Spis treści
Dedykacja
1. Bilet w jedną stronę do podziemnego świata
2. Drut kolczasty i czarne skrzydła
3. Pająk i mucha
4. Motyle nici
5. Skarb
6. W głąb króliczej nory
7. Ocean łez
8. Ośmiors
9. Morpheus
10. Coraz zdziwniej i zdziwniej
11. Dżabrokłap
12. Uczta bestii
13. Hattington
14. Epoki
15. Liny bezpieczeństwa
16. Cicho sza!
17. Skradzione uśmiechy i połamane zabawki
18. Szach-mat!
19. Chessie
20. Poświęcenia
21. Porządkowanie spraw
Podziękowania
O autorce
Przypisy
DEDYKACJA
Dedykuję mojemu mężowi i prawdziwemu bohaterowi Vince’owi oraz
dwojgu naszych wspaniałych dzieci, Nicole i Ryanowi. Dzieliliście ze mną
moje marzenie i ośmieliliście mnie do tego, bym wzleciała i w końcu
schwyciła tę cudowną spadającą gwiazdę.
1. Bilet w jedną stronę do podziemnego świata
Od dziesiątego roku życia kolekcjonuję owady; tylko w ten sposób
mogę powstrzymać ich naszeptywania. Przebicie szpilką wnętrzności
owada ucisza go na dobre.
Jedne z moich ofiar trzymam w oszklonych gablotkach na
ścianach, inne sortuję i wkładam do słoików, które stawiam na półce,
aby później je wykorzystać. Świerszcze, żuki, pająki… nawet pszczoły
i motyle. Dla mnie to bez różnicy – jeżeli stają się gadatliwe, padają
moim łupem.
Całkiem łatwo je złapać. Potrzeba do tego tylko zamykanego
szczelnie plastikowego wiaderka wypełnionego żwirkiem dla kotów
i kilkoma skórkami bananów. Wywiercasz otwór w pokrywce,
wsuwasz do niego rurkę z tworzywa sztucznego i masz gotową
pułapkę na owady. Zwabia je zapach skórek owoców, a gdy są już
uwięzione w wiaderku, amoniak nasycający żwirek uśmierca je
i konserwuje.
Te owady nie umierają na próżno. Wykorzystuję je w moich
kompozycjach plastycznych, układam z ich ciał wzory i kształty.
Wzbogacają o barwy i faktury zasuszone kwiaty, liście i odłamki
szkła, z których tworzę desenie na gipsowych tłach. To są moje dzieła
sztuki, makabryczne mozaiki.
Lekcje starszych klas liceum skończyły się dziś w południe. Od
godziny pracuję nad najnowszym projektem. Pośród narzędzi
artystycznych zaściełających moje biurko stoi słój pełen pająków.
Przez otwarte okno pokoju wnika słodka woń nawłoci. Nieopodal
drzwi naszego domu bliźniaka rozpościera się łąka pełna ziół
zwabiająca pająki z rodziny ukośnikowatych, które potrafią zmieniać
kolor ‒ niczym jakieś ośmionogie kameleony ‒ po to, by móc
niepostrzeżenie wkraść się między żółte lub białe kwiatki.
Odkręcam wieczko słoika i długą pincetą wyjmuję z niego
trzydzieści pięć niewielkich białych pajęczaków, uważając, żeby nie
rozgnieść ich brzuchów ani nie połamać kończyn. Następnie cienkimi,
prostymi szpilkami przytwierdzam je do pomalowanego na czarno
gipsowego tła, które już wcześniej pokryłam ciałami żuków
wybranych ze względu na ich połyskliwe, opalizujące pancerze
przypominające nocne niebo. Nie zamierzam przedstawić zwykłego
skupiska gwiazd, lecz konstelację wijącą się na podobieństwo
pierzastych błyskawic. Moją głowę wypełniają setki takich
dziwacznych obrazów i nie mam pojęcia, skąd się biorą. Tylko dzięki
tworzeniu tych mozaik mogę się ich pozbyć.
Odchylam się do tyłu w fotelu i przyglądam uważnie nowemu
dziełu. Gdy gips wyschnie, owady przywrą do niego na stałe, więc
jeśli potrzebne są jakieś poprawki, trzeba je wprowadzić szybko.
Zerkam na cyfrowy zegar przy łóżku i w zadumie skubię dolną
wargę. Pozostały mi niespełna dwie godziny do spotkania z tatą
w zakładzie dla umysłowo chorych. Zgodnie z piątkową tradycją
datującą się jeszcze od moich czasów przedszkolnych kupujemy
w Scoopin’ Stop na wynos lody czekoladowo-sernikowe, a potem
jemy je razem z Alison.
Przelotny ból głowy z powodu zjedzenia zimnych lodów
i zlodowaciałe serce nie mieszczą się w moim pojęciu miłego
spędzania czasu, ale tata upiera się, że to forma terapii dla nas
wszystkich. Może uważa, że dzięki oglądaniu mamy w miejscu, do
którego być może pewnego dnia trafię, zdołam jakoś przezwyciężyć
fatalne przeznaczenie.
Tylko że niestety się myli.
Jednak mój dziedziczny obłęd ma przynajmniej jedną dobrą stronę.
Bez urojeń mogłabym nigdy nie odnaleźć w sobie artystycznego
powołania.
***
Moja obsesja na punkcie owadów zaczęła się w pewien piątek,
w czasach gdy chodziłam do piątej klasy. Taelor Tremont oznajmiła
wszem wobec, że jestem spokrewniona z Alice Liddell, dziewczynką,
która zainspirowała Lewisa Carrolla do napisania powieści Alicja
w Krainie Czarów.
Ponieważ Alice istotnie była moją prapraprababką, koleżanki
i koledzy z klasy zaczęli na przerwie dokuczać mi uwagami
o gryzoniach i podwieczorkach. Sądziłam, że nic gorszego mnie już
nie spotka, póki nie poczułam w dżinsach wilgoci i nie uświadomiłam
sobie z zawstydzeniem, że po raz pierwszy dostałam okresu i jestem
na to całkowicie nieprzygotowana. Bliska łez, wzięłam przy
frontowych drzwiach ze sterty rzeczy znalezionych jakiś sweter,
obwiązałam się nim w pasie i ruszyłam do szkolnego gabinetu
lekarskiego. Szłam ze spuszczoną głową, nie potrafiąc spojrzeć
nikomu w oczy.
Udałam, że jestem chora, i zadzwoniłam do taty, żeby po mnie
przyjechał. Czekając na niego w pokoju pielęgniarki, wyobrażałam
sobie zażartą kłótnię pomiędzy kwiatami w wazonie na jej stole
a krążącym wokół nich bzyczącym trzmielem. Było to bardzo
sugestywne urojenie, ponieważ naprawdę to słyszałam, równie
wyraźnie jak uczniów za drzwiami przechodzących z klasy do klasy.
Alison już wcześniej ostrzegła mnie przed dniem, w którym stanę
się kobietą. Głosy, które później usłyszałam, zapewniły mnie jednak,
że powiedziała to pod wpływem zaburzeń umysłowych.
Teraz nie mogłam zignorować tych naszeptywań trzmiela,
podobnie jak łkania wzbierającego w mojej piersi. Zrobiłam więc
jedyną rzecz, jaką potrafiłam: zaprzeczyłam temu, co się we mnie
działo. Zwinęłam w rulon plakat przedstawiający cztery podstawowe
rodzaje pokarmów i walnęłam nim owada na tyle mocno, by go
ogłuszyć. Potem wyszarpnęłam z wody kwiaty i ścisnęłam je między
kartkami kołonotatnika, skutecznie uciszając ich szepty.
Kiedy dotarliśmy do domu, mój nieszczęsny, nieświadomy niczego
tata zaofiarował się, że ugotuje mi rosół z kury. Zignorowałam tę
propozycję i poszłam do swojego pokoju.
‒ Czy myślisz, że wieczorem poczujesz się na tyle dobrze, by móc
odwiedzić mamę? – zapytał mnie z korytarza, jak zawsze wrażliwy na
punkcie tego, by nie zakłócić u Alison jej kruchego poczucia
ustalonego porządku.
Nic nie odpowiedziałam i zatrzasnęłam drzwi. Ręce mi się trzęsły
i czułam, jak krew gwałtownie pulsuje mi w żyłach. Musiało istnieć
jakieś wyjaśnienie tego, co przydarzyło mi się w pokoju pielęgniarki.
Byłam zestresowana żartami na temat Krainy Czarów, a gdy dołączyły
do tego hormony, dostałam ataku paniki. Tak. To brzmiało
sensownie.
W głębi duszy wiedziałam jednak, że się oszukuję, i ostatnie, na co
miałam ochotę, to wizyta w zakładzie dla umysłowo chorych. Po
kilku minutach wróciłam do salonu.
Tata siedział na ulubionym szezlongu – zniszczonym, zapadniętym
sztruksowym fotelu w stokrotki. Alison w trakcie jednego ze swoich
epizodów naszyła na niego kwiatki. Obecnie tata spędzał w nim
mnóstwo czasu.
– Czujesz się lepiej, Motylku? – spytał, podnosząc wzrok znad
magazynu wędkarskiego.
Oparłam się o najbliższą ścianę pokrytą drewnianą boazerią, twarz
owionął mi wilgotny, zatęchły podmuch z klimatyzatora. Nasz dom
bliźniak z dwiema sypialniami nigdy nie zapewniał zbyt wiele
prywatności, a tamtego dnia wydał mi się mniejszy niż kiedykolwiek.
Gwałtowne porywy powietrza targały czarnymi falistymi włosami
taty.
Nerwowo zaszurałam nogami. To był aspekt bycia jedynaczką,
którego nienawidziłam – oprócz taty nie miałam nikogo, komu
mogłabym się zwierzyć.
– Potrzebuję pewnej rzeczy. W szkole dali nam tylko jedną próbkę.
Tata spoglądał na mnie pustym wzrokiem jelenia wpatrującego się
w poranny ruch na autostradzie.
– Specjalna pogadanka, jaką wygłaszają nam w szkole – ciągnęłam.
– Ta, na którą nie zapraszają chłopców.
Machnęłam fioletową broszurą, którą wręczono wszystkim
dziewczynkom w trzeciej klasie. Była pognieciona, bo wepchnęłam ją
razem z próbką podpaski higienicznej do szuflady pod skarpetki.
Po chwili kłopotliwej ciszy twarz taty oblał rumieniec.
– Och. Więc to dlatego…
Urwał i z udawanym zainteresowaniem wbił wzrok w zdjęcie
zestawu kolorowych przynęt na ryby morskie. Niewątpliwie był
zakłopotany albo zdenerwowany, albo jedno i drugie, ponieważ
w promieniu pięciuset mil od naszego miasteczka Pleasance w stanie
Teksas nie ma żadnych słonych wód.
– Wiesz, co to oznacza, prawda? – naciskałam. – Alison wygłosi do
mnie kolejną przemowę na temat dojrzewania.
Rumieniec na jego twarzy objął także uszy. Tata przekartkował
kilka stron magazynu, wpatrując się pustym wzrokiem w ilustracje.
– No cóż, któż lepiej od mamy opowie ci o ptaszkach i pszczołach,
nieprawdaż?
W głowie rozbrzmiała mi echem niewypowiedziana odpowiedź:
„Któż lepiej od samych pszczół?”.
Odchrząknęłam.
– Nie taką przemowę mam na myśli, tato, tylko szaloną. Taką:
„Temu nie da się zapobiec. Nie zdołasz skuteczniej niż ja umknąć tym
głosom. Twoja prapraprababka nigdy nie powinna była zejść do
króliczej nory”.
Nieważne, że Alison mogła mieć rację. Nie byłam gotowa przyznać
się do tego przed tatą ani nawet przed sobą.
Usiadł sztywno wyprostowany, jakby podmuchy klimatyzatora
skuły mu lodem kręgosłup.
Przyjrzałam się krzyżującym się bliznom na moich dłoniach. Oboje,
tata i ja, wiedzieliśmy, że rzecz nie tyle w tym, co Alison powie, lecz
w tym, co może zrobić. Jeżeli dostanie kolejnego ataku szału, wsadzą
ją w kaftan bezpieczeństwa.
Wcześnie dowiedziałam się, czym jest taki kaftan. Na tyle ciasny,
że krew zbiera się w przedramionach i dłonie drętwieją. Na tyle
ciasny, że pacjent nie może się z niego wyswobodzić, bez względu na
to, jak głośno krzyczy. Na tyle ciasny, że boleśnie ściska serca bliskich
osoby, której go włożono.
Poczułam, że do oczu znów napływają mi łzy.
– Posłuchaj, tato, i tak miałam już naprawdę podły dzień. Proszę,
czy moglibyśmy dziś wieczorem nie odwiedzić mamy? Tylko ten
jeden raz?
Westchnął.
– Zadzwonię do zakładu Soul i zawiadomię ich, że złożymy mamie
wizytę jutro. Ale i tak w końcu będziesz musiała jej powiedzieć.
Wiesz, to dla niej ważne, żeby nadal uczestniczyć w twoim życiu.
Kiwnęłam głową. Być może będę musiała oznajmić jej, że stałam
się kobietą, ale nie muszę wyjawić, że stałam się nią.
Zahaczyłam palec o szarfę koloru fuksji obwiązaną wokół moich
dżinsowych szortów i zerknęłam na stopy. Lśniące różowo paznokcie
odbijały popołudniowe światło wpływające przez okno. Różowy był
zawsze ulubionym kolorem Alison. Właśnie dlatego używam takiego
lakieru.
– Tato – wymamrotałam wystarczająco głośno, by usłyszał. – A co,
jeśli Alison ma rację? Dziś zobaczyłam kilka rzeczy. Rzeczy, które po
prostu nie są… normalne. Ja nie jestem normalna.
– Normalna – powtórzył.
Kąciki jego ust poszły w górę w uśmiechu Elvisa. Powiedział mi
kiedyś, że właśnie tym uśmieszkiem zdobył Alison. Myślę jednak, że
były to raczej jego łagodność i poczucie humoru, gdyż właśnie te
dwie cechy chroniły mnie przed płaczem każdej nocy po tym, jak
umieszczono ją w zakładzie psychiatrycznym.
Zwinął w tubę czasopismo i wsunął między siedzenie fotela
a poręcz. Wstał, górując nade mną wzrostem prawie stu
dziewięćdziesięciu centymetrów, i dotknął dołka w moim podbródku
– jedynej cechy fizycznej, którą mam po nim, a nie po Alison.
– Posłuchaj mnie, Alysso Victorio Gardner. Normalność to pojęcie
subiektywne. Nigdy nie pozwól nikomu nazwać cię nienormalną.
Ponieważ jesteś moją córką i tylko moja opinia się liczy. Zrozumiałaś?
– Zrozumiałam – szepnęłam.
– To dobrze.
Ścisnął mi ramię ciepłymi, silnymi palcami. Szkoda tylko, że
zdradził go tik w lewym oku. Martwił się o mnie, a nie znał nawet
połowy tego, co mi się przydarzyło.
Tamtej nocy rzucałam się i przewracałam bezsennie w łóżku. Kiedy
w końcu zasnęłam, po raz pierwszy przyśnił mi się koszmar o Alicji,
który odtąd stale mnie dręczy.
W tym śnie natrafiam na szachownicę w Krainie Czarów i potykam
się o jej czarne i białe kwadraty. Tylko że nie jestem sobą. Jestem
Alicją w niebieskiej sukience i koronkowym fartuszku, usiłującą
umknąć przed tykaniem kieszonkowego zegarka Białego Królika. Ten
królik wygląda, jakby obdarto go żywcem ze skóry – ma tylko kości
i królicze uszy.
Królowa Kier rozkazała, żeby ścięto mi głowę i wsadzono do słoja
z formaliną. Ukradłam królewski miecz i uciekam, rozpaczliwie
usiłując odszukać pana Gąsienicę i Kota z Cheshire. To jedyni
sprzymierzeńcy, jacy mi pozostali.
Daję nura w las, rozcinam mieczem winorośle zwisające nad
ścieżką. Z ziemi wyrasta gęstwa cierni. Rozrywają mój fartuszek
i kaleczą skórę niczym groźne szpony. Wszędzie wokoło wznoszą się
drzewa mniszka. Jestem wielkości świerszcza, tak jak wszyscy inni.
Widocznie to dlatego, że coś zjedliśmy…
Tuż za mną rozlega się głośniejsze tykanie kieszonkowego zegarka
Białego Królika, słyszalne nawet poprzez tupot marszowych kroków
tysiąca żołnierzy z talii kart. Dusząc się od pyłu, wpadam do kryjówki
pana Gąsienicy, w której rosną wysokie grzyby z kapeluszami
wielkości opon ciężarówek. To ślepy zaułek.
Rzucam szybkie spojrzenie na najwyższy grzyb i serce mi zamiera.
Miejsce, w którym niegdyś siedział pan Gąsienica oferujący mi radę
i przyjaźń, spowija teraz zbita, gęsta masa białej pajęczyny. W jej
centrum coś się porusza, twarz przyciśnięta do ściany przezroczystej
skrzynki; przesuwa się na tyle, że mogę rozróżnić jej rysy, ale nie
potrafię jeszcze dostrzec żadnych wyraźnych szczegółów. Zbliżam się
powoli, rozpaczliwie usiłując się zorientować, kto lub co jest tam
w środku… ale rozprasza mnie widok unoszącego się obok
w powietrzu pyska Kota z Cheshire, który wrzeszczy, że stracił ciało.
Pojawia się armia karcianych żołnierzy. W jednej chwili zostaję
otoczona. Na oślep odrzucam miecz, ale Królowa Kier występuje
naprzód i chwyta go w locie. Padam na kolana przed armią żołnierzy
i błagam, żeby darowano mi życie.
Lecz nadaremnie. Karty nie mają uszu. A ja już nie mam głowy.
Przykrywam szmatką moją gwiezdną mozaikę z pająków, chroniąc
gips, zanim wyschnie. Zjadam szybko nachosy na lunch i ruszam do
podziemnego skate parku w Pleasance, żeby zabić czas przed
spotkaniem z tatą w zakładzie psychiatrycznym.
Tutaj, w półmroku, czuję się zawsze u siebie. Skate park mieści się
w dawnym, porzuconym solnym wysadzie, olbrzymiej podziemnej
grocie o stropie osiągającym gdzieniegdzie wysokość nawet piętnastu
metrów. Zanim to kopulaste wnętrze przebudowano na wrotkarnię,
służyło jako magazyn bazy wojskowej.
Nowi właściciele usunęli tradycyjne oświetlenie i dzięki pokryciu
ścian farbą fluorescencyjną oraz dodaniu czarnych świateł
przekształcili to miejsce w fantazję każdego nastolatka – ciemny,
nastrojowy, spowity ultrafioletową poświatą plac z wrotkarnią,
jarzącym się fosforycznie polem minigolfa, arkadą i restauracją.
Olbrzymia cementowa niecka dla deskorolkarzy, ozdobiona
cytrynowymi neonami, świeci w mroku niczym zielona latarnia
morska. Każdy deskorolkarz musi podpisać oświadczenie, że jeździ na
własne ryzyko, i umieścić na desce pomarańczową opaskę
odblaskową, aby uniknąć zderzeń w ciemności. Z daleka wyglądamy,
jakbyśmy śmigali na świetlikach przez zorze polarne, przecinając
nawzajem swoje rozjarzone tory lotu.
Zaczęłam jeździć na desce w wieku czternastu lat. Potrzebowałam
uprawiania jakiegoś sportu, kiedy nosiłam iPoda ze słuchawkami, by
stłumić szepty zabłąkanych owadów i kwiatów. Nauczyłam się
ignorować moje urojenia. Rzeczy, które słyszałam, były zwykle
bezsensowne i chaotyczne i mieszały się ze sobą w szmery i trzaski
przypominające zakłócenia radiowe. Przez większość czasu potrafię
przekonywać siebie, że są tylko białym szumem.
Bywają jednak momenty, gdy jakiś owad czy kwiat mówi coś
głośniej od innych – coś odnoszącego się do danej chwili lub do mnie
osobiście, albo coś istotnego – i to wybija mnie z mojej gry. Tak więc
kiedy śpię lub jestem zajęta czymś wymagającym intensywnego
skupienia, muszę koniecznie używać iPoda.
W skate parku wszystko, co wali z głośników – od muzyki z lat
osiemdziesiątych do alternatywnego rocka – blokuje wszelkie
możliwe rozpraszające mnie głosy. Nie muszę nawet nosić słuchawek.
Jedyną wadą jest, że to miejsce należy do rodziny Taelor Tremont.
Przed uroczystym otwarciem skate parku dwa lata temu Taelor
zadzwoniła do mnie.
– Pomyślałam, że zainteresuje cię, jak nazwiemy to centrum –
powiedziała z sarkazmem w głosie.
– Tak, a dlaczego? – odparłam, siląc się na uprzejmość, ponieważ
jej ojciec, pan Tremont, podpisał umowę ze sklepem mojego taty z
artykułami sportowymi na wyłączną dostawę dla megacentrum.
Była to nader korzystna okoliczność, ponieważ znaleźliśmy się na
skraju bankructwa z powodu rachunków za opiekę medyczną nad
Alison. Poza tym jako dodatkowy bonus dostałam nieograniczone
czasowo bezpłatne członkostwo w centrum.
– No bo… – Taelor zachichotała cicho. Usłyszałam w tle śmiechy
jej przyjaciółek. Widocznie miały włączony zestaw głośnomówiący. –
Tata chce nazwać go Krainą Czarów. – W słuchawce rozbrzmiały
chichoty. – Pomyślałam, że będziesz tym zachwycona, bo wiem, jak
bardzo szczycisz się swoją króliczą prapraprababką.
Ta kpina zabolała mnie bardziej, niż powinna. Widocznie
milczałam zbyt długo, ponieważ chichot Taelor ucichł.
– Właściwie – wykrztusiła – myślę, że ta nazwa jest zanadto
banalna. Lepszy będzie Podziemny Świat. No wiesz, bo to miejsce jest
pod ziemią. Co ty na to, Alysso?
Wspominam dziś ten rzadki przebłysk wyrzutu sumienia u Taelor,
pędząc na desce pośrodku cementowej misy pod zwisającym z sufitu
jaskrawym neonem PODZIEMNY ŚWIAT. Miło móc przypomnieć
sobie, że Taelor ma jednak jakąś ludzką cechę. Z głośników leci
rockowa piosenka. Zjeżdżam do niższej części niecki, a wokół mnie
śmigają ciemne sylwetki na tle neonu.
Balansując tylną nogą na ogonie deski, przygotowuję się do
poderwania jej frontu przednią nogą. Przed kilkoma dniami próbę
wykonania triku ol ie przypłaciłam stłuczeniem kości ogonowej. Teraz
boję się śmiertelnie powtórki, ale coś we mnie nie pozwala mi
zrezygnować.
Muszę wciąż ponawiać próby, bo inaczej nigdy nie nabiorę dość
śmiałości, by nauczyć się jakichkolwiek naprawdę trudnych ewolucji,
ale moja determinacja sięga o wiele głębiej. Gdzieś do wnętrza – aż
po dreszcze, które mącą mi myśli i szarpią nerwy, póki nie zyskam
pewności, że się nie boję. Czasami wydaje mi się, że w mojej głowie
jest ktoś jeszcze, kto nakłania mnie, żebym przekraczała własne
ograniczenia.
Upajając się przypływem adrenaliny, odrywam się od ziemi.
Ciekawa tego, jak daleko przeleciałam, gwałtownie otwieram oczy.
Jestem w połowie skoku; widzę, jak pode mną szybko przesuwa się
podłoże. Ciarki przebiegają mi po grzbiecie. Tracę zimną krew, moja
przednia stopa się ślizga i upadam na podłogę z głośnym łupnięciem.
Uderzam o nią najpierw lewą nogą i ręką. Ból przeszywa wszystkie
kości. Impet upadku wydusza mi powietrze z płuc i nieruchomieję na
dnie niecki. Deska toczy się za mną niczym wierne domowe zwierzę i
zatrzymuje się, trącając mnie w żebra.
Z trudem łapię powietrze, przekręcam się na plecy. Każdy nerw w
kolanie i kostce płonie bólem. Rzemyk nakolannika rozerwał się,
pozostawiając rozdarcie w czarnych legginsach, które noszę pod
fioletowymi spodenkami rowerowymi. Obok mnie na ukośnej
powierzchni cementu, oświetlonej zielonym blaskiem neonu, widzę
ciemną plamę. Krew…
Podciągam w górę rozbite kolano i gwałtownie wciągam powietrze
w płuca. Po kilku sekundach od mojego upadku trzej pracownicy
centrum dmą w gwizdki i przejeżdżają na rolkach przez szeregi
zwalniających deskarzy. Mają na głowach kaski górnicze z
przymocowanymi z przodu latarkami, lecz są raczej jak ratownicy –
rozmieszczeni w punktach, z których mają łatwy dostęp do każdego, i
uprawnieni do niesienia podstawowej pierwszej pomocy medycznej.
Dzięki ich jaskrawym kamizelkom mamy pewność, że nie wpadną
na nas inni. Bandażują mi kolano i usuwają krew z podłoża środkami
dezynfekcyjnymi.
Podjeżdża czwarty pracownik, w kamizelce kierownika centrum. Ze
wszystkich ludzi musi to być akurat Jebediah Holt.
– Nie powinnam była tego robić – mamroczę niechętnie.
– Żartujesz? Nikt nie mógłby przewidzieć w porę tego upadku. –
Przyklęka obok mnie, jego głęboki głos brzmi kojąco. – I cieszę się, że
znowu ze mną rozmawiasz.
Ma na sobie spodnie wory i czarny podkoszulek pod kamizelką.
Czarne światła prześlizgują się niebieskawymi błyskami po jego
skórze, uwydatniając muskuły ramion. Szarpię za rzemyki kasku pod
brodą. Promień latarki Jeba oświetla mnie w mroku jak reflektor
punktowy.
– Pomożesz mi to zdjąć? – proszę.
Jeb nachyla się bliżej, aby usłyszeć mnie przez wyjące wokale nad
nami. Jego woda kolońska – połączenie czekolady i lawendy – miesza
się z wonią potu, tworząc zapach tak znajomy i pociągający jak wata
cukrowa dla dzieciaka w wesołym miasteczku.
Wsuwa palce pod mój podbródek i odpina klamrę. Gdy pomaga mi
zdjąć kask, jego kciuk muska płatek mojego ucha, wywołując w nim
miłe mrowienie. Blask jego latarki mnie oślepia. Mogę dostrzec
jedynie ciemną szczecinę zarostu na szczęce, równe białe zęby (tylko
lewy siekacz zachodzi nieco ukośnie na przedni ząb) i mały żelazny
kolec pod dolną wargą.
Taelor stale wypomina mu to przekłuwanie skóry, ale on odmawia
pozbycia się kolca, co sprawia, że ta ozdoba jeszcze bardziej mi się
podoba. Taelor jest jego dziewczyną od zaledwie dwóch miesięcy. Nie
ma prawa niczego mu narzucać.
Jeb obejmuje dłońmi mój łokieć.
– Możesz wstać?
– Jasne, że mogę – warczę.
Nie zamierzam być wobec niego szorstka; po prostu nie przepadam
za skupianiem na sobie powszechnej uwagi. Jednak gdy tylko
dźwigam się na nogi, kostkę przeszywa mi taki ból, że się zginam.
Jeden z pracowników podtrzymuje mnie z tyłu, podczas gdy Jeb
siada, zdejmuje swoje rolki i skarpetki. Zanim orientuję się, co
zamierza zrobić, bierze mnie na ręce i wynosi z niecki.
– Jeb, chcę iść sama – mówię.
Otaczam ramionami jego szyję, żeby zachować równowagę.
Wyczuwam uśmieszki mijanych przez nas rolkarzy, mimo że nie
mogę zobaczyć ich w mroku. Nigdy nie dadzą mi zapomnieć, że
wyniesiono mnie na rękach niczym jakąś diwę operową.
Jeb obejmuje mnie mocniej, przez co trudno mi nie zauważyć, jak
blisko siebie jesteśmy: moje ręce oplatają jego szyję, jego klatka
piersiowa ociera się o moje żebra… a te wydatne bicepsy przywierają
do mojej łopatki i kolan.
Przestaję się opierać, a on wychodzi z cementowej niecki na
podłogę z drewnianych desek.
Początkowo myślę, że zmierzamy do restauracji, ale mijamy arkadę
i skręcamy prosto w kierunku rampy wejściowej, podążając za łukiem
światła rzucanym przez latarkę jego kasku. Jeb biodrem otwiera
drzwi podobne do takich, jakie są w siłowniach. Mrugam, oślepiona
słonecznym blaskiem na dworze. Włosy targane ciepłymi
podmuchami wiatru przywierają mi do twarzy.
Sadowi mnie delikatnie na cemencie zalanym światłem słońca, a
potem siada obok, zdejmuje kask i potrząsa głową, odrzucając do tyłu
włosy. Nie strzygł ich od kilku miesięcy i sięgają mu do ramion.
Gęsta grzywka opada niczym czarna kurtyna, muskając nos.
Odwiązuje z uda czerwono-granatową bandanę i owija nią głowę,
wiążąc węzeł na karku, żeby kosmyki nie spadały mu na twarz.
Ciemnozielonymi oczami przygląda się uważnie bandażowi na
moim kolanie w miejscu, z którego kapie krew.
– Mówiłem ci, żebyś wymieniła swój sprzęt ochronny. Paski
nakolanników pruły się już od kilku tygodni.
A więc zaczyna się. Już wpadł w ton mojego zastępczego starszego
brata, chociaż jest ode mnie starszy zaledwie o dwa i pół roku i jedną
klasę szkoły.
– Znowu rozmawiałeś z moim tatą, tak? – pytam.
Przez jego twarz przemyka dziwny wyraz, gdy Jeb zaczyna gmerać
przy swoich nakolannikach. Idę za jego przykładem i zdejmuję ten
pozostały.
– Właściwie… – mówię, rugając się w duchu za to, że nie mam
dość rozsądku, by wycofać się do mojej zwykłej bańki milczenia –
powinnam być wdzięczna tobie i tacie, że w ogóle pozwalacie mi
tutaj przychodzić. Zważywszy na to, jak tu jest ciemno i na wszystkie
te przerażające, okropne rzeczy, jakie mogą przydarzyć się takiej
bezradnej sierocie jak ja.
Mięsień na szczęce Jeba drga, co jest nieomylną oznaką tego, że go
zirytowałam.
– To nie ma żadnego związku z twoim tatą. Z wyjątkiem tego, że
on jest właścicielem sklepu z artykułami sportowymi, co oznacza, że
nic nie usprawiedliwia tego, że nie dbasz o swój sprzęt ochronny.
Jazda na deskorolce może być niebezpieczna.
– Jasne. Tak samo jak niebezpieczny jest Londyn, co?
Rzucam gniewne spojrzenie na lśniące samochody na parkingu i
wygładzam fałdy na wzorze mojego czerwonego podkoszulka:
krwawiącym sercu oplecionym drutem kolczastym. Mógłby to być
równie dobrze obraz rentgenowski mojej klatki piersiowej.
– Doskonale. – Jeb ciska na bok nakolanniki. – A więc nie
pogodzisz się z tym.
– Z czym mam się pogodzić? Zamiast mnie wspierać, bierzesz
stronę mojego taty. Teraz nie mogę wyjechać do Londynu, dopóki nie
skończę szkoły. I dziwisz się, że mnie to wkurza?
Szarpnięciem ściągam rękawiczki bez palców i pohamowuję
przypływ gorzkiego gniewu płonącego mi na języku.
– Pozostając w domu, przynajmniej rzeczywiście skończysz szkołę –
mówi Jeb.
Zabiera się do zdejmowania ochraniaczy na łokcie i gwałtownie
odrywa ich rzepy, aby podkreślić wagę swoich słów.
– Tam też skończyłabym szkołę.
Jeb prycha.
Nie powinniśmy o tym rozmawiać. Moje rozgoryczenie wciąż jest
zbyt świeże. Byłam tak podekscytowana programem studiów za
granicą, umożliwiającym uczniom ostatnich klas dokończenie nauki w
liceum w Londynie, a jednocześnie zdobycie punktów w jednej z
najlepszych tamtejszych uczelni artystycznych. Na ten sam
uniwersytet wybiera się Jeb.
Ponieważ już otrzymał stypendium i zamierza pod koniec lata
przeprowadzić się do Londynu, mój tata przed dwoma tygodniami
zaprosił go na obiad, żeby porozmawiać o tym programie. Uznałam,
że to wspaniały pomysł i że mając wsparcie Jeba, poradzę sobie
śpiewająco. A potem zdecydowali wspólnie, że dla mnie jest jeszcze
za wcześnie na wyjazd. Oni zdecydowali.
Tata martwi się, ponieważ Alison żywi niechęć wobec Anglii – zbyt
wiele wiąże się z tym krajem historii rodziny Liddellów. Uważa, że
mój wyjazd spowodowałby pogorszenie jej stanu. I tak już jest
pokłuta igłami strzykawek bardziej niż większość ulicznych ćpunów.
Jednak pobudki taty przynajmniej mają sens. Natomiast wciąż nie
rozgryzłam, dlaczego Jeb storpedował ten pomysł. Ale jakie to ma
teraz znaczenie? Ostateczny termin zgłoszeń upłynął w zeszły piątek,
więc niczego nie da się już zmienić.
– Zdrajca – mamroczę.
Spuszcza głowę, zmuszając mnie, żebym na niego spojrzała.
– Staram się być twoim przyjacielem. Nie jesteś jeszcze gotowa na
przeprowadzkę tak daleko od taty… nie miałabyś nikogo, kto by się
tobą opiekował.
– Ty tam będziesz.
– Ale nie mógłbym mieć cię na oku w każdej chwili. Mój program
zajęć będzie obłędnie przeładowany.
– Nie potrzebuję opieki w każdej chwili. Nie jestem dzieckiem.
– Nigdy nie mówiłem, że jesteś dzieckiem. Ale nie zawsze
podejmujesz najrozsądniejsze decyzje. Na przykład teraz.
Szczypie mnie w piszczel poprzez podarty bawełniany materiał
legginsów.
Przez moją nogę przebiega zmysłowy dreszcz. Marszczę brwi,
przekonując siebie, że po prostu mam łaskotki.
– Więc nie wolno mi popełnić kilku błędów?
– Nie takich, które mogą wyrządzić ci krzywdę.
Potrząsam głową.
– Jakby utknięcie tutaj nie było krzywdą. W szkole, której nie mogę
ścierpieć, pośród koleżanek i kolegów z klasy zabawiających się
dowcipkowaniem na temat białego króliczego ogonka, jaki rzekomo
ukrywam. Wielkie dzięki, Jeb.
Wzdycha i siada prosto.
– Jasne. Wszystko przeze mnie. Przypuszczam, że twoje niedawne
zaliczenie gleby to także moja wina.
Napięcie w jego głosie głęboko mnie porusza.
– No cóż, mój upadek rzeczywiście zdarzył się poniekąd z twojej
winy. – Łagodnieję, by wyciszyć napięcie pomiędzy nami. –
Opanowałabym już mistrzowsko ol ie, gdybyś nadal prowadził kurs
jazdy na deskorolce.
Usta Jeba drgają.
– Więc ten nowy instruktor, Hitch, nie jest w twoim typie?
Walę go pięścią w pierś, rozładowując nieco tłumioną frustrację.
– Tak, nie jest w moim typie.
Jeb udaje, że się krzywi.
– Z pewnością ty mu się podobasz. Ale powiedziałem mu, że kopnę
go w…
– Jakbyś miał tu cokolwiek do powiedzenia – odparowuję.
Hitch ma dziewiętnaście lat i jest specem od fałszowania dowodów
tożsamości oraz od miękkich narkotyków. Prędzej czy później trafi do
więzienia. Mam dość rozsądku, by trzymać się od niego z daleka, ale
to moja decyzja.
Jeb rzuca na mnie szybkie spojrzenie. Wyczuwam, że grozi mi
rozmowa o zgubnych skutkach umawiania się z notorycznymi
podrywaczami.
Polakierowanym na niebiesko paznokciem strzepuję z nogi konika
polnego, nie chcąc, by jego szepty uczyniły tę chwilę jeszcze bardziej
kłopotliwą, niż jest.
Na szczęście w tym momencie podwójne drzwi za nami otwierają
się. Jeb odsuwa się szybko i przepuszcza dwie dziewczyny. Gdy nas
mijają i machają do niego, owiewa nas obłok perfum. Jeb odpowiada
im skinieniem głowy. Obserwujemy, jak wsiadają do samochodu i z
rykiem silnika wyjeżdżają z parkingu.
– Hej, słuchaj – mówi Jeb. – Jest piątek. Czy nie powinnaś
odwiedzić mamy?
Z ulgą witam tę zmianę tematu rozmowy.
– Mam się tam spotkać z tatą. A potem, tak jak obiecałam Jen,
przejmę ostatnie dwie godziny jej zmiany. – Spoglądam na moje
podarte ubranie, a potem zerkam w niebo, które ma taki sam
jaskrawobłękitny kolor jak oczy Alison. – Mam nadzieję, że przed
pracą zdążę jeszcze wpaść do domu i się przebrać.
Jeb wstaje.
– Poczekaj, aż przed wyjściem odbiję jeszcze kartę zegarową –
mówi. – Zabiorę twoją deskę i plecak, a potem zawiozę cię do zakładu
Soul.
To ostatnie, czego potrzebuję.
Ani Jeb, ani jego siostra Jenara nigdy nie poznali Alison; widzieli ją
tylko na zdjęciach. Nie znają nawet prawdy o moich bliznach ani
powodu, dla którego noszę rękawiczki. Wszyscy moi przyjaciele
sądzą, że w dzieciństwie uczestniczyłam z mamą w wypadku
samochodowym i pękająca szyba poharatała mi dłonie, a jej
uszkodziła mózg. Tata nie lubi kłamstw, jednak rzeczywiste powody
pobytu Alison w zakładzie są tak dziwaczne, że pozwala mi je
ubarwiać.
– A co z twoim skuterem? – pytam Jeba, desperacko usiłując
zmienić temat; rzeczywiście, nigdzie na parkingu nie widzę jego
hondy.
– Miało padać, więc Jen mnie podrzuciła – odpowiada. – Twój tata
może później zawieźć cię do pracy, a ja odprowadzę twój samochód
do domu. I tak mam po drodze.
Rodzina Jeba mieszka w drugiej połowie naszego domu bliźniaka.
Tamtego lata, gdy dopiero się wprowadzili, tata i ja poszliśmy do
nich, żeby się przedstawić. Zaprzyjaźniłam się bliżej z Jebem i Jenarą
jeszcze jesienią, zanim poszłam do szóstej klasy – na tyle blisko, że
pierwszego dnia zajęć Jeb nałomotał pod szkolną wiatą jednego
gostka za nazwanie mnie kochanicą Szalonego Kapelusznika.
Jeb wkłada okulary słoneczne i poprawia węzeł bandany z tyłu
głowy. Blask słońca pada na błyszczące, okrągłe blizny na jego
przedramionach.
Skręcamy na parking. Mój samochód marki Gremlin z 1975 roku –
nazwany Gizmo, jak postać z filmu z lat osiemdziesiątych, na który
tata zabrał Alison na ich pierwszej randce – stoi w odległości zaledwie
paru metrów. Jest możliwe, że Alison i tata będą czekać na mnie w
holu. Skoro nie mogę liczyć na wsparcie Jeba w kwestii mojego
wyjazdu do Londynu, nie mogę też zaufać mu na tyle, żeby poznał
największą wariatkę w naszej rodzinie.
– Uhm – mruczy Jeb. – Widzę tę twoją minę. Nie ma mowy, żebyś
mogła ze skręconą kostką prowadzić wóz z ręczną skrzynią biegów. –
Wyciąga do mnie otwartą dłoń. – No, dawaj kluczyki.
Przewracam oczami i podaję mu je.
Przesuwa okulary słoneczne w górę na bandanę.
– Zaczekaj tutaj, zaraz cię zawiozę.
Drzwi do centrum zatrzaskują się za nim i w twarz uderza mnie
podmuch klimatyzowanego powietrza. Coś łaskocze mnie w nogę.
Tym razem nie strącam konika polnego i słyszę wyraźnie jego
głośny szept: „Jesteś stracona”.
– Tak – odszeptuję, gładząc jego żyłkowane skrzydełka i ulegając
moim urojeniom. – Wszystko runie, kiedy Jeb pozna Alison.
2. Drut kolczasty i czarne skrzydła
Zakład psychiatryczny Soul znajduje się w odległości dwudziestu
pięciu minut jazdy od granic miasta.
Popołudniowe słońce leje strumienie blasku odbijające się
oślepiająco od maski samochodu. Kiedy minie się już budynki
publiczne, niewielkie ciągi handlowe i domy mieszkalne, krajobraz
Pleasance pustoszeje. Widać tylko płaskie, suche tereny porośnięte z
rzadka kępami krzaków i patykowatych drzew.
Ilekroć Jeb zagaja rozmowę, odpowiadam mamrotanymi
monosylabami i podkręcam głośność niedawno zamontowanego w
samochodzie odtwarzacza.
W końcu rozbrzmiewa piosenka – akustyczny, nastrojowy kawałek,
którego, jak kiedyś usłyszałam, Jeb słucha podczas malowania
obrazów – i on prowadzi już w milczącej zadumie. Lód w torebce,
którą przyniósł na moją spuchniętą kostkę, stopił się i poruszam nogą,
żeby torebka się zsunęła.
Walczę z napadem senności, wiedząc, co czeka na mnie po drugiej
stronie snu. Nie mam ochoty także w środku popołudnia doświadczać
mojego koszmaru z Alicją.
Alicia, matka Alison, jako nastolatka namalowała postacie z Krainy
Czarów na wszystkich ścianach swojego domu, twierdząc, że one są
realne i rozmawiają z nią w snach. Kilka lat później Alicia wyskoczyła
ze szpitalnego pokoju na pierwszym piętrze, żeby wypróbować swoje
„skrzydła” – zaledwie kilka godzin po urodzeniu mojej mamy. Spadła
na krzak róży i skręciła kark.
Niektórzy mówią, że popełniła samobójstwo – z powodu depresji
poporodowej i żalu po stracie męża, który kilka miesięcy wcześniej
zginął w wypadku w fabryce. Inni twierdzą, że należało ją zamknąć w
zakładzie psychiatrycznym na długo przed urodzeniem dziecka.
Po śmierci jej matki wychowanie Alison powierzono długiemu
szeregowi rodziców zastępczych. Tata uważa, że ten brak stabilizacji
przyczynił się do rozwinięcia się u niej choroby umysłowej. Ja jednak
wiem, że powodem jest coś więcej, coś dziedzicznego. Upewniają
mnie o tym moje powracające nocne koszmary oraz szepty owadów i
roślin. I jest jeszcze ta cudza obecność, jaką w sobie wyczuwam.
Obecność, która trzepocze i rzuca na mnie cień, gdy się boję albo
waham, i inspiruje do przekraczania moich granic.
Zebrałam dane na temat schizofrenii. Piszą, że jednym z objawów
jest słyszenie głosów, a nie łopotania wewnątrz czaszki czegoś w
rodzaju skrzydeł. Z drugiej strony, gdybym miała wziąć pod uwagę
szepty kwiatów i owadów, to słyszę mnóstwo głosów. Tak czy inaczej,
wygląda na to, że jestem chora psychicznie.
W gardle rośnie mi gula; przełykam ją.
Z odtwarzacza leci następna piosenka i skupiam się na jej melodii,
starając się zapomnieć o wszystkim innym. Pył uderza o karoserię
wozu, gdy Jeb wrzuca kolejne biegi. Zerkam kątem oka na jego profil.
W rodzinie Jeba musieli być jacyś włoscy przodkowie i ma
naprawdę wspaniałą cerę – o oliwkowym odcieniu, czystą, miękką w
dotyku.
Zwraca głowę ku mnie. Przenoszę spojrzenie na wsteczne lusterko i
obserwuję kołyszący się samochodowy odświeżacz powietrza.
Zawiesiłam go dopiero dzisiaj.
Na eBayu jest sklep internetowy sprzedający odświeżacze robione
na indywidualne zamówienia, w cenie dziesięciu dolarów za sztukę.
Wystarczy wysłać mailem zdjęcie, a oni przedrukowują je na
zapachową tekturkę i dostarczają gotowy produkt pocztą. Przed
dwoma tygodniami za część pieniędzy, które dostałam na urodziny,
kupiłam dwa takie odświeżacze, jeden dla siebie, a drugi dla taty. On
jeszcze nie powiesił swojego w furgonetce, tylko schował do portfela.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek go stamtąd wyjmie, ponieważ
spoglądanie na niego codziennie mogłoby być dla taty zbyt bolesne.
– Fajnie wyszło – mówi Jeb, mając na myśli odświeżacz.
– Tak – mamroczę. – To zdjęcie zrobione przez Alison, więc to
oczywiste.
Jeb przytakuje, jego milczące zrozumienie pokrzepia mnie bardziej
niż słowa innych ludzi wypowiadane nawet w najlepszej intencji.
Wpatruję się w zdjęcie. Przedstawia wielką ćmę z czarnymi
skrzydłami i pochodzi z jednego ze starych albumów Alison. Zdjęcie
A.G. Howard ALYSSA I CZARY przełożył Janusz Maćczak
Tytuł oryginału: Splintered Copyright © 2013 Anita Howard Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, MMXVIII Wydanie I Warszawa, MMXVIII
Spis treści Dedykacja 1. Bilet w jedną stronę do podziemnego świata 2. Drut kolczasty i czarne skrzydła 3. Pająk i mucha 4. Motyle nici 5. Skarb 6. W głąb króliczej nory 7. Ocean łez 8. Ośmiors 9. Morpheus 10. Coraz zdziwniej i zdziwniej 11. Dżabrokłap 12. Uczta bestii 13. Hattington 14. Epoki 15. Liny bezpieczeństwa 16. Cicho sza! 17. Skradzione uśmiechy i połamane zabawki 18. Szach-mat! 19. Chessie
20. Poświęcenia 21. Porządkowanie spraw Podziękowania O autorce Przypisy
DEDYKACJA Dedykuję mojemu mężowi i prawdziwemu bohaterowi Vince’owi oraz dwojgu naszych wspaniałych dzieci, Nicole i Ryanowi. Dzieliliście ze mną moje marzenie i ośmieliliście mnie do tego, bym wzleciała i w końcu schwyciła tę cudowną spadającą gwiazdę.
1. Bilet w jedną stronę do podziemnego świata Od dziesiątego roku życia kolekcjonuję owady; tylko w ten sposób mogę powstrzymać ich naszeptywania. Przebicie szpilką wnętrzności owada ucisza go na dobre. Jedne z moich ofiar trzymam w oszklonych gablotkach na ścianach, inne sortuję i wkładam do słoików, które stawiam na półce, aby później je wykorzystać. Świerszcze, żuki, pająki… nawet pszczoły i motyle. Dla mnie to bez różnicy – jeżeli stają się gadatliwe, padają moim łupem. Całkiem łatwo je złapać. Potrzeba do tego tylko zamykanego szczelnie plastikowego wiaderka wypełnionego żwirkiem dla kotów i kilkoma skórkami bananów. Wywiercasz otwór w pokrywce, wsuwasz do niego rurkę z tworzywa sztucznego i masz gotową pułapkę na owady. Zwabia je zapach skórek owoców, a gdy są już uwięzione w wiaderku, amoniak nasycający żwirek uśmierca je i konserwuje. Te owady nie umierają na próżno. Wykorzystuję je w moich kompozycjach plastycznych, układam z ich ciał wzory i kształty. Wzbogacają o barwy i faktury zasuszone kwiaty, liście i odłamki szkła, z których tworzę desenie na gipsowych tłach. To są moje dzieła sztuki, makabryczne mozaiki. Lekcje starszych klas liceum skończyły się dziś w południe. Od godziny pracuję nad najnowszym projektem. Pośród narzędzi artystycznych zaściełających moje biurko stoi słój pełen pająków. Przez otwarte okno pokoju wnika słodka woń nawłoci. Nieopodal drzwi naszego domu bliźniaka rozpościera się łąka pełna ziół zwabiająca pająki z rodziny ukośnikowatych, które potrafią zmieniać kolor ‒ niczym jakieś ośmionogie kameleony ‒ po to, by móc niepostrzeżenie wkraść się między żółte lub białe kwiatki. Odkręcam wieczko słoika i długą pincetą wyjmuję z niego trzydzieści pięć niewielkich białych pajęczaków, uważając, żeby nie rozgnieść ich brzuchów ani nie połamać kończyn. Następnie cienkimi, prostymi szpilkami przytwierdzam je do pomalowanego na czarno
gipsowego tła, które już wcześniej pokryłam ciałami żuków wybranych ze względu na ich połyskliwe, opalizujące pancerze przypominające nocne niebo. Nie zamierzam przedstawić zwykłego skupiska gwiazd, lecz konstelację wijącą się na podobieństwo pierzastych błyskawic. Moją głowę wypełniają setki takich dziwacznych obrazów i nie mam pojęcia, skąd się biorą. Tylko dzięki tworzeniu tych mozaik mogę się ich pozbyć. Odchylam się do tyłu w fotelu i przyglądam uważnie nowemu dziełu. Gdy gips wyschnie, owady przywrą do niego na stałe, więc jeśli potrzebne są jakieś poprawki, trzeba je wprowadzić szybko. Zerkam na cyfrowy zegar przy łóżku i w zadumie skubię dolną wargę. Pozostały mi niespełna dwie godziny do spotkania z tatą w zakładzie dla umysłowo chorych. Zgodnie z piątkową tradycją datującą się jeszcze od moich czasów przedszkolnych kupujemy w Scoopin’ Stop na wynos lody czekoladowo-sernikowe, a potem jemy je razem z Alison. Przelotny ból głowy z powodu zjedzenia zimnych lodów i zlodowaciałe serce nie mieszczą się w moim pojęciu miłego spędzania czasu, ale tata upiera się, że to forma terapii dla nas wszystkich. Może uważa, że dzięki oglądaniu mamy w miejscu, do którego być może pewnego dnia trafię, zdołam jakoś przezwyciężyć fatalne przeznaczenie. Tylko że niestety się myli. Jednak mój dziedziczny obłęd ma przynajmniej jedną dobrą stronę. Bez urojeń mogłabym nigdy nie odnaleźć w sobie artystycznego powołania. *** Moja obsesja na punkcie owadów zaczęła się w pewien piątek, w czasach gdy chodziłam do piątej klasy. Taelor Tremont oznajmiła wszem wobec, że jestem spokrewniona z Alice Liddell, dziewczynką, która zainspirowała Lewisa Carrolla do napisania powieści Alicja w Krainie Czarów. Ponieważ Alice istotnie była moją prapraprababką, koleżanki
i koledzy z klasy zaczęli na przerwie dokuczać mi uwagami o gryzoniach i podwieczorkach. Sądziłam, że nic gorszego mnie już nie spotka, póki nie poczułam w dżinsach wilgoci i nie uświadomiłam sobie z zawstydzeniem, że po raz pierwszy dostałam okresu i jestem na to całkowicie nieprzygotowana. Bliska łez, wzięłam przy frontowych drzwiach ze sterty rzeczy znalezionych jakiś sweter, obwiązałam się nim w pasie i ruszyłam do szkolnego gabinetu lekarskiego. Szłam ze spuszczoną głową, nie potrafiąc spojrzeć nikomu w oczy. Udałam, że jestem chora, i zadzwoniłam do taty, żeby po mnie przyjechał. Czekając na niego w pokoju pielęgniarki, wyobrażałam sobie zażartą kłótnię pomiędzy kwiatami w wazonie na jej stole a krążącym wokół nich bzyczącym trzmielem. Było to bardzo sugestywne urojenie, ponieważ naprawdę to słyszałam, równie wyraźnie jak uczniów za drzwiami przechodzących z klasy do klasy. Alison już wcześniej ostrzegła mnie przed dniem, w którym stanę się kobietą. Głosy, które później usłyszałam, zapewniły mnie jednak, że powiedziała to pod wpływem zaburzeń umysłowych. Teraz nie mogłam zignorować tych naszeptywań trzmiela, podobnie jak łkania wzbierającego w mojej piersi. Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaką potrafiłam: zaprzeczyłam temu, co się we mnie działo. Zwinęłam w rulon plakat przedstawiający cztery podstawowe rodzaje pokarmów i walnęłam nim owada na tyle mocno, by go ogłuszyć. Potem wyszarpnęłam z wody kwiaty i ścisnęłam je między kartkami kołonotatnika, skutecznie uciszając ich szepty. Kiedy dotarliśmy do domu, mój nieszczęsny, nieświadomy niczego tata zaofiarował się, że ugotuje mi rosół z kury. Zignorowałam tę propozycję i poszłam do swojego pokoju. ‒ Czy myślisz, że wieczorem poczujesz się na tyle dobrze, by móc odwiedzić mamę? – zapytał mnie z korytarza, jak zawsze wrażliwy na punkcie tego, by nie zakłócić u Alison jej kruchego poczucia ustalonego porządku. Nic nie odpowiedziałam i zatrzasnęłam drzwi. Ręce mi się trzęsły i czułam, jak krew gwałtownie pulsuje mi w żyłach. Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie tego, co przydarzyło mi się w pokoju pielęgniarki.
Byłam zestresowana żartami na temat Krainy Czarów, a gdy dołączyły do tego hormony, dostałam ataku paniki. Tak. To brzmiało sensownie. W głębi duszy wiedziałam jednak, że się oszukuję, i ostatnie, na co miałam ochotę, to wizyta w zakładzie dla umysłowo chorych. Po kilku minutach wróciłam do salonu. Tata siedział na ulubionym szezlongu – zniszczonym, zapadniętym sztruksowym fotelu w stokrotki. Alison w trakcie jednego ze swoich epizodów naszyła na niego kwiatki. Obecnie tata spędzał w nim mnóstwo czasu. – Czujesz się lepiej, Motylku? – spytał, podnosząc wzrok znad magazynu wędkarskiego. Oparłam się o najbliższą ścianę pokrytą drewnianą boazerią, twarz owionął mi wilgotny, zatęchły podmuch z klimatyzatora. Nasz dom bliźniak z dwiema sypialniami nigdy nie zapewniał zbyt wiele prywatności, a tamtego dnia wydał mi się mniejszy niż kiedykolwiek. Gwałtowne porywy powietrza targały czarnymi falistymi włosami taty. Nerwowo zaszurałam nogami. To był aspekt bycia jedynaczką, którego nienawidziłam – oprócz taty nie miałam nikogo, komu mogłabym się zwierzyć. – Potrzebuję pewnej rzeczy. W szkole dali nam tylko jedną próbkę. Tata spoglądał na mnie pustym wzrokiem jelenia wpatrującego się w poranny ruch na autostradzie. – Specjalna pogadanka, jaką wygłaszają nam w szkole – ciągnęłam. – Ta, na którą nie zapraszają chłopców. Machnęłam fioletową broszurą, którą wręczono wszystkim dziewczynkom w trzeciej klasie. Była pognieciona, bo wepchnęłam ją razem z próbką podpaski higienicznej do szuflady pod skarpetki. Po chwili kłopotliwej ciszy twarz taty oblał rumieniec. – Och. Więc to dlatego… Urwał i z udawanym zainteresowaniem wbił wzrok w zdjęcie zestawu kolorowych przynęt na ryby morskie. Niewątpliwie był zakłopotany albo zdenerwowany, albo jedno i drugie, ponieważ w promieniu pięciuset mil od naszego miasteczka Pleasance w stanie
Teksas nie ma żadnych słonych wód. – Wiesz, co to oznacza, prawda? – naciskałam. – Alison wygłosi do mnie kolejną przemowę na temat dojrzewania. Rumieniec na jego twarzy objął także uszy. Tata przekartkował kilka stron magazynu, wpatrując się pustym wzrokiem w ilustracje. – No cóż, któż lepiej od mamy opowie ci o ptaszkach i pszczołach, nieprawdaż? W głowie rozbrzmiała mi echem niewypowiedziana odpowiedź: „Któż lepiej od samych pszczół?”. Odchrząknęłam. – Nie taką przemowę mam na myśli, tato, tylko szaloną. Taką: „Temu nie da się zapobiec. Nie zdołasz skuteczniej niż ja umknąć tym głosom. Twoja prapraprababka nigdy nie powinna była zejść do króliczej nory”. Nieważne, że Alison mogła mieć rację. Nie byłam gotowa przyznać się do tego przed tatą ani nawet przed sobą. Usiadł sztywno wyprostowany, jakby podmuchy klimatyzatora skuły mu lodem kręgosłup. Przyjrzałam się krzyżującym się bliznom na moich dłoniach. Oboje, tata i ja, wiedzieliśmy, że rzecz nie tyle w tym, co Alison powie, lecz w tym, co może zrobić. Jeżeli dostanie kolejnego ataku szału, wsadzą ją w kaftan bezpieczeństwa. Wcześnie dowiedziałam się, czym jest taki kaftan. Na tyle ciasny, że krew zbiera się w przedramionach i dłonie drętwieją. Na tyle ciasny, że pacjent nie może się z niego wyswobodzić, bez względu na to, jak głośno krzyczy. Na tyle ciasny, że boleśnie ściska serca bliskich osoby, której go włożono. Poczułam, że do oczu znów napływają mi łzy. – Posłuchaj, tato, i tak miałam już naprawdę podły dzień. Proszę, czy moglibyśmy dziś wieczorem nie odwiedzić mamy? Tylko ten jeden raz? Westchnął. – Zadzwonię do zakładu Soul i zawiadomię ich, że złożymy mamie wizytę jutro. Ale i tak w końcu będziesz musiała jej powiedzieć. Wiesz, to dla niej ważne, żeby nadal uczestniczyć w twoim życiu.
Kiwnęłam głową. Być może będę musiała oznajmić jej, że stałam się kobietą, ale nie muszę wyjawić, że stałam się nią. Zahaczyłam palec o szarfę koloru fuksji obwiązaną wokół moich dżinsowych szortów i zerknęłam na stopy. Lśniące różowo paznokcie odbijały popołudniowe światło wpływające przez okno. Różowy był zawsze ulubionym kolorem Alison. Właśnie dlatego używam takiego lakieru. – Tato – wymamrotałam wystarczająco głośno, by usłyszał. – A co, jeśli Alison ma rację? Dziś zobaczyłam kilka rzeczy. Rzeczy, które po prostu nie są… normalne. Ja nie jestem normalna. – Normalna – powtórzył. Kąciki jego ust poszły w górę w uśmiechu Elvisa. Powiedział mi kiedyś, że właśnie tym uśmieszkiem zdobył Alison. Myślę jednak, że były to raczej jego łagodność i poczucie humoru, gdyż właśnie te dwie cechy chroniły mnie przed płaczem każdej nocy po tym, jak umieszczono ją w zakładzie psychiatrycznym. Zwinął w tubę czasopismo i wsunął między siedzenie fotela a poręcz. Wstał, górując nade mną wzrostem prawie stu dziewięćdziesięciu centymetrów, i dotknął dołka w moim podbródku – jedynej cechy fizycznej, którą mam po nim, a nie po Alison. – Posłuchaj mnie, Alysso Victorio Gardner. Normalność to pojęcie subiektywne. Nigdy nie pozwól nikomu nazwać cię nienormalną. Ponieważ jesteś moją córką i tylko moja opinia się liczy. Zrozumiałaś? – Zrozumiałam – szepnęłam. – To dobrze. Ścisnął mi ramię ciepłymi, silnymi palcami. Szkoda tylko, że zdradził go tik w lewym oku. Martwił się o mnie, a nie znał nawet połowy tego, co mi się przydarzyło. Tamtej nocy rzucałam się i przewracałam bezsennie w łóżku. Kiedy w końcu zasnęłam, po raz pierwszy przyśnił mi się koszmar o Alicji, który odtąd stale mnie dręczy. W tym śnie natrafiam na szachownicę w Krainie Czarów i potykam się o jej czarne i białe kwadraty. Tylko że nie jestem sobą. Jestem Alicją w niebieskiej sukience i koronkowym fartuszku, usiłującą umknąć przed tykaniem kieszonkowego zegarka Białego Królika. Ten
królik wygląda, jakby obdarto go żywcem ze skóry – ma tylko kości i królicze uszy. Królowa Kier rozkazała, żeby ścięto mi głowę i wsadzono do słoja z formaliną. Ukradłam królewski miecz i uciekam, rozpaczliwie usiłując odszukać pana Gąsienicę i Kota z Cheshire. To jedyni sprzymierzeńcy, jacy mi pozostali. Daję nura w las, rozcinam mieczem winorośle zwisające nad ścieżką. Z ziemi wyrasta gęstwa cierni. Rozrywają mój fartuszek i kaleczą skórę niczym groźne szpony. Wszędzie wokoło wznoszą się drzewa mniszka. Jestem wielkości świerszcza, tak jak wszyscy inni. Widocznie to dlatego, że coś zjedliśmy… Tuż za mną rozlega się głośniejsze tykanie kieszonkowego zegarka Białego Królika, słyszalne nawet poprzez tupot marszowych kroków tysiąca żołnierzy z talii kart. Dusząc się od pyłu, wpadam do kryjówki pana Gąsienicy, w której rosną wysokie grzyby z kapeluszami wielkości opon ciężarówek. To ślepy zaułek. Rzucam szybkie spojrzenie na najwyższy grzyb i serce mi zamiera. Miejsce, w którym niegdyś siedział pan Gąsienica oferujący mi radę i przyjaźń, spowija teraz zbita, gęsta masa białej pajęczyny. W jej centrum coś się porusza, twarz przyciśnięta do ściany przezroczystej skrzynki; przesuwa się na tyle, że mogę rozróżnić jej rysy, ale nie potrafię jeszcze dostrzec żadnych wyraźnych szczegółów. Zbliżam się powoli, rozpaczliwie usiłując się zorientować, kto lub co jest tam w środku… ale rozprasza mnie widok unoszącego się obok w powietrzu pyska Kota z Cheshire, który wrzeszczy, że stracił ciało. Pojawia się armia karcianych żołnierzy. W jednej chwili zostaję otoczona. Na oślep odrzucam miecz, ale Królowa Kier występuje naprzód i chwyta go w locie. Padam na kolana przed armią żołnierzy i błagam, żeby darowano mi życie. Lecz nadaremnie. Karty nie mają uszu. A ja już nie mam głowy. Przykrywam szmatką moją gwiezdną mozaikę z pająków, chroniąc gips, zanim wyschnie. Zjadam szybko nachosy na lunch i ruszam do podziemnego skate parku w Pleasance, żeby zabić czas przed spotkaniem z tatą w zakładzie psychiatrycznym. Tutaj, w półmroku, czuję się zawsze u siebie. Skate park mieści się
w dawnym, porzuconym solnym wysadzie, olbrzymiej podziemnej grocie o stropie osiągającym gdzieniegdzie wysokość nawet piętnastu metrów. Zanim to kopulaste wnętrze przebudowano na wrotkarnię, służyło jako magazyn bazy wojskowej. Nowi właściciele usunęli tradycyjne oświetlenie i dzięki pokryciu ścian farbą fluorescencyjną oraz dodaniu czarnych świateł przekształcili to miejsce w fantazję każdego nastolatka – ciemny, nastrojowy, spowity ultrafioletową poświatą plac z wrotkarnią, jarzącym się fosforycznie polem minigolfa, arkadą i restauracją. Olbrzymia cementowa niecka dla deskorolkarzy, ozdobiona cytrynowymi neonami, świeci w mroku niczym zielona latarnia morska. Każdy deskorolkarz musi podpisać oświadczenie, że jeździ na własne ryzyko, i umieścić na desce pomarańczową opaskę odblaskową, aby uniknąć zderzeń w ciemności. Z daleka wyglądamy, jakbyśmy śmigali na świetlikach przez zorze polarne, przecinając nawzajem swoje rozjarzone tory lotu. Zaczęłam jeździć na desce w wieku czternastu lat. Potrzebowałam uprawiania jakiegoś sportu, kiedy nosiłam iPoda ze słuchawkami, by stłumić szepty zabłąkanych owadów i kwiatów. Nauczyłam się ignorować moje urojenia. Rzeczy, które słyszałam, były zwykle bezsensowne i chaotyczne i mieszały się ze sobą w szmery i trzaski przypominające zakłócenia radiowe. Przez większość czasu potrafię przekonywać siebie, że są tylko białym szumem. Bywają jednak momenty, gdy jakiś owad czy kwiat mówi coś głośniej od innych – coś odnoszącego się do danej chwili lub do mnie osobiście, albo coś istotnego – i to wybija mnie z mojej gry. Tak więc kiedy śpię lub jestem zajęta czymś wymagającym intensywnego skupienia, muszę koniecznie używać iPoda. W skate parku wszystko, co wali z głośników – od muzyki z lat osiemdziesiątych do alternatywnego rocka – blokuje wszelkie możliwe rozpraszające mnie głosy. Nie muszę nawet nosić słuchawek. Jedyną wadą jest, że to miejsce należy do rodziny Taelor Tremont. Przed uroczystym otwarciem skate parku dwa lata temu Taelor zadzwoniła do mnie. – Pomyślałam, że zainteresuje cię, jak nazwiemy to centrum –
powiedziała z sarkazmem w głosie. – Tak, a dlaczego? – odparłam, siląc się na uprzejmość, ponieważ jej ojciec, pan Tremont, podpisał umowę ze sklepem mojego taty z artykułami sportowymi na wyłączną dostawę dla megacentrum. Była to nader korzystna okoliczność, ponieważ znaleźliśmy się na skraju bankructwa z powodu rachunków za opiekę medyczną nad Alison. Poza tym jako dodatkowy bonus dostałam nieograniczone czasowo bezpłatne członkostwo w centrum. – No bo… – Taelor zachichotała cicho. Usłyszałam w tle śmiechy jej przyjaciółek. Widocznie miały włączony zestaw głośnomówiący. – Tata chce nazwać go Krainą Czarów. – W słuchawce rozbrzmiały chichoty. – Pomyślałam, że będziesz tym zachwycona, bo wiem, jak bardzo szczycisz się swoją króliczą prapraprababką. Ta kpina zabolała mnie bardziej, niż powinna. Widocznie milczałam zbyt długo, ponieważ chichot Taelor ucichł. – Właściwie – wykrztusiła – myślę, że ta nazwa jest zanadto banalna. Lepszy będzie Podziemny Świat. No wiesz, bo to miejsce jest pod ziemią. Co ty na to, Alysso? Wspominam dziś ten rzadki przebłysk wyrzutu sumienia u Taelor, pędząc na desce pośrodku cementowej misy pod zwisającym z sufitu jaskrawym neonem PODZIEMNY ŚWIAT. Miło móc przypomnieć sobie, że Taelor ma jednak jakąś ludzką cechę. Z głośników leci rockowa piosenka. Zjeżdżam do niższej części niecki, a wokół mnie śmigają ciemne sylwetki na tle neonu. Balansując tylną nogą na ogonie deski, przygotowuję się do poderwania jej frontu przednią nogą. Przed kilkoma dniami próbę wykonania triku ol ie przypłaciłam stłuczeniem kości ogonowej. Teraz boję się śmiertelnie powtórki, ale coś we mnie nie pozwala mi zrezygnować. Muszę wciąż ponawiać próby, bo inaczej nigdy nie nabiorę dość śmiałości, by nauczyć się jakichkolwiek naprawdę trudnych ewolucji, ale moja determinacja sięga o wiele głębiej. Gdzieś do wnętrza – aż po dreszcze, które mącą mi myśli i szarpią nerwy, póki nie zyskam pewności, że się nie boję. Czasami wydaje mi się, że w mojej głowie jest ktoś jeszcze, kto nakłania mnie, żebym przekraczała własne
ograniczenia. Upajając się przypływem adrenaliny, odrywam się od ziemi. Ciekawa tego, jak daleko przeleciałam, gwałtownie otwieram oczy. Jestem w połowie skoku; widzę, jak pode mną szybko przesuwa się podłoże. Ciarki przebiegają mi po grzbiecie. Tracę zimną krew, moja przednia stopa się ślizga i upadam na podłogę z głośnym łupnięciem. Uderzam o nią najpierw lewą nogą i ręką. Ból przeszywa wszystkie kości. Impet upadku wydusza mi powietrze z płuc i nieruchomieję na dnie niecki. Deska toczy się za mną niczym wierne domowe zwierzę i zatrzymuje się, trącając mnie w żebra. Z trudem łapię powietrze, przekręcam się na plecy. Każdy nerw w kolanie i kostce płonie bólem. Rzemyk nakolannika rozerwał się, pozostawiając rozdarcie w czarnych legginsach, które noszę pod fioletowymi spodenkami rowerowymi. Obok mnie na ukośnej powierzchni cementu, oświetlonej zielonym blaskiem neonu, widzę ciemną plamę. Krew… Podciągam w górę rozbite kolano i gwałtownie wciągam powietrze w płuca. Po kilku sekundach od mojego upadku trzej pracownicy centrum dmą w gwizdki i przejeżdżają na rolkach przez szeregi zwalniających deskarzy. Mają na głowach kaski górnicze z przymocowanymi z przodu latarkami, lecz są raczej jak ratownicy – rozmieszczeni w punktach, z których mają łatwy dostęp do każdego, i uprawnieni do niesienia podstawowej pierwszej pomocy medycznej. Dzięki ich jaskrawym kamizelkom mamy pewność, że nie wpadną na nas inni. Bandażują mi kolano i usuwają krew z podłoża środkami dezynfekcyjnymi. Podjeżdża czwarty pracownik, w kamizelce kierownika centrum. Ze wszystkich ludzi musi to być akurat Jebediah Holt. – Nie powinnam była tego robić – mamroczę niechętnie. – Żartujesz? Nikt nie mógłby przewidzieć w porę tego upadku. – Przyklęka obok mnie, jego głęboki głos brzmi kojąco. – I cieszę się, że znowu ze mną rozmawiasz. Ma na sobie spodnie wory i czarny podkoszulek pod kamizelką. Czarne światła prześlizgują się niebieskawymi błyskami po jego skórze, uwydatniając muskuły ramion. Szarpię za rzemyki kasku pod
brodą. Promień latarki Jeba oświetla mnie w mroku jak reflektor punktowy. – Pomożesz mi to zdjąć? – proszę. Jeb nachyla się bliżej, aby usłyszeć mnie przez wyjące wokale nad nami. Jego woda kolońska – połączenie czekolady i lawendy – miesza się z wonią potu, tworząc zapach tak znajomy i pociągający jak wata cukrowa dla dzieciaka w wesołym miasteczku. Wsuwa palce pod mój podbródek i odpina klamrę. Gdy pomaga mi zdjąć kask, jego kciuk muska płatek mojego ucha, wywołując w nim miłe mrowienie. Blask jego latarki mnie oślepia. Mogę dostrzec jedynie ciemną szczecinę zarostu na szczęce, równe białe zęby (tylko lewy siekacz zachodzi nieco ukośnie na przedni ząb) i mały żelazny kolec pod dolną wargą. Taelor stale wypomina mu to przekłuwanie skóry, ale on odmawia pozbycia się kolca, co sprawia, że ta ozdoba jeszcze bardziej mi się podoba. Taelor jest jego dziewczyną od zaledwie dwóch miesięcy. Nie ma prawa niczego mu narzucać. Jeb obejmuje dłońmi mój łokieć. – Możesz wstać? – Jasne, że mogę – warczę. Nie zamierzam być wobec niego szorstka; po prostu nie przepadam za skupianiem na sobie powszechnej uwagi. Jednak gdy tylko dźwigam się na nogi, kostkę przeszywa mi taki ból, że się zginam. Jeden z pracowników podtrzymuje mnie z tyłu, podczas gdy Jeb siada, zdejmuje swoje rolki i skarpetki. Zanim orientuję się, co zamierza zrobić, bierze mnie na ręce i wynosi z niecki. – Jeb, chcę iść sama – mówię. Otaczam ramionami jego szyję, żeby zachować równowagę. Wyczuwam uśmieszki mijanych przez nas rolkarzy, mimo że nie mogę zobaczyć ich w mroku. Nigdy nie dadzą mi zapomnieć, że wyniesiono mnie na rękach niczym jakąś diwę operową. Jeb obejmuje mnie mocniej, przez co trudno mi nie zauważyć, jak blisko siebie jesteśmy: moje ręce oplatają jego szyję, jego klatka piersiowa ociera się o moje żebra… a te wydatne bicepsy przywierają do mojej łopatki i kolan.
Przestaję się opierać, a on wychodzi z cementowej niecki na podłogę z drewnianych desek. Początkowo myślę, że zmierzamy do restauracji, ale mijamy arkadę i skręcamy prosto w kierunku rampy wejściowej, podążając za łukiem światła rzucanym przez latarkę jego kasku. Jeb biodrem otwiera drzwi podobne do takich, jakie są w siłowniach. Mrugam, oślepiona słonecznym blaskiem na dworze. Włosy targane ciepłymi podmuchami wiatru przywierają mi do twarzy. Sadowi mnie delikatnie na cemencie zalanym światłem słońca, a potem siada obok, zdejmuje kask i potrząsa głową, odrzucając do tyłu włosy. Nie strzygł ich od kilku miesięcy i sięgają mu do ramion. Gęsta grzywka opada niczym czarna kurtyna, muskając nos. Odwiązuje z uda czerwono-granatową bandanę i owija nią głowę, wiążąc węzeł na karku, żeby kosmyki nie spadały mu na twarz. Ciemnozielonymi oczami przygląda się uważnie bandażowi na moim kolanie w miejscu, z którego kapie krew. – Mówiłem ci, żebyś wymieniła swój sprzęt ochronny. Paski nakolanników pruły się już od kilku tygodni. A więc zaczyna się. Już wpadł w ton mojego zastępczego starszego brata, chociaż jest ode mnie starszy zaledwie o dwa i pół roku i jedną klasę szkoły. – Znowu rozmawiałeś z moim tatą, tak? – pytam. Przez jego twarz przemyka dziwny wyraz, gdy Jeb zaczyna gmerać przy swoich nakolannikach. Idę za jego przykładem i zdejmuję ten pozostały. – Właściwie… – mówię, rugając się w duchu za to, że nie mam dość rozsądku, by wycofać się do mojej zwykłej bańki milczenia – powinnam być wdzięczna tobie i tacie, że w ogóle pozwalacie mi tutaj przychodzić. Zważywszy na to, jak tu jest ciemno i na wszystkie te przerażające, okropne rzeczy, jakie mogą przydarzyć się takiej bezradnej sierocie jak ja. Mięsień na szczęce Jeba drga, co jest nieomylną oznaką tego, że go zirytowałam. – To nie ma żadnego związku z twoim tatą. Z wyjątkiem tego, że on jest właścicielem sklepu z artykułami sportowymi, co oznacza, że
nic nie usprawiedliwia tego, że nie dbasz o swój sprzęt ochronny. Jazda na deskorolce może być niebezpieczna. – Jasne. Tak samo jak niebezpieczny jest Londyn, co? Rzucam gniewne spojrzenie na lśniące samochody na parkingu i wygładzam fałdy na wzorze mojego czerwonego podkoszulka: krwawiącym sercu oplecionym drutem kolczastym. Mógłby to być równie dobrze obraz rentgenowski mojej klatki piersiowej. – Doskonale. – Jeb ciska na bok nakolanniki. – A więc nie pogodzisz się z tym. – Z czym mam się pogodzić? Zamiast mnie wspierać, bierzesz stronę mojego taty. Teraz nie mogę wyjechać do Londynu, dopóki nie skończę szkoły. I dziwisz się, że mnie to wkurza? Szarpnięciem ściągam rękawiczki bez palców i pohamowuję przypływ gorzkiego gniewu płonącego mi na języku. – Pozostając w domu, przynajmniej rzeczywiście skończysz szkołę – mówi Jeb. Zabiera się do zdejmowania ochraniaczy na łokcie i gwałtownie odrywa ich rzepy, aby podkreślić wagę swoich słów. – Tam też skończyłabym szkołę. Jeb prycha. Nie powinniśmy o tym rozmawiać. Moje rozgoryczenie wciąż jest zbyt świeże. Byłam tak podekscytowana programem studiów za granicą, umożliwiającym uczniom ostatnich klas dokończenie nauki w liceum w Londynie, a jednocześnie zdobycie punktów w jednej z najlepszych tamtejszych uczelni artystycznych. Na ten sam uniwersytet wybiera się Jeb. Ponieważ już otrzymał stypendium i zamierza pod koniec lata przeprowadzić się do Londynu, mój tata przed dwoma tygodniami zaprosił go na obiad, żeby porozmawiać o tym programie. Uznałam, że to wspaniały pomysł i że mając wsparcie Jeba, poradzę sobie śpiewająco. A potem zdecydowali wspólnie, że dla mnie jest jeszcze za wcześnie na wyjazd. Oni zdecydowali. Tata martwi się, ponieważ Alison żywi niechęć wobec Anglii – zbyt wiele wiąże się z tym krajem historii rodziny Liddellów. Uważa, że mój wyjazd spowodowałby pogorszenie jej stanu. I tak już jest
pokłuta igłami strzykawek bardziej niż większość ulicznych ćpunów. Jednak pobudki taty przynajmniej mają sens. Natomiast wciąż nie rozgryzłam, dlaczego Jeb storpedował ten pomysł. Ale jakie to ma teraz znaczenie? Ostateczny termin zgłoszeń upłynął w zeszły piątek, więc niczego nie da się już zmienić. – Zdrajca – mamroczę. Spuszcza głowę, zmuszając mnie, żebym na niego spojrzała. – Staram się być twoim przyjacielem. Nie jesteś jeszcze gotowa na przeprowadzkę tak daleko od taty… nie miałabyś nikogo, kto by się tobą opiekował. – Ty tam będziesz. – Ale nie mógłbym mieć cię na oku w każdej chwili. Mój program zajęć będzie obłędnie przeładowany. – Nie potrzebuję opieki w każdej chwili. Nie jestem dzieckiem. – Nigdy nie mówiłem, że jesteś dzieckiem. Ale nie zawsze podejmujesz najrozsądniejsze decyzje. Na przykład teraz. Szczypie mnie w piszczel poprzez podarty bawełniany materiał legginsów. Przez moją nogę przebiega zmysłowy dreszcz. Marszczę brwi, przekonując siebie, że po prostu mam łaskotki. – Więc nie wolno mi popełnić kilku błędów? – Nie takich, które mogą wyrządzić ci krzywdę. Potrząsam głową. – Jakby utknięcie tutaj nie było krzywdą. W szkole, której nie mogę ścierpieć, pośród koleżanek i kolegów z klasy zabawiających się dowcipkowaniem na temat białego króliczego ogonka, jaki rzekomo ukrywam. Wielkie dzięki, Jeb. Wzdycha i siada prosto. – Jasne. Wszystko przeze mnie. Przypuszczam, że twoje niedawne zaliczenie gleby to także moja wina. Napięcie w jego głosie głęboko mnie porusza. – No cóż, mój upadek rzeczywiście zdarzył się poniekąd z twojej winy. – Łagodnieję, by wyciszyć napięcie pomiędzy nami. – Opanowałabym już mistrzowsko ol ie, gdybyś nadal prowadził kurs jazdy na deskorolce.
Usta Jeba drgają. – Więc ten nowy instruktor, Hitch, nie jest w twoim typie? Walę go pięścią w pierś, rozładowując nieco tłumioną frustrację. – Tak, nie jest w moim typie. Jeb udaje, że się krzywi. – Z pewnością ty mu się podobasz. Ale powiedziałem mu, że kopnę go w… – Jakbyś miał tu cokolwiek do powiedzenia – odparowuję. Hitch ma dziewiętnaście lat i jest specem od fałszowania dowodów tożsamości oraz od miękkich narkotyków. Prędzej czy później trafi do więzienia. Mam dość rozsądku, by trzymać się od niego z daleka, ale to moja decyzja. Jeb rzuca na mnie szybkie spojrzenie. Wyczuwam, że grozi mi rozmowa o zgubnych skutkach umawiania się z notorycznymi podrywaczami. Polakierowanym na niebiesko paznokciem strzepuję z nogi konika polnego, nie chcąc, by jego szepty uczyniły tę chwilę jeszcze bardziej kłopotliwą, niż jest. Na szczęście w tym momencie podwójne drzwi za nami otwierają się. Jeb odsuwa się szybko i przepuszcza dwie dziewczyny. Gdy nas mijają i machają do niego, owiewa nas obłok perfum. Jeb odpowiada im skinieniem głowy. Obserwujemy, jak wsiadają do samochodu i z rykiem silnika wyjeżdżają z parkingu. – Hej, słuchaj – mówi Jeb. – Jest piątek. Czy nie powinnaś odwiedzić mamy? Z ulgą witam tę zmianę tematu rozmowy. – Mam się tam spotkać z tatą. A potem, tak jak obiecałam Jen, przejmę ostatnie dwie godziny jej zmiany. – Spoglądam na moje podarte ubranie, a potem zerkam w niebo, które ma taki sam jaskrawobłękitny kolor jak oczy Alison. – Mam nadzieję, że przed pracą zdążę jeszcze wpaść do domu i się przebrać. Jeb wstaje. – Poczekaj, aż przed wyjściem odbiję jeszcze kartę zegarową – mówi. – Zabiorę twoją deskę i plecak, a potem zawiozę cię do zakładu Soul.
To ostatnie, czego potrzebuję. Ani Jeb, ani jego siostra Jenara nigdy nie poznali Alison; widzieli ją tylko na zdjęciach. Nie znają nawet prawdy o moich bliznach ani powodu, dla którego noszę rękawiczki. Wszyscy moi przyjaciele sądzą, że w dzieciństwie uczestniczyłam z mamą w wypadku samochodowym i pękająca szyba poharatała mi dłonie, a jej uszkodziła mózg. Tata nie lubi kłamstw, jednak rzeczywiste powody pobytu Alison w zakładzie są tak dziwaczne, że pozwala mi je ubarwiać. – A co z twoim skuterem? – pytam Jeba, desperacko usiłując zmienić temat; rzeczywiście, nigdzie na parkingu nie widzę jego hondy. – Miało padać, więc Jen mnie podrzuciła – odpowiada. – Twój tata może później zawieźć cię do pracy, a ja odprowadzę twój samochód do domu. I tak mam po drodze. Rodzina Jeba mieszka w drugiej połowie naszego domu bliźniaka. Tamtego lata, gdy dopiero się wprowadzili, tata i ja poszliśmy do nich, żeby się przedstawić. Zaprzyjaźniłam się bliżej z Jebem i Jenarą jeszcze jesienią, zanim poszłam do szóstej klasy – na tyle blisko, że pierwszego dnia zajęć Jeb nałomotał pod szkolną wiatą jednego gostka za nazwanie mnie kochanicą Szalonego Kapelusznika. Jeb wkłada okulary słoneczne i poprawia węzeł bandany z tyłu głowy. Blask słońca pada na błyszczące, okrągłe blizny na jego przedramionach. Skręcamy na parking. Mój samochód marki Gremlin z 1975 roku – nazwany Gizmo, jak postać z filmu z lat osiemdziesiątych, na który tata zabrał Alison na ich pierwszej randce – stoi w odległości zaledwie paru metrów. Jest możliwe, że Alison i tata będą czekać na mnie w holu. Skoro nie mogę liczyć na wsparcie Jeba w kwestii mojego wyjazdu do Londynu, nie mogę też zaufać mu na tyle, żeby poznał największą wariatkę w naszej rodzinie. – Uhm – mruczy Jeb. – Widzę tę twoją minę. Nie ma mowy, żebyś mogła ze skręconą kostką prowadzić wóz z ręczną skrzynią biegów. – Wyciąga do mnie otwartą dłoń. – No, dawaj kluczyki. Przewracam oczami i podaję mu je.
Przesuwa okulary słoneczne w górę na bandanę. – Zaczekaj tutaj, zaraz cię zawiozę. Drzwi do centrum zatrzaskują się za nim i w twarz uderza mnie podmuch klimatyzowanego powietrza. Coś łaskocze mnie w nogę. Tym razem nie strącam konika polnego i słyszę wyraźnie jego głośny szept: „Jesteś stracona”. – Tak – odszeptuję, gładząc jego żyłkowane skrzydełka i ulegając moim urojeniom. – Wszystko runie, kiedy Jeb pozna Alison.
2. Drut kolczasty i czarne skrzydła Zakład psychiatryczny Soul znajduje się w odległości dwudziestu pięciu minut jazdy od granic miasta. Popołudniowe słońce leje strumienie blasku odbijające się oślepiająco od maski samochodu. Kiedy minie się już budynki publiczne, niewielkie ciągi handlowe i domy mieszkalne, krajobraz Pleasance pustoszeje. Widać tylko płaskie, suche tereny porośnięte z rzadka kępami krzaków i patykowatych drzew. Ilekroć Jeb zagaja rozmowę, odpowiadam mamrotanymi monosylabami i podkręcam głośność niedawno zamontowanego w samochodzie odtwarzacza. W końcu rozbrzmiewa piosenka – akustyczny, nastrojowy kawałek, którego, jak kiedyś usłyszałam, Jeb słucha podczas malowania obrazów – i on prowadzi już w milczącej zadumie. Lód w torebce, którą przyniósł na moją spuchniętą kostkę, stopił się i poruszam nogą, żeby torebka się zsunęła. Walczę z napadem senności, wiedząc, co czeka na mnie po drugiej stronie snu. Nie mam ochoty także w środku popołudnia doświadczać mojego koszmaru z Alicją. Alicia, matka Alison, jako nastolatka namalowała postacie z Krainy Czarów na wszystkich ścianach swojego domu, twierdząc, że one są realne i rozmawiają z nią w snach. Kilka lat później Alicia wyskoczyła ze szpitalnego pokoju na pierwszym piętrze, żeby wypróbować swoje „skrzydła” – zaledwie kilka godzin po urodzeniu mojej mamy. Spadła na krzak róży i skręciła kark. Niektórzy mówią, że popełniła samobójstwo – z powodu depresji poporodowej i żalu po stracie męża, który kilka miesięcy wcześniej zginął w wypadku w fabryce. Inni twierdzą, że należało ją zamknąć w zakładzie psychiatrycznym na długo przed urodzeniem dziecka. Po śmierci jej matki wychowanie Alison powierzono długiemu szeregowi rodziców zastępczych. Tata uważa, że ten brak stabilizacji przyczynił się do rozwinięcia się u niej choroby umysłowej. Ja jednak wiem, że powodem jest coś więcej, coś dziedzicznego. Upewniają
mnie o tym moje powracające nocne koszmary oraz szepty owadów i roślin. I jest jeszcze ta cudza obecność, jaką w sobie wyczuwam. Obecność, która trzepocze i rzuca na mnie cień, gdy się boję albo waham, i inspiruje do przekraczania moich granic. Zebrałam dane na temat schizofrenii. Piszą, że jednym z objawów jest słyszenie głosów, a nie łopotania wewnątrz czaszki czegoś w rodzaju skrzydeł. Z drugiej strony, gdybym miała wziąć pod uwagę szepty kwiatów i owadów, to słyszę mnóstwo głosów. Tak czy inaczej, wygląda na to, że jestem chora psychicznie. W gardle rośnie mi gula; przełykam ją. Z odtwarzacza leci następna piosenka i skupiam się na jej melodii, starając się zapomnieć o wszystkim innym. Pył uderza o karoserię wozu, gdy Jeb wrzuca kolejne biegi. Zerkam kątem oka na jego profil. W rodzinie Jeba musieli być jacyś włoscy przodkowie i ma naprawdę wspaniałą cerę – o oliwkowym odcieniu, czystą, miękką w dotyku. Zwraca głowę ku mnie. Przenoszę spojrzenie na wsteczne lusterko i obserwuję kołyszący się samochodowy odświeżacz powietrza. Zawiesiłam go dopiero dzisiaj. Na eBayu jest sklep internetowy sprzedający odświeżacze robione na indywidualne zamówienia, w cenie dziesięciu dolarów za sztukę. Wystarczy wysłać mailem zdjęcie, a oni przedrukowują je na zapachową tekturkę i dostarczają gotowy produkt pocztą. Przed dwoma tygodniami za część pieniędzy, które dostałam na urodziny, kupiłam dwa takie odświeżacze, jeden dla siebie, a drugi dla taty. On jeszcze nie powiesił swojego w furgonetce, tylko schował do portfela. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek go stamtąd wyjmie, ponieważ spoglądanie na niego codziennie mogłoby być dla taty zbyt bolesne. – Fajnie wyszło – mówi Jeb, mając na myśli odświeżacz. – Tak – mamroczę. – To zdjęcie zrobione przez Alison, więc to oczywiste. Jeb przytakuje, jego milczące zrozumienie pokrzepia mnie bardziej niż słowa innych ludzi wypowiadane nawet w najlepszej intencji. Wpatruję się w zdjęcie. Przedstawia wielką ćmę z czarnymi skrzydłami i pochodzi z jednego ze starych albumów Alison. Zdjęcie