twojemu przyjacielowi, żeby odsunął swoje wielkie stopy”. Zatrzymuję się, zdenerwowana. – Wziąłeś ze sobą latarkę, prawda? – pytam Jeba. Podchodzi do mnie z tyłu i obejmuje mnie ramionami w pasie. – Mam coś lepszego niż latarka – szepcze i czuję tuż za uchem gorący dotyk jego warg. Rozlega się trzask i na ścianie tunelu rozbłyskuje świetlny pasek, przymocowany do niej jakoś niczym pnącza winorośli. Światło nie jest zbyt mocne, ale mogę dostrzec, że wokoło nie leżą żadne deski do jazdy. Dawniej deskorolkarze zostawiali tutaj swoje stare deski, żeby

każdy, kto przyjdzie z kina, mógł ich użyć. W tamtych czasach przestrzegaliśmy pewnych ustalonych zasad. Rzadko się zdarzało, aby którąś z desek ukradziono, ponieważ pragnęliśmy wszyscy, by nasza wolność nigdy się nie skończyła. Byliśmy tacy naiwni, sądząc, że cokolwiek w ludzkim świecie może trwać wiecznie. Na ścianach jarzą się graffiti wykonane farbą fluorescencyjną – niektóre napisy to bluzgi, ale większość słów jest poetycka: „miłość”, „śmierć”, „anarchia”, „pokój”, a towarzyszą im rysunki przedstawiające serca przebite strzałą, gwiazdy i twarze. „Czarne światła”. To przypomina mi neonowe pejzaże zarówno Podziemnego Świata, jak i Krainy Czarów. Jeden mural wyróżnia się spośród pozostałych – opalizujący wizerunek wróżki utrzymany w kolorach pomarańczowym, różowym, niebieskim i białym. Postać ma rozpostarte jaskrawe skrzydła wysadzane klejnotami. Jest podobna do mnie. Nawet po tylu miesiącach wciąż ogarnia mnie zdumienie na widok obrazów Jeba: dokładnie tak wyglądałam w Krainie Czarów, z motylimi skrzydłami oraz plamami wokół oczu – czarnymi owalnymi wzorami odciśniętymi na skórze niczym przesadnie wielkie rzęsy. Jeb nieświadomie ma wgląd w moją duszę. – Jak to wykonałeś? – pytam go, idąc w kierunku graffiti i starając się uniknąć rozdeptania owadów. Podtrzymuje mnie za ramię. – Kilka puszek farby w spreju, młotek, trochę gwoździ i zasilany akumulatorem pasek emitujący ultrafioletowe światło. Zapala lampę kempingową oświetlającą grubą narzutę, na której stoi koszyk piknikowy. Blask lampy ucisza szepty owadów. – Ale jak znalazłeś na to czas? – pytam. Siadam i sięgam do wnętrza koszyka. Jest w nim butelka drogiej wody mineralnej, a także ser, krakersy i truskawki. – Przed ukończeniem szkoły miałem mnóstwo czasu do zabicia – odpowiada Jeb. Wybiera playlistę w swoim iPadzie i opiera go o plecak. Z miniaturowego głośniczka rozbrzmiewa szorstka, melancholijna

ballada. Staram się zignorować to, że jego odpowiedź sprawia, że czuję się jak niedojrzała uczennica, i wyjmuję z koszyka kilka białych róż. Jeb zawsze wybiera dla mnie te kwiaty od dnia, w którym wyznaliśmy sobie uczucie, w poranek po moim powrocie z wyprawy w głąb króliczej nory. Poranek po ubiegłorocznym szkolnym balu. Przysuwam kwiaty do nosa, usiłując wymazać z pamięci wspomnienie innych białych róż w Krainie Czarów, które ostatecznie poczerwieniały od krwi Jeba. – Chciałem zrobić to specjalnie dla ciebie – mówi, po czym ściąga flanelową koszulę i siada po drugiej stronie koszyka z wyczekującym wyrazem twarzy. Jego słowa rozbrzmiewają echem w mojej głowie: „Zrobić to specjalnie dla ciebie”. Kwiaty wyślizgują mi się z palców i upadają na ziemię, rugając mnie za to, że sprawiłam ból ich płatkom. – Och – mamroczę, ignorując ich szepty. – A więc… o to chodzi. Jeb posyła mi półuśmiech, uważając, żeby nie odsłonić lewego siekacza zachodzącego nieco krzywo na przedni ząb. – O to? – powtarza pytająco. Wyjmuje z koszyka truskawkę. Światło lampy odbija się od blizn po przypaleniach papierosami na jego przedramionach. Przypominam sobie o podobnych bliznach pod jego podkoszulkiem, świadectwie pełnego przemocy dzieciństwa Jeba. – Hm. O to – mówi. Rzuca truskawkę w górę, odchyla głowę do tyłu i chwyta owoc w usta. Żując go, przygląda mi się bacznie, jakby czekał na puentę. Przekornie przekrzywia głowę i w tej pozycji szczecina zarostu na jego podbródku wygląda jak aksamit, chociaż naprawdę nie jest aksamitnie gładka, tylko szorstka w dotyku. Zalewa mnie fala zmysłowego żaru. Odwracam wzrok, starając się nie dostrzegać wszystkich tych seksownych szczegółów, o których marzyłam pod nieobecność Jeba. Omawialiśmy zrobienie następnego kroku w naszym związku –

w esemesach, przez telefon i sporadycznie w bezpośrednich rozmowach. Ponieważ Jeb ma tak napięty rozkład zajęć, oboje zaznaczyliśmy w naszych kalendarzach noc szkolnego balu. Może jednak Jeb zdecydował, że wolałby nie czekać. To oznacza, że muszę mu powiedzieć, że nie jestem dziś na to gotowa. Co gorsza, muszę mu też wyjaśnić dlaczego. Czuję się całkowicie nieprzygotowana, przerażona – i to nie ze zwykłych powodów. Mam wrażenie skurczu w płucach, spotęgowane jeszcze przez wilgotne powietrze w tunelu, przesycone zapachami farby, kamieni i pyłu. Kaszlę. – Deskorolkarko – mówi Jeb. Z jego głosu zniknął żartobliwy ton. Wypowiada moją ksywkę tak cicho i łagodnie, że niemal zagłuszają ją muzyka rozbrzmiewająca w tle i szum deszczu na zewnątrz. – Co? – rzucam. Ręce mi drżą. Kurczę palce i wbijam je w dłonie tak, że paznokcie drapią moje blizny. Jeb nadal myśli, że mam te blizny po wypadku samochodowym w dzieciństwie, gdy rzekomo pękła przednia szyba i odłamki szkła poharatały mi dłonie. To tylko jeden z licznych sekretów, które przed nim zatajam. Nie mogę ofiarować mu tego, czego pragnie – nie całą siebie. Nie, dopóki mu nie wyznam, kim naprawdę jestem. Czym jestem. Było wystarczająco źle, że do szkolnego balu pozostał tylko tydzień. Nie potrafię zwierzyć się Jebowi dziś, po tym, jak przez tak długi czas przebywaliśmy z dala od siebie. – Hej, nie denerwuj się – mówi. Rozprostowuje mi palce i przyciska moją dłoń do swojego obojczyka. – Przywiozłem cię tutaj, żeby dać ci to. Przyciąga moją rękę w dół do swojej klatki piersiowej i wyczuwam pod koszulą jakiś twardy kształt wielkości dziesięciocentówki. Dopiero wtedy zauważam delikatny błyszczący łańcuszek na jego szyi. Zdejmuje ten naszyjnik i przysuwa do lampy. To medalion w kształcie serca z umieszczonym pośrodku otworem na kluczyk. – Znalazłem to na małym targu z antykami w Londynie. Twoja mama dała ci ten klucz, który stale nosisz na szyi, prawda?

Czuję zakłopotanie i korci mnie, żeby skorygować tę półprawdę – powiedzieć, że to nie jest dokładnie ten sam klucz, który mama zachowała dla mnie, chociaż otwiera wejście do tego samego dziwacznego, szalonego świata. – No cóż… – Jeb pochyla się nad koszykiem i wkłada mi naszyjnik przez głowę. Medalion znajduje się teraz dokładnie nad kluczem. Jeb oswobadza moje włosy i wygładza je, tak że ich pasma zasłaniają oba łańcuszki. – Pomyślałem, że to mogłoby być symboliczne. Medalion jest z tego samego metalu co kluczyk i wygląda na równie zabytkowy. Łącznie dowodzą tego, co zawsze wiedzieliśmy. Nawet kiedy przychodziliśmy tu dawniej jako dzieciaki. – A co to takiego? – pytam, przyglądając mu się, zaintrygowana tym, jak światło padające z wylotu tunelu zabarwia niebieskawo jedną stronę jego gładkiej twarzy. – To, że jedynie ty masz klucz do mojego serca. Te słowa mnie zaskakują. Spuszczam wzrok, zanim Jeb mógłby dostrzec uczucie odbijające się w moich oczach. Jeb prycha. – To było kiczowate – mówi. – Widocznie nawdychałem się za dużo oparów farby, kiedy pracowałem nad tym muralem. – Nie – oponuję. Balansując na kolanach, kładę ręce na jego ramionach. – Było szczere. I takie uro… Ucisza mnie, przyciskając palec do moich ust. – To obietnica. Wyznanie, że zależy mi tylko na tobie. Chciałem to jasno powiedzieć przed szkolnym balem, przed wyjazdem do Londynu. Zanim cokolwiek jeszcze wydarzy się między nami. Wiem, że mówi szczerze, ale wiem też, że to nie jest cała prawda. Zależy mu również na karierze artystycznej. Chce, żeby jego mama i Jenara miały ładne rzeczy, chce pomóc siostrze w pokryciu kosztów nauki w college’u, żeby mogła realizować się zawodowo w dziedzinie mody, i pragnie móc zaopiekować się mną w Londynie. To ukryty powód tego, że Jeb jest tak zaangażowany w swoją sztukę. Powód, o którym nigdy nie mówi. Nie mam prawa być zazdrosna o jego determinację, by stać się kimś – by okazać się lepszym człowiekiem niż jego ojciec. Żałuję tylko, że

nie potrafi odnaleźć równowagi w tym, co robi, i odczuwać satysfakcji. Zamiast tego wydaje się, że każdy sprzedany obraz i każdy nowy kontakt nawiązany w świecie sztuki wzmaga w Jebie pragnienie osiągnięcia więcej, niemal jakby był uzależniony od sukcesów. – Tęskniłam za tobą – mówię i obejmuję go w uścisku, który zgniata koszyk między nami. – Ja też za tobą tęskniłem – odpowiada z ustami przy moim uchu, po czym mnie odsuwa. Spostrzegam na jego twarzy wyraz niepokoju. – Nie wiesz o tym? – Przez niemal tydzień nie dostałam od ciebie żadnej wiadomości. Unosi brwi, wyraźnie dotknięty. – Przepraszam. Moja komórka nie miała zasięgu. – Są jeszcze telefony stacjonarne i maile – rzucam tonem bardziej poirytowanym, niż zamierzałam. Jeb trąca czubkiem buta koszyk. – Masz rację. Po prostu ostatni tydzień był taki zwariowany. Odbywała się finałowa aukcja. I spędy. Spędy oznaczają imprezowanie z elitami. Mierzę Jeba ostrym spojrzeniem. Przesuwa kciukiem po mojej dolnej wardze, jakby usiłował zmienić mój gniewny grymas w uśmiech. – Ej, nie patrz tak na mnie. Nie upiłem się, nie brałem narkotyków ani nie oszukiwałem. To były tylko interesy. Czuję ucisk w piersi. – Wiem. Po prostu chodzi o to, że czasami się martwię. Martwię się, że Jeb zacznie pragnąć rzeczy, których ja w ogóle jeszcze nie doświadczyłam. W wieku szesnastu lat stracił dziewictwo z dziewiętnastoletnią kelnerką z restauracji, w której pracował jako sprzątacz. Kiedy w ubiegłym roku chodził z Taelor, nie sypiali ze sobą, jego rozwijające się uczucie do mnie powstrzymało go przed przekroczeniem tej linii. Ale wystarczająco niepokojąca jest świadomość, że przede mną przespał się ze „starszą kobietą”, że uległ