Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Kwiecień 2007
Czerwiec 1985
Maj 2007
Sierpień 1985
Czerwiec 2007
Maj 1986
Lipiec 2007
Lipiec 1986
Sierpień 2007
Luty 1987
Wrzesień 2007
Kwiecień 2008
Dla Johna, mojego Riemanna
KWIECIEŃ 2007
Jobe umarł w kwietniowy chłodny poranek, pachnący wilgotną ziemią i kwitnącą wiśnią.
Minęła dziewiąta, Carmen piła w kuchni drugą już filiżankę kawy, w wolnej ręce
trzymając ścierkę do wycierania naczyń. Dzieliło ją od niego zaledwie kilka metrów. Spoglądała
w jego stronę, a właściwie na widok za oknem, pod którym stała leżanka, i rozmyślała o tym, co
mogłaby robić, gdyby jej mąż akurat nie umierał. Mogłaby wyprowadzić psa na spacer, wybrać
się nad rzekę ze szkicownikiem, leżeć nago na łóżku w hotelu Days Inn u boku swojego
bibliotekarza i oglądać Prawo ulicy na HBO.
Wystawiony w wykuszu na słońce, Jobe wziął długi, słaby, rzężący wdech, a potem po
prostu przestał oddychać. Jak gdyby ustało brzęczenie komara albo ktoś wyłączył młot
pneumatyczny. Nagła cisza przyniosła ulgę niczym wymodlony spokój. Ulgę tak głęboką, że
upłynęła cała minuta, zanim Carmen pojęła jej znaczenie – wreszcie nastąpiło to, na co tak długo
czekała. A kiedy w końcu to do niej dotarło – i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od ponad
dwudziestu jeden lat nie jest z nikim związana – ruszyła w stronę martwego ciała małżonka
przejęta i wystraszona, czując, że ogarnia ją podstępny strach.
Przecież to nie jej wina, że umarł, tłumaczyła sobie Carmen. Pragnąć czyjejś śmierci to
nie to samo co zabić. Lecz mimo to, kiedy jej buty zastukotały po dębowej posadzce, starała się
stłumić odgłos, stąpając ostrożnie, krok za krokiem, najpierw czubki, potem obcasy.
Jak przed Gwiazdką, wszystko wydawało się możliwe. Jobe odszedł, a to oznaczało
koniec małżeństwa, rodzinnej wspólnoty, całego dotychczasowego niby szczęśliwego,
zakłamanego życia. Dotknęła jego szyi, jednocześnie obserwując biegnącego przez podwórze
królika; kicał, zamaszyście wyrzucając tylne łapy. Jej mąż wciąż był ciepły i na chwilę zwątpiła
w jego śmierć. Może wstrzymywał oddech i czekał, ciekaw jej reakcji. Ale to do niego nie
pasowało – takie sztuczki były raczej w jej stylu – i kiedy przystawiła mu palce do ust, nie
poczuła najmniejszego tchnienia. Mimo to umyła ręce, a potem, oparłszy się o krawędź zlewu,
wpatrywała się w jego ciało. Zalało ją jak fala, zupełnie niespodziewanie, poczucie osamotnienia,
przytłaczające niczym ciemna burzowa chmura. Co teraz?
Jego matka Olive przed godziną pojechała do domu się wyspać. Całą noc przy nim
czuwała, była wyczerpana i zziębnięta. Carmen próbowała jakoś pomóc i o drugiej nad ranem
zaniosła jej sweter i gruby pled. W domu są przeciągi, szepnęła, a noc okazała się chłodniejsza,
niż się spodziewała. Olive włożyła sweter, ale kocem okryła przede wszystkim syna. Rano
Carmen spostrzegła, że teściowa jest blada i zmarznięta na kość. Zaproponowała herbatę, ale
starsza pani machnęła tylko ręką pokrytą plamami wątrobowymi i przez dobrych kilka minut
wygładzała fałdy kołdry Jobe’a, jakby był niemowlęciem w łóżeczku. Carmen zaparzyła kawę
i piła pierwszą filiżankę, przyglądając się Olive i szczerze jej współczując. Jobe w gruncie rzeczy
był jej dzieciątkiem, pomyślała. Jego śmierć ją zdruzgocze.
Podobnie jak trójkę ich dzieci, które zdążyła wcześniej wyprawić do szkoły. Zaliczał się
do nich również Luca, który powinien zakończyć naukę dwa lata temu. Dojeżdżał codziennie na
specjalne zajęcia w szkole średniej. Zabierał drugie śniadanie w płóciennym worku, który ściskał
kurczowo, i przestępując z nogi na nogę, czekał przed domem na niebieski autobus. Każdego
ranka Carmen zerkała przez frontowe okno, patrzyła, jak autobus przystaje, drzwi się rozsuwają,
a jej syn wchodzi po stopniach uważnie, pochylając do przodu beczułkowate ciało, jakby zmagał
się z porywistym wiatrem. Niezmiennie ją to fascynowało. Żeby ona mogła uwolnić się od męża,
Olive musiała stracić syna, a ten chłopiec ojca. Porządnego człowieka, bądź co bądź. To
niesprawiedliwe.
Carmen krążyła wokół nieruchomego ciała męża. Czuła, że wzbiera w niej szloch, ale go
zdławiła. Skupiła myśli na domu. Na pewno się go nie pozbędzie. Chłopcy świetnie się tu czuli,
zwłaszcza Luca, który każdego lata człapał po ogrodzie za ojcem, niższy od niego o dobre
trzydzieści centymetrów, z kwadratową głową wciśniętą między ramiona; uczył się podsypywać
korę pod iglaki i przycinać róże, chociaż po tygodniu nic już z tego nie pamiętał. Dwupiętrowy
dom, zbudowany w 1900 roku, stanowił przykład typowej dla Baltimore architektury
w najlepszym wydaniu: stromo opadający po obu stronach dach, na kalenicy staroświecki kurek,
mansarda zwieńczona ostrym łukiem. Ich wymarzony dom, kupiony przed dziesięciu laty. Jobe
jeszcze wtedy nie chorował i potrafił sam wszystko naprawić. Wysokie sufity, dębowe podłogi,
okiennice mocowane na sznurach i klekocące zimą. Zlew należący do oryginalnego wyposażenia
kuchni: głęboka porcelanowa misa koloru kremowego z wbudowaną w ścianę suszarką do
naczyń.
Dopijając kawę, Carmen stanęła w promieniach wpadających przez południowe okno.
Słoneczne ciepło tego dnia było stanowczo nie na miejscu. Nagle przytłoczył ją nawał pytań.
Z nich dwojga to Jobe znał się na wszelkich formach i procedurach. W takiej sytuacji
obowiązywały ustalone zasady postępowania, a ona nie mogła ich sobie przypomnieć. Czy
powinna wykręcić numer alarmowy, mimo że Jobe już nie żyje? Czy ma obowiązek zgłosić jego
śmierć na policji? A może trzeba od razu zwrócić się do wybranego przez męża zakładu, który
miał zająć się pogrzebem?
Powinna przede wszystkim zawiadomić Olive, a potem nastąpi cała reszta. Uroczystość,
pochówek. Ale Carmen nie potrafiła przewidzieć, jak potoczą się sprawy, kiedy zadzwoni do
Olive. Przydałoby się popłakać, choćby ze względu na teściową. Wyobraziła sobie, jak oznajmia
jej obcesowo: „Wreszcie jestem wolna! Kto by pomyślał, że po tylu latach wyczekiwania tak
łatwo zniknie z mojego życia”.
Tak naprawdę jedyną osobą, z którą chciała w tej chwili porozmawiać, był Danny – on by
ją pocieszył, przedstawił całą rzecz w odpowiednim świetle, zrozumiał jej punkt widzenia – ale
Danny pewnie siedział teraz za biurkiem w recepcji, jak tamtego dnia, kiedy się poznali.
Biblioteka imienia Enocha Pratta otworzyła swoje podwoje pół godziny temu i Danny, tkwiąc na
posterunku, udzielał interesantom informacji na temat mitologii greckiej, Miltona Friedmana albo
życia seksualnego zwierząt. Nie mogła zatelefonować do niego do pracy; do domu zresztą też nie
mogła dzwonić. Przez cały ostatni rok umawiali się głównie za pomocą esemesów, ale Carmen
nie mogła sobie wyobrazić, że wystukuje na klawiaturze wiadomość: Jobe umarł. Jesteś wolny
o 17.00?
Dlatego po prostu przyglądała się mężowi, który nie oddychał. Jego martwe ciało
wydawało się zniewagą: ogromne i bezużyteczne jak pusty pojemnik, który trzeba będzie usunąć
wielkim nakładem sił i kosztów. Miała przed oczami siebie, jak informuje o śmierci dzieci,
młodszą dwójkę – Sienę i Michaela – a oni przyjmują tę wieść bez zdziwienia, gdyż tego właśnie
się spodziewali; od tygodni, dzień w dzień, po powrocie ze szkoły ukradkowo rzucali pytające
spojrzenia w kierunku jego pokoju. I Lucę, który prawdopodobnie i tak niewiele zrozumie,
choćby nie wiem ile razy mu tłumaczyła. W myślach usłyszała, jak dopytuje się bełkotliwie: „Ale
kiedy tata wróci?”. I w tym momencie, gdy spojrzała na zastygłe ciało męża, przeszył ją dotkliwy
ból. Przyjęła to z ulgą, choć wiedziała, że ta spóźniona reakcja nie może zmazać jej winy.
Na dworze śpiewały ptaki. Przez uchylone okno dolatywał zapach zroszonej trawy i choć
słońce świeciło blado tego ranka, do środka wtargnął nagle podmuch ciepłego powietrza. Carmen
podeszła do leżanki i w przypływie czułości uniosła ręce Jobe’a – dłonie miał duże, chorobliwie
pomarańczowe, z nabrzmiałymi żyłami – i ułożyła starannie wzdłuż ciała. Był przecież jej
mężem i kochała go, choć nie tak mocno, jak powinna. Uraza szybko minęła i Carmen zdobyła
się nawet na to, żeby pogładzić go po napiętej skórze policzka i po brodzie. W ciągu ostatnich
tygodni dobrze się nim opiekowała; nigdy nie zdarzyło jej się zapomnieć, by podać mu lek,
w nocy często wstawała i siadała przy jego łóżku, towarzysząc mu w cierpieniu. Było wiele
sposobności, żeby skrócić jego – i własną – mękę; przez długie miesiące, za sprawą trzymanego
w lodówce opakowania morfiny, jego życie dosłownie spoczywało w jej rękach. Sam Jobe jej to
kilkakrotnie sugerował, patrząc na nią jak zaszczute zwierzę. Widać było, że strach bierze w nim
górę nad nadzieją i że liczy na to, że ona odmówi. I odmawiała. Choć już nie pierwszy raz
odczuwała pokusę. Przed wielu laty, podczas miesiąca miodowego, kiedy życie Jobe’a przez
moment zawisło na włosku, uświadomiła sobie z przerażającą jasnością, że tylko dzięki jego
śmierci może odzyskać upragnioną wolność.
Okoliczności sprzyjały jej tamtej nocy: ciemność, strome urwisko, w dole wzburzone
morze, a w pobliżu ani żywej duszy, żadnych świadków. W porę otrząsnęła się z natrętnych
myśli. Złapała go za rękę i odciągnęła od skraju przepaści, ale czy powodowało nią sumienie, czy
uczucie żywione mimo wszystko do męża, tego Carmen nie potrafiła określić. Zastanawiała się –
jak zawsze, kiedy wspominała tamtą chwilę – czy byłaby szczęśliwsza jako dzielna młoda
wdowa, jako swoje drugie wcielenie skrzętnie do tej pory skrywane przed światem.
Gdyby Jobe wtedy zginął, przeniosłaby się zapewne z Baltimore do Nowego Jorku albo
San Francisco. Może znalazłaby kogoś, do kogo zapałałaby prawdziwą namiętnością, i to
z pełnym błogosławieństwem Olive. Luca raczej na pewno nie przyszedłby na świat; jego
upośledzenie – wyjaśniał lekarz – biorąc pod uwagę młody wiek matki, to statystycznie bardzo
rzadki przypadek, skutek jednego wadliwego plemnika albo jajeczka, wyjątkowo niefortunny
splot czynników. Temu wszystkiemu można było zapobiec, pozwalając niekochanemu mężowi
spaść w przepaść. Nie byłoby tych dzieci, tego domu, dwudziestu lat życia, które poszło w złym
kierunku, tak jakby Carmen przypadkowo zjechała z autostrady i nie mogła odnaleźć właściwej
drogi. Zadrżała i rozejrzała się po rozświetlonym, cichym pokoju. Czy Jobe po śmierci potrafił
czytać w jej myślach? Może w ostatnich pięciu minutach swego życia odkrył jej niewierność
i frustrację. I to, że setki razy zadawała sobie w duchu pytanie: czy gdyby mogła cofnąć czas,
zmieniłaby bieg swojego życia? Czy wyszłaby za mąż za Jobe’a, którego nigdy naprawdę nie
kochała, i urodziła upośledzone dziecko? Odpowiedź brzmiała różnie w zależności od dnia.
Dzisiaj nie mogła się skupić na tyle, by rozstrzygnąć tę kwestię. Dlatego po prostu wzięła głęboki
oddech i sięgnęła po telefon.
– Olive, Jobe nie żyje.
Pogrzeb wypadł dobrze, obyło się bez zgrzytów. Oszołomiona natłokiem szczegółów
Carmen porównywała całą uroczystość do przedstawienia teatralnego, które poszło całkiem
gładko – nikt się nie potknął ani nie zapomniał swojej kwestii. Dzieci w czarnych strojach mogły
uchodzić za wzór żałobników. Siena, z upiętymi skromnie włosami, pochlipywała przez całe
nabożeństwo. Michael miał wystraszoną minę, jakby zobaczył coś przerażającego; przynajmniej
raz siedział spokojnie, nie machając bez przerwy nogami.
Ale Luca ją zaskoczył. Nie tylko ze zrozumieniem przyjął wiadomość o śmierci ojca, ale
wręcz sprawiał wrażenie, że dla niego to żadna nowina. Skinął po swojemu dużą głową – szyję
miał tak krótką, że trudno mu ją było zginać, więc ten gest przypominał raczej szarpnięcie –
i popatrzył na nią małymi, szeroko rozstawionymi oczami, w których malowała się zagadkowa
mądrość. Z poważną, niewzruszoną miną stał przy trumnie – założył na tę okazję jeden
z krawatów Jobe’a, mimo że był dla niego o piętnaście centymetrów za długi – i głaskał ją, jakby
chciał ukoić leżącego w środku ojca.
Ktoś pomachał do Carmen z głębi kaplicy. To Danny, który w tłumie rosłych mężczyzn
wyglądał jak kukiełka. Wydawał się bardzo drobny na tle braci Jobe’a, Willa i Nate’a, męża jej
siostry Esme – bankowca, oraz profesorów z Uniwersytetu Johna Hopkinsa o jednakowym
niemal wyglądzie, z niesfornymi brodami, rozpiętymi pod szyją koszulami, czarnymi
marynarkami i rurkowatymi spodniami. Nawet przy Michaelu, który przez pół roku od swoich
dwunastych urodzin urósł niemal dziesięć centymetrów.
Tylko Luca, który budową bardziej przypominał dziobaka niż człowieka, niewiele
odbiegał wzrostem od jej kochanka. Niegdyś Carmen gustowała w wysokich, barczystych
facetach, ale miała też słabość do osobliwych zestawień: Danny miał ciemną cerę, jak przystało
na potomka Czirokezów, i czarne, opadające do pasa włosy, a do tego jasne oczy Irlandczyka.
Jeździł jeepem i słuchał rapu, a przy tym nosił okulary na łańcuszku i pracował w recepcji
w bibliotece.
Pomachała mu dyskretnie, dwoma palcami. Danny uprzedzał ją, że przyjdzie, ale skąd
mogła wiedzieć, że mówił poważnie. Kto zastępuje go w pracy? Jak wytłumaczy swoją obecność
na pogrzebie Jobe’a? Jego widok nie ucieszył jej szczególnie. Było coś niezręcznego w tym, że
on i jej zmarły mąż przebywają w tym samym pomieszczeniu. Spotkali się tylko raz i pamiętała,
że dziwnie ją to wtedy podnieciło.
Do spotkania doszło zupełnie przypadkowo, rok wcześniej. Carmen siedziała z Jobem
i jego kolegami z uczelni w restauracji na Federal Hill. Była już znużona ich długą dyskusją na
temat stałych matematycznych w konstrukcji mostu, rozsiadła się wygodnie i wyłączyła
z rozmowy. Wypowiadane przez nich sylaby rozpłynęły się w szemrzący potok dźwięków. Kiedy
ujrzała na sali Danny’ego w towarzystwie młodszej o co najmniej dziesięć lat blondynki, jakoś
nie była zaskoczona. W odrętwieniu obserwowała ich jak postacie na ekranie, zwłaszcza kobietę,
która wyglądała jak superbohaterka z komiksu, o kształtach doskonale zarysowanych w obcisłym
zapiętym na suwak kombinezonie.
Danny miał na sobie niebieską koszulę, a zaplecione w warkocz czarne włosy opadały mu
na plecy. Te same plecy, w które wcześniej tamtego dnia Carmen wbijała paznokcie, prężąc się
z rozkoszy w jego objęciach. Widząc go teraz, przykładnie wiodącego swoje drugie życie, miała
wrażenie nierzeczywistości. Obserwacja niczego niepodejrzewającego kochanka dawała jej
przewagę i Carmen przez kilka sekund napawała się nieznanym sobie poczuciem władzy.
Nagle Danny spojrzał w jej stronę, jakby poczuł na sobie wzrok. Odnotował jej obecność
dwoma mrugnięciami i błyskawicznie dostosował się do sytuacji. Nachylił się do swojej
towarzyszki i szepnął jej coś na ucho; Carmen wyobraziła sobie jego oddech tchnący papierosami
American Spirit i aromatyzowaną kawą o smaku orzechów laskowych, którą popijał przez cały
dzień za biurkiem. Ruszyli w kierunku Carmen. To było ciekawe posunięcie, brawurowe
i zupełnie zbyteczne. Skojarzyło jej się ze śmiałym otwarciem w turnieju, w którym gra toczy się
o wysoką stawkę. Ogarnęło ją podniecenie.
– Carmen? Cześć! Tak myślałem, że to ty. – W głosie Danny’ego dźwięczała duma; stał
tak blisko, że Carmen poczuła zapach jego wody kolońskiej, słodki i przywodzący na myśl
garbowaną skórę. – Chciałbym przedstawić ci moją żonę, Megan.
Danny i superbohaterka przywitali się po kolei ze wszystkimi: z Carmen, z Jobem i jego
kolegami matematykami, którzy wznosili szklanki i kiwali głowami, pożerając wzrokiem Megan,
jej talię osy i doskonale krągłe, ogromne piersi.
– Jobe – powiedziała Carmen, kiedy kochanek podawał rękę jej mężowi. – To jest Danny.
Pracuje w Centrum imienia Enocha Pratta.
– Aha, w bibliotece – odparł Jobe. Po tych słowach zapadła dłuższa cisza, jak zwykle
kiedy jej mąż przyjmował jakiś fakt do wiadomości. Wszyscy szukali sposobu, żeby przerwać
niezręczne milczenie; wszyscy oprócz Carmen nauczonej doświadczeniem, że najlepiej po prostu
przeczekać.
– A ty czym się zajmujesz, Jobe?– zapytał w końcu Danny, chociaż znał nie tylko
odpowiedź, ale także szczegóły hipotezy Riemanna; któregoś dnia, kiedy w bibliotece był słaby
ruch, zapoznał się nawet z literaturą poświęconą zagadnieniu „nietrywialnych zer”. „Wydawało
mi się, że potrafię rozpracować każdy temat, przynajmniej na tyle, żeby zreferować
najważniejsze punkty – oświadczył jej później. – Ale przeczytałem z dziesięć artykułów o tym
Riemannie i jego koncepcji i za cholerę nie mogę się w tym połapać. To ma coś wspólnego
z liczbami pierwszymi, mechaniką kwantową, sensem istnienia. – Danny wzruszył ramionami. –
Twój mąż to chyba jakiś geniusz. Współczesny Gauss”.
Ale Jobe odparł tylko, jak to miał w zwyczaju: – Jestem nauczycielem. – I na tym
poprzestał.
Jego skromność czasem wydawała się Carmen fałszywa; taka lakoniczna odpowiedź
brzmiała bardziej pompatycznie niż pełna wersja: Jestem profesorem wyższej matematyki na
Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Tamtego wieczoru w restauracji doszła jednak do wniosku, że
z jego punktu widzenia odpowiedź była jak najbardziej dokładna i zwięzła. W łagodnym blasku
świec, rozochocona winem i mile podniecającym odczuciem, że – całkiem dosłownie – tkwi
między tymi dwoma mężczyznami, Carmen ujęła dłoń męża.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś uczył w szkole podstawowej – powiedziała, muskając
kciukiem jego palce. – Jakbyś uczył dzielenia w trzeciej klasie.
Jobe był wyraźnie speszony. Możliwe, że dotknęła go po raz pierwszy od kilku tygodni.
Spojrzał na nią z wdzięcznością; teraz, na jego pogrzebie, Carmen przypomniała sobie, jak
rozbłysły mu oczy.
– Na jedno wychodzi – wtrącił jeden z jego kolegów. – Studenci. W głowach mają tylko
balangi i seks.
– Pasuje do każdego trzecioklasisty, jakiego znam – odparł Danny. Wyszczerzył zęby
w rozbrajającym uśmiechu i machnął ręką.
– Nie będziemy wam przeszkadzać w jedzeniu – oświadczył, chociaż wszystkie talerze
zostały sprzątnięte ze stołu i tylko Jobe dopijał jeszcze kawę.
Działo się to w czasie remisji nowotworu Jobe’a, po badaniach, po których lekarz orzekł,
że pierwotne ognisko zostało „wyeliminowane”, i kilka tygodni przed tym, jak Jobe dostał lekkiej
gorączki, a na jego rękach i nogach pojawiły się krwiaki niczym kępki upiornego palusznika.
Tamtej nocy po powrocie z restauracji, kiedy Jobe uchodził za zdrowego, kochali się – po raz
ostatni – mimo że Carmen była ociężała po obfitej kolacji: tłustym makaronie, oleistej sałatce
i tiramisu na deser. Od seksu z Dannym wykręciłaby się jakoś, bo czuła się zmęczona i wzdęta,
ale Jobe był przecież jej mężem. Szarpał jej nocną koszulę jak dziecko – nic a nic się nie zmienił
przez dwadzieścia lat – a ona bez skrępowania zsunęła ją przez głowę. Od dawna się nie
całowali; Carmen nie pamiętała, kiedy ostatni raz spotkały się ich języki. Tamtej nocy
spróbowała pocałunku, w ramach szalonego eksperymentu, ale jego sztywna broda kłuła ją
w policzek; odwykła od tego uczucia. Po chwili Jobe wszedł w nią, napierając długim, kościstym
ciałem jak ołówek ugniatający miękką gumkę. Poruszał się tam i z powrotem niczym tłok
w cylindrze. Nie dosięgłaby teraz jego ust, nawet gdyby chciała – Jobe wygiął się do tyłu
i odsunął od niej twarz – ale to tylko wzmogło czar, jakiemu uległa. Samotna, chociaż ich ciała
były tak blisko siebie, że bardziej nie można, Carmen odpłynęła tam, gdzie znikają wszelkie
podziały.
Czując zbliżający się orgazm, przypomniała sobie chwilę, kiedy Danny i Jobe podali
sobie ręce. Dwie dłonie splecione w uścisku, ocierające się tkankami. Dwaj mężczyźni
wymieniający się swoimi cząsteczkami. A to, że miała w sobie ich obu tego samego dnia, wcale
nie wydało jej się zdradą, lecz przeciwnie – darem. Dzięki niej żyjący odrębnym życiem, tak
różni mężczyźni stworzyli jedną całość. Następnego ranka było jej wstyd z powodu bzdurnych
myśli, chociaż tylko ona wiedziała, jakie niedorzeczności roiły jej się głowie.
Teraz patrzyła, jak ksiądz spowija trumnę Jobe’a haftowanym białym suknem,
i wyobraziła sobie spoczywające w środku ciało męża, wyniszczone i nieruchome. Jego organizm
przestał wreszcie produkować zmutowane komórki. Złożona z przewodów i rurek aparatura,
która miała udział w spłodzeniu trójki ich dzieci, została wyłączona na dobre. Ręka, którą Jobe
podał kiedyś Danny’emu, zaczynała się już rozkładać.
Mężczyzna obecny przy narodzinach jej dzieci. Ten, któremu kiedyś ślubowała dozgonną
miłość. Chłopak, który dwukrotnie ją poratował, gdy nie miała grosza przy duszy, udzielił jej
schronienia i dał rodzinę, któremu winna była wdzięczność przez całe życie. To wszystko, tyle
z tego zostało.
Carmen zadrżała. Do tej pory pogrążona w odrętwieniu, teraz poczuła w sobie ogromną
pustkę, lodowatą otchłań, w którą zaraz miała się osunąć. Kiedy Luca stanął przed nią w ławce,
przygarnęła go do siebie i oparła brodę o jego kanciastą, pokrytą jasnymi włosami głowę.
Pogładził ją po ramieniu serdelkowatymi palcami. Luca zdawał się emanować różaną poświatą,
w której Carmen mogła się ogrzać jak w promieniach słońca. Podtrzymywał ją przez całe
nabożeństwo. Co więcej, był dla niej jedynym punktem zaczepienia na ziemi.
Przez następne dni od samego rana dom wypełniała cisza. Carmen nie wychodziła do
pracy.
Właściciel agencji reklamowej, dla której pracowała, był na pogrzebie, a potem na stypie.
Fred Lang, wysoki, siwowłosy mężczyzna, zawsze robił wszystko jak należy. Tamtego dnia
założył ciemnografitowy krawat, a jego starannie wypastowane buty nie raziły zbytnio
połyskiem, dokładnie tak, jak przystało na żałobnika. Pocałował Carmen, która poczuła wionący
od niego zapach sałatki ziemniaczanej z musztardą, przygotowanej przez Olive, i powiedział jej,
że może wziąć tyle wolnego, ile tylko będzie potrzebować.
– Co za nieszczęście. Jobe umarł tak młodo, czterdzieści siedem lat... Dzieci ledwie co
podrosły. – Fred pokiwał z powagą swoją kształtną głową. – Jeśli będę mógł coś dla ciebie
zrobić... Proszę, Carmen, dzwoń. Wszystko, co w mojej mocy...
Wiele osób tego dnia złożyło podobne deklaracje. Ale nic już nie można było zrobić,
pomyślała Carmen.
Danny wpadł na chwilę, zdążył zjeść kilka ciastek i przytulić Carmen. Nikt nie zwrócił na
to uwagi; w końcu każdy, kto pojawiał się na stypie, podchodził z kondolencjami i ją obejmował.
Przylgnęła do niego i dobrą minutę wdychała jego zapach, a potem, gdy odchodził, nieco
zagubiona odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Olive też wyszła wcześnie; z obu stron
podtrzymywali ją dwaj pozostali synowie.
Poczęstunkiem dla gości zajęła się jej przyjaciółka Jana, która nie mogła zostać do końca
stypy, ponieważ musiała zażegnać kryzys w swojej kawiarni, wywołany awarią lodówki. Ale
zostało sporo innych osób, żeby pomóc Carmen w sprzątaniu. Wesoło przy tym gawędzili
i sprzątanie zdawało się przeciągać, całkiem niepotrzebnie. Co ciekawe, brali w nim udział
goście, których Carmen widziała po raz pierwszy – znajomi znajomych, sekretarki z biura na
uczelni, których nigdy nie miała okazji spotkać. Wyglądało na to, że wszyscy oni też się
wcześniej nie znali, ale właśnie stworzyli zgrany zespół, dobrze się przy tym bawiąc.
Zmontowali żywy, hałaśliwy taśmociąg, który szybko uporał się ze znoszeniem, myciem
i wycieraniem naczyń, a następnie poupychali je, gdzie tylko się dało. Carmen wiedziała, że
przez następne miesiące będzie znajdować w szafkach przypadkowo wetknięte półmiski,
dzbanuszki i stalowe chochle. Ale dużo łatwiej i prościej było na to pozwolić niż wymyślić,
w jaki sposób dać im do zrozumienia, że powinni się wynosić; że od dwudziestu lat czekała na to,
żeby mieć dom tylko dla siebie, więc niech sobie po prostu idą. W końcu poszli – razem,
w grupce, której skład, jak wyobraziła sobie nagle Carmen, nie zmieni się przez długie lata.
Zaczną się spotykać popołudniami i opowiadać przy kawie o smutnym wydarzeniu, które ich do
siebie zbliżyło, będą wymieniać się opiniami o książkach, założą klub dyskusyjny. Wreszcie
Carmen została sama w domu; wydawało jej się, że słyszy oddech męża. Przez dłuższą chwilę
stała w salonie i delektowała się ciszą, jaka zapadła po wyjściu ostatnich „dobroczyńców”, którzy
stali teraz na ganku, rozmawiając i wymieniając numery telefonów. Kiedy się odwróciła
i popatrzyła w głąb domu, ujrzała zarys sylwetki Jobe’a, jakby nakreślonej w powietrzu białą
kredą, który, schodząc po schodach, pochylił głowę, żeby nie uderzyć o sufit. Dzieci oglądały
telewizję w pokoju obok; dźwięk był tak ściszony, że chyba nic nie słyszały. Siena wyrzucała
z siebie nieprzerwany potok słów, chłopcy jej odpowiadali, Michael cienkim głosem, Luca
niskim i bełkotliwym. Carmen wiedziała, że powinna pójść do dzieci, ale nie miała pojęcia, co im
powiedzieć. Zastanawiając się nad tym, krążyła po pokojach, dotykając różnych przedmiotów.
Wydało jej się dziwne, że Jobe odszedł na zawsze, ale jego toporny czarny zegarek wciąż leżał
na kuchennym blacie, jak gdyby właściciel zamierzał go zabrać, lecz przez przypadek zostawił
w domu.
Około dziewiątej wieczorem stanęła w drzwiach i popatrzyła na dzieci siedzące na
kanapie przed telewizorem. Zmienił się program, po półgodzinnej niewybrednej komedii
przyszła pora na godzinny dramat rozgrywający się w środowisku prawników.
– Chciałam tylko sprawdzić... – zaczęła Carmen.
Dzieci spojrzały na nią; twarze Michaela i Sieny nie wyrażały strachu, były pozbawione
wyrazu, nieruchome. Carmen mocniej zabiło serce. Czy można z kimkolwiek omówić śmierć
ojca, zadała sobie w duchu pytanie. Czy dzieciom grozi to, że podążą śladem Jobe’a i znikną
z powierzchni ziemi? Będzie musiała na nie uważać.
– Masz minę, jakbyś się cieszyła, że on nie żyje – stwierdziła obcesowo Siena i Carmen
aż zatkało. Zakotłowały się w niej myśli: Siena ją rozgryzła! Żyła ze świadomością, że jej matka
tak naprawdę nie kochała ojca. Że kiedy Carmen o szóstej rano brała torbę sportową i ogłaszała,
że wybiera się na poranne zajęcia z przędzalnictwa, w rzeczywistości jechała rżnąć się
z długowłosym bibliotekarzem do hotelu, w którym akurat oferowano zniżkę na zamawiane
przez internet pokoje. Starannie budowany świat Carmen nagle zaczął się rozpadać jak domek
z kart. Pomyślała, że najlepiej będzie odwrócić się i odejść, ale kiedy spojrzała na córkę, nie
wyczytała w jej twarzy szyderstwa ani potępienia. Nie chodziło o nią i Danny’ego, o jej
niewierność; liczył się Jobe.
– Cieszę się ze względu na niego – odparła, co w pewnym sensie było prawdą. – Waszego
ojca. To dobrze, że już się nie męczy.
Siena skinęła potakująco i Carmen odetchnęła z ulgą. To była poprawna odpowiedź.
– Już nie musimy się o niego martwić. To dotyczy również was. Teraz będzie wam
łatwiej. Nie będziecie w szkole rozmyślać o ojcu, który cierpi w domu, i zastanawiać się, czy... –
Carmen urwała na chwilę i, przełykając ślinę, dokończyła – czy jeszcze żyje, czy już umarł.
Teraz wiecie.
– Ja nie wiem. Przedtem mogłam przynajmniej go sobie wyobrazić, jak leży, a teraz po
prostu... zniknął.
Po twarzy Sieny przebiegł grymas, który Carmen od razu rozpoznała – córce zbierało się
na wymioty. Matczyne doświadczenie zdobyte przez lata opieki nad dziećmi podpowiadało, żeby
wziąć Sienę za rękę i szybko zaprowadzić do łazienki, nie czekać, aż zwymiotuje na dywan. Ale
mdłości okazały się chwilowe.
– Z tatą wszystko w porządku. Jest teraz szczęśliwy.
Głos Luki zabrzmiałby całkiem rzeczowo, gdyby jego gruby język nie przywierał do
zębów, co sprawiało, że wydobywające się z jego ust głoski były przytłumione, jakby spowite
płótnem.
– Skąd możesz wiedzieć? – syknęła Siena, odwracając się do niego. Carmen przyglądała
się z fascynacją, jak zawsze, kiedy się ze sobą droczyli, walczyli o to, komu należy się
starszeństwo. Z racji spokojnego usposobienia i trzech lat przewagi tytuł przysługiwał Luce. Ale
on nie umiał policzyć słupków ani streścić artykułu z gazety. Siena, która w tym roku zdawała
egzamin z matematyki i chodziła z doskonale ułożonym chłopcem imieniem Troy – podczas
pogrzebu, na który przyszedł z mamą, przez cały czas trzymał Sienę za rękę – bez skrupułów
wykorzystywała swoje atuty. Czasami, tak jak w tej chwili, Carmen miała jej to za złe.
– Bo wiem. Tata mi powiedział.
– Kiedy? – spytała Carmen. – Kiedy ci to powiedział?
– Tej nocy, kiedy umarł. Umaar.
Carmen oparła głowę o framugę.
– Jak ci to powiedział?
Michael spoglądał to na matkę, to na brata, jak ktoś, kto śledzi debatę.
– To jakieś brednie! Nie będę tego słuchać.
Siena, pobladła, poderwała się do wyjścia. Gdy w progu mijała matkę, Carmen musnęła
palcami jej ramię. Leciutko, żeby nawiązać kontakt i przekazać bez słów: Jestem tutaj. Nigdzie
nie odchodzę. Może nie dorównuję waszemu ojcu, ale zajmę się wami.
– Pewnie ci się przyśniło, skarbie.
Kątem oka dostrzegła twarz Michaela, malował się na niej lęk. Carmen uświadomiła
sobie, że ma do wykonania dwa zadania rodzicielskie naraz. Bardzo zaskoczyło ją odkrycie, że
w tej chwili pilnie potrzebuje męża, ba, wręcz chciała, żeby był przy niej Jobe. Porozmawiałby
z Lucą, żeby ona w tym czasie mogła zaprowadzić Michaela do kuchni i spróbować go jakoś
pocieszyć. Wyobraziła ich sobie niczym dwóch naradzających się konspiratorów. Jobe
z poważną miną skrupulatnie rozważa twierdzenia syna. Istnieją wartości nieskończenie małe,
których nie da się obliczyć, niemal słyszała, jak tłumaczy Luce. Cząstki, których nie można
zobaczyć nawet pod najpotężniejszym mikroskopem. Skąd zatem wiadomo, że nie istnieją duchy
złożone z tych wszystkich niemierzalnych drobinek, jakie pozostawiają po sobie ludzie?
Carmen przymknęła oczy i nagle zaświtała jej w głowie myśl.
– A może – zaczęła, przyglądając się obu chłopcom – może ciebie i tatę łączyła
szczególna więź, wykraczająca poza nasze pojmowanie. Może to twój, no wiesz, taki dar,
szczególny talent, jak u Michaela – przesunęła się w progu, rozkoszując się nie do końca
przebrzmiałym słodkim słowem „dar” – który ma talent komiczny, umie rozśmieszać ludzi.
Ku jej zdziwieniu synów najwyraźniej zadowoliła ta odpowiedź. Ponad nimi jakby coś
zamigotało, dziwna poświata wirująca w powietrzu, przypominająca kształtem liść. Carmen
zamrugała i blask zniknął. To z przemęczenia, uznała. Znosiła całą tę sytuację o wiele gorzej, niż
przewidywała.
Zupełnie inaczej to sobie wyobrażała. Utratę męża.
Następnego dnia była sobota. Z nieba lały się nieprzerwanie stalowe strugi zimnego
deszczu. Wiosna skutecznie się ukryła. Siena po południu wyszła do pracy; dorabiała sobie jako
kelnerka w pizzerii. Michael miał grać w baseball, ale mecz został odwołany. Kolega
mieszkający pięć ulic dalej zaprosił go do siebie i Carmen zawiozła go samochodem, żeby nie
zmókł. Patrząc to na drogę, to na syna, zauważyła, że w miarę jak oddalali się od domu,
kojarzącego się ze śmiercią ojca, z twarzy Michaela stopniowo znika napięcie – maleńkimi
skokami, niczym na poklatkowym filmie.
– Baw się dobrze – powiedziała, kiedy chwycił za klamkę. A on, zamiast – jak to miał
w zwyczaju – zamaszyście otworzyć drzwi samochodu i odkrzyknąć „dobra!”, odwrócił się do
niej i odparł grobowym głosem: – Ty też.
Odprowadziła wzrokiem syna idącego szybkim krokiem po podjeździe – miał chód
Jobe’a, lekko zarzucał lewą nogą.
W drodze powrotnej Carmen pomyślała, że byłoby miło, gdyby odwiedził ją w domu
Danny. Kochaliby się, używając rąk i ust niczym ośmiornice splatające się przyssawkami na sto
różnych sposobów, a potem leżeliby i słuchali bębniącego deszczu. Z trudem próbowała sobie
przypomnieć, czy z mężem kiedykolwiek posunęła się w łóżku tak daleko. Zanim zaczęło ją
dotkliwie uwierać małżeństwo z Jobem, choć właściwie nigdy jej nie pociągał, lubiła, gdy
dotykał jej rozgrzanego ciała; jego bliskość koiła, dawała ciepło.
Był taki okres, kiedy chodziła w ciąży z Sieną, że czuła się bez przerwy napalona. Pewnej
nocy dosiadła Jobe’a i zaczęła go ujeżdżać. Skupiony na zadaniu, wykrzywił swoją końską twarz
podobną do Abrahama Lincolna, a ona wyobraziła sobie na jego miejscu kobietę z długimi,
ciemnymi włosami. Skąd u niej penis, nie miało znaczenia. Rzadko pozwalali sobie z Jobem na
takie swawole i Carmen nie zamierzała zmarnować okazji. Fantazjowała, że z kąta sypialni
przygląda im się grupka zachwyconych mężczyzn.
Nagle coś przemknęło przez jezdnię tuż przed samochodem i Carmen gwałtownie
zahamowała. Może szop pracz, a może pies, trudno powiedzieć. Z drugiej strony, skąd pewność,
że w ogóle coś przebiegło przez ulicę? Carmen wzięła głęboki oddech i powoli ruszyła.
Uświadomiła sobie, że jej dzieci mają teraz tylko matkę. Dźwigała więc podwójne brzemię
odpowiedzialności. Wjechała do starego garażu i przekręciła kluczyk w stacyjce. Zapadła cisza.
Carmen brakowało charakterystycznego tykania, które rozlegało się, gdy gasiła silnik w swoim
poprzednim samochodzie. Garaż miał być zburzony i zastąpiony nowym. Jobe i Luca zamierzali
się tym zająć zaraz na początku wiosny. Przynajmniej tak planowali zimą, kiedy Jobe liczył, że
jeszcze trochę pożyje – zanim białaczka wypełniła próżnię pozostawioną przez chłoniaka.
Carmen wysiadła z samochodu i wybiegła na deszcz przez otwartą na oścież bramę;
trzeba było ją zamykać ręcznie, ale teraz nie zawracała sobie tym głowy. Garaż dzieliło od domu
zaledwie dziesięć metrów, ale kiedy Carmen znalazła się w środku, jej włosy ociekały deszczem.
Po trzeszczących drewnianych schodkach weszła na górę, prosto do łazienki, żeby się
wytrzeć. „Dobrze, że nie jesteś taka niska jak twoja siostra”, powiedział Jobe, kiedy kupowali
dom, bo apteczka z lustrzanymi drzwiczkami wbudowana była w ścianę wysoko nad umywalką.
Ale nawet przy swoim wzroście – metr siedemdziesiąt – Carmen nie widziała odbicia całej
twarzy w lustrze; dolna krawędź obcinała jej brodę. Wzięła ręcznik i poszła do sypialni. Stanęła
przed lustrem zamontowanym przez Jobe’a na całej długości drzwi. Spłowiałe dżinsy, czarna
koszula, brak makijażu, srebrne pierścionki na długich, szczupłych palcach, które dopiero
niedawno zaczęły się marszczyć. Tak przedstawiał się strój udomowionej Cyganki, tylko że teraz
nie było komu jej okiełznać. Nic już nie stało na przeszkodzie, żeby stała się panią w średnim
wieku, paradującą po mieście w powłóczystych, jaskrawych szalach, kaftanach i kolczykach
z dzwoneczkami.
Ale przecież – wtrącił się naraz głos, ni to kobiecy, ni męski, przemawiający wprost do
synapsy w jej mózgu – wcześniej też mogłaś.
W kuchni znów zaparzyła sobie kawę. Zawsze wlewała w siebie za dużo kawy, zwłaszcza
gdy w pobliżu nie było Jobe’a, który wspaniałomyślnie wypijał przypadającą mu porcję półtorej
filiżanki. Nigdy więcej nie wyświadczy jej tej przysługi. Poraziła ją brutalna prawda. To dziwne,
że całymi latami tęskniła, żeby wyzwolić się z małżeńskiego jarzma, a nigdy nie pomyślała
o wszystkich drobnych niedogodnościach związanych z nieobecnością męża, o chwilach
dotkliwie odczuwanej samotności, jak wtedy gdy dzień po jego śmierci obudziła się przed
świtem i wybuchnęła płaczem, z trudem łapiąc oddech. Otrząsnęła się ze wspomnienia i zaczęła
czyścić ekspres do kawy, ścierając osad papierowym ręcznikiem. Zawołała Lucę, żeby zszedł do
kuchni.
– Skarbie? – zapytała podniesionym głosem, z udawaną wesołością, jak bohaterka
horroru, która próbuje siebie przekonać, że wcale nie boi się przebywać sama w ogromnym,
pustym domu. – Masz ochotę na kawę z czekoladą?
To Jobe wymyślił ten przepis specjalnie dla starszego syna, który z rana był niemrawy
i trzeba go było rozruszać. Podgrzewał pół kubka mleka w kuchence mikrofalowej, dolewał
kawy, a na wierzch dodawał polewę czekoladową. Kiedy Carmen wytknęła mu, że daje Luce
deser na śniadanie, Jobe pokazał jej listę składników śmietanki w proszku, którą sypała do swojej
kawy. Pamiętała wyraźnie, jak stukał sękatym, owłosionym palcem w pudełko, na którym
napisane było: „zawartość cukru – 5 gramów”. Wściekła się na niego, ale w końcu przestała
używać śmietanki i nauczyła się pić czarną kawę bez cukru.
Luca zszedł po wąskich drewnianych schodach do kuchni. Stanął, przekrzywiając głowę,
i patrzył, jak Carmen nakłada łyżką czekoladę. Ulewa wzmogła się, krople waliły o dachówki jak
korki strzelające z butelki. Z ekspresu wzbił się obłok pary.
– Pewnie nie będzie taka pyszna jak taty – powiedziała, stawiając kubek na stole. Luca
wzruszył ramionami i poczłapał do stołu. Odsunął krzesło i przycupnął po swojemu na skraju jak
strudzony podróżnik odpoczywający na kamieniu. Carmen usiadła naprzeciwko i podniosła
swoją filiżankę, ściskając ją oburącz.
– Jak się czujesz?
Zabrzmiało to jak kwestia z poradnika Jak rozmawiać z synem po śmierci ojca.
– W porządku.
Luca wypił łyczek i zrobił zmartwioną minę.
– Za mało czekolady? – zapytała, gotowa poderwać się zza stołu w razie potrzeby.
– Nie. Raczej za dużo.
– Och, przepraszam.
– To nic takiego. Tata powiedział mi...
Luca wstał, zsuwając z krzesła beczułkowaty tułów. Podszedł do ekspresu z kawą. Dolał
sobie odrobinę i przesunął dłoń nad kubkiem. Carmen przyglądała mu się zafascynowana. Czy to
możliwe, że jej syn odprawiał czary za pomocą kawy, czekolady i mleka?
– Chcesz jeszcze trochę?
Stanął przy niej z dzbankiem. Carmen pozwoliła mu napełnić filiżankę, chociaż czuła się
już wystarczająco rozbudzona. Luca usiadł za stołem, a ona usilnie szukała słów, żeby zacząć
rozmowę. Jobe nigdy nie miał z tym trudności, potrafił spędzać z Lucą długie godziny,
porozumiewając się za pomocą pojedynczych słów i drobnych gestów. Nigdy nie przejmował się
upośledzeniem syna, pomyślała ze skrywaną czułością. Smuciło go to trochę na samym początku,
tuż po narodzinach, ale nie trwało długo.
– Kiedy byłam w Londynie, też tak strasznie lało – powiedziała Carmen. – Bez przerwy.
Myślałam, że włosy nigdy mi nie wyschną.
Miałam wtedy tyle lat co ty, o mało nie dodała, ale ugryzła się w język. Przeszył ją nagły
ból jak zawsze, kiedy porównywała swojego pierworodnego z innymi dwudziestolatkami albo
z sobą w tym wieku. W przeciwieństwie do męża ona nigdy nie przezwyciężyła smutku.
Luca milczał.
– Ale tego dnia, kiedy się poznaliśmy, tata i ja, było słonecznie i ciepło. To było jak...
narodziny, rozumiesz? Jakby się wyszło na światło dzienne z ciemnej, wilgotnej jaskini.
Zdawała sobie sprawę, że niepotrzebnie się sili na takie przemowy. Luca nie rozumiał
przenośni; miał kiepskie pojęcie o tym, skąd biorą się dzieci. Ale kiwał poważnie głową, jakby
wszystko pojmował. Zatroskana Carmen zastanawiała się, jak sprawić synowi przyjemność.
– Może ugotuję dziś gulasz na kolację? – zaproponowała. To było jego ulubione danie,
zawsze domagał się go w dniu swoich urodzin. Jobe też go uwielbiał. Ale zawsze był dla nich za
mało pikantny, choćby nie wiem ile chili dodała.
– Dobrze – odparł i pokiwał głową tak mocno, że podbródkiem uderzył się w pierś.
– Zaprosimy Troya – dodała Carmen, a Luca znów przytaknął, lecz tym razem mniej
energicznie. Siedzieli w milczeniu, popijając kawę, wsłuchując się w bębniący o dach deszcz.
Tego wieczoru w domu panował rozgardiasz. Zjawił się nie tylko Troy, ale także kolega
Michaela, Jeffrey – niewyrośnięty chłopiec, który był zafascynowany Lucą i nie odstępował go
na krok, naśladując jego chód, ale nie ze złośliwości, lecz z podziwu.
Carmen wlała olej do żeliwnego rondla i włożyła mięso do podsmażenia. Kłębiła się przy
niej gromadka dzieciaków, rozdała im deski do krojenia i kazała posiekać cebulę, czosnek,
czerwoną i zieloną paprykę. W tym czasie otworzyła butelkę wina i nalała sobie sporą lampkę.
Nagle dom zatrząsł się pod naporem wichru, rozległ się potężny grzmot, a potem lunęły potoki
deszczu. Jeffrey zrejterował do pokoju telewizyjnego – starając się nie okazać po sobie
przerażenia – i tylko Luce udało się go namówić do powrotu do kuchni. Carmen nakładała
przecier pomidorowy do rondla, a Troy włączył radio. W głośnikach zabrzmiał znajomy rytm
i akordy z syntezatorów, a potem słodki, wysoki głos, którego Carmen często słuchała w latach
liceum: Now the mist across the window hides the lines / But nothing hides the color of the lights
that shine.
– O mój Boże! Zrób głośniej!
– To? – Troy odwrócił się do niej z zakłopotaną miną. – Ale to przecież...
– Muzyka dinozaurów. Ona o tym wie – wtrąciła Siena, wzruszając ramionami. – Wybacz
jej tę słabość. Podkręć trochę, piosenka i tak zaraz się skończy.
– Słabość? Kiedyś uwielbiałaś tę płytę.
Carmen napiła się wina i zamknęła oczy. Ukazał jej się młody, żwawy Jobe, podrygujący
jak kukiełka z opatuloną kocykiem malutką dziewczynką na ręku.
– Kiedy byłaś mała, włączaliśmy to, żebyś zasnęła. Zawsze myślałam, że zagramy tę
piosenkę na twoim weselu.
Troy posłał Sienie uwodzicielskie spojrzenie. Carmen znieruchomiała z pudełkiem
makaronu nad wrzącą w garnku wodą i spojrzała na nich. Śmierć Jobe’a wyraźnie odbiła się na
jej stosunkach z siedemnastoletnią córką. W ciągu kilku dni całe dotychczasowe ciepło uleciało
i Siena zaczęła okazywać jawny bunt. Carmen wyobraziła sobie córkę i jej chłopaka na
podobieństwo pary Szekspirowskich bohaterów, wymieniających się esemesami, spotykających
się ukradkiem nocą, nadających drobnej licealnej miłostce rangę dramatycznego wydarzenia,
życiowego przełomu. Przestań! Miała ochotę potrząsnąć córką. Popatrz na mnie. Byłam za
młoda, kiedy wychodziłam za mąż. Nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji i ugrzęzłam na
dwadzieścia lat. Ale, rzecz jasna, nie mogła tak postąpić wobec Sieny.
– Jezu – prychnął Troy – kazać niemowlęciu tego słuchać to prawie jak... znęcanie się nad
dzieckiem.
Troy i Siena na oczach Carmen znów zmienili się w parę bezczelnych nastolatków. Ta
myśl przyniosła jej ulgę.
Siedzieli w szóstkę w kuchni, niemal jak rodzina. Carmen rozstawiła miski z sałatką,
parującym mięsem i makaronem. Dwukrotnie wstawała od stołu – raz po masło, a raz, żeby
dołożyć pieczywa. Przyglądając się swoim dzieciom, sama ledwo coś przegryzła. Często jej się
to zdarzało. Olśniewały ją zaskakującymi poglądami, dzielącymi ich różnicami. Nigdy nie
wyrzekłaby się tej trójki, nawet gdyby umiała cofnąć czas i odzyskać swoje prawdziwe życie!
Myśl, że mogłyby się nigdy nie narodzić, napełniła ją zgrozą: nawet Luca, zwłaszcza Luca, który
podobnie jak jego ojciec jadł schludnie i z powagą, jakby sumiennie wykonywał odpowiedzialne
zadanie. Pod koniec posiłku poczuła wibracje telefonu w kieszeni swetra, otrzymała esemes.
Później – kiedy starsi zmywali naczynia, a Michael i Jeffrey grali w Ryzyko – odczytała
wiadomość od Danny’ego: „Tęsknię. Zadzwoń. 3maj się”. Najchętniej zaraz wyszłaby przed
dom, żeby oddzwonić, ale ulewa ani myślała ustąpić. Carmen rozglądała się za jakimś zacisznym
kątem na parterze. Siena i Troy wciąż byli zajęci w kuchni. Michael i Jeffrey rozłożyli się na
dywanie w salonie. Luca zdążył już powędrować do pokoju telewizyjnego i w skupieniu oglądał
jakiś program. Carmen weszła na górę, do sypialni, ale zatrzymała się przed progiem. Dzieliła
z Jobem ten pokój, to małżeńskie łoże przez długie lata. Tylko w ciągu kilku ostatnich tygodni,
kiedy wspinaczka po schodach okazała się ponad siły Jobe’a, spędzała w nim noce samotnie.
Przez cały czas małżeństwa lękała się wieczorów: stali się sobie obcy, zamykali się szczelnie
w kokonach, układając do snu z przesadną ostrożnością, każde na swojej połowie łóżka.
Ale zdarzały się też inne noce – rzadkie, przypadkowe – kiedy z błahego powodu
przepaść między nimi na krótko znikała. Na przykład siedem lat temu, kiedy Carmen
zachorowała na grypę żołądkową i powoli dochodziła do siebie. Leżała osłabiona w łóżku; cały
dzień nic nie jadła, chciała uniknąć wymiotów, które męczyły ją poprzedniego dnia. Jobe, wtedy
jeszcze w pełni sił, zajmował się dziećmi, a potem przyszedł do sypialni. Zdjął buty, cicho
wzdychając. Położył się na kołdrze obok Carmen. A kiedy przyłożył jej rękę do czoła – żeby
sprawdzić, czy ma gorączkę – odwróciła się nagle i wtuliła w niego jak małe kociątko. Jeśli
zaskoczył go ten gest – w końcu przez całe miesiące oglądał w łóżku tylko jej plecy – to nie dał
nic po sobie poznać.
Sięgnął do wyłącznika, żeby zgasić nocną lampkę na jej stoliku, a potem, po chwili
wahania, zaczął głaskać ją po włosach. Nie wyglądało na to, żeby zaraz miał się rozebrać czy
wsunąć pod kołdrę. Okoliczności sprawiły, że odebrała tę pieszczotę inaczej – jakby była małą
dziewczynką, a on ją namaszczał. Świątobliwy mąż.
Stojąc w progu sypialni i patrząc na gładką powierzchnię pustego łóżka, Carmen wróciła
wspomnieniem do tamtej nocy. Wtedy, następnego ranka, swoje dziwne przeżycie przypisała
euforii spowodowanej ustępowaniem choroby: organizm się regenerował, odwodnienie
i niedobór kalorii wywołały zaburzenia mózgu. Po tygodniu znów zaczęła się czuć nieswojo
w obecności męża. Drażniło ją to, że miarowo przeżuwa jedzenie albo wydmuchuje nos trzy razy
z rzędu, a potem uważnie ogląda chusteczkę. Teraz jednak nie mogła odpędzić wspomnienia
tamtej nocy, kiedy wśliznęła się w zagłębienie jego ciała, leżącego niepewnie na skraju łóżka.
Padał śnieg, maleńkie zamarznięte płatki osiadały na szybie. Zasypiała kołysana do snu przez ich
cichutki szmer i przez dłoń Jobe’a delikatnie głaszczącą koniuszki jej uszu; miała wrażenie, że
jego palce promieniują ciepłem. Doznanie to wypełniło ją całą.
Nie miała sumienia zadzwonić z sypialni do kochanka i opowiedzieć mu, jak się wszystko
ułożyło: mąż nie żyje, dzieci ma tylko dla siebie i nie musi nikomu się tłumaczyć – dokąd
wychodzi we wtorki albo dlaczego zdarza jej się wracać do domu z włosami pachnącymi
hotelowym szamponem. Po raz ostatni spojrzała na łóżko, jego nieskazitelną płaszczyznę, na
której nie zachował się najmniejszy odcisk ciała jej męża. Jak gdyby Jobe nigdy nie istniał.
Ukłuło ją to spostrzeżenie. Wspinając się po schodach na poddasze, pomyślała, że jej mąż
odszedł z tego świata po cichu, nie czyniąc wokół siebie zamieszania. Taki też był za życia,
ślęczał nad swoimi artykułami, prowadził wykłady, łamał sobie głowę nad hipotezą Riemanna,
choć wiedział jak wszyscy, że nie starczy życia, żeby jej dowieść – zwłaszcza gdy umiera się tak
młodo.
Kiedy wreszcie dotarła na samą górę, musiała pochylić głowę, tak jak to robił Jobe,
schodząc na dół do salonu. Ale stojąc na środku pomieszczenia, mogła się swobodnie
wyprostować, a spadzistego sufitu nie dosięgłaby, nawet gdyby chciała. Pod pewnymi względami
był to zwyczajny strych z małymi okienkami, w powietrzu wirowały drobinki kurzu i czuć było
delikatny, niesamowity zapach pierników. Od córki poprzednich właścicieli Carmen dowiedziała
się, że w jej rodzinie przez pół wieku panował zwyczaj przechowywania świątecznych wypieków
na schodach na poddaszu. Tam było sucho i chłodno, wyjaśniła drobniutka, lecz zażywna,
siwowłosa starsza pani, z policzkami pociętymi siatką zmarszczek. Choć było ich siedmioro
rodzeństwa, żadne nigdy nie śmiało tknąć puszek z ciastkami rozłożonych na schodach. Sama nie
wiem dlaczego, przyznała i roześmiała się. Przecież mogliśmy. Ale poddasze zawsze było dla nas
miejscem szczególnym, jakby nienależącym do reszty domu.
Carmen rozumiała, co starsza pani miała na myśli. Wspinając się po ciasnych schodach,
można było odnieść wrażenie, że tajemniczym tunelem wkracza się do innego świata. Poza tym
poddasze miało podstrzesza, czym różniło się od innych. Wrażenie niezwykłości pogłębiały
zgromadzone tam sprzęty. Na strychu przechowywane były nowoczesne meble z pierwszych lat
ich małżeństwa, wybrane przez Carmen i Jobe’a, który wtedy jeszcze we wszystkim się z nią
zgadzał. Smukłe ławy z jasnego tekowego drewna, dywany z geometrycznymi deseniami
i narożnik składający się z dwunastu elementów, które można było zestawiać na tysiąc różnych
sposobów jak dziecięce klocki. Wszystko to stanowiło całkowite przeciwieństwo kufrów
z zawiasami i bujanych foteli, jakich można się spodziewać na strychu. Carmen ustawiła meble
tak, jakby chciała tam przyjmować gości. Ale tylko ona się tam zapuszczała – głównie po to, by
nacieszyć się samotnością – jeszcze zanim u Jobe’a zdiagnozowano raka, kiedy miała wrażenie,
że wszędzie się na niego natyka, a on oczekuje od niej jakichś oznak małżeńskiego oddania.
Usiadła i spojrzała na telefon, który trzymała w ręku. Wciąż nie mogła się opędzić od
wspomnienia tamtej nocy, kiedy Jobe położył się i rozczesywał jej włosy palcami, a ona ocierała
się o jego brodę. Dopiero teraz, po tylu latach, przypomniała sobie, jak opiekował się nią tamtej
nocy. Z reguły pamiętała chwile, w których nie czuła nic oprócz dzielącej ich przepaści, gorszej
niż samotność. Czytała książkę i czuła nagłą zmianę w powietrzu, kiedy się do niej zbliżał. Jego
obecność odciskała się na lotnych cząsteczkach aury, kiedy siadał na pufie, przysuwając się
niemal do jej stóp. Albo ten jego pomysł z wycieczką w dwudziestą rocznicę ślubu, którą Carmen
z przerażeniem wyobraziła sobie jako tydzień wypełniony męczącą gadką szmatką i co wieczór
na nowo podnoszoną kwestią, czy będą się kochać, czy nie.
I ostatecznie nie spali ze sobą ani razu w czasie tej wycieczki, na Bermudy, jak się
okazało. Carmen przyjęła to z ulgą, ale jednocześnie czuła się urażona. Całymi dniami
paradowała w mocno wyciętym czarnym stroju kąpielowym, a kiedy wychodzili do miasta,
narzucała na wierzch tylko przezroczystą spódnicę. Mimo to jej mąż nawet nie próbował się do
niej zbliżyć. Co noc kładł się obok niej w łóżku, grzecznie niczym brat, czasem tylko poklepał ją
po biodrze, zanim odwrócił się do ściany. Seks nigdy nie przychodził im łatwo, ale teraz
wydawał się zabiegiem nader skomplikowanym, wymagającym dziwacznych wygibasów, które
oboje zapomnieli, ćwiczeniem gimnastycznym – wykonalnym, kiedy byli młodsi, ale teraz poza
zasięgiem możliwości.
Mogła, oczywiście, uprawiać seks z Dannym. Nietrudno było z nim wylądować w łóżku.
Pierwsza lepsza mogłaby to zrobić, myślała nieraz Carmen. I taka była prawda. Kiedy go
poznała, przyznał się, że to jego czwarty romans. Był w tym niezły, a ponadto miał sensowną
wymówkę – jego żona o wiele bardziej niż seksem interesowała się jedzeniem, którego raz
całkowicie sobie odmawiała, a raz pochłaniała ogromne ilości, po czym rozmaitymi sposobami
usuwała z organizmu. Od Danny’ego Carmen dowiedziała się, że mieli w domu specjalny
plastikowy pojemnik wypchany różnymi środkami przeczyszczającymi, ponieważ Megan
musiała często zmieniać specyfiki – jej ciało szybko się przyzwyczajało i skutecznie opierało ich
działaniu. Wymiotowała najwyżej raz czy dwa razy w tygodniu i była to ostateczność.
Za każdym razem, kiedy Danny jej dotykał, Megan przechodził dreszcz i niezmiennie
odsuwała jego dłoń, udając skrępowanie wałkiem tłuszczu na udzie albo na brzuchu;
gdziekolwiek położył rękę, jej reakcja zawsze była taka sama. Zabijało to jego erekcję, wyznał
kiedyś Carmen, która przyjęła to z udawanym rozbawieniem, jakby nie było absolutnie nic
zdrożnego w tym, że jej kochanek chce posuwać inną kobietę, choćby własną żonę. Carmen
nigdy nie zwierzyła się Danny’emu, że rzadko kocha się z mężem, ale w miarę jak Jobe marniał
w oczach, stawało się to coraz bardziej oczywiste. Żona Danny’ego bezskutecznie próbowała
wyniszczyć swoje ciało, za to skóra Jobe’a, wbrew jego woli, opinała coraz ciaśniej kości jak
opakowanie próżniowe. Carmen wybrała numer Danny’ego; za oknem migotały krople deszczu.
Danny odebrał natychmiast.
– Cześć.
Domyśliła się po jego ochrypłym głosie, że pali.
– Gdzie jesteś?
– W szopie – odparł. – Kiedyś puszczę tę budę z dymem.
– W takim deszczu to raczej trudne. – Carmen przyglądała się kroplom spływającym jak
łzy po wąskich łukowatych okienkach. – Chyba nigdy nie przestanie padać.
– Chcesz zbudować arkę? – zaśmiał się Danny. – Myślisz, że Bóg gniewa się na ludzi
i chce oczyścić świat z grzeszników?
– Gdyby tak było, nas raczej by nie ocalił – stwierdziła.
Ta uwaga nie miała być zabawna, lecz Danny skwitował ją śmiechem.
– Zaproponowałbym ci spotkanie, ale nie wiem, dokąd byśmy dojechali w taką pogodę. –
I dodał ściszonym głosem: – Marzę o tym, żeby cię popieścić. Dogodziłbym ci językiem, a zaraz
potem zniknąłbym w deszczu.
Carmen pogładziła się po udzie. Sprośna propozycja Danny’ego rozpalała ją. Czasami
faktycznie postępował tak, jak mówił: rozbudzał ją szybko, doprowadzał do orgazmu, a potem
przepadał, zanim zdążyła otworzyć oczy. Pierwszy raz, kiedy ze sobą spali, miała wrażenie, że
kochała się z inkubem, zjawą wyczarowaną po to, by ją zaspokoić. A potem, kiedy dostała od
niej, czego chciała, pozwoliła jej się ulotnić. Przez to pragnęła Danny’ego jeszcze mocniej.
– À propos spotkania. – Danny odchrząknął. – W tym tygodniu jestem trochę spłukany.
Megan zaszalała na zakupach. Wiem, że teraz moja kolej, ale może mogłabyś zapłacić we wtorek
za hotel?
– Och, przecież możemy po prostu... – Carmen urwała. Miała powiedzieć „spotkać się
u mnie”. Ale spróbowała sobie wyobrazić siebie w miłosnym uścisku z Dannym w domu, gdzie
na każdym kroku dawała o sobie znać obecność Jobe’a. I niby w którym miejscu mieliby się
kochać? Na stole w kuchni? Na kanapie, na której siadał Luca, oglądając telewizję?
W małżeńskim łożu, które dzieliła z mężem przez niemal dwadzieścia jeden lat?
– Tak, chyba mogę wziąć koszty na siebie. Spodziewam się sporej sumy z polisy.
– Naprawdę? – usłyszała syk płomienia z zapalniczki. Danny zapalił następnego
papierosa i zaciągnął się. – Jakiej sumy?
Prawdziwa odpowiedź brzmiała: pięć milionów dolarów. Przed oczami mignęły jej cyfry,
wszystkie zera ustawione w jednym rządku. Jobe uparł się, żeby wykupić polisę, kiedy Luca miał
trzy albo cztery lata. Ich syn zawsze będzie wymagał opieki, argumentował, a jeśli umrze przed
rodzicami i nie zdąży wykorzystać uposażenia, pieniądze przydadzą się Carmen. Jobe chyba
planował to od samego początku. Kiedy wykryto u niego raka, Carmen pomyślała o polisie.
Zastanawiała się, czy Jobe przewidywał, co go spotka. Chłoniak atakuje całe ciało. Być może
zaczął się rozwijać już wtedy; zmutowane komórki mnożyły się w różnych punktach: lewym
barku, podbrzuszu, dużym palcu. Niewykluczone, że Jobe wyczuwał rozprzestrzeniającego się
w środku raka. Lecz kiedy wydawało się, że przetrwał i chłoniaka, i chemioterapię, kiedy
brakowało zaledwie dwóch miesięcy do pełnych pięciu lat, „okresu przeżywalności”
równoznacznego z całkowitym wyzdrowieniem, uznała swe wcześniejsze przypuszczenia za
bzdurne. Jej mąż nie tylko płacił składki na zbędną polisę – której wartość wynosiła zaledwie
jedną dziesiątą tego, co Jobe miał otrzymać po śmierci obojga swoich rodziców – ale zanosiło się
na to, że wyjdzie zwycięsko ze wszystkich operacji, naświetlań, chemioterapii; wychudzony,
zmęczony, lecz zdrowy. I wtedy zaatakowała białaczka.
– No wiesz, to zwykła polisa ubezpieczeniowa z pracy – odparła, zdając sobie sprawę
dopiero po fakcie, że ukryła przed Dannym prawdę. – Pięćset tysięcy.
– Hmm – mruknął. – To niedużo. Forsa będzie ci potrzebna.
– Raczej tak – przyznała, zżymając się na siebie w duchu, że okłamuje kochanka, tak jak
wcześniej okłamywała męża. Czy to się nigdy nie skończy? – Ale z chęcią wyrwałabym się na
całą noc do jakiegoś eleganckiego hotelu. Tak dużo nie kosztuje, za to moglibyśmy zostać do
rana. Żonie powiesz, że wybierasz się na konferencję czy coś w tym rodzaju.
– Znakomity pomysł, skarbie, ale moje ulubione konferencje, organizowane przez
Modern Library i Poe Association, te, na które co roku jeżdżę, odbywają się zwykle jesienią.
Megan mogłaby coś podejrzewać.
– I co z tego?
Carmen wiedziała, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, ale po raz pierwszy od
czasu pamiętnej wiosny w Londynie, kiedy była u progu dorosłości, bała się spędzić noc
samotnie. Wyjść z domu i udawać, że z Dannym łączy ją normalne uczucie, tylko w ten sposób
mogła zagłuszyć wzbierające w środku dziwne, oderwane wspomnienia, powracające urywki
przeszłości.
– Przecież sam powtarzałeś mi do znudzenia, że ona wie o twoich romansach. Nawet jeśli
się domyśli, że znów ją zdradzasz, jakie to ma znaczenie?
– Szybki numerek w tanim hotelu na godziny, kiedy ona siedzi u kosmetyczki, to nawet
jest jej na rękę, rozładowuje między nami napięcie – tłumaczył Danny. – Ale wyjazd w jakieś
ładne miejsce... no wiesz... prawdziwa wycieczka... to co innego, tego mi nie daruje. Wierz mi.
Już próbowałem.
Już próbował. Danny z innymi kobietami, w innych miastach, innych hotelach.
Mamroczący te swoje sprośności.
– Poza tym nie chcę, żebyś płaciła za nas pieniędzmi z polisy. – Danny mówił teraz jak
pracownik biblioteki, odpowiedzialny, poważny, przejęty. – Pół miliona na długo ci nie
wystarczy. Masz trójkę dzieciaków i w ogóle...
– Masz rację. – Carmen zrobiło się gorąco, kiedy zdała sobie sprawę, że źle ocenia
każdego bliskiego mężczyznę i za życia, i po śmierci. Nie była to odpowiednia chwila, żeby
przypomnieć kochankowi, który – niesłychane – najwyraźniej zapomniał, że oprócz pieniędzy
z polisy mogła liczyć na majętną rodzinę męża.
– W takim razie zobaczymy się we wtorek.
Kiedy ustalili godzinę i Carmen obiecała, że wyśle mu esemes z nazwą hotelu, w którym
zarezerwuje pokój, Danny pożegnał się i rozłączył. Carmen zamknęła klapkę telefonu
i wypuściła go z ręki. Leżący na gładkiej poduszce nowoczesny aparat nie pasował do tego
wnętrza, był jak przedmiot z innego czasu. W tamtej odległej epoce, kiedy kupowali meble,
ogromne telefony komórkowe nosili przy sobie tylko pośrednicy w handlu nieruchomościami
i maklerzy, którzy musieli błyskawicznie kontaktować się z klientami i gotowi byli taszczyć te
ciężkie klamoty, odbierające sygnał tylko na szczytach budynków i wzgórz.
Carmen czytała kiedyś książkę o człowieku, który mieszkał w staroświeckim
apartamencie przy Central Parku. Miał stamtąd widok na część Nowego Jorku, na której
dwudziesty wiek nie zdołał odcisnąć piętna. Nosił ubrania z końca dziewiętnastego wieku, golił
się brzytwą. Bohater powieści w końcu roztopił się w przeszłości. Proces ten, jak pamiętała,
początkowo ulotny niczym senne marzenie, w ciągu tygodni przybrał tak realny charakter, że
wychodząc za próg, mężczyzna przenosił się prosto do Nowego Jorku, w którym królowały
omnibusy, a damy nosiły suknie do ziemi i obowiązkowe parasolki.
Deszcz stukał miarowo o dach. Ten odgłos działał na nią usypiająco. Nagle zrobiło jej się
chłodno. Słowna potyczka z Dannym trochę ją rozgrzała, ale ciepło szybko z niej uleciało.
Rozłożyła koc i nakryła się. Wyciągnęła się na kanapie tak długiej, że pomieściłaby jeszcze jedną
Carmen. Sama na poddaszu domu wypełnionego dziećmi, które zajmowały się swoim życiem,
czując przyjemnie buzujące wino, Carmen wreszcie się odprężyła. Ciekawe, czego jeszcze by
trzeba, oprócz tego narożnika, żeby cofnąć się do lat osiemdziesiątych, pomyślała. Legginsów
i koszulek z odkrytymi ramionami? Płyt Joego Jacksona? Kuchenek mikrofalowych z gałkami
wielkimi jak w kosmicznej rakiecie? Zegarków elektronicznych z jasnozielonymi
wyświetlaczami?
Musiała w końcu przysnąć, bo nie zauważyła, kiedy przepaliła się zwisająca z sufitu
żarówka, nie usłyszała charakterystycznego trzasku. Dużo później – przynajmniej takie miała
wrażenie, jakby spała od kilku godzin i przebudziła się we właściwiej fazie snu – Carmen
wydawało się, że podnosi głowę i dostrzega zarys postaci Jobe’a siedzącego przy niej na kanapie
i niemal dotykającego jej okrytych kocem stóp.
Nie przypominał Jobe’a, którego pamiętała z okresu tuż przed śmiercią: chorego,
wynędzniałego, pokrytego krwiakami; nie wyglądał też jak za młodu. Takiego Jobe’a jeszcze
nigdy nie widziała; półtora razy większy niż za życia, siedział wyprostowany i emanował siłą.
Lecz zarazem jego sylwetka była jakby rozmazana. Miał zarost sterczący niczym las, oczy duże
i ciemne, skupione, ale łagodne jak u wielbłąda.
Dziwne porównanie, pomyślała, znów zapadając w sen. Przecież nigdy nie widziała
prawdziwego wielbłąda, nawet w zoo. W gruncie rzeczy cała jej wiedza o tych stworzeniach
pochodziła ze świątecznych pocztówek, na których widnieli trzej mędrcy na grzbietach zwierząt
o niezwykłych oczach: złocistych, roziskrzonych na tle nocnego nieba, spokojnym blaskiem
przypominających gwiazdy.
None
CZERWIEC 1985
Niebo było błękitne i lśniące niczym odwrócona do góry dnem wypolerowana misa.
Carmen szła ścieżką w Kensington Gardens, wyobrażając sobie, że skurczyła się do rozmiarów
figurki dołączanej do płatków śniadaniowych i wkroczyła w świat jak z obrazka – dioramę, której
tematem przewodnim był punk rock. Miała na sobie czarne legginsy, długą, seksowną różową
bluzkę zawiązaną w węzeł na biodrze i czarne baletki. W jej lewym uchu tkwiło dziesięć
kolczyków, w prawym siedem. Dodatkowo zatknęła sobie jeszcze za ucho długie pióro. Jej
ciemne włosy poprzetykane odblaskowymi pasemkami o dwa odcienie jaśniejszymi od koloru
bluzki postawione były na sztorc. Z boków podgolone, na górze i z tyłu długie.
Stanęła przy budce obok klombu z jaskrawoczerwonymi kwiatami. Naszła ją ochota na
pieczone ziemniaczki i jaśminową herbatę. Słońce świeciło mocno. Sprzedawca uśmiechnął się
do niej, odsłaniając złote zęby i widoczne szczerby, i życząc miłego dnia, podał jej torebkę
z ziemniaczkami, plastikowy kubek z herbatą, dwie kostki cukru oraz papierowy kubeczek
z czerwonym octem. Zawiesiwszy sobie na ręce torebkę, Carmen próbowała pomieścić
w spoconych dłoniach ziemniaki, herbatę, cukier i ocet, i jeszcze dziesięciopensówkę reszty.
Odwróciła się, starając się nie upuścić swoich nabytków, i poszukała wzrokiem ustronnego
miejsca na trawie, gdzie mogłaby usiąść.
Świat migotał jej przed oczami, słońce oślepiało. Gdziekolwiek spojrzeć, trawa usiana
była odpoczywającymi londyńczykami. Zamrugała i wypatrzyła plamę zieleni okoloną długimi,
niebieskimi paskami. Ruszyła w jej kierunku, przestępując przez jakiś próg, który nagle się
poruszył. Carmen wystraszyła się i upuściła kubeczek z octem. Zachwiała się i przechyliła drugi
kubek, wylewając niemal połowę zawartości. Pod jej nogami rozległ się krzyk, który mógł wydać
z siebie tylko Amerykanin. Spojrzała w dół załzawionymi od słońca oczami, czując zapach
jaśminu dolatujący od zmoczonych dżinsów. Na ziemi leżał niesamowicie długi i chudy chłopak
i przyglądał się jej. Na spodniach, w kroku, zakwitła mu ciemna plama.
– O Boże, przepraszam! – zawołała Carmen, przesuwając stopy i upuszczając na trawę
dziesięciopensówkę. – Oparzyłam cię? Oparzyłam! Cholera. Potrzymaj.
Podała mu ziemniaczki i torebkę i pobiegła do budki z colą sprzedawaną w pękatych
butelkach.
– Potrzebuję lodu, szybko! – zwróciła się do sprzedawcy, młodego Hindusa. – Zaraz coś
od ciebie kupię, obiecuję – dodała, widząc jego niezadowoloną minę. – Ale teraz nie ma czasu do
stracenia, chyba pozbawiłam faceta męskości gorącą herbatą.
Kiedy wróciła z kostkami lodu, chłopak siedział na trawie i nie wyglądał na
okaleczonego, lecz na rozczarowanego.
– Weź to. – Carmen, zdyszana, wręczyła mu papierowy kubeczek z lodem. – Wsyp sobie
za spodnie. Nie bój się, nikt nie patrzy. Lepsze to niż chodzenie przez tydzień z pęcherzem na...
– Jestem dla ciebie zupełnie obcą osobą – przerwał jej, kładąc ostrożnie kubek na trawie.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że zostawisz portmonetkę... – delikatnie przetrząsał zawartość
jej torebki – paszport i kartę do bankomatu przypadkowo spotkanemu w parku nieznajomemu,
a on się z tym wszystkim nie ulotni?
Carmen zsunęła z nóg baletki i przeczesała palcami nagrzaną trawę.
– Wygląda na to, że duże. Bo nie uciekłeś, zgadza się?
Spojrzała prosto w jego nachmurzoną twarz.
– Nie uciekłem, to prawda – przyznał. – Ale to niczego nie dowodzi.
– Ojej, na śmierć zapomniałam!
Wyrwała Jobe’owi torebkę i pognała boso do stoiska, źdźbła trawy łaskotały ją w stopy.
Wróciła po chwili z dwiema butelkami coli, jedną podała Jobe’owi.
– Obiecałam, że coś od niego kupię – powiedziała. – Widzisz? Ja zawsze dotrzymuję
słowa.
– To chwalebna cecha – odparł podejrzliwym tonem, jakby potrzebował dalszych
dowodów.
– Owszem – przyznała Carmen i położyła się na trawie. Przekręciła się na brzuch,
machając w powietrzu stopami. Spojrzała do tyłu i zauważyła, że są brudne. Jobe usadowił się
obok niej, zachowując bezpieczną odległość; zmieściłby się między nimi karton na buty.
– Do moich zalet należy też to, że znam się na ludziach. Dlatego ci zaufałam i zostawiłam
torebkę. Poza tym myślałam, że przeze mnie do końca życia będziesz bezpłodny. Czy można
mnie winić za to, że przyszłość twoich dzieci wydała mi się ważniejsza od głupiej portmonetki?
Uśmiechnął się, błyskając nieskazitelnie białymi zębami, po raz pierwszy, odkąd Carmen
się o niego potknęła. Pomyślała wtedy, że mimo końskiej twarzy Jobe ma w sobie urok. Sięgnęła
do papierowej torebki leżącej na trawie obok jego kolana, wyjęła ziemniak i nadłamała go.
– Au, jeszcze gorące, to dobrze! – stwierdziła, patrząc na parujący w dłoni kartofel.
Obrała go z łupiny i wetknęła do ust. – Poczęstuj się.
Jobe wziął ziemniak i zjadł w całości, ziejąc niczym smok. Plama w kroku wypuściła
pełzające po nogawkach pnącza.
– No dobrze, pewnie masz rację – zgodziła się Carmen, studiując pomalowany na czarno
paznokieć, z którego zaczął schodzić lakier. – Źle zrobiłam, zostawiając ci torebkę. Ale
wyglądasz na osobę godną zaufania, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi.
Jobe przyjął pozycję, jaką zajmował przed wypadkiem z herbatą.
– Tak, chyba masz rację – westchnął. – W dodatku mam nadzianych rodziców, więc po
co miałbym kraść?
Carmen oparła się na łokciach. Zdziwiło ją to wyznanie poczynione nieznajomej w parku;
poza tym w jej rodzinnym mieście, Detroit, bogacze z reguły byli urodziwi. Mieli piękne twarze
i ciała. Nawet powietrze wokół nich było inne, jakby przesiąknięte blaskiem. A teraz miała przed
sobą najzwyczajniejszego chłopaka, jakich wielu w życiu spotkała; wyróżniał się tylko tym, że
był chudy jak patyk, pod każdym innym względem wyglądał przeciętnie. Niepozorny... jakby
zaraz miał się stopić z tłem – co właściwie tego dnia doskonale mu się udało.
Zapadła długa, niezręczna cisza. Carmen zamierzała wstać i ruszyć w swoją stronę.
Opieszałość mogłaby zostać dwuznacznie odebrana. Sęk w tym, że właściwie nie miała dokąd
pójść. Planowała pobyć w Londynie jeszcze tydzień, na co miało wystarczyć pięćdziesiąt
dolarów, cały jej kapitał. Wysiadywanie w parku przynajmniej nic nie kosztowało.
– Co tutaj robisz? – zapytała, przymykając oczy. Słońce rysowało jej pod powiekami
kwieciste wzory.
– Masz na myśli w Londynie, tutaj z tobą czy w sensie ogólnym?
– Taa, chcę, żebyś uraczył mnie swoją koncepcją wszechświata – zaśmiała się
z przymkniętymi powiekami. – Nie, mądralo...
Otworzyła oczy i zobaczyła, że przygląda jej się z powagą.
– Chciałam wiedzieć – odezwała się, tym razem łagodniejszym tonem – co robisz tutaj,
w parku.
– Czytam sobie.
Wskazał głową leżącą na trawie starą książkę, ochlapaną herbatą. Podniosła ją.
– Funkcja dzeta w ujęciu Riemanna. Hmmm, brzmi fascynująco.
– Bo to fascynujące zagadnienie. Facet twierdzi, że istnieje nieskończona suma liczb
złożonych, które...
– No proszę, młody geniusz matematyczny, tak? – przerwała mu w pół zdania. –
Słyszałam o takich jak ty.
Jobe milczał i Carmen pomyślała, że chyba go uraziła. Postanowiła go przeprosić, tylko
nie bardzo wiedziała za co; ona jedna spośród dziewczyn, z którymi trzymała w liceum,
podziwiała łebskich uczniów wyróżniających się w klasie, a nawet po cichu im zazdrościła.
Chciała się wytłumaczyć, ale nie zdążyła. Uprzedził ją Jobe, który odparł rzeczowo, bez cienia
urazy w głosie:
– Nie wiem, czy można użyć określenia „młody geniusz” w odniesieniu do kogoś, kto ma
dwadzieścia pięć lat. Poza tym jestem dobry tylko w liczbach urojonych i tych, które nie istnieją,
z innymi nie radzę sobie zbyt dobrze.
– To są liczby, które nie istnieją?
Carmen podniosła się, autentycznie zaciekawiona.
Jobe znów błysnął zębami i przez chwilę wydawał się niemal przystojny.
– Być może – odparł, wzruszając ramionami. – Próbuję to udowodnić. Dlatego
przyjechałem do Anglii.
– A jeśli udowodnisz, to chyba będzie znaczyło, że one istnieją?
Jobe podparł się rękami. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy
Carmen go zagięła.
– Jesteś bystrzejsza niż inne dziewczyny twojego pokroju – odezwał się w końcu, jakby
przez cały czas roztrząsał w duchu kwestię, czy powinien jej to powiedzieć, czy nie.
Carmen poczerwieniała. Uwaga Jobe’a oburzyła ją, a jednocześnie mile połechtała jej
próżność.
– Co znaczy „dziewczyny twojego pokroju”?
Puszczając pytanie mimo uszu, Jobe poderwał się i podniósł książkę z trawy.
– Jutro przyjdę tutaj na lunch, możesz zjeść ze mną. W tym samym miejscu o pierwszej –
mówił szybko, jakby dyktował list. – Do zobaczenia... mam nadzieję.
I zostawił ją samą na trawniku w Kensington Gardens.
Carmen nie miała zamiaru się z nim spotkać. Choć wydawał się miły, był jakiś dziwny
i trochę zbyt akuratny. Ale następnego ranka, kiedy na stacji Oxford Circus studiowała mapę
metra, jakiś złodziejaszek zerwał jej torebkę z ramienia. Został jej tylko tygodniowy bilet, który
wcześniej wyjęła i trzymała w ręku. Zjawiła się w parku piętnaście po pierwszej, trzęsąc się ze
złości. Jobe siedział na trawie w tym samym miejscu i czytał z ponurą miną.
– Cześć – burknęła, a on uniósł wzrok i jego zarośniętą, brzydką twarz znów rozjaśnił
zaskakująco uroczy uśmiech, który zdawał się nie przystawać do reszty – jak księżyc w pełni
świecący nad złomowiskiem.
– Rzuciłeś na mnie urok czy co? – zapytała, kiedy stali w kolejce po wegetariańską
masalę, fundowaną przez Jobe’a. – Zaliczyłam w Europie trzy kraje: Holandię, Belgię, Francję –
odliczała na palcach, długich, delikatnych, ozdobionych srebrnymi pierścionkami. – I nic. Nic
złego mi się nie przydarzyło. Nagle trafiam na ciebie, pana Nie-Wolno-Ufać-Obcym, i łup!
Kradną mi torebkę. Straciłam wszystko! Z tożsamością włącznie. I oto jestem, biedna, durna
Amerykanka, która włóczy się po Londynie bez grosza przy duszy i nie ma gdzie się podziać.
– To prawda? Chcą cię wyrzucić z mieszkania?
Jobe, przejęty, wyglądał jeszcze poważniej niż zwykle. Carmen kiwnęła głową, czując
narastające przerażenie; odkąd pięć tygodni temu wylądowała w Amsterdamie, po raz pierwszy
naprawdę się bała.
– Wiesz co? – powiedział. – Po południu pojedziemy do ambasady i złożysz podanie
o nowy paszport. Jeśli chodzi o pieniądze, sam nie wiem... mogłabyś... – urwał, wbijając wzrok
w ziemię. – W razie czego możesz przecież przenocować u mnie.
– Nie ma mowy.
Pogładziła go po ramieniu, wyczuwając miękką warstwę włosów okrywającą twardy,
kościsty bark; miała wrażenie, że dotyka eksponatu w muzeum.
– Posłuchaj, wyślę telegram do ojca. Wścieknie się, ale prześle mi trochę forsy. Dojdzie
tu – Carmen spoglądała w dal, nad parkiem unosił się balon, niczym nadęta zielona pluskwa
szybująca w powietrzu – do poniedziałku, jak mniemam.
Spodobało jej się brzmienie tych słów. W ciągu ośmiu dni pobytu na Wyspie podłapała
sporo charakterystycznych dla Brytyjczyków zwrotów. W istocie, raczej, zdrówko. Zabierze je ze
sobą do Ameryki jako pamiątki.
– A gdzie będziesz mieszkać do poniedziałku? – zapytał Jobe.
Carmen wzruszyła ramionami. Zgłodniała już, a zapach curry w tym upale działał na nią
odurzająco.
– Nie wiem, może zatrzymam się u znajomych. To żaden problem.
– Sama powiedziałaś, że to wszystko przeze mnie. Więc przenocujesz u mnie –
oświadczył, gdy stanęli przy budce. – Dwie wegeteriańskie poproszę – zwrócił się do
sprzedawcy, którego twarz lśniła od potu, i dodał, odwracając się do Carmen: – Do Oksfordu
wracam dopiero w środę. Wszystko będzie dobrze.
– Jasne – prychnęła, ale chwilę później, kiedy patrzył w drugą stronę, pogłaskała go
nieśmiało po chudym boku. – Dzięki.
Usiedli na trawie, żeby zjeść masalę, która ku zaskoczeniu Carmen smakowała wybornie
– tak musi smakować jedzenie głodującym. Wstali jednocześnie, wyrzucili do kosza puste
pudełka i ruszyli w drogę. Jobe był od niej o dwadzieścia centymetrów wyższy i ze swoimi
wiotkimi, patykowatymi kończynami przypominał marionetkę. Położył rękę na jej ramieniu,
jakby była uczennicą, a on pilnował jej w czasie egzaminu. To było miłe. Nikt Carmen nie
dotykał od czasu, kiedy w Amsterdamie próbował się do niej dobrać facet, z którym paliła
haszysz, ciągnąc ją w jakiś ciemny zaułek. Dotyk Jobe’a wyrażał troskę, nie niósł ze sobą
zagrożenia. Dotarli w końcu do schroniska młodzieżowego, w którym Jobe mieszkał razem
z kolegą ze studiów.
– Dziwne – stwierdziła, rozglądając się po pustym niemal pokoju, w którym stały jedynie
dwa niemal identyczne plecaki amerykańskiej firmy, niski, podniszczony drewniany stół, krzesła
i dwa łóżka. – Gdzie ja mam niby spać?
Jobe rozejrzał się dookoła, jakby wcześniej nie zauważył błękitnych ścian pomieszczenia
i paskudnego linoleum na podłodze.
– Możesz zająć moje łóżko – odparł, wzruszając ramionami. – Ja rozłożę sobie śpiwór na
podłodze.
– Mieszkasz tu z kolegą, zgadza się? – powiedziała Carmen, zerkając na drugie łóżko. –
Nic z tego.
Jobe uśmiechnął się speszony i odchrząknął. – Przepraszam. Zakładałem, że takiej
dziewczynie jak ty nie będzie...
Carmen spiorunowała go wzrokiem.
– Co nie będzie?
– No wiesz, że nie będzie ci to przeszkadzać. Tak jak nie przejęłaś się tym, że oblałaś
gorącą herbatą zupełnie obcego faceta, i tym, że ukradli ci torebkę. To znaczy, wyglądasz na
osobę, która... umie się przystosować. – Sam chciałbym taki być – dodał, spuszczając wzrok.
Carmen trochę złagodniała. Było w tym dziwaku coś ujmującego, co budziło w niej
życzliwość.
– No dobrze – powiedziała tylko, ale te dwa słowa wystarczyły na szczęście, żeby dalej
sprawy potoczyły się gładko. Pojechali metrem do mieszkania Carmen, a właściwie do
zawilgoconego pokoiku lub raczej mysiej nory. Kiedy go wynajmowała, wmawiała sobie, że to
warunki godne prawdziwej bohemy. Właściciel, Irlandczyk z krzaczastymi brwiami, łypnął na
nią wtedy obleśnie i zapytał, wodząc paluchem po jej lewej piersi: – Panienka życzy sobie też
pościel?
Teraz, stojąc u boku Jobe’a, którego spartańsko urządzony pokój był przynajmniej czysty,
i przyglądając się spękanym ścianom i mysim odchodom w kątach, czuła wstyd.
– Tata powiedział, że wydał fortunę, żeby sfinansować mi podróż do Paryża
i Amsterdamu i nie da mi już forsy na Londyn. A mnie samej nie stać było na wynajęcie czegoś
lepszego – dodała, wzruszając ramionami.
– To dlaczego tu przyjechałaś? – zapytał, upychając zwinięte w kłębek dżinsy i koszulki
do plecaka, który znalazł na podłodze. Wcześniej wyjaśnił jej, że pochodzi z Baltimore i studiuje
w Oksfordzie, robi doktorat z matematyki. Zaczęły się wiosenne ferie, więc razem z kolegą
wybrał się do Londynu. – Miałaś jakieś konkretne plany?
Carmen odchyliła głowę do tyłu, wetknięte za ucho pióro połaskotało ją w kark.
– Nie mogłam pogodzić się z tym, że przejechałam taki kawał świata, wybrałam się za
ocean... i już nic więcej w Europie nie zobaczę. To było takie... krępujące. Nie wiem, nie potrafię
tego wyjaśnić. Chciałam poczuć, że mam nieograniczoną swobodę ruchów, rozumiesz?
– Doskonale cię rozumiem – odparł Jobe i spojrzał jej prosto w oczy; zastygł na chwilę,
jego chuda pierś ledwo unosiła się w oddechu.
Jakby robił jakieś obliczenia, pomyślała. Podsumowywał ją w myślach. Ten kościsty,
niezdarny chłopak ze sterczącymi sztywno włosami miał w sobie coś.
Naszła ją ochota przysunąć się do niego, ale Jobe nie pociągał jej fizycznie. Nie chciała
go dotykać. Urzekał ją na swój sposób, tak jak ludzi fascynuje żywy homar. Ruchliwe odnóża,
szczypce, ogon, czułki, jakby niezależne od reszty, poruszające się w sposób mechaniczny
i surrealistyczny zarazem.
– O co chodzi? – zapytała w końcu.
Oderwał od niej wzrok i w milczeniu dalej pakował jej ubrania.
Kiedy wrócili do schroniska, w pokoju zastali kolegę Jobe’a, umięśnionego chłopaka
imieniem Tim, w rozpiętej flanelowej koszuli, odsłaniającej biały podkoszulek. Miał na sobie
wytarte dżinsy i za duże, niezasznurowane buty. Siedział na krześle z szeroko rozstawionymi
nogami, popijając piwo i czytając książkę, którą trzymał na kolanach. Na jego widok natychmiast
ulotniło się lekkie zainteresowanie, jakie wzbudził w Carmen Jobe. Szerokie bary, silne dłonie –
to coś bardziej w jej guście. Tim pasowałby do niej doskonale.
Zamówili na obiad pizzę, co okazało się błędem. Angole potrafili parzyć doskonałą
herbatę, upiec pyszne bułeczki maślane i robić zapiekanki z mięsem, ale nie pizzę. Była
niedopieczona i polana mdłym sosem pomidorowym, niemającym nic wspólnego z pomidorami.
Carmen czuła, że miękkie, zakalcowate ciasto rośnie jej w ustach. Zrobiło jej się niedobrze
i odłożyła na bok zjedzoną do połowy porcję.
Jobe spojrzał na nią zatroskany:
– Źle się czujesz?
Rozdrażniło ją to pytanie, tak jak drażniła ją nadmierna opiekuńczość matki. Nieżyjąca od
roku matka Carmen ciągle była zatroskana i łatwo się obrażała. Carmen z ulgą przyjęła fakt, że
wreszcie nikt się nie wtrąca do jej życia. Ale czasami ciemność rozlewała się w niej jak atrament
i znów czuła się małą dziewczynką, małą i smutną.
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Kwiecień 2007 Czerwiec 1985 Maj 2007 Sierpień 1985 Czerwiec 2007 Maj 1986 Lipiec 2007 Lipiec 1986 Sierpień 2007 Luty 1987 Wrzesień 2007 Kwiecień 2008
Dla Johna, mojego Riemanna
KWIECIEŃ 2007 Jobe umarł w kwietniowy chłodny poranek, pachnący wilgotną ziemią i kwitnącą wiśnią. Minęła dziewiąta, Carmen piła w kuchni drugą już filiżankę kawy, w wolnej ręce trzymając ścierkę do wycierania naczyń. Dzieliło ją od niego zaledwie kilka metrów. Spoglądała w jego stronę, a właściwie na widok za oknem, pod którym stała leżanka, i rozmyślała o tym, co mogłaby robić, gdyby jej mąż akurat nie umierał. Mogłaby wyprowadzić psa na spacer, wybrać się nad rzekę ze szkicownikiem, leżeć nago na łóżku w hotelu Days Inn u boku swojego bibliotekarza i oglądać Prawo ulicy na HBO. Wystawiony w wykuszu na słońce, Jobe wziął długi, słaby, rzężący wdech, a potem po prostu przestał oddychać. Jak gdyby ustało brzęczenie komara albo ktoś wyłączył młot pneumatyczny. Nagła cisza przyniosła ulgę niczym wymodlony spokój. Ulgę tak głęboką, że upłynęła cała minuta, zanim Carmen pojęła jej znaczenie – wreszcie nastąpiło to, na co tak długo czekała. A kiedy w końcu to do niej dotarło – i uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od ponad dwudziestu jeden lat nie jest z nikim związana – ruszyła w stronę martwego ciała małżonka przejęta i wystraszona, czując, że ogarnia ją podstępny strach. Przecież to nie jej wina, że umarł, tłumaczyła sobie Carmen. Pragnąć czyjejś śmierci to nie to samo co zabić. Lecz mimo to, kiedy jej buty zastukotały po dębowej posadzce, starała się stłumić odgłos, stąpając ostrożnie, krok za krokiem, najpierw czubki, potem obcasy. Jak przed Gwiazdką, wszystko wydawało się możliwe. Jobe odszedł, a to oznaczało koniec małżeństwa, rodzinnej wspólnoty, całego dotychczasowego niby szczęśliwego, zakłamanego życia. Dotknęła jego szyi, jednocześnie obserwując biegnącego przez podwórze królika; kicał, zamaszyście wyrzucając tylne łapy. Jej mąż wciąż był ciepły i na chwilę zwątpiła w jego śmierć. Może wstrzymywał oddech i czekał, ciekaw jej reakcji. Ale to do niego nie pasowało – takie sztuczki były raczej w jej stylu – i kiedy przystawiła mu palce do ust, nie poczuła najmniejszego tchnienia. Mimo to umyła ręce, a potem, oparłszy się o krawędź zlewu, wpatrywała się w jego ciało. Zalało ją jak fala, zupełnie niespodziewanie, poczucie osamotnienia, przytłaczające niczym ciemna burzowa chmura. Co teraz? Jego matka Olive przed godziną pojechała do domu się wyspać. Całą noc przy nim czuwała, była wyczerpana i zziębnięta. Carmen próbowała jakoś pomóc i o drugiej nad ranem zaniosła jej sweter i gruby pled. W domu są przeciągi, szepnęła, a noc okazała się chłodniejsza, niż się spodziewała. Olive włożyła sweter, ale kocem okryła przede wszystkim syna. Rano Carmen spostrzegła, że teściowa jest blada i zmarznięta na kość. Zaproponowała herbatę, ale starsza pani machnęła tylko ręką pokrytą plamami wątrobowymi i przez dobrych kilka minut wygładzała fałdy kołdry Jobe’a, jakby był niemowlęciem w łóżeczku. Carmen zaparzyła kawę i piła pierwszą filiżankę, przyglądając się Olive i szczerze jej współczując. Jobe w gruncie rzeczy był jej dzieciątkiem, pomyślała. Jego śmierć ją zdruzgocze. Podobnie jak trójkę ich dzieci, które zdążyła wcześniej wyprawić do szkoły. Zaliczał się do nich również Luca, który powinien zakończyć naukę dwa lata temu. Dojeżdżał codziennie na specjalne zajęcia w szkole średniej. Zabierał drugie śniadanie w płóciennym worku, który ściskał kurczowo, i przestępując z nogi na nogę, czekał przed domem na niebieski autobus. Każdego ranka Carmen zerkała przez frontowe okno, patrzyła, jak autobus przystaje, drzwi się rozsuwają, a jej syn wchodzi po stopniach uważnie, pochylając do przodu beczułkowate ciało, jakby zmagał się z porywistym wiatrem. Niezmiennie ją to fascynowało. Żeby ona mogła uwolnić się od męża,
Olive musiała stracić syna, a ten chłopiec ojca. Porządnego człowieka, bądź co bądź. To niesprawiedliwe. Carmen krążyła wokół nieruchomego ciała męża. Czuła, że wzbiera w niej szloch, ale go zdławiła. Skupiła myśli na domu. Na pewno się go nie pozbędzie. Chłopcy świetnie się tu czuli, zwłaszcza Luca, który każdego lata człapał po ogrodzie za ojcem, niższy od niego o dobre trzydzieści centymetrów, z kwadratową głową wciśniętą między ramiona; uczył się podsypywać korę pod iglaki i przycinać róże, chociaż po tygodniu nic już z tego nie pamiętał. Dwupiętrowy dom, zbudowany w 1900 roku, stanowił przykład typowej dla Baltimore architektury w najlepszym wydaniu: stromo opadający po obu stronach dach, na kalenicy staroświecki kurek, mansarda zwieńczona ostrym łukiem. Ich wymarzony dom, kupiony przed dziesięciu laty. Jobe jeszcze wtedy nie chorował i potrafił sam wszystko naprawić. Wysokie sufity, dębowe podłogi, okiennice mocowane na sznurach i klekocące zimą. Zlew należący do oryginalnego wyposażenia kuchni: głęboka porcelanowa misa koloru kremowego z wbudowaną w ścianę suszarką do naczyń. Dopijając kawę, Carmen stanęła w promieniach wpadających przez południowe okno. Słoneczne ciepło tego dnia było stanowczo nie na miejscu. Nagle przytłoczył ją nawał pytań. Z nich dwojga to Jobe znał się na wszelkich formach i procedurach. W takiej sytuacji obowiązywały ustalone zasady postępowania, a ona nie mogła ich sobie przypomnieć. Czy powinna wykręcić numer alarmowy, mimo że Jobe już nie żyje? Czy ma obowiązek zgłosić jego śmierć na policji? A może trzeba od razu zwrócić się do wybranego przez męża zakładu, który miał zająć się pogrzebem? Powinna przede wszystkim zawiadomić Olive, a potem nastąpi cała reszta. Uroczystość, pochówek. Ale Carmen nie potrafiła przewidzieć, jak potoczą się sprawy, kiedy zadzwoni do Olive. Przydałoby się popłakać, choćby ze względu na teściową. Wyobraziła sobie, jak oznajmia jej obcesowo: „Wreszcie jestem wolna! Kto by pomyślał, że po tylu latach wyczekiwania tak łatwo zniknie z mojego życia”. Tak naprawdę jedyną osobą, z którą chciała w tej chwili porozmawiać, był Danny – on by ją pocieszył, przedstawił całą rzecz w odpowiednim świetle, zrozumiał jej punkt widzenia – ale Danny pewnie siedział teraz za biurkiem w recepcji, jak tamtego dnia, kiedy się poznali. Biblioteka imienia Enocha Pratta otworzyła swoje podwoje pół godziny temu i Danny, tkwiąc na posterunku, udzielał interesantom informacji na temat mitologii greckiej, Miltona Friedmana albo życia seksualnego zwierząt. Nie mogła zatelefonować do niego do pracy; do domu zresztą też nie mogła dzwonić. Przez cały ostatni rok umawiali się głównie za pomocą esemesów, ale Carmen nie mogła sobie wyobrazić, że wystukuje na klawiaturze wiadomość: Jobe umarł. Jesteś wolny o 17.00? Dlatego po prostu przyglądała się mężowi, który nie oddychał. Jego martwe ciało wydawało się zniewagą: ogromne i bezużyteczne jak pusty pojemnik, który trzeba będzie usunąć wielkim nakładem sił i kosztów. Miała przed oczami siebie, jak informuje o śmierci dzieci, młodszą dwójkę – Sienę i Michaela – a oni przyjmują tę wieść bez zdziwienia, gdyż tego właśnie się spodziewali; od tygodni, dzień w dzień, po powrocie ze szkoły ukradkowo rzucali pytające spojrzenia w kierunku jego pokoju. I Lucę, który prawdopodobnie i tak niewiele zrozumie, choćby nie wiem ile razy mu tłumaczyła. W myślach usłyszała, jak dopytuje się bełkotliwie: „Ale kiedy tata wróci?”. I w tym momencie, gdy spojrzała na zastygłe ciało męża, przeszył ją dotkliwy ból. Przyjęła to z ulgą, choć wiedziała, że ta spóźniona reakcja nie może zmazać jej winy. Na dworze śpiewały ptaki. Przez uchylone okno dolatywał zapach zroszonej trawy i choć słońce świeciło blado tego ranka, do środka wtargnął nagle podmuch ciepłego powietrza. Carmen podeszła do leżanki i w przypływie czułości uniosła ręce Jobe’a – dłonie miał duże, chorobliwie
pomarańczowe, z nabrzmiałymi żyłami – i ułożyła starannie wzdłuż ciała. Był przecież jej mężem i kochała go, choć nie tak mocno, jak powinna. Uraza szybko minęła i Carmen zdobyła się nawet na to, żeby pogładzić go po napiętej skórze policzka i po brodzie. W ciągu ostatnich tygodni dobrze się nim opiekowała; nigdy nie zdarzyło jej się zapomnieć, by podać mu lek, w nocy często wstawała i siadała przy jego łóżku, towarzysząc mu w cierpieniu. Było wiele sposobności, żeby skrócić jego – i własną – mękę; przez długie miesiące, za sprawą trzymanego w lodówce opakowania morfiny, jego życie dosłownie spoczywało w jej rękach. Sam Jobe jej to kilkakrotnie sugerował, patrząc na nią jak zaszczute zwierzę. Widać było, że strach bierze w nim górę nad nadzieją i że liczy na to, że ona odmówi. I odmawiała. Choć już nie pierwszy raz odczuwała pokusę. Przed wielu laty, podczas miesiąca miodowego, kiedy życie Jobe’a przez moment zawisło na włosku, uświadomiła sobie z przerażającą jasnością, że tylko dzięki jego śmierci może odzyskać upragnioną wolność. Okoliczności sprzyjały jej tamtej nocy: ciemność, strome urwisko, w dole wzburzone morze, a w pobliżu ani żywej duszy, żadnych świadków. W porę otrząsnęła się z natrętnych myśli. Złapała go za rękę i odciągnęła od skraju przepaści, ale czy powodowało nią sumienie, czy uczucie żywione mimo wszystko do męża, tego Carmen nie potrafiła określić. Zastanawiała się – jak zawsze, kiedy wspominała tamtą chwilę – czy byłaby szczęśliwsza jako dzielna młoda wdowa, jako swoje drugie wcielenie skrzętnie do tej pory skrywane przed światem. Gdyby Jobe wtedy zginął, przeniosłaby się zapewne z Baltimore do Nowego Jorku albo San Francisco. Może znalazłaby kogoś, do kogo zapałałaby prawdziwą namiętnością, i to z pełnym błogosławieństwem Olive. Luca raczej na pewno nie przyszedłby na świat; jego upośledzenie – wyjaśniał lekarz – biorąc pod uwagę młody wiek matki, to statystycznie bardzo rzadki przypadek, skutek jednego wadliwego plemnika albo jajeczka, wyjątkowo niefortunny splot czynników. Temu wszystkiemu można było zapobiec, pozwalając niekochanemu mężowi spaść w przepaść. Nie byłoby tych dzieci, tego domu, dwudziestu lat życia, które poszło w złym kierunku, tak jakby Carmen przypadkowo zjechała z autostrady i nie mogła odnaleźć właściwej drogi. Zadrżała i rozejrzała się po rozświetlonym, cichym pokoju. Czy Jobe po śmierci potrafił czytać w jej myślach? Może w ostatnich pięciu minutach swego życia odkrył jej niewierność i frustrację. I to, że setki razy zadawała sobie w duchu pytanie: czy gdyby mogła cofnąć czas, zmieniłaby bieg swojego życia? Czy wyszłaby za mąż za Jobe’a, którego nigdy naprawdę nie kochała, i urodziła upośledzone dziecko? Odpowiedź brzmiała różnie w zależności od dnia. Dzisiaj nie mogła się skupić na tyle, by rozstrzygnąć tę kwestię. Dlatego po prostu wzięła głęboki oddech i sięgnęła po telefon. – Olive, Jobe nie żyje. Pogrzeb wypadł dobrze, obyło się bez zgrzytów. Oszołomiona natłokiem szczegółów Carmen porównywała całą uroczystość do przedstawienia teatralnego, które poszło całkiem gładko – nikt się nie potknął ani nie zapomniał swojej kwestii. Dzieci w czarnych strojach mogły uchodzić za wzór żałobników. Siena, z upiętymi skromnie włosami, pochlipywała przez całe nabożeństwo. Michael miał wystraszoną minę, jakby zobaczył coś przerażającego; przynajmniej raz siedział spokojnie, nie machając bez przerwy nogami. Ale Luca ją zaskoczył. Nie tylko ze zrozumieniem przyjął wiadomość o śmierci ojca, ale wręcz sprawiał wrażenie, że dla niego to żadna nowina. Skinął po swojemu dużą głową – szyję miał tak krótką, że trudno mu ją było zginać, więc ten gest przypominał raczej szarpnięcie – i popatrzył na nią małymi, szeroko rozstawionymi oczami, w których malowała się zagadkowa mądrość. Z poważną, niewzruszoną miną stał przy trumnie – założył na tę okazję jeden z krawatów Jobe’a, mimo że był dla niego o piętnaście centymetrów za długi – i głaskał ją, jakby chciał ukoić leżącego w środku ojca.
Ktoś pomachał do Carmen z głębi kaplicy. To Danny, który w tłumie rosłych mężczyzn wyglądał jak kukiełka. Wydawał się bardzo drobny na tle braci Jobe’a, Willa i Nate’a, męża jej siostry Esme – bankowca, oraz profesorów z Uniwersytetu Johna Hopkinsa o jednakowym niemal wyglądzie, z niesfornymi brodami, rozpiętymi pod szyją koszulami, czarnymi marynarkami i rurkowatymi spodniami. Nawet przy Michaelu, który przez pół roku od swoich dwunastych urodzin urósł niemal dziesięć centymetrów. Tylko Luca, który budową bardziej przypominał dziobaka niż człowieka, niewiele odbiegał wzrostem od jej kochanka. Niegdyś Carmen gustowała w wysokich, barczystych facetach, ale miała też słabość do osobliwych zestawień: Danny miał ciemną cerę, jak przystało na potomka Czirokezów, i czarne, opadające do pasa włosy, a do tego jasne oczy Irlandczyka. Jeździł jeepem i słuchał rapu, a przy tym nosił okulary na łańcuszku i pracował w recepcji w bibliotece. Pomachała mu dyskretnie, dwoma palcami. Danny uprzedzał ją, że przyjdzie, ale skąd mogła wiedzieć, że mówił poważnie. Kto zastępuje go w pracy? Jak wytłumaczy swoją obecność na pogrzebie Jobe’a? Jego widok nie ucieszył jej szczególnie. Było coś niezręcznego w tym, że on i jej zmarły mąż przebywają w tym samym pomieszczeniu. Spotkali się tylko raz i pamiętała, że dziwnie ją to wtedy podnieciło. Do spotkania doszło zupełnie przypadkowo, rok wcześniej. Carmen siedziała z Jobem i jego kolegami z uczelni w restauracji na Federal Hill. Była już znużona ich długą dyskusją na temat stałych matematycznych w konstrukcji mostu, rozsiadła się wygodnie i wyłączyła z rozmowy. Wypowiadane przez nich sylaby rozpłynęły się w szemrzący potok dźwięków. Kiedy ujrzała na sali Danny’ego w towarzystwie młodszej o co najmniej dziesięć lat blondynki, jakoś nie była zaskoczona. W odrętwieniu obserwowała ich jak postacie na ekranie, zwłaszcza kobietę, która wyglądała jak superbohaterka z komiksu, o kształtach doskonale zarysowanych w obcisłym zapiętym na suwak kombinezonie. Danny miał na sobie niebieską koszulę, a zaplecione w warkocz czarne włosy opadały mu na plecy. Te same plecy, w które wcześniej tamtego dnia Carmen wbijała paznokcie, prężąc się z rozkoszy w jego objęciach. Widząc go teraz, przykładnie wiodącego swoje drugie życie, miała wrażenie nierzeczywistości. Obserwacja niczego niepodejrzewającego kochanka dawała jej przewagę i Carmen przez kilka sekund napawała się nieznanym sobie poczuciem władzy. Nagle Danny spojrzał w jej stronę, jakby poczuł na sobie wzrok. Odnotował jej obecność dwoma mrugnięciami i błyskawicznie dostosował się do sytuacji. Nachylił się do swojej towarzyszki i szepnął jej coś na ucho; Carmen wyobraziła sobie jego oddech tchnący papierosami American Spirit i aromatyzowaną kawą o smaku orzechów laskowych, którą popijał przez cały dzień za biurkiem. Ruszyli w kierunku Carmen. To było ciekawe posunięcie, brawurowe i zupełnie zbyteczne. Skojarzyło jej się ze śmiałym otwarciem w turnieju, w którym gra toczy się o wysoką stawkę. Ogarnęło ją podniecenie. – Carmen? Cześć! Tak myślałem, że to ty. – W głosie Danny’ego dźwięczała duma; stał tak blisko, że Carmen poczuła zapach jego wody kolońskiej, słodki i przywodzący na myśl garbowaną skórę. – Chciałbym przedstawić ci moją żonę, Megan. Danny i superbohaterka przywitali się po kolei ze wszystkimi: z Carmen, z Jobem i jego kolegami matematykami, którzy wznosili szklanki i kiwali głowami, pożerając wzrokiem Megan, jej talię osy i doskonale krągłe, ogromne piersi. – Jobe – powiedziała Carmen, kiedy kochanek podawał rękę jej mężowi. – To jest Danny. Pracuje w Centrum imienia Enocha Pratta. – Aha, w bibliotece – odparł Jobe. Po tych słowach zapadła dłuższa cisza, jak zwykle kiedy jej mąż przyjmował jakiś fakt do wiadomości. Wszyscy szukali sposobu, żeby przerwać
niezręczne milczenie; wszyscy oprócz Carmen nauczonej doświadczeniem, że najlepiej po prostu przeczekać. – A ty czym się zajmujesz, Jobe?– zapytał w końcu Danny, chociaż znał nie tylko odpowiedź, ale także szczegóły hipotezy Riemanna; któregoś dnia, kiedy w bibliotece był słaby ruch, zapoznał się nawet z literaturą poświęconą zagadnieniu „nietrywialnych zer”. „Wydawało mi się, że potrafię rozpracować każdy temat, przynajmniej na tyle, żeby zreferować najważniejsze punkty – oświadczył jej później. – Ale przeczytałem z dziesięć artykułów o tym Riemannie i jego koncepcji i za cholerę nie mogę się w tym połapać. To ma coś wspólnego z liczbami pierwszymi, mechaniką kwantową, sensem istnienia. – Danny wzruszył ramionami. – Twój mąż to chyba jakiś geniusz. Współczesny Gauss”. Ale Jobe odparł tylko, jak to miał w zwyczaju: – Jestem nauczycielem. – I na tym poprzestał. Jego skromność czasem wydawała się Carmen fałszywa; taka lakoniczna odpowiedź brzmiała bardziej pompatycznie niż pełna wersja: Jestem profesorem wyższej matematyki na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Tamtego wieczoru w restauracji doszła jednak do wniosku, że z jego punktu widzenia odpowiedź była jak najbardziej dokładna i zwięzła. W łagodnym blasku świec, rozochocona winem i mile podniecającym odczuciem, że – całkiem dosłownie – tkwi między tymi dwoma mężczyznami, Carmen ujęła dłoń męża. – Zabrzmiało to tak, jakbyś uczył w szkole podstawowej – powiedziała, muskając kciukiem jego palce. – Jakbyś uczył dzielenia w trzeciej klasie. Jobe był wyraźnie speszony. Możliwe, że dotknęła go po raz pierwszy od kilku tygodni. Spojrzał na nią z wdzięcznością; teraz, na jego pogrzebie, Carmen przypomniała sobie, jak rozbłysły mu oczy. – Na jedno wychodzi – wtrącił jeden z jego kolegów. – Studenci. W głowach mają tylko balangi i seks. – Pasuje do każdego trzecioklasisty, jakiego znam – odparł Danny. Wyszczerzył zęby w rozbrajającym uśmiechu i machnął ręką. – Nie będziemy wam przeszkadzać w jedzeniu – oświadczył, chociaż wszystkie talerze zostały sprzątnięte ze stołu i tylko Jobe dopijał jeszcze kawę. Działo się to w czasie remisji nowotworu Jobe’a, po badaniach, po których lekarz orzekł, że pierwotne ognisko zostało „wyeliminowane”, i kilka tygodni przed tym, jak Jobe dostał lekkiej gorączki, a na jego rękach i nogach pojawiły się krwiaki niczym kępki upiornego palusznika. Tamtej nocy po powrocie z restauracji, kiedy Jobe uchodził za zdrowego, kochali się – po raz ostatni – mimo że Carmen była ociężała po obfitej kolacji: tłustym makaronie, oleistej sałatce i tiramisu na deser. Od seksu z Dannym wykręciłaby się jakoś, bo czuła się zmęczona i wzdęta, ale Jobe był przecież jej mężem. Szarpał jej nocną koszulę jak dziecko – nic a nic się nie zmienił przez dwadzieścia lat – a ona bez skrępowania zsunęła ją przez głowę. Od dawna się nie całowali; Carmen nie pamiętała, kiedy ostatni raz spotkały się ich języki. Tamtej nocy spróbowała pocałunku, w ramach szalonego eksperymentu, ale jego sztywna broda kłuła ją w policzek; odwykła od tego uczucia. Po chwili Jobe wszedł w nią, napierając długim, kościstym ciałem jak ołówek ugniatający miękką gumkę. Poruszał się tam i z powrotem niczym tłok w cylindrze. Nie dosięgłaby teraz jego ust, nawet gdyby chciała – Jobe wygiął się do tyłu i odsunął od niej twarz – ale to tylko wzmogło czar, jakiemu uległa. Samotna, chociaż ich ciała były tak blisko siebie, że bardziej nie można, Carmen odpłynęła tam, gdzie znikają wszelkie podziały. Czując zbliżający się orgazm, przypomniała sobie chwilę, kiedy Danny i Jobe podali sobie ręce. Dwie dłonie splecione w uścisku, ocierające się tkankami. Dwaj mężczyźni
wymieniający się swoimi cząsteczkami. A to, że miała w sobie ich obu tego samego dnia, wcale nie wydało jej się zdradą, lecz przeciwnie – darem. Dzięki niej żyjący odrębnym życiem, tak różni mężczyźni stworzyli jedną całość. Następnego ranka było jej wstyd z powodu bzdurnych myśli, chociaż tylko ona wiedziała, jakie niedorzeczności roiły jej się głowie. Teraz patrzyła, jak ksiądz spowija trumnę Jobe’a haftowanym białym suknem, i wyobraziła sobie spoczywające w środku ciało męża, wyniszczone i nieruchome. Jego organizm przestał wreszcie produkować zmutowane komórki. Złożona z przewodów i rurek aparatura, która miała udział w spłodzeniu trójki ich dzieci, została wyłączona na dobre. Ręka, którą Jobe podał kiedyś Danny’emu, zaczynała się już rozkładać. Mężczyzna obecny przy narodzinach jej dzieci. Ten, któremu kiedyś ślubowała dozgonną miłość. Chłopak, który dwukrotnie ją poratował, gdy nie miała grosza przy duszy, udzielił jej schronienia i dał rodzinę, któremu winna była wdzięczność przez całe życie. To wszystko, tyle z tego zostało. Carmen zadrżała. Do tej pory pogrążona w odrętwieniu, teraz poczuła w sobie ogromną pustkę, lodowatą otchłań, w którą zaraz miała się osunąć. Kiedy Luca stanął przed nią w ławce, przygarnęła go do siebie i oparła brodę o jego kanciastą, pokrytą jasnymi włosami głowę. Pogładził ją po ramieniu serdelkowatymi palcami. Luca zdawał się emanować różaną poświatą, w której Carmen mogła się ogrzać jak w promieniach słońca. Podtrzymywał ją przez całe nabożeństwo. Co więcej, był dla niej jedynym punktem zaczepienia na ziemi. Przez następne dni od samego rana dom wypełniała cisza. Carmen nie wychodziła do pracy. Właściciel agencji reklamowej, dla której pracowała, był na pogrzebie, a potem na stypie. Fred Lang, wysoki, siwowłosy mężczyzna, zawsze robił wszystko jak należy. Tamtego dnia założył ciemnografitowy krawat, a jego starannie wypastowane buty nie raziły zbytnio połyskiem, dokładnie tak, jak przystało na żałobnika. Pocałował Carmen, która poczuła wionący od niego zapach sałatki ziemniaczanej z musztardą, przygotowanej przez Olive, i powiedział jej, że może wziąć tyle wolnego, ile tylko będzie potrzebować. – Co za nieszczęście. Jobe umarł tak młodo, czterdzieści siedem lat... Dzieci ledwie co podrosły. – Fred pokiwał z powagą swoją kształtną głową. – Jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić... Proszę, Carmen, dzwoń. Wszystko, co w mojej mocy... Wiele osób tego dnia złożyło podobne deklaracje. Ale nic już nie można było zrobić, pomyślała Carmen. Danny wpadł na chwilę, zdążył zjeść kilka ciastek i przytulić Carmen. Nikt nie zwrócił na to uwagi; w końcu każdy, kto pojawiał się na stypie, podchodził z kondolencjami i ją obejmował. Przylgnęła do niego i dobrą minutę wdychała jego zapach, a potem, gdy odchodził, nieco zagubiona odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Olive też wyszła wcześnie; z obu stron podtrzymywali ją dwaj pozostali synowie. Poczęstunkiem dla gości zajęła się jej przyjaciółka Jana, która nie mogła zostać do końca stypy, ponieważ musiała zażegnać kryzys w swojej kawiarni, wywołany awarią lodówki. Ale zostało sporo innych osób, żeby pomóc Carmen w sprzątaniu. Wesoło przy tym gawędzili i sprzątanie zdawało się przeciągać, całkiem niepotrzebnie. Co ciekawe, brali w nim udział goście, których Carmen widziała po raz pierwszy – znajomi znajomych, sekretarki z biura na uczelni, których nigdy nie miała okazji spotkać. Wyglądało na to, że wszyscy oni też się wcześniej nie znali, ale właśnie stworzyli zgrany zespół, dobrze się przy tym bawiąc. Zmontowali żywy, hałaśliwy taśmociąg, który szybko uporał się ze znoszeniem, myciem i wycieraniem naczyń, a następnie poupychali je, gdzie tylko się dało. Carmen wiedziała, że przez następne miesiące będzie znajdować w szafkach przypadkowo wetknięte półmiski,
dzbanuszki i stalowe chochle. Ale dużo łatwiej i prościej było na to pozwolić niż wymyślić, w jaki sposób dać im do zrozumienia, że powinni się wynosić; że od dwudziestu lat czekała na to, żeby mieć dom tylko dla siebie, więc niech sobie po prostu idą. W końcu poszli – razem, w grupce, której skład, jak wyobraziła sobie nagle Carmen, nie zmieni się przez długie lata. Zaczną się spotykać popołudniami i opowiadać przy kawie o smutnym wydarzeniu, które ich do siebie zbliżyło, będą wymieniać się opiniami o książkach, założą klub dyskusyjny. Wreszcie Carmen została sama w domu; wydawało jej się, że słyszy oddech męża. Przez dłuższą chwilę stała w salonie i delektowała się ciszą, jaka zapadła po wyjściu ostatnich „dobroczyńców”, którzy stali teraz na ganku, rozmawiając i wymieniając numery telefonów. Kiedy się odwróciła i popatrzyła w głąb domu, ujrzała zarys sylwetki Jobe’a, jakby nakreślonej w powietrzu białą kredą, który, schodząc po schodach, pochylił głowę, żeby nie uderzyć o sufit. Dzieci oglądały telewizję w pokoju obok; dźwięk był tak ściszony, że chyba nic nie słyszały. Siena wyrzucała z siebie nieprzerwany potok słów, chłopcy jej odpowiadali, Michael cienkim głosem, Luca niskim i bełkotliwym. Carmen wiedziała, że powinna pójść do dzieci, ale nie miała pojęcia, co im powiedzieć. Zastanawiając się nad tym, krążyła po pokojach, dotykając różnych przedmiotów. Wydało jej się dziwne, że Jobe odszedł na zawsze, ale jego toporny czarny zegarek wciąż leżał na kuchennym blacie, jak gdyby właściciel zamierzał go zabrać, lecz przez przypadek zostawił w domu. Około dziewiątej wieczorem stanęła w drzwiach i popatrzyła na dzieci siedzące na kanapie przed telewizorem. Zmienił się program, po półgodzinnej niewybrednej komedii przyszła pora na godzinny dramat rozgrywający się w środowisku prawników. – Chciałam tylko sprawdzić... – zaczęła Carmen. Dzieci spojrzały na nią; twarze Michaela i Sieny nie wyrażały strachu, były pozbawione wyrazu, nieruchome. Carmen mocniej zabiło serce. Czy można z kimkolwiek omówić śmierć ojca, zadała sobie w duchu pytanie. Czy dzieciom grozi to, że podążą śladem Jobe’a i znikną z powierzchni ziemi? Będzie musiała na nie uważać. – Masz minę, jakbyś się cieszyła, że on nie żyje – stwierdziła obcesowo Siena i Carmen aż zatkało. Zakotłowały się w niej myśli: Siena ją rozgryzła! Żyła ze świadomością, że jej matka tak naprawdę nie kochała ojca. Że kiedy Carmen o szóstej rano brała torbę sportową i ogłaszała, że wybiera się na poranne zajęcia z przędzalnictwa, w rzeczywistości jechała rżnąć się z długowłosym bibliotekarzem do hotelu, w którym akurat oferowano zniżkę na zamawiane przez internet pokoje. Starannie budowany świat Carmen nagle zaczął się rozpadać jak domek z kart. Pomyślała, że najlepiej będzie odwrócić się i odejść, ale kiedy spojrzała na córkę, nie wyczytała w jej twarzy szyderstwa ani potępienia. Nie chodziło o nią i Danny’ego, o jej niewierność; liczył się Jobe. – Cieszę się ze względu na niego – odparła, co w pewnym sensie było prawdą. – Waszego ojca. To dobrze, że już się nie męczy. Siena skinęła potakująco i Carmen odetchnęła z ulgą. To była poprawna odpowiedź. – Już nie musimy się o niego martwić. To dotyczy również was. Teraz będzie wam łatwiej. Nie będziecie w szkole rozmyślać o ojcu, który cierpi w domu, i zastanawiać się, czy... – Carmen urwała na chwilę i, przełykając ślinę, dokończyła – czy jeszcze żyje, czy już umarł. Teraz wiecie. – Ja nie wiem. Przedtem mogłam przynajmniej go sobie wyobrazić, jak leży, a teraz po prostu... zniknął. Po twarzy Sieny przebiegł grymas, który Carmen od razu rozpoznała – córce zbierało się na wymioty. Matczyne doświadczenie zdobyte przez lata opieki nad dziećmi podpowiadało, żeby wziąć Sienę za rękę i szybko zaprowadzić do łazienki, nie czekać, aż zwymiotuje na dywan. Ale
mdłości okazały się chwilowe. – Z tatą wszystko w porządku. Jest teraz szczęśliwy. Głos Luki zabrzmiałby całkiem rzeczowo, gdyby jego gruby język nie przywierał do zębów, co sprawiało, że wydobywające się z jego ust głoski były przytłumione, jakby spowite płótnem. – Skąd możesz wiedzieć? – syknęła Siena, odwracając się do niego. Carmen przyglądała się z fascynacją, jak zawsze, kiedy się ze sobą droczyli, walczyli o to, komu należy się starszeństwo. Z racji spokojnego usposobienia i trzech lat przewagi tytuł przysługiwał Luce. Ale on nie umiał policzyć słupków ani streścić artykułu z gazety. Siena, która w tym roku zdawała egzamin z matematyki i chodziła z doskonale ułożonym chłopcem imieniem Troy – podczas pogrzebu, na który przyszedł z mamą, przez cały czas trzymał Sienę za rękę – bez skrupułów wykorzystywała swoje atuty. Czasami, tak jak w tej chwili, Carmen miała jej to za złe. – Bo wiem. Tata mi powiedział. – Kiedy? – spytała Carmen. – Kiedy ci to powiedział? – Tej nocy, kiedy umarł. Umaar. Carmen oparła głowę o framugę. – Jak ci to powiedział? Michael spoglądał to na matkę, to na brata, jak ktoś, kto śledzi debatę. – To jakieś brednie! Nie będę tego słuchać. Siena, pobladła, poderwała się do wyjścia. Gdy w progu mijała matkę, Carmen musnęła palcami jej ramię. Leciutko, żeby nawiązać kontakt i przekazać bez słów: Jestem tutaj. Nigdzie nie odchodzę. Może nie dorównuję waszemu ojcu, ale zajmę się wami. – Pewnie ci się przyśniło, skarbie. Kątem oka dostrzegła twarz Michaela, malował się na niej lęk. Carmen uświadomiła sobie, że ma do wykonania dwa zadania rodzicielskie naraz. Bardzo zaskoczyło ją odkrycie, że w tej chwili pilnie potrzebuje męża, ba, wręcz chciała, żeby był przy niej Jobe. Porozmawiałby z Lucą, żeby ona w tym czasie mogła zaprowadzić Michaela do kuchni i spróbować go jakoś pocieszyć. Wyobraziła ich sobie niczym dwóch naradzających się konspiratorów. Jobe z poważną miną skrupulatnie rozważa twierdzenia syna. Istnieją wartości nieskończenie małe, których nie da się obliczyć, niemal słyszała, jak tłumaczy Luce. Cząstki, których nie można zobaczyć nawet pod najpotężniejszym mikroskopem. Skąd zatem wiadomo, że nie istnieją duchy złożone z tych wszystkich niemierzalnych drobinek, jakie pozostawiają po sobie ludzie? Carmen przymknęła oczy i nagle zaświtała jej w głowie myśl. – A może – zaczęła, przyglądając się obu chłopcom – może ciebie i tatę łączyła szczególna więź, wykraczająca poza nasze pojmowanie. Może to twój, no wiesz, taki dar, szczególny talent, jak u Michaela – przesunęła się w progu, rozkoszując się nie do końca przebrzmiałym słodkim słowem „dar” – który ma talent komiczny, umie rozśmieszać ludzi. Ku jej zdziwieniu synów najwyraźniej zadowoliła ta odpowiedź. Ponad nimi jakby coś zamigotało, dziwna poświata wirująca w powietrzu, przypominająca kształtem liść. Carmen zamrugała i blask zniknął. To z przemęczenia, uznała. Znosiła całą tę sytuację o wiele gorzej, niż przewidywała. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażała. Utratę męża. Następnego dnia była sobota. Z nieba lały się nieprzerwanie stalowe strugi zimnego deszczu. Wiosna skutecznie się ukryła. Siena po południu wyszła do pracy; dorabiała sobie jako kelnerka w pizzerii. Michael miał grać w baseball, ale mecz został odwołany. Kolega mieszkający pięć ulic dalej zaprosił go do siebie i Carmen zawiozła go samochodem, żeby nie zmókł. Patrząc to na drogę, to na syna, zauważyła, że w miarę jak oddalali się od domu,
kojarzącego się ze śmiercią ojca, z twarzy Michaela stopniowo znika napięcie – maleńkimi skokami, niczym na poklatkowym filmie. – Baw się dobrze – powiedziała, kiedy chwycił za klamkę. A on, zamiast – jak to miał w zwyczaju – zamaszyście otworzyć drzwi samochodu i odkrzyknąć „dobra!”, odwrócił się do niej i odparł grobowym głosem: – Ty też. Odprowadziła wzrokiem syna idącego szybkim krokiem po podjeździe – miał chód Jobe’a, lekko zarzucał lewą nogą. W drodze powrotnej Carmen pomyślała, że byłoby miło, gdyby odwiedził ją w domu Danny. Kochaliby się, używając rąk i ust niczym ośmiornice splatające się przyssawkami na sto różnych sposobów, a potem leżeliby i słuchali bębniącego deszczu. Z trudem próbowała sobie przypomnieć, czy z mężem kiedykolwiek posunęła się w łóżku tak daleko. Zanim zaczęło ją dotkliwie uwierać małżeństwo z Jobem, choć właściwie nigdy jej nie pociągał, lubiła, gdy dotykał jej rozgrzanego ciała; jego bliskość koiła, dawała ciepło. Był taki okres, kiedy chodziła w ciąży z Sieną, że czuła się bez przerwy napalona. Pewnej nocy dosiadła Jobe’a i zaczęła go ujeżdżać. Skupiony na zadaniu, wykrzywił swoją końską twarz podobną do Abrahama Lincolna, a ona wyobraziła sobie na jego miejscu kobietę z długimi, ciemnymi włosami. Skąd u niej penis, nie miało znaczenia. Rzadko pozwalali sobie z Jobem na takie swawole i Carmen nie zamierzała zmarnować okazji. Fantazjowała, że z kąta sypialni przygląda im się grupka zachwyconych mężczyzn. Nagle coś przemknęło przez jezdnię tuż przed samochodem i Carmen gwałtownie zahamowała. Może szop pracz, a może pies, trudno powiedzieć. Z drugiej strony, skąd pewność, że w ogóle coś przebiegło przez ulicę? Carmen wzięła głęboki oddech i powoli ruszyła. Uświadomiła sobie, że jej dzieci mają teraz tylko matkę. Dźwigała więc podwójne brzemię odpowiedzialności. Wjechała do starego garażu i przekręciła kluczyk w stacyjce. Zapadła cisza. Carmen brakowało charakterystycznego tykania, które rozlegało się, gdy gasiła silnik w swoim poprzednim samochodzie. Garaż miał być zburzony i zastąpiony nowym. Jobe i Luca zamierzali się tym zająć zaraz na początku wiosny. Przynajmniej tak planowali zimą, kiedy Jobe liczył, że jeszcze trochę pożyje – zanim białaczka wypełniła próżnię pozostawioną przez chłoniaka. Carmen wysiadła z samochodu i wybiegła na deszcz przez otwartą na oścież bramę; trzeba było ją zamykać ręcznie, ale teraz nie zawracała sobie tym głowy. Garaż dzieliło od domu zaledwie dziesięć metrów, ale kiedy Carmen znalazła się w środku, jej włosy ociekały deszczem. Po trzeszczących drewnianych schodkach weszła na górę, prosto do łazienki, żeby się wytrzeć. „Dobrze, że nie jesteś taka niska jak twoja siostra”, powiedział Jobe, kiedy kupowali dom, bo apteczka z lustrzanymi drzwiczkami wbudowana była w ścianę wysoko nad umywalką. Ale nawet przy swoim wzroście – metr siedemdziesiąt – Carmen nie widziała odbicia całej twarzy w lustrze; dolna krawędź obcinała jej brodę. Wzięła ręcznik i poszła do sypialni. Stanęła przed lustrem zamontowanym przez Jobe’a na całej długości drzwi. Spłowiałe dżinsy, czarna koszula, brak makijażu, srebrne pierścionki na długich, szczupłych palcach, które dopiero niedawno zaczęły się marszczyć. Tak przedstawiał się strój udomowionej Cyganki, tylko że teraz nie było komu jej okiełznać. Nic już nie stało na przeszkodzie, żeby stała się panią w średnim wieku, paradującą po mieście w powłóczystych, jaskrawych szalach, kaftanach i kolczykach z dzwoneczkami. Ale przecież – wtrącił się naraz głos, ni to kobiecy, ni męski, przemawiający wprost do synapsy w jej mózgu – wcześniej też mogłaś. W kuchni znów zaparzyła sobie kawę. Zawsze wlewała w siebie za dużo kawy, zwłaszcza gdy w pobliżu nie było Jobe’a, który wspaniałomyślnie wypijał przypadającą mu porcję półtorej filiżanki. Nigdy więcej nie wyświadczy jej tej przysługi. Poraziła ją brutalna prawda. To dziwne,
że całymi latami tęskniła, żeby wyzwolić się z małżeńskiego jarzma, a nigdy nie pomyślała o wszystkich drobnych niedogodnościach związanych z nieobecnością męża, o chwilach dotkliwie odczuwanej samotności, jak wtedy gdy dzień po jego śmierci obudziła się przed świtem i wybuchnęła płaczem, z trudem łapiąc oddech. Otrząsnęła się ze wspomnienia i zaczęła czyścić ekspres do kawy, ścierając osad papierowym ręcznikiem. Zawołała Lucę, żeby zszedł do kuchni. – Skarbie? – zapytała podniesionym głosem, z udawaną wesołością, jak bohaterka horroru, która próbuje siebie przekonać, że wcale nie boi się przebywać sama w ogromnym, pustym domu. – Masz ochotę na kawę z czekoladą? To Jobe wymyślił ten przepis specjalnie dla starszego syna, który z rana był niemrawy i trzeba go było rozruszać. Podgrzewał pół kubka mleka w kuchence mikrofalowej, dolewał kawy, a na wierzch dodawał polewę czekoladową. Kiedy Carmen wytknęła mu, że daje Luce deser na śniadanie, Jobe pokazał jej listę składników śmietanki w proszku, którą sypała do swojej kawy. Pamiętała wyraźnie, jak stukał sękatym, owłosionym palcem w pudełko, na którym napisane było: „zawartość cukru – 5 gramów”. Wściekła się na niego, ale w końcu przestała używać śmietanki i nauczyła się pić czarną kawę bez cukru. Luca zszedł po wąskich drewnianych schodach do kuchni. Stanął, przekrzywiając głowę, i patrzył, jak Carmen nakłada łyżką czekoladę. Ulewa wzmogła się, krople waliły o dachówki jak korki strzelające z butelki. Z ekspresu wzbił się obłok pary. – Pewnie nie będzie taka pyszna jak taty – powiedziała, stawiając kubek na stole. Luca wzruszył ramionami i poczłapał do stołu. Odsunął krzesło i przycupnął po swojemu na skraju jak strudzony podróżnik odpoczywający na kamieniu. Carmen usiadła naprzeciwko i podniosła swoją filiżankę, ściskając ją oburącz. – Jak się czujesz? Zabrzmiało to jak kwestia z poradnika Jak rozmawiać z synem po śmierci ojca. – W porządku. Luca wypił łyczek i zrobił zmartwioną minę. – Za mało czekolady? – zapytała, gotowa poderwać się zza stołu w razie potrzeby. – Nie. Raczej za dużo. – Och, przepraszam. – To nic takiego. Tata powiedział mi... Luca wstał, zsuwając z krzesła beczułkowaty tułów. Podszedł do ekspresu z kawą. Dolał sobie odrobinę i przesunął dłoń nad kubkiem. Carmen przyglądała mu się zafascynowana. Czy to możliwe, że jej syn odprawiał czary za pomocą kawy, czekolady i mleka? – Chcesz jeszcze trochę? Stanął przy niej z dzbankiem. Carmen pozwoliła mu napełnić filiżankę, chociaż czuła się już wystarczająco rozbudzona. Luca usiadł za stołem, a ona usilnie szukała słów, żeby zacząć rozmowę. Jobe nigdy nie miał z tym trudności, potrafił spędzać z Lucą długie godziny, porozumiewając się za pomocą pojedynczych słów i drobnych gestów. Nigdy nie przejmował się upośledzeniem syna, pomyślała ze skrywaną czułością. Smuciło go to trochę na samym początku, tuż po narodzinach, ale nie trwało długo. – Kiedy byłam w Londynie, też tak strasznie lało – powiedziała Carmen. – Bez przerwy. Myślałam, że włosy nigdy mi nie wyschną. Miałam wtedy tyle lat co ty, o mało nie dodała, ale ugryzła się w język. Przeszył ją nagły ból jak zawsze, kiedy porównywała swojego pierworodnego z innymi dwudziestolatkami albo z sobą w tym wieku. W przeciwieństwie do męża ona nigdy nie przezwyciężyła smutku. Luca milczał.
– Ale tego dnia, kiedy się poznaliśmy, tata i ja, było słonecznie i ciepło. To było jak... narodziny, rozumiesz? Jakby się wyszło na światło dzienne z ciemnej, wilgotnej jaskini. Zdawała sobie sprawę, że niepotrzebnie się sili na takie przemowy. Luca nie rozumiał przenośni; miał kiepskie pojęcie o tym, skąd biorą się dzieci. Ale kiwał poważnie głową, jakby wszystko pojmował. Zatroskana Carmen zastanawiała się, jak sprawić synowi przyjemność. – Może ugotuję dziś gulasz na kolację? – zaproponowała. To było jego ulubione danie, zawsze domagał się go w dniu swoich urodzin. Jobe też go uwielbiał. Ale zawsze był dla nich za mało pikantny, choćby nie wiem ile chili dodała. – Dobrze – odparł i pokiwał głową tak mocno, że podbródkiem uderzył się w pierś. – Zaprosimy Troya – dodała Carmen, a Luca znów przytaknął, lecz tym razem mniej energicznie. Siedzieli w milczeniu, popijając kawę, wsłuchując się w bębniący o dach deszcz. Tego wieczoru w domu panował rozgardiasz. Zjawił się nie tylko Troy, ale także kolega Michaela, Jeffrey – niewyrośnięty chłopiec, który był zafascynowany Lucą i nie odstępował go na krok, naśladując jego chód, ale nie ze złośliwości, lecz z podziwu. Carmen wlała olej do żeliwnego rondla i włożyła mięso do podsmażenia. Kłębiła się przy niej gromadka dzieciaków, rozdała im deski do krojenia i kazała posiekać cebulę, czosnek, czerwoną i zieloną paprykę. W tym czasie otworzyła butelkę wina i nalała sobie sporą lampkę. Nagle dom zatrząsł się pod naporem wichru, rozległ się potężny grzmot, a potem lunęły potoki deszczu. Jeffrey zrejterował do pokoju telewizyjnego – starając się nie okazać po sobie przerażenia – i tylko Luce udało się go namówić do powrotu do kuchni. Carmen nakładała przecier pomidorowy do rondla, a Troy włączył radio. W głośnikach zabrzmiał znajomy rytm i akordy z syntezatorów, a potem słodki, wysoki głos, którego Carmen często słuchała w latach liceum: Now the mist across the window hides the lines / But nothing hides the color of the lights that shine. – O mój Boże! Zrób głośniej! – To? – Troy odwrócił się do niej z zakłopotaną miną. – Ale to przecież... – Muzyka dinozaurów. Ona o tym wie – wtrąciła Siena, wzruszając ramionami. – Wybacz jej tę słabość. Podkręć trochę, piosenka i tak zaraz się skończy. – Słabość? Kiedyś uwielbiałaś tę płytę. Carmen napiła się wina i zamknęła oczy. Ukazał jej się młody, żwawy Jobe, podrygujący jak kukiełka z opatuloną kocykiem malutką dziewczynką na ręku. – Kiedy byłaś mała, włączaliśmy to, żebyś zasnęła. Zawsze myślałam, że zagramy tę piosenkę na twoim weselu. Troy posłał Sienie uwodzicielskie spojrzenie. Carmen znieruchomiała z pudełkiem makaronu nad wrzącą w garnku wodą i spojrzała na nich. Śmierć Jobe’a wyraźnie odbiła się na jej stosunkach z siedemnastoletnią córką. W ciągu kilku dni całe dotychczasowe ciepło uleciało i Siena zaczęła okazywać jawny bunt. Carmen wyobraziła sobie córkę i jej chłopaka na podobieństwo pary Szekspirowskich bohaterów, wymieniających się esemesami, spotykających się ukradkiem nocą, nadających drobnej licealnej miłostce rangę dramatycznego wydarzenia, życiowego przełomu. Przestań! Miała ochotę potrząsnąć córką. Popatrz na mnie. Byłam za młoda, kiedy wychodziłam za mąż. Nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji i ugrzęzłam na dwadzieścia lat. Ale, rzecz jasna, nie mogła tak postąpić wobec Sieny. – Jezu – prychnął Troy – kazać niemowlęciu tego słuchać to prawie jak... znęcanie się nad dzieckiem. Troy i Siena na oczach Carmen znów zmienili się w parę bezczelnych nastolatków. Ta myśl przyniosła jej ulgę. Siedzieli w szóstkę w kuchni, niemal jak rodzina. Carmen rozstawiła miski z sałatką,
parującym mięsem i makaronem. Dwukrotnie wstawała od stołu – raz po masło, a raz, żeby dołożyć pieczywa. Przyglądając się swoim dzieciom, sama ledwo coś przegryzła. Często jej się to zdarzało. Olśniewały ją zaskakującymi poglądami, dzielącymi ich różnicami. Nigdy nie wyrzekłaby się tej trójki, nawet gdyby umiała cofnąć czas i odzyskać swoje prawdziwe życie! Myśl, że mogłyby się nigdy nie narodzić, napełniła ją zgrozą: nawet Luca, zwłaszcza Luca, który podobnie jak jego ojciec jadł schludnie i z powagą, jakby sumiennie wykonywał odpowiedzialne zadanie. Pod koniec posiłku poczuła wibracje telefonu w kieszeni swetra, otrzymała esemes. Później – kiedy starsi zmywali naczynia, a Michael i Jeffrey grali w Ryzyko – odczytała wiadomość od Danny’ego: „Tęsknię. Zadzwoń. 3maj się”. Najchętniej zaraz wyszłaby przed dom, żeby oddzwonić, ale ulewa ani myślała ustąpić. Carmen rozglądała się za jakimś zacisznym kątem na parterze. Siena i Troy wciąż byli zajęci w kuchni. Michael i Jeffrey rozłożyli się na dywanie w salonie. Luca zdążył już powędrować do pokoju telewizyjnego i w skupieniu oglądał jakiś program. Carmen weszła na górę, do sypialni, ale zatrzymała się przed progiem. Dzieliła z Jobem ten pokój, to małżeńskie łoże przez długie lata. Tylko w ciągu kilku ostatnich tygodni, kiedy wspinaczka po schodach okazała się ponad siły Jobe’a, spędzała w nim noce samotnie. Przez cały czas małżeństwa lękała się wieczorów: stali się sobie obcy, zamykali się szczelnie w kokonach, układając do snu z przesadną ostrożnością, każde na swojej połowie łóżka. Ale zdarzały się też inne noce – rzadkie, przypadkowe – kiedy z błahego powodu przepaść między nimi na krótko znikała. Na przykład siedem lat temu, kiedy Carmen zachorowała na grypę żołądkową i powoli dochodziła do siebie. Leżała osłabiona w łóżku; cały dzień nic nie jadła, chciała uniknąć wymiotów, które męczyły ją poprzedniego dnia. Jobe, wtedy jeszcze w pełni sił, zajmował się dziećmi, a potem przyszedł do sypialni. Zdjął buty, cicho wzdychając. Położył się na kołdrze obok Carmen. A kiedy przyłożył jej rękę do czoła – żeby sprawdzić, czy ma gorączkę – odwróciła się nagle i wtuliła w niego jak małe kociątko. Jeśli zaskoczył go ten gest – w końcu przez całe miesiące oglądał w łóżku tylko jej plecy – to nie dał nic po sobie poznać. Sięgnął do wyłącznika, żeby zgasić nocną lampkę na jej stoliku, a potem, po chwili wahania, zaczął głaskać ją po włosach. Nie wyglądało na to, żeby zaraz miał się rozebrać czy wsunąć pod kołdrę. Okoliczności sprawiły, że odebrała tę pieszczotę inaczej – jakby była małą dziewczynką, a on ją namaszczał. Świątobliwy mąż. Stojąc w progu sypialni i patrząc na gładką powierzchnię pustego łóżka, Carmen wróciła wspomnieniem do tamtej nocy. Wtedy, następnego ranka, swoje dziwne przeżycie przypisała euforii spowodowanej ustępowaniem choroby: organizm się regenerował, odwodnienie i niedobór kalorii wywołały zaburzenia mózgu. Po tygodniu znów zaczęła się czuć nieswojo w obecności męża. Drażniło ją to, że miarowo przeżuwa jedzenie albo wydmuchuje nos trzy razy z rzędu, a potem uważnie ogląda chusteczkę. Teraz jednak nie mogła odpędzić wspomnienia tamtej nocy, kiedy wśliznęła się w zagłębienie jego ciała, leżącego niepewnie na skraju łóżka. Padał śnieg, maleńkie zamarznięte płatki osiadały na szybie. Zasypiała kołysana do snu przez ich cichutki szmer i przez dłoń Jobe’a delikatnie głaszczącą koniuszki jej uszu; miała wrażenie, że jego palce promieniują ciepłem. Doznanie to wypełniło ją całą. Nie miała sumienia zadzwonić z sypialni do kochanka i opowiedzieć mu, jak się wszystko ułożyło: mąż nie żyje, dzieci ma tylko dla siebie i nie musi nikomu się tłumaczyć – dokąd wychodzi we wtorki albo dlaczego zdarza jej się wracać do domu z włosami pachnącymi hotelowym szamponem. Po raz ostatni spojrzała na łóżko, jego nieskazitelną płaszczyznę, na której nie zachował się najmniejszy odcisk ciała jej męża. Jak gdyby Jobe nigdy nie istniał. Ukłuło ją to spostrzeżenie. Wspinając się po schodach na poddasze, pomyślała, że jej mąż odszedł z tego świata po cichu, nie czyniąc wokół siebie zamieszania. Taki też był za życia,
ślęczał nad swoimi artykułami, prowadził wykłady, łamał sobie głowę nad hipotezą Riemanna, choć wiedział jak wszyscy, że nie starczy życia, żeby jej dowieść – zwłaszcza gdy umiera się tak młodo. Kiedy wreszcie dotarła na samą górę, musiała pochylić głowę, tak jak to robił Jobe, schodząc na dół do salonu. Ale stojąc na środku pomieszczenia, mogła się swobodnie wyprostować, a spadzistego sufitu nie dosięgłaby, nawet gdyby chciała. Pod pewnymi względami był to zwyczajny strych z małymi okienkami, w powietrzu wirowały drobinki kurzu i czuć było delikatny, niesamowity zapach pierników. Od córki poprzednich właścicieli Carmen dowiedziała się, że w jej rodzinie przez pół wieku panował zwyczaj przechowywania świątecznych wypieków na schodach na poddaszu. Tam było sucho i chłodno, wyjaśniła drobniutka, lecz zażywna, siwowłosa starsza pani, z policzkami pociętymi siatką zmarszczek. Choć było ich siedmioro rodzeństwa, żadne nigdy nie śmiało tknąć puszek z ciastkami rozłożonych na schodach. Sama nie wiem dlaczego, przyznała i roześmiała się. Przecież mogliśmy. Ale poddasze zawsze było dla nas miejscem szczególnym, jakby nienależącym do reszty domu. Carmen rozumiała, co starsza pani miała na myśli. Wspinając się po ciasnych schodach, można było odnieść wrażenie, że tajemniczym tunelem wkracza się do innego świata. Poza tym poddasze miało podstrzesza, czym różniło się od innych. Wrażenie niezwykłości pogłębiały zgromadzone tam sprzęty. Na strychu przechowywane były nowoczesne meble z pierwszych lat ich małżeństwa, wybrane przez Carmen i Jobe’a, który wtedy jeszcze we wszystkim się z nią zgadzał. Smukłe ławy z jasnego tekowego drewna, dywany z geometrycznymi deseniami i narożnik składający się z dwunastu elementów, które można było zestawiać na tysiąc różnych sposobów jak dziecięce klocki. Wszystko to stanowiło całkowite przeciwieństwo kufrów z zawiasami i bujanych foteli, jakich można się spodziewać na strychu. Carmen ustawiła meble tak, jakby chciała tam przyjmować gości. Ale tylko ona się tam zapuszczała – głównie po to, by nacieszyć się samotnością – jeszcze zanim u Jobe’a zdiagnozowano raka, kiedy miała wrażenie, że wszędzie się na niego natyka, a on oczekuje od niej jakichś oznak małżeńskiego oddania. Usiadła i spojrzała na telefon, który trzymała w ręku. Wciąż nie mogła się opędzić od wspomnienia tamtej nocy, kiedy Jobe położył się i rozczesywał jej włosy palcami, a ona ocierała się o jego brodę. Dopiero teraz, po tylu latach, przypomniała sobie, jak opiekował się nią tamtej nocy. Z reguły pamiętała chwile, w których nie czuła nic oprócz dzielącej ich przepaści, gorszej niż samotność. Czytała książkę i czuła nagłą zmianę w powietrzu, kiedy się do niej zbliżał. Jego obecność odciskała się na lotnych cząsteczkach aury, kiedy siadał na pufie, przysuwając się niemal do jej stóp. Albo ten jego pomysł z wycieczką w dwudziestą rocznicę ślubu, którą Carmen z przerażeniem wyobraziła sobie jako tydzień wypełniony męczącą gadką szmatką i co wieczór na nowo podnoszoną kwestią, czy będą się kochać, czy nie. I ostatecznie nie spali ze sobą ani razu w czasie tej wycieczki, na Bermudy, jak się okazało. Carmen przyjęła to z ulgą, ale jednocześnie czuła się urażona. Całymi dniami paradowała w mocno wyciętym czarnym stroju kąpielowym, a kiedy wychodzili do miasta, narzucała na wierzch tylko przezroczystą spódnicę. Mimo to jej mąż nawet nie próbował się do niej zbliżyć. Co noc kładł się obok niej w łóżku, grzecznie niczym brat, czasem tylko poklepał ją po biodrze, zanim odwrócił się do ściany. Seks nigdy nie przychodził im łatwo, ale teraz wydawał się zabiegiem nader skomplikowanym, wymagającym dziwacznych wygibasów, które oboje zapomnieli, ćwiczeniem gimnastycznym – wykonalnym, kiedy byli młodsi, ale teraz poza zasięgiem możliwości. Mogła, oczywiście, uprawiać seks z Dannym. Nietrudno było z nim wylądować w łóżku. Pierwsza lepsza mogłaby to zrobić, myślała nieraz Carmen. I taka była prawda. Kiedy go poznała, przyznał się, że to jego czwarty romans. Był w tym niezły, a ponadto miał sensowną
wymówkę – jego żona o wiele bardziej niż seksem interesowała się jedzeniem, którego raz całkowicie sobie odmawiała, a raz pochłaniała ogromne ilości, po czym rozmaitymi sposobami usuwała z organizmu. Od Danny’ego Carmen dowiedziała się, że mieli w domu specjalny plastikowy pojemnik wypchany różnymi środkami przeczyszczającymi, ponieważ Megan musiała często zmieniać specyfiki – jej ciało szybko się przyzwyczajało i skutecznie opierało ich działaniu. Wymiotowała najwyżej raz czy dwa razy w tygodniu i była to ostateczność. Za każdym razem, kiedy Danny jej dotykał, Megan przechodził dreszcz i niezmiennie odsuwała jego dłoń, udając skrępowanie wałkiem tłuszczu na udzie albo na brzuchu; gdziekolwiek położył rękę, jej reakcja zawsze była taka sama. Zabijało to jego erekcję, wyznał kiedyś Carmen, która przyjęła to z udawanym rozbawieniem, jakby nie było absolutnie nic zdrożnego w tym, że jej kochanek chce posuwać inną kobietę, choćby własną żonę. Carmen nigdy nie zwierzyła się Danny’emu, że rzadko kocha się z mężem, ale w miarę jak Jobe marniał w oczach, stawało się to coraz bardziej oczywiste. Żona Danny’ego bezskutecznie próbowała wyniszczyć swoje ciało, za to skóra Jobe’a, wbrew jego woli, opinała coraz ciaśniej kości jak opakowanie próżniowe. Carmen wybrała numer Danny’ego; za oknem migotały krople deszczu. Danny odebrał natychmiast. – Cześć. Domyśliła się po jego ochrypłym głosie, że pali. – Gdzie jesteś? – W szopie – odparł. – Kiedyś puszczę tę budę z dymem. – W takim deszczu to raczej trudne. – Carmen przyglądała się kroplom spływającym jak łzy po wąskich łukowatych okienkach. – Chyba nigdy nie przestanie padać. – Chcesz zbudować arkę? – zaśmiał się Danny. – Myślisz, że Bóg gniewa się na ludzi i chce oczyścić świat z grzeszników? – Gdyby tak było, nas raczej by nie ocalił – stwierdziła. Ta uwaga nie miała być zabawna, lecz Danny skwitował ją śmiechem. – Zaproponowałbym ci spotkanie, ale nie wiem, dokąd byśmy dojechali w taką pogodę. – I dodał ściszonym głosem: – Marzę o tym, żeby cię popieścić. Dogodziłbym ci językiem, a zaraz potem zniknąłbym w deszczu. Carmen pogładziła się po udzie. Sprośna propozycja Danny’ego rozpalała ją. Czasami faktycznie postępował tak, jak mówił: rozbudzał ją szybko, doprowadzał do orgazmu, a potem przepadał, zanim zdążyła otworzyć oczy. Pierwszy raz, kiedy ze sobą spali, miała wrażenie, że kochała się z inkubem, zjawą wyczarowaną po to, by ją zaspokoić. A potem, kiedy dostała od niej, czego chciała, pozwoliła jej się ulotnić. Przez to pragnęła Danny’ego jeszcze mocniej. – À propos spotkania. – Danny odchrząknął. – W tym tygodniu jestem trochę spłukany. Megan zaszalała na zakupach. Wiem, że teraz moja kolej, ale może mogłabyś zapłacić we wtorek za hotel? – Och, przecież możemy po prostu... – Carmen urwała. Miała powiedzieć „spotkać się u mnie”. Ale spróbowała sobie wyobrazić siebie w miłosnym uścisku z Dannym w domu, gdzie na każdym kroku dawała o sobie znać obecność Jobe’a. I niby w którym miejscu mieliby się kochać? Na stole w kuchni? Na kanapie, na której siadał Luca, oglądając telewizję? W małżeńskim łożu, które dzieliła z mężem przez niemal dwadzieścia jeden lat? – Tak, chyba mogę wziąć koszty na siebie. Spodziewam się sporej sumy z polisy. – Naprawdę? – usłyszała syk płomienia z zapalniczki. Danny zapalił następnego papierosa i zaciągnął się. – Jakiej sumy? Prawdziwa odpowiedź brzmiała: pięć milionów dolarów. Przed oczami mignęły jej cyfry, wszystkie zera ustawione w jednym rządku. Jobe uparł się, żeby wykupić polisę, kiedy Luca miał
trzy albo cztery lata. Ich syn zawsze będzie wymagał opieki, argumentował, a jeśli umrze przed rodzicami i nie zdąży wykorzystać uposażenia, pieniądze przydadzą się Carmen. Jobe chyba planował to od samego początku. Kiedy wykryto u niego raka, Carmen pomyślała o polisie. Zastanawiała się, czy Jobe przewidywał, co go spotka. Chłoniak atakuje całe ciało. Być może zaczął się rozwijać już wtedy; zmutowane komórki mnożyły się w różnych punktach: lewym barku, podbrzuszu, dużym palcu. Niewykluczone, że Jobe wyczuwał rozprzestrzeniającego się w środku raka. Lecz kiedy wydawało się, że przetrwał i chłoniaka, i chemioterapię, kiedy brakowało zaledwie dwóch miesięcy do pełnych pięciu lat, „okresu przeżywalności” równoznacznego z całkowitym wyzdrowieniem, uznała swe wcześniejsze przypuszczenia za bzdurne. Jej mąż nie tylko płacił składki na zbędną polisę – której wartość wynosiła zaledwie jedną dziesiątą tego, co Jobe miał otrzymać po śmierci obojga swoich rodziców – ale zanosiło się na to, że wyjdzie zwycięsko ze wszystkich operacji, naświetlań, chemioterapii; wychudzony, zmęczony, lecz zdrowy. I wtedy zaatakowała białaczka. – No wiesz, to zwykła polisa ubezpieczeniowa z pracy – odparła, zdając sobie sprawę dopiero po fakcie, że ukryła przed Dannym prawdę. – Pięćset tysięcy. – Hmm – mruknął. – To niedużo. Forsa będzie ci potrzebna. – Raczej tak – przyznała, zżymając się na siebie w duchu, że okłamuje kochanka, tak jak wcześniej okłamywała męża. Czy to się nigdy nie skończy? – Ale z chęcią wyrwałabym się na całą noc do jakiegoś eleganckiego hotelu. Tak dużo nie kosztuje, za to moglibyśmy zostać do rana. Żonie powiesz, że wybierasz się na konferencję czy coś w tym rodzaju. – Znakomity pomysł, skarbie, ale moje ulubione konferencje, organizowane przez Modern Library i Poe Association, te, na które co roku jeżdżę, odbywają się zwykle jesienią. Megan mogłaby coś podejrzewać. – I co z tego? Carmen wiedziała, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, ale po raz pierwszy od czasu pamiętnej wiosny w Londynie, kiedy była u progu dorosłości, bała się spędzić noc samotnie. Wyjść z domu i udawać, że z Dannym łączy ją normalne uczucie, tylko w ten sposób mogła zagłuszyć wzbierające w środku dziwne, oderwane wspomnienia, powracające urywki przeszłości. – Przecież sam powtarzałeś mi do znudzenia, że ona wie o twoich romansach. Nawet jeśli się domyśli, że znów ją zdradzasz, jakie to ma znaczenie? – Szybki numerek w tanim hotelu na godziny, kiedy ona siedzi u kosmetyczki, to nawet jest jej na rękę, rozładowuje między nami napięcie – tłumaczył Danny. – Ale wyjazd w jakieś ładne miejsce... no wiesz... prawdziwa wycieczka... to co innego, tego mi nie daruje. Wierz mi. Już próbowałem. Już próbował. Danny z innymi kobietami, w innych miastach, innych hotelach. Mamroczący te swoje sprośności. – Poza tym nie chcę, żebyś płaciła za nas pieniędzmi z polisy. – Danny mówił teraz jak pracownik biblioteki, odpowiedzialny, poważny, przejęty. – Pół miliona na długo ci nie wystarczy. Masz trójkę dzieciaków i w ogóle... – Masz rację. – Carmen zrobiło się gorąco, kiedy zdała sobie sprawę, że źle ocenia każdego bliskiego mężczyznę i za życia, i po śmierci. Nie była to odpowiednia chwila, żeby przypomnieć kochankowi, który – niesłychane – najwyraźniej zapomniał, że oprócz pieniędzy z polisy mogła liczyć na majętną rodzinę męża. – W takim razie zobaczymy się we wtorek. Kiedy ustalili godzinę i Carmen obiecała, że wyśle mu esemes z nazwą hotelu, w którym zarezerwuje pokój, Danny pożegnał się i rozłączył. Carmen zamknęła klapkę telefonu
i wypuściła go z ręki. Leżący na gładkiej poduszce nowoczesny aparat nie pasował do tego wnętrza, był jak przedmiot z innego czasu. W tamtej odległej epoce, kiedy kupowali meble, ogromne telefony komórkowe nosili przy sobie tylko pośrednicy w handlu nieruchomościami i maklerzy, którzy musieli błyskawicznie kontaktować się z klientami i gotowi byli taszczyć te ciężkie klamoty, odbierające sygnał tylko na szczytach budynków i wzgórz. Carmen czytała kiedyś książkę o człowieku, który mieszkał w staroświeckim apartamencie przy Central Parku. Miał stamtąd widok na część Nowego Jorku, na której dwudziesty wiek nie zdołał odcisnąć piętna. Nosił ubrania z końca dziewiętnastego wieku, golił się brzytwą. Bohater powieści w końcu roztopił się w przeszłości. Proces ten, jak pamiętała, początkowo ulotny niczym senne marzenie, w ciągu tygodni przybrał tak realny charakter, że wychodząc za próg, mężczyzna przenosił się prosto do Nowego Jorku, w którym królowały omnibusy, a damy nosiły suknie do ziemi i obowiązkowe parasolki. Deszcz stukał miarowo o dach. Ten odgłos działał na nią usypiająco. Nagle zrobiło jej się chłodno. Słowna potyczka z Dannym trochę ją rozgrzała, ale ciepło szybko z niej uleciało. Rozłożyła koc i nakryła się. Wyciągnęła się na kanapie tak długiej, że pomieściłaby jeszcze jedną Carmen. Sama na poddaszu domu wypełnionego dziećmi, które zajmowały się swoim życiem, czując przyjemnie buzujące wino, Carmen wreszcie się odprężyła. Ciekawe, czego jeszcze by trzeba, oprócz tego narożnika, żeby cofnąć się do lat osiemdziesiątych, pomyślała. Legginsów i koszulek z odkrytymi ramionami? Płyt Joego Jacksona? Kuchenek mikrofalowych z gałkami wielkimi jak w kosmicznej rakiecie? Zegarków elektronicznych z jasnozielonymi wyświetlaczami? Musiała w końcu przysnąć, bo nie zauważyła, kiedy przepaliła się zwisająca z sufitu żarówka, nie usłyszała charakterystycznego trzasku. Dużo później – przynajmniej takie miała wrażenie, jakby spała od kilku godzin i przebudziła się we właściwiej fazie snu – Carmen wydawało się, że podnosi głowę i dostrzega zarys postaci Jobe’a siedzącego przy niej na kanapie i niemal dotykającego jej okrytych kocem stóp. Nie przypominał Jobe’a, którego pamiętała z okresu tuż przed śmiercią: chorego, wynędzniałego, pokrytego krwiakami; nie wyglądał też jak za młodu. Takiego Jobe’a jeszcze nigdy nie widziała; półtora razy większy niż za życia, siedział wyprostowany i emanował siłą. Lecz zarazem jego sylwetka była jakby rozmazana. Miał zarost sterczący niczym las, oczy duże i ciemne, skupione, ale łagodne jak u wielbłąda. Dziwne porównanie, pomyślała, znów zapadając w sen. Przecież nigdy nie widziała prawdziwego wielbłąda, nawet w zoo. W gruncie rzeczy cała jej wiedza o tych stworzeniach pochodziła ze świątecznych pocztówek, na których widnieli trzej mędrcy na grzbietach zwierząt o niezwykłych oczach: złocistych, roziskrzonych na tle nocnego nieba, spokojnym blaskiem przypominających gwiazdy. None
CZERWIEC 1985 Niebo było błękitne i lśniące niczym odwrócona do góry dnem wypolerowana misa. Carmen szła ścieżką w Kensington Gardens, wyobrażając sobie, że skurczyła się do rozmiarów figurki dołączanej do płatków śniadaniowych i wkroczyła w świat jak z obrazka – dioramę, której tematem przewodnim był punk rock. Miała na sobie czarne legginsy, długą, seksowną różową bluzkę zawiązaną w węzeł na biodrze i czarne baletki. W jej lewym uchu tkwiło dziesięć kolczyków, w prawym siedem. Dodatkowo zatknęła sobie jeszcze za ucho długie pióro. Jej ciemne włosy poprzetykane odblaskowymi pasemkami o dwa odcienie jaśniejszymi od koloru bluzki postawione były na sztorc. Z boków podgolone, na górze i z tyłu długie. Stanęła przy budce obok klombu z jaskrawoczerwonymi kwiatami. Naszła ją ochota na pieczone ziemniaczki i jaśminową herbatę. Słońce świeciło mocno. Sprzedawca uśmiechnął się do niej, odsłaniając złote zęby i widoczne szczerby, i życząc miłego dnia, podał jej torebkę z ziemniaczkami, plastikowy kubek z herbatą, dwie kostki cukru oraz papierowy kubeczek z czerwonym octem. Zawiesiwszy sobie na ręce torebkę, Carmen próbowała pomieścić w spoconych dłoniach ziemniaki, herbatę, cukier i ocet, i jeszcze dziesięciopensówkę reszty. Odwróciła się, starając się nie upuścić swoich nabytków, i poszukała wzrokiem ustronnego miejsca na trawie, gdzie mogłaby usiąść. Świat migotał jej przed oczami, słońce oślepiało. Gdziekolwiek spojrzeć, trawa usiana była odpoczywającymi londyńczykami. Zamrugała i wypatrzyła plamę zieleni okoloną długimi, niebieskimi paskami. Ruszyła w jej kierunku, przestępując przez jakiś próg, który nagle się poruszył. Carmen wystraszyła się i upuściła kubeczek z octem. Zachwiała się i przechyliła drugi kubek, wylewając niemal połowę zawartości. Pod jej nogami rozległ się krzyk, który mógł wydać z siebie tylko Amerykanin. Spojrzała w dół załzawionymi od słońca oczami, czując zapach jaśminu dolatujący od zmoczonych dżinsów. Na ziemi leżał niesamowicie długi i chudy chłopak i przyglądał się jej. Na spodniach, w kroku, zakwitła mu ciemna plama. – O Boże, przepraszam! – zawołała Carmen, przesuwając stopy i upuszczając na trawę dziesięciopensówkę. – Oparzyłam cię? Oparzyłam! Cholera. Potrzymaj. Podała mu ziemniaczki i torebkę i pobiegła do budki z colą sprzedawaną w pękatych butelkach. – Potrzebuję lodu, szybko! – zwróciła się do sprzedawcy, młodego Hindusa. – Zaraz coś od ciebie kupię, obiecuję – dodała, widząc jego niezadowoloną minę. – Ale teraz nie ma czasu do stracenia, chyba pozbawiłam faceta męskości gorącą herbatą. Kiedy wróciła z kostkami lodu, chłopak siedział na trawie i nie wyglądał na okaleczonego, lecz na rozczarowanego. – Weź to. – Carmen, zdyszana, wręczyła mu papierowy kubeczek z lodem. – Wsyp sobie za spodnie. Nie bój się, nikt nie patrzy. Lepsze to niż chodzenie przez tydzień z pęcherzem na... – Jestem dla ciebie zupełnie obcą osobą – przerwał jej, kładąc ostrożnie kubek na trawie. – Jakie jest prawdopodobieństwo, że zostawisz portmonetkę... – delikatnie przetrząsał zawartość jej torebki – paszport i kartę do bankomatu przypadkowo spotkanemu w parku nieznajomemu, a on się z tym wszystkim nie ulotni? Carmen zsunęła z nóg baletki i przeczesała palcami nagrzaną trawę. – Wygląda na to, że duże. Bo nie uciekłeś, zgadza się? Spojrzała prosto w jego nachmurzoną twarz. – Nie uciekłem, to prawda – przyznał. – Ale to niczego nie dowodzi. – Ojej, na śmierć zapomniałam!
Wyrwała Jobe’owi torebkę i pognała boso do stoiska, źdźbła trawy łaskotały ją w stopy. Wróciła po chwili z dwiema butelkami coli, jedną podała Jobe’owi. – Obiecałam, że coś od niego kupię – powiedziała. – Widzisz? Ja zawsze dotrzymuję słowa. – To chwalebna cecha – odparł podejrzliwym tonem, jakby potrzebował dalszych dowodów. – Owszem – przyznała Carmen i położyła się na trawie. Przekręciła się na brzuch, machając w powietrzu stopami. Spojrzała do tyłu i zauważyła, że są brudne. Jobe usadowił się obok niej, zachowując bezpieczną odległość; zmieściłby się między nimi karton na buty. – Do moich zalet należy też to, że znam się na ludziach. Dlatego ci zaufałam i zostawiłam torebkę. Poza tym myślałam, że przeze mnie do końca życia będziesz bezpłodny. Czy można mnie winić za to, że przyszłość twoich dzieci wydała mi się ważniejsza od głupiej portmonetki? Uśmiechnął się, błyskając nieskazitelnie białymi zębami, po raz pierwszy, odkąd Carmen się o niego potknęła. Pomyślała wtedy, że mimo końskiej twarzy Jobe ma w sobie urok. Sięgnęła do papierowej torebki leżącej na trawie obok jego kolana, wyjęła ziemniak i nadłamała go. – Au, jeszcze gorące, to dobrze! – stwierdziła, patrząc na parujący w dłoni kartofel. Obrała go z łupiny i wetknęła do ust. – Poczęstuj się. Jobe wziął ziemniak i zjadł w całości, ziejąc niczym smok. Plama w kroku wypuściła pełzające po nogawkach pnącza. – No dobrze, pewnie masz rację – zgodziła się Carmen, studiując pomalowany na czarno paznokieć, z którego zaczął schodzić lakier. – Źle zrobiłam, zostawiając ci torebkę. Ale wyglądasz na osobę godną zaufania, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi. Jobe przyjął pozycję, jaką zajmował przed wypadkiem z herbatą. – Tak, chyba masz rację – westchnął. – W dodatku mam nadzianych rodziców, więc po co miałbym kraść? Carmen oparła się na łokciach. Zdziwiło ją to wyznanie poczynione nieznajomej w parku; poza tym w jej rodzinnym mieście, Detroit, bogacze z reguły byli urodziwi. Mieli piękne twarze i ciała. Nawet powietrze wokół nich było inne, jakby przesiąknięte blaskiem. A teraz miała przed sobą najzwyczajniejszego chłopaka, jakich wielu w życiu spotkała; wyróżniał się tylko tym, że był chudy jak patyk, pod każdym innym względem wyglądał przeciętnie. Niepozorny... jakby zaraz miał się stopić z tłem – co właściwie tego dnia doskonale mu się udało. Zapadła długa, niezręczna cisza. Carmen zamierzała wstać i ruszyć w swoją stronę. Opieszałość mogłaby zostać dwuznacznie odebrana. Sęk w tym, że właściwie nie miała dokąd pójść. Planowała pobyć w Londynie jeszcze tydzień, na co miało wystarczyć pięćdziesiąt dolarów, cały jej kapitał. Wysiadywanie w parku przynajmniej nic nie kosztowało. – Co tutaj robisz? – zapytała, przymykając oczy. Słońce rysowało jej pod powiekami kwieciste wzory. – Masz na myśli w Londynie, tutaj z tobą czy w sensie ogólnym? – Taa, chcę, żebyś uraczył mnie swoją koncepcją wszechświata – zaśmiała się z przymkniętymi powiekami. – Nie, mądralo... Otworzyła oczy i zobaczyła, że przygląda jej się z powagą. – Chciałam wiedzieć – odezwała się, tym razem łagodniejszym tonem – co robisz tutaj, w parku. – Czytam sobie. Wskazał głową leżącą na trawie starą książkę, ochlapaną herbatą. Podniosła ją. – Funkcja dzeta w ujęciu Riemanna. Hmmm, brzmi fascynująco. – Bo to fascynujące zagadnienie. Facet twierdzi, że istnieje nieskończona suma liczb
złożonych, które... – No proszę, młody geniusz matematyczny, tak? – przerwała mu w pół zdania. – Słyszałam o takich jak ty. Jobe milczał i Carmen pomyślała, że chyba go uraziła. Postanowiła go przeprosić, tylko nie bardzo wiedziała za co; ona jedna spośród dziewczyn, z którymi trzymała w liceum, podziwiała łebskich uczniów wyróżniających się w klasie, a nawet po cichu im zazdrościła. Chciała się wytłumaczyć, ale nie zdążyła. Uprzedził ją Jobe, który odparł rzeczowo, bez cienia urazy w głosie: – Nie wiem, czy można użyć określenia „młody geniusz” w odniesieniu do kogoś, kto ma dwadzieścia pięć lat. Poza tym jestem dobry tylko w liczbach urojonych i tych, które nie istnieją, z innymi nie radzę sobie zbyt dobrze. – To są liczby, które nie istnieją? Carmen podniosła się, autentycznie zaciekawiona. Jobe znów błysnął zębami i przez chwilę wydawał się niemal przystojny. – Być może – odparł, wzruszając ramionami. – Próbuję to udowodnić. Dlatego przyjechałem do Anglii. – A jeśli udowodnisz, to chyba będzie znaczyło, że one istnieją? Jobe podparł się rękami. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy Carmen go zagięła. – Jesteś bystrzejsza niż inne dziewczyny twojego pokroju – odezwał się w końcu, jakby przez cały czas roztrząsał w duchu kwestię, czy powinien jej to powiedzieć, czy nie. Carmen poczerwieniała. Uwaga Jobe’a oburzyła ją, a jednocześnie mile połechtała jej próżność. – Co znaczy „dziewczyny twojego pokroju”? Puszczając pytanie mimo uszu, Jobe poderwał się i podniósł książkę z trawy. – Jutro przyjdę tutaj na lunch, możesz zjeść ze mną. W tym samym miejscu o pierwszej – mówił szybko, jakby dyktował list. – Do zobaczenia... mam nadzieję. I zostawił ją samą na trawniku w Kensington Gardens. Carmen nie miała zamiaru się z nim spotkać. Choć wydawał się miły, był jakiś dziwny i trochę zbyt akuratny. Ale następnego ranka, kiedy na stacji Oxford Circus studiowała mapę metra, jakiś złodziejaszek zerwał jej torebkę z ramienia. Został jej tylko tygodniowy bilet, który wcześniej wyjęła i trzymała w ręku. Zjawiła się w parku piętnaście po pierwszej, trzęsąc się ze złości. Jobe siedział na trawie w tym samym miejscu i czytał z ponurą miną. – Cześć – burknęła, a on uniósł wzrok i jego zarośniętą, brzydką twarz znów rozjaśnił zaskakująco uroczy uśmiech, który zdawał się nie przystawać do reszty – jak księżyc w pełni świecący nad złomowiskiem. – Rzuciłeś na mnie urok czy co? – zapytała, kiedy stali w kolejce po wegetariańską masalę, fundowaną przez Jobe’a. – Zaliczyłam w Europie trzy kraje: Holandię, Belgię, Francję – odliczała na palcach, długich, delikatnych, ozdobionych srebrnymi pierścionkami. – I nic. Nic złego mi się nie przydarzyło. Nagle trafiam na ciebie, pana Nie-Wolno-Ufać-Obcym, i łup! Kradną mi torebkę. Straciłam wszystko! Z tożsamością włącznie. I oto jestem, biedna, durna Amerykanka, która włóczy się po Londynie bez grosza przy duszy i nie ma gdzie się podziać. – To prawda? Chcą cię wyrzucić z mieszkania? Jobe, przejęty, wyglądał jeszcze poważniej niż zwykle. Carmen kiwnęła głową, czując narastające przerażenie; odkąd pięć tygodni temu wylądowała w Amsterdamie, po raz pierwszy naprawdę się bała. – Wiesz co? – powiedział. – Po południu pojedziemy do ambasady i złożysz podanie
o nowy paszport. Jeśli chodzi o pieniądze, sam nie wiem... mogłabyś... – urwał, wbijając wzrok w ziemię. – W razie czego możesz przecież przenocować u mnie. – Nie ma mowy. Pogładziła go po ramieniu, wyczuwając miękką warstwę włosów okrywającą twardy, kościsty bark; miała wrażenie, że dotyka eksponatu w muzeum. – Posłuchaj, wyślę telegram do ojca. Wścieknie się, ale prześle mi trochę forsy. Dojdzie tu – Carmen spoglądała w dal, nad parkiem unosił się balon, niczym nadęta zielona pluskwa szybująca w powietrzu – do poniedziałku, jak mniemam. Spodobało jej się brzmienie tych słów. W ciągu ośmiu dni pobytu na Wyspie podłapała sporo charakterystycznych dla Brytyjczyków zwrotów. W istocie, raczej, zdrówko. Zabierze je ze sobą do Ameryki jako pamiątki. – A gdzie będziesz mieszkać do poniedziałku? – zapytał Jobe. Carmen wzruszyła ramionami. Zgłodniała już, a zapach curry w tym upale działał na nią odurzająco. – Nie wiem, może zatrzymam się u znajomych. To żaden problem. – Sama powiedziałaś, że to wszystko przeze mnie. Więc przenocujesz u mnie – oświadczył, gdy stanęli przy budce. – Dwie wegeteriańskie poproszę – zwrócił się do sprzedawcy, którego twarz lśniła od potu, i dodał, odwracając się do Carmen: – Do Oksfordu wracam dopiero w środę. Wszystko będzie dobrze. – Jasne – prychnęła, ale chwilę później, kiedy patrzył w drugą stronę, pogłaskała go nieśmiało po chudym boku. – Dzięki. Usiedli na trawie, żeby zjeść masalę, która ku zaskoczeniu Carmen smakowała wybornie – tak musi smakować jedzenie głodującym. Wstali jednocześnie, wyrzucili do kosza puste pudełka i ruszyli w drogę. Jobe był od niej o dwadzieścia centymetrów wyższy i ze swoimi wiotkimi, patykowatymi kończynami przypominał marionetkę. Położył rękę na jej ramieniu, jakby była uczennicą, a on pilnował jej w czasie egzaminu. To było miłe. Nikt Carmen nie dotykał od czasu, kiedy w Amsterdamie próbował się do niej dobrać facet, z którym paliła haszysz, ciągnąc ją w jakiś ciemny zaułek. Dotyk Jobe’a wyrażał troskę, nie niósł ze sobą zagrożenia. Dotarli w końcu do schroniska młodzieżowego, w którym Jobe mieszkał razem z kolegą ze studiów. – Dziwne – stwierdziła, rozglądając się po pustym niemal pokoju, w którym stały jedynie dwa niemal identyczne plecaki amerykańskiej firmy, niski, podniszczony drewniany stół, krzesła i dwa łóżka. – Gdzie ja mam niby spać? Jobe rozejrzał się dookoła, jakby wcześniej nie zauważył błękitnych ścian pomieszczenia i paskudnego linoleum na podłodze. – Możesz zająć moje łóżko – odparł, wzruszając ramionami. – Ja rozłożę sobie śpiwór na podłodze. – Mieszkasz tu z kolegą, zgadza się? – powiedziała Carmen, zerkając na drugie łóżko. – Nic z tego. Jobe uśmiechnął się speszony i odchrząknął. – Przepraszam. Zakładałem, że takiej dziewczynie jak ty nie będzie... Carmen spiorunowała go wzrokiem. – Co nie będzie? – No wiesz, że nie będzie ci to przeszkadzać. Tak jak nie przejęłaś się tym, że oblałaś gorącą herbatą zupełnie obcego faceta, i tym, że ukradli ci torebkę. To znaczy, wyglądasz na osobę, która... umie się przystosować. – Sam chciałbym taki być – dodał, spuszczając wzrok. Carmen trochę złagodniała. Było w tym dziwaku coś ujmującego, co budziło w niej
życzliwość. – No dobrze – powiedziała tylko, ale te dwa słowa wystarczyły na szczęście, żeby dalej sprawy potoczyły się gładko. Pojechali metrem do mieszkania Carmen, a właściwie do zawilgoconego pokoiku lub raczej mysiej nory. Kiedy go wynajmowała, wmawiała sobie, że to warunki godne prawdziwej bohemy. Właściciel, Irlandczyk z krzaczastymi brwiami, łypnął na nią wtedy obleśnie i zapytał, wodząc paluchem po jej lewej piersi: – Panienka życzy sobie też pościel? Teraz, stojąc u boku Jobe’a, którego spartańsko urządzony pokój był przynajmniej czysty, i przyglądając się spękanym ścianom i mysim odchodom w kątach, czuła wstyd. – Tata powiedział, że wydał fortunę, żeby sfinansować mi podróż do Paryża i Amsterdamu i nie da mi już forsy na Londyn. A mnie samej nie stać było na wynajęcie czegoś lepszego – dodała, wzruszając ramionami. – To dlaczego tu przyjechałaś? – zapytał, upychając zwinięte w kłębek dżinsy i koszulki do plecaka, który znalazł na podłodze. Wcześniej wyjaśnił jej, że pochodzi z Baltimore i studiuje w Oksfordzie, robi doktorat z matematyki. Zaczęły się wiosenne ferie, więc razem z kolegą wybrał się do Londynu. – Miałaś jakieś konkretne plany? Carmen odchyliła głowę do tyłu, wetknięte za ucho pióro połaskotało ją w kark. – Nie mogłam pogodzić się z tym, że przejechałam taki kawał świata, wybrałam się za ocean... i już nic więcej w Europie nie zobaczę. To było takie... krępujące. Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić. Chciałam poczuć, że mam nieograniczoną swobodę ruchów, rozumiesz? – Doskonale cię rozumiem – odparł Jobe i spojrzał jej prosto w oczy; zastygł na chwilę, jego chuda pierś ledwo unosiła się w oddechu. Jakby robił jakieś obliczenia, pomyślała. Podsumowywał ją w myślach. Ten kościsty, niezdarny chłopak ze sterczącymi sztywno włosami miał w sobie coś. Naszła ją ochota przysunąć się do niego, ale Jobe nie pociągał jej fizycznie. Nie chciała go dotykać. Urzekał ją na swój sposób, tak jak ludzi fascynuje żywy homar. Ruchliwe odnóża, szczypce, ogon, czułki, jakby niezależne od reszty, poruszające się w sposób mechaniczny i surrealistyczny zarazem. – O co chodzi? – zapytała w końcu. Oderwał od niej wzrok i w milczeniu dalej pakował jej ubrania. Kiedy wrócili do schroniska, w pokoju zastali kolegę Jobe’a, umięśnionego chłopaka imieniem Tim, w rozpiętej flanelowej koszuli, odsłaniającej biały podkoszulek. Miał na sobie wytarte dżinsy i za duże, niezasznurowane buty. Siedział na krześle z szeroko rozstawionymi nogami, popijając piwo i czytając książkę, którą trzymał na kolanach. Na jego widok natychmiast ulotniło się lekkie zainteresowanie, jakie wzbudził w Carmen Jobe. Szerokie bary, silne dłonie – to coś bardziej w jej guście. Tim pasowałby do niej doskonale. Zamówili na obiad pizzę, co okazało się błędem. Angole potrafili parzyć doskonałą herbatę, upiec pyszne bułeczki maślane i robić zapiekanki z mięsem, ale nie pizzę. Była niedopieczona i polana mdłym sosem pomidorowym, niemającym nic wspólnego z pomidorami. Carmen czuła, że miękkie, zakalcowate ciasto rośnie jej w ustach. Zrobiło jej się niedobrze i odłożyła na bok zjedzoną do połowy porcję. Jobe spojrzał na nią zatroskany: – Źle się czujesz? Rozdrażniło ją to pytanie, tak jak drażniła ją nadmierna opiekuńczość matki. Nieżyjąca od roku matka Carmen ciągle była zatroskana i łatwo się obrażała. Carmen z ulgą przyjęła fakt, że wreszcie nikt się nie wtrąca do jej życia. Ale czasami ciemność rozlewała się w niej jak atrament i znów czuła się małą dziewczynką, małą i smutną.