Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony770 503
  • Obserwuję563
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań520 518

Aparatus 04 - Andrzej Pilipiuk

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-A-

Aparatus 04 - Andrzej Pilipiuk.pdf

Filbana EBooki Książki -A- Andrzej Pilipiuk
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

Ilustracje Daniel Grzeszkiewicz Lublin 2011

Za kordonem. Lwów Lato dobiegało końca. Porucznik Zygmunt Winnicki obudził się przed szóstą. Słońce stało już wysoko, jego promienie sączyły się przez niedokładnie zaciągnięte story. Blask wydobywał z półmroku żelazne łóżko zasłane przydziałowym kocem, stolik i leżącą na nim kartkę... Oficer jęknął. Zza okna dobiegały tupot i pokrzykiwania. Anglicy ćwiczyli musztrę. Budynek zajmowany dotąd przez Polaków był prawie pusty. Czasem tylko echo niosło stukot podkutych oficerek. Zaświadczenie o demobilizacji leżało, tak jak je rzucił, na podłodze. Jeszcze przez trzy miesiące będzie dostawał żołd. A potem? Wracać do kraju? Do Polski? Do jakiej Polski? Uderzył z wściekłością pięścią w ścianę. – Sprzedali nas zawszeni judasze... Zerwał się na równe nogi. Przeszedł po pokoju. Wracać? Dokąd? Do domu? Lwów już po raz drugi znalazł się pod sowiecką okupacją. Tym razem chyba na zawsze... O tym, co czerwoni wyrabiali podczas pierwszej, wiedział. Nasłuchał się opowiadań ludzi od Andersa. Widział niegojące się odmrożenia, blizny po śledztwach, które przeszli w kazamatach NKWD. A to przecież i tak byli ci szczęściarze, którym udało się wyrwać z piekła. Trzy czwarte jego kolegów z podchorążówki spoczywało w bezimiennych mogiłach Katynia i zapewne w innych podobnych miejscach. Więc co? Jechać do Polski? Do śmiesznego okrojonego kraju... zarządzanego przez komunistów, okupowanego przez Sowietów, wydanego na pastwę NKWD i podlegającym mu służb złożonym ze zdrajców... Co go tam spotka? Zostać tu? Ponoć część Polaków ma być wcielona do powstających właśnie służb wartowniczych. – Broniliśmy ich przed szkopami, a teraz mamy robić za dozorców w magazynach – prychnął. Więc co ma robić? Poszukać roboty w cywilu? Jest kawalerzystą, może pracować w ujeżdżalni, w cyrku, furmanów tu nie potrzebują... A może trzeba jechać gdzieś dalej? Do

Brazylii karczować dżunglę, do Argentyny wypasać krowy w pampasach? A może do USA, choć oni bardzo niechętnie patrzą na nowych imigrantów. Kartka leżała na biurku tak jak wczoraj. Mam dla Ciebie interesującą propozycję. Jeśli chcesz poznać szczegóły, bądź jutro o osiemnastej w holu hotelu Intercontinental. St. Ulam Zygmunt ziewnął. Stanisław Ulam... Pamiętał go dobrze, chodzili razem do szkoły. Świetny matematyk, ale jego szczurza twarz i lizusowski charakter nie wzbudzały sympatii. W dodatku tkwiło w nim jakieś dziwne cwaniactwo. Z drugiej strony... Od tak dawna nie spotkał żadnego krajana, a to przecież nieomal przyjaciel. „Czego chce? Dowiedział się przypadkiem, że tu jestem?” – rozważał. „Nie, to przecież teraz wielka szycha... To nie przypadek. Szukał mnie? Po co? Iść czy nie iść? Może jednak trzeba. Zrobił karierę w Ameryce, może byłby w stanie mi pomóc, jeśli zdecyduję się tam wyjechać? W końcu obaj jesteśmy ze Lwowa. Żydek i batiar, śmiechu warte...” – A gdybym się kiedyś urodzić miał znów, to tylko we Lwowie – zanucił pod nosem. Roześmiał się i splunął przez okno. – Jeszcze nie umarłem – mruknął. Spotkanie z Ulamem, jak się okazało, nie było tak proste. W holu hotelu Intercontinental czekało dwóch amerykańskich oficerów. Przywitali Zygmunta bardzo uprzejmie, po czym wsadzili do samochodu z przyciemnionymi szybami i długo krążyli po Londynie. Wreszcie wjechali na dziedziniec jakiejś instytucji. Potem, nagle tracąc dotychczasową uprzejmość, dokładnie go zrewidowali. Dopiero upewniwszy się, że nie ma przy sobie żadnej broni, poprowadzili go niekończącymi się korytarzami. „Durnie” – myślał, maszerując po grubym dywanie. „Szkolono mnie w walce wręcz. Scyzoryk mi zabrali, a przecież gdybym tylko zechciał, mógłbym Ulamowi skręcić kark i byłoby po zabawie...” Wreszcie z ukłonem otworzyli drzwi i wpuścili go do sporego saloniku. Stół nakryto dla dwu osób. Przy kominku stał Staszek. Postarzał się przez te dziesięć lat, ale Zygmunt poznał go od razu. – Witaj – odezwał się fizyk, idąc w stronę gościa. – Przepraszam za te formalności, ale dla

Amerykanów jestem na tyle ważny, że wolą dmuchać na zimne... Zygmunt ścisnął dłoń kolegi. – Wiem, jaki jesteś ważny. – Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. – Widziałem cię w gazetach na zdjęciach prezentujących uczestników projektu Manhattan – powiedział. – Dedukuję zatem, że to twoje obliczenia wsparły program budowy bomby atomowej. Skoro pojawiasz się tu incognito, a nasi przyjaciele przywiązują tyle wagi do twego bezpieczeństwa, pewnie nie spocząłeś na laurach i szykujecie już następną niespodziankę... Jednak jeśli szukacie pilota, który zrzuci tę niespodziankę na przykład na Moskwę, to pomyliłeś adresy. Ja jestem kawalerzystą, nie lotnikiem... – Coś szykujemy – powiedział powściągliwie Ulam. – Nawet niejedno. Ale ty jesteś mi potrzebny nie jako lotnik czy żołnierz, tylko raczej jako przyjaciel i człowiek ze Lwowa. „No, z tą przyjaźnią to ciut przesadził...” – Zygmunt uśmiechnął się sarkastycznie w duchu. – Brzmi ciekawie... – rzucił, by podtrzymać rozmowę. – To, co zaraz powiem, jest tajne. Ściśle tajne. Musisz podjąć decyzję, czy w ogóle chcesz o tym wiedzieć. Jeśli nie chcesz, po prostu zjemy sobie, wypijemy i powspominamy młodość. – Czy... – I oczywiście informacja ta w żadnym wypadku nie może wyjść poza te mury. – Jestem gotów. – Szukam człowieka, który wykona dla mnie pewne zadanie. W tym celu konieczna będzie wizyta we Lwowie. Serce Zygmunta uderzyło tak mocno, że poczuł ból przeszywający klatkę piersiową. – Co dokładnie trzeba zrobić? – zapytał. – I dlaczego wybrałeś mnie? Nie macie przeszkolonych szpiegów, agentów... – Dlatego, że znasz miasto jak własną kieszeń, a do tego liznąłeś trochę fizyki i zacząłeś studia inżynierskie. Powiedzmy, że trzeba odnaleźć pewne urządzenie. Dość spore, więc jego wywiezienie nie będzie możliwe. Należy zatem wykonać na miejscu dokumentację, a oryginał zniszczyć, by nie dostał się w ręce Sowietów. – Oryginał, czyli co? Ulam zawahał się na chwilę. „Nie ufa mi” – zrozumiał Zygmunt. – Generator elektryczny o nowatorskiej konstrukcji – powiedział wreszcie fizyk jakby niechętnie. – Efekt prac Grupy Delta.

– Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji. – Wzruszył ramionami i parsknął: – Mam się przedostać za kordon i włamać do sowieckiego laboratorium? Chyba trochę przeceniasz moje możliwości. Do tego potrzeba zawodowego szpiega. Takiego jak z waszych powieści po dziesięć centów... – Ależ nic z tych rzeczy. Grupa Delta nie istnieje od mniej więcej dwudziestu lat. Pomysłodawcą był generał Rozwadowski. Miał bardzo dalekosiężne pomysły na totalne przezbrojenie polskiej armii. Doceniał też osiągnięcia nauk technicznych i rozważał, jak można by je wykorzystać. Przypuszczalnie stworzył kilka ściśle tajnych zespołów, które nad tym pracowały. Lwów nie był jedynym ośrodkiem. – Delta... – zadumał się Winnicki. – Na ile pamiętam grecki alfabet, istniały jeszcze co najmniej trzy. Alfa, beta... – To bez znaczenia. Robiły zupełnie co innego. – A członkowie Grupy Delta? – Żyje już tylko jej najmłodszy zidentyfikowany przez nas uczestnik, matematyk Stefan Banach. – Zatem trzeba przedostać się do Lwowa, odnaleźć go i o wszystko zapytać. Dlaczego nie zrobicie tego poprzez amerykańską agenturę? – Próbowaliśmy. Nie bardzo chciał rozmawiać z naszymi wysłannikami. Zasłaniał się złożonymi przed laty przysięgami. Nie będę owijał w bawełnę. Mój dawny mistrz umiera na raka. – Z jakiego powodu ta grupa została rozwiązana? – Aresztowanie generała, śmierć Szczepanika i wkrótce potem Rychnowskiego zakończyły jej działania. Zabrakło najtęższych mózgów, zabrakło wsparcia ochrony aparatu państwowego. Wreszcie ktoś w sztabie generalnym podjął decyzję o zamknięciu projektu. Ale wcześniej zdołali dokonać naprawdę sporo. – Prądnica... – Bez względu na wszystko, nie może wpaść w ręce Sowietów. Twoje zadanie jest proste. Namierzyć, wykonać dokumentację, sfotografować. Jeśli się da, wymontować najważniejsze elementy. Resztę zniszczyć. – Dlaczego to aż takie ważne? – zapytał wprost porucznik. – Bo... to coś w rodzaju perpetuum mobile. Zupełnie nowatorska konstrukcja. Niezwykła. Pracuje na całkiem innych zasadach niż dotychczasowe aparaty. Wykorzystuje rozwiązania, które... – nie dokończył. – Pozyskuje energię... – raz jeszcze zawahał się. Przeszedł kilka kroków. – Pozyskuje elektryczność z grawitacji kosztem niewielkiej deformacji czasoprzestrzeni – wypalił wreszcie.

– Proszę!? – Działa niezależnie, bez konieczności dostarczania z zewnątrz paliwa. Banach, jeśli nawet coś wie, nic nam już nie powie. Musisz samodzielnie ustalić, gdzie to ukryto. – Powinienem mieć więcej danych. Nazwiska, adresy... Jakiś punkt zaczepienia. – Z tego, co udało się nam ustalić, wiem, że do grupy należał profesor Steinhaus, też matematyk. Ale mózgiem był inżynier Franciszek Rychnowski, być może również Szczepanik, a niewykluczone, że i jego synowie, choć chyba raczej byli na to za młodzi. Wszyscy poza Banachem już nie żyją. – Rychnowski? Ten wariat!? – Tak, właśnie ten. I nie uważaj go za wariata, nawet jeśli niektóre z jego pomysłów były kontrowersyjne... To wybitny umysł. Jeśli przy okazji akcji uda ci się zabezpieczyć dodatkową dokumentację ich prac, wypłacimy sutą premię. – Premię... – Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach... Ale oczywiście za pomyślne wypełnienie misji... – Nie jestem dżentelmenem, tylko synem lwowskiego batiara – uśmiechnął się Zygmunt. – Mój ojciec dorobił się w czasie wojny, sprzedając Rosjanom wódkę na szklanki. – Wywiad USA gotów jest wyłożyć trochę pieniędzy za ten wynalazek. Powiedzmy, dla ciebie jakieś sto tysięcy dolarów, jeśli oczywiście dokumentację wykonasz na tyle starannie, że urządzenie uda się odtworzyć w Ameryce. Za wszelkie papiery dotyczące innych badań dorzucą drugie tyle. Co najmniej drugie tyle. Zygmunt zamilkł zaskoczony oszałamiającą wysokością kwoty. Fiuuu... To aż tyle płaci się szpiegom!? – Jak przedostanę się do miasta? – zapytał, przechodząc do konkretów. – I jak mnie stamtąd ewakuujecie? Lekarz orzekł, że... – Wiem. Po uszkodzeniu stawu biodrowego musiałeś przerwać trening cichociemnego. Nie martw się, nie będziemy zrzucali cię ze spadochronem. – Jak zatem... – Lwów jest w tej chwili miastem prawie zamkniętym dla cudzoziemców. Trwa masowe wysiedlanie Polaków, zdaje się, że Sowieci wolą, by nikt postronny się temu nie przyglądał. Działa tam jedynie misja szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Ale na przełomie października i listopada we Lwowie organizowana jest międzynarodowa konferencja poświęcona kolektywizacji rolnictwa. Pojedziesz jako obywatel USA. – Już widzę, jak mnie wpuszczą.

– Jako członek Komunistycznej Partii USA – uściślił. – To jest taka? – Zygmunt wytrzeszczył oczy. – Ano jest. Przynajmniej na razie. Są w USA myślący ludzie, którzy już zastanawiają się, jak zrobić z hołotą porządeczek. W każdym razie możemy podstawić cię jako delegata tej jaczejki na zjazd miłośników kołchozów. – Jeśli wykonam zadanie... – Przekażesz dokumentację wskazanym ludziom i spokojnie pojedziesz do USA. Obywatelstwo załatwię ci od ręki. Będziesz sobie siedział i robił, na co masz ochotę. Zechcesz pracować, też nie będzie z tym kłopotu. No to jak będzie? Pojedziesz? – Spojrzenie Stanisława zmiękło. Do tej pory przekazywał instrukcje. Teraz prosił. Zygmunt zawahał się. Myśli tłukły mu się w głowie. Jechać... Czemu nie? Zobaczy raz jeszcze swoje miasto... Może przy okazji uda mu się ustalić, co naprawdę stało się ze stryjkiem. Może jakimś cudem odnajdzie kuzynkę Martę... A jeśli zrobi się niebezpiecznie? Co najwyżej nie wykona zadania. Przecież go nie rozstrzelają. Ulam nie naciskał. Czekał cierpliwie na decyzję. – Pojadę. Pociąg trząsł się i szarpał. Szyny, po których przez ostatnie lata przetoczyły się tysiące wojskowych transportów, były bardzo zbite i zniszczone. Zygmunt wyjrzał przez okno. W czasie przelotu samolotem do Kijowa niewiele zobaczył. Teraz chłonął widoki. Front przetoczył się przez te ziemie dwukrotnie. Widział więc spalone wsie, miasteczka naznaczone piętnem wojny, ruiny budynków, w wielu miejscach cmentarze polowe założone tuż przy torach. Pozostali uczestnicy konferencji, początkowo rozradowani jak dzieciaki, powoli ulegli nastrojowi. Pociąg toczył się leniwie na zachód. Raz minęli wielkie stado wychudzonych krów. Pędzono je na wschód. „Niemieckie reparacje wojenne?” – zastanawiał się Zygmunt. „A może i skonfiskowane w Polsce?” W tym wagonie na konferencję jechało kilkunastu Anglików i Francuzów. Komuniści... Przypominali mu grupkę niezbyt rozgarniętych dzieci na wycieczce szkolnej. Fascynowało ich wszystko, wszystko też łykali kompletnie bezrefleksyjnie. W czasie dwudniowego zwiedzania Kijowa miejscowi organizatorzy pokazali im kawałek miasta. Zygmunt nigdy wcześniej nie był w ZSRR, ale widział wyraźnie, że dawna stolica ziem

ruskich Rzeczpospolitej pod rządami Sowietów poważnie podupadła. Bruk uliczny pamiętał jeszcze cara. Większość instytucji państwowych gnieździła się w zaadaptowanych hotelach i kamienicach. Nowsze budynki wzniesione dla rozwijającej się administracji – choć funkcjonalne – porażały swoją brzydotą. I jeszcze jedno przykre, głupie wspomnienie. Gdy szli jedną z głównych ulic, spostrzegli grupę robotników na rusztowaniach. Mężczyźni młotkami skuwali sztukaterie ze ścian kilku pięknych secesyjnych kamienic. Przewodnik z dumą wyjaśnił, że usuwane są właśnie przeżytki burżuazyjnego stylu życia i że klasa robotnicza nie potrzebuje podobnych ozdóbek. Buńczuczne oświadczenie tego jełopa wywołało aplauz gości. Podobny zachwyt wzbudziły w nich fundamenty świeżo zburzonej cerkwi i zapewnienie, że robotnicy nie potrzebują też religii... Odwiedzili jeszcze szpital, przedszkole, szkołę, jakieś kluby sportowe. Polakowi przypomniały się anegdoty o księciu Potiomkinie i wioskach, które budował na trasie przejazdu carycy... Jednak tam była Ukraina. Teraz jechali przez ziemie, które nadal w myślach uważał za Polskę. Patrzył wokół i widział śmierć. Cmentarze wojenne, krzyże zdobione hełmami poległych ustawione na zbiorowych mogiłach, zgliszcza. Raz mijali długą rampę zawaloną zdobycznym sprzętem wojskowym. Niemieckie czołgi podziurawione pociskami czekały na transport i śmierć w czeluściach pieców hutniczych... Kiedy indziej znów zobaczył niemieckich jeńców, wychudzonych i wynędzniałych, w obszarpanych mundurach. Pilnowani przez kilku enkawudzistów poprawiali nasyp sąsiedniego torowiska. Był to jedyny przyjemny widok w czasie całej tej drogi. Najdłuższa nawet podróż dobiega końca. Dojeżdżali już do celu. Polak czuł w gardle rosnącą gulę. „Po co?” – zastanawiał się po raz tysięczny. „Po co mi to... Czego tu szukam? Lwów umarł. Wszyscy krewni wywiezieni. Przyjaciele padli na frontach... Po co tu wracać, po co patrzeć, jak wszystko marnieje, obraca się w popiół... Kuzynka?” Wiedział tyle, że stryjka aresztowano. Co stało się z dziewczyną? Raczej się nie łudził, że zdoła ją odnaleźć. Patrzył na dziesiątki opuszczonych domów rozrzuconych wokół. Musieli postać jeszcze pod semaforem. Korciło go, by otworzyć drzwi i puścić się biegiem przez opłotki, na przełaj, w kierunku Zamarstynowa... Wreszcie pociąg wtoczył się na peron. Przy sąsiednim ludzie w jesionkach, objuczeni walizkami, prowadzący dzieci, tłoczyli się bezładnie. Uchodźcy. Polacy i wszyscy, którzy zdołali się pod nich podszyć, opuszczali miasto. Dzień po dniu, setkami, aż nie zostanie nikt... Patrzył na blade, zmęczone twarze, na zaciśnięte usta. Dzieci były nad wiek poważne. Co przeżyły przez ostatnie lata i miesiące? W każdym razie na pewno zdawały sobie sprawę, że ruszają na tułaczkę... I że nie wrócą tu już nigdy. A przecież ci, którym udało się skompletować dokumenty wyjazdowe, to i tak ci, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Kordon sowieckich milicjantów blokował drogę. Podoficerowie NKWD sprawdzali karty wyjazdowe, porównywali twarze ludzi z widniejącymi na zdjęciach i przepuszczali skontrolowanych do wagonów.

Wysiadł na drugą stronę, gdzie uczestnicy konferencji zbili się w gromadkę. – Witajcie, towarzysze. – Jak spod ziemi wyrósł obok nich chłopak w komsomolskim mundurze. – Mam na imię Sasza i będę waszym przewodnikiem – mówił po angielsku całkiem znośnie. Wyglądał sympatycznie, ale Zygmunt jakoś z miejsca go znielubił. Ponaglany gestami przeszedł dalej. W holu dworca kolejny posterunek NKWD sprawdzał dokumenty. Zbadali jego amerykański paszport i legitymację Kompartii USA. Sprawdzili przepustkę i wreszcie pozwolili mu przejść. Wyszedł przed dworzec i długo w milczeniu patrzył na otaczające go budynki. Z pozoru prawie nic się nie zmieniło. Domy stały jak przed sześciu laty. Bruk uliczny w kilku miejscach zniszczyły bomby i gąsienice czołgów. Ale jeszcze coś uległo zmianie. Charakterystyczne żółte elewacje poszarzały. Z okien i okienek sterczały długie krzywe rury. – Niestety, nie udało się nam załatwić samochodu, będziemy więc musieli przejść kawałek pieszo. Za plecami macie dworzec kolejowy, miejsce ciężkich walk, które w osiemnastym roku stoczyli polscy panowie z uciskanym ludem ukraińskim... Burżuje zwyciężyli wówczas nad siłami rewolucyjnymi, ale dziś... „Co on pieprzy?” – zdziwił się w duchu Zygmunt. „Od kiedy to Strzelcy Siczowi zaliczają się do rewolucjonistów?” Nowa wersja historii jednocześnie rozbawiła go i wywołała głęboki niesmak. Ruszyli ulicą. Mijali zabite deskami witryny sklepów i warsztatów, tu i ówdzie przez nisko położone okna widać było stoły i biurka zastawione maszynami do pisania. Urzędy wypierały kupców i rzemieślników. Ale tym, co najbardziej uderzyło Polaka, był brak szyldów. Blaszane zdjęto, malowane na murach zasmarowano farbą. W czasie działań wojennych ucierpiały tylko pojedyncze budynki, kilka wypalonych właśnie rozbierano lub remontowano. Zamyślony Winnicki dopiero po chwili zorientował się, co jeszcze jest nie tak. Wokół siebie słyszał kakofonię dźwięków. Tylko że dawny Lwów rozbrzmiewał mową polską i jidysz, teraz słyszało się przeważnie rosyjski i z rzadka ukraiński... Szedł przez znajome zaułki, ale nie poznawał ich. Zapachy... Nawet one się zmieniły. Kiedyś czuł tu woń pączków, szaszłyków, delikatny zapach kurzu zmoczonego deszczem. Teraz wszędzie śmierdziało gotowaną kapustą, stęchlizną, uryną... „Miasto umarło” – pomyślał z przerażeniem. „Kroczę po jego truchle. I nawet cuchnie trupem... Gdzieś tutaj wśród ruin, ruder i cudem ocalałych domów mam odnaleźć prototypową unikalną prądnicę, za którą dwaj spryciarze, Ulam i Einstein, gotowi są odpalić mi dość pieniędzy, bym mógł...” – Uniwersytet – głos przewodnika wyrwał go z zadumy. – Niegdyś gmach sejmu galicyjskiego. Tu odbędzie się część obrad naszej konferencji. Już niedaleko, trochę hartu ducha, towarzysze. Jeszcze dwie uliczki i znaleźli się na miejscu. Ulokowano ich w hotelu. Dostali całkiem przyzwoite pojedyncze pokoje.

– Konferencja jest zorganizowana na uniwersytecie – przypomniał Sasza. – Proszę, byście nie opuszczali samowolnie kwatery i nie chodzili po mieście, zwłaszcza po zmroku. Co rano ktoś was odprowadzi na miejsce. Mimo wszystko nie jest tu do końca bezpiecznie. Proszę też, byście nie wdawali się w rozmowy z miejscowymi, w mieście bowiem nadal przebywa ogromna masa kontrrewolucjonistów. Bar na dole jest do waszej wyłącznej dyspozycji. Proszę się częstować... Wreszcie poszedł w diabły. Zygmunt uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał w okno. Nadchodził wczesny jesienny wieczór. „Aż tak się boją” – pomyślał. „Nie chcą, żebyśmy pociągnęli miejscowych za język. Nie chcą też, by miejscowi gadali z nami. A co do śmiertelnego ryzyka chodzenia po moim mieście, to jeszcze obaczym...” Zakazem oczywiście nikt się nie przejął; w holu na dole Polak spotkał dwóch Francuzów, którzy konferowali z portierem, usiłując się dowiedzieć, czy we Lwowie egzystują jeszcze kobiety publiczne i jak można je odnaleźć. Minął ich i ruszył przed siebie. Przespacerował się dawną ulicą Długosza. Chciał choć rzucić okiem na swój dom... Budynek stał, ale w brudnych szybach nie odbijało się zachodzące słońce. W ogrodzie walały się jakieś dechy, paki i resztki skrzyń, najwyraźniej przeznaczone na opał. Przyśpieszył kroku. Uciekał. Popełnił błąd, pojawiając się w pobliżu. Ktoś mógł go rozpoznać... Choć wszyscy sąsiedzi pewnie podzielili ten sam los... Przystanął na rogu przed cerkwią. Była zamknięta na głucho. Część szybek w witrażach wytłuczono. – Do diaska – szepnął. – Po co ja tu w ogóle przyjechałem... Czemu nie zaufałem swojej pamięci? Czemu nie zachowałem tego miasta takim, jakim było przed wojną?... Poczuł przemożną chęć, by kupić flaszkę wódki i zalać się w pestkę. – Odnaleźć prądnicę... – mruknął sam do siebie. –Takie zadanie wykonać może tylko człowiek, który zna miasto. Dla Polski albo dla pieniędzy. A oni podeszli mnie sprytnie, wmawiając, że i mój kraj na tym zyska, i ja zarobię fortunę. Sto tysięcy dolarów. Da się za to kupić dom, samochód i przez wiele lat można leżeć do góry brzuchem... Tylko czemu jakoś mi hadko? Zawrócił do hotelu. Rozprostował nogi i starczy. Rankiem pojawił się Sasza. Część delegatów musiał wyciągać z łóżek siłą. Zachodni komuniści nie należeli do rannych ptaszków. Wreszcie jakoś zgromadził całą grupę w holu i poprowadził ich na miejsce. Minęli park. Na uczelnię weszli bocznym wejściem, z dala od grupek studentów, a może słuchaczy jakichś kursów. Najwyraźniej próbowano ich choć częściowo odizolować od tubylców. W budynku spotkali pozostałych delegatów,

zakwaterowanych w innych hotelach. Przeszło setka ludzi zwieziona z różnych krajów... Był wśród nich nawet jeden Japończyk i dwóch czarnych jak węgiel Murzynów. Zygmunt dostał program całej imprezy odbity byle jak na spirytusowym powielaczu. Wynikało z niego, że w czasie pięciodniowego kongresu przemawiać będą same sławy. Racjonalizatorzy produkcji, akademicy, wuzowcy, przodownicy pracy, rekordziści udoju... Osobno wymieniono referaty wygłaszane po rosyjsku. Zasiedli w jednej z auli. Polak słuchał kolejnych bełkotliwych przemówień coraz bardziej przygnębiony. Agitatorzy wygłaszali swoje referaty to po angielsku, to po francusku. Nie znał się specjalnie na rolnictwie, ale zorientował się, że gadają kompletne głupoty. Prelegenci podawali wątpliwe przykłady, sypali danymi wyssanymi z palca, podpierali się całkowicie fantastycznymi statystykami. Zachodni delegaci słuchali tego z zapartym tchem. „Durnie” – myślał Zygmunt. „Zamiast wierzyć w propagandę, pogadajcie z ludźmi, których trzymacie w obozach we Włoszech, z Ukraińcami, co przeżyli dwadzieścia lat gospodarki kołchozowej, a gdy tylko pojawiła się szansa odwetu, włożyli mundury Waffen-SS i poszli bić Ruskich... Oni wam opowiedzą prawdę o kolektywizacji i kołchozach. O głodzie, o ludożerstwie, o szesnastu milionach zmarłych...” Po każdym referacie odbywała się dyskusja. Zagraniczniacy zadawali pytania, Sowieci usiłowali wydukać jakieś sensowne odpowiedzi. Bez ściągawek z trudem radzili sobie z objaśnianiem najprostszych kwestii. Otwarcie za to przyznali, że przynależność do kołchozów musi być przymusowa dla wszystkich mieszkańców i że niezbędne jest ograniczenie możliwości opuszczania wsi. „Pańszczyznę przywracają” – pomyślał z melancholią Polak. „Tych, którym się nie uda wyjechać z zagarniętych przez Sowietów ziem, czeka ten sam smutny los. Kto nie zdoła opuścić tego raju na ziemi, na zawsze już będzie niewolnikiem...” Po obiedzie zabrano ich ciężarówkami poza miasto na wizytację jednego z okolicznych kołchozów. Pola zostały już zaorane, nie sposób było więc ocenić, czy w tym roku cokolwiek na nich wyrosło. Gości oprowadzono po dawnym szlacheckim folwarku, pokazując magazyny zawalone zbożem po dach, wspaniałą chlewnię pełną tłustych świnek, nowoczesną oborę, wzorcową mleczarnię... Cudzoziemcy zachwyceni wymieniali uwagi, prosili o dodatkowe dane, robili zdjęcia. Pracownicy w haftowanych ukraińskich soroczkach chętnie udzielali wyjaśnień, operując kulawym angielskim lub całkiem niezłym niemieckim i francuskim. Zygmunta mierził ten cały teatr. Mimowolnie jednak czynił obserwacje. „Setka krów w oborze, pięknie, tyle właśnie można było zebrać z dwudziestu okolicznych wiosek... Ale przygoniono je dopiero dziś rano – dumał dalej – bo gdyby postały tu parę dni, wyrosłaby spora kupa obornika albo w budynku, albo gdzieś w pobliżu... Front przetoczył się tędy półtora roku temu. Przez ten czas można usunąć doraźne zniszczenia, ale stad wybitych przez Niemców szybko odtworzyć się nie da...” Potem zawieziono ich do wsi. Wszystkie chałupy były nowe. Wszędzie rozbłyskiwało

światło elektryczne. Polak dotknął ściany domu. Świeży tynk powalał mu palce. Tu też wszystko przygotowano na przyjazd zagranicznej delegacji. Nagle poczuł, że ktoś stoi za jego plecami. Obejrzał się. Jowialnie wyglądający angielski komunista, szef centrali związkowej, patrzył na niego z mieszaniną nagany i politowania. – Człowieku – syknął. – Uśmiechnij się trochę, łazisz skwaszony, jakbyś szukał dziury w całym, a oni przecież patrzą. Inni też to i owo zauważyli, ale... – Dziękuję – skłonił głowę. – Ma pan rację. Faktycznie, dekonspirował się... Ale po prostu drażnił go cały ten fałsz. Przemógł się i gdy zwiedzali chatę statystycznej sowieckiej rodziny, wygłosił nawet po angielsku kilka sloganów. Poczęstowano ich kolacją. Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem. Stalin patrzył z portretu i uśmiechał się z kpiną. Jedzenie było znakomite, zadbano o białe pieczywo, kawior, mandarynki z Abchazji i wędzoną rybę. Była też wódka w drewnianym cebrzyku. Wychylił pięć kieliszków, nim choć trochę zabił kaca moralnego. Godzinę później stanął pod ścianą stodoły, sikając na pryzmę kompostu. W oknie chałupy tańczyły cienie. Z sąsiedniego obejścia wiatr niósł dźwięki harmoszki i gwar podnieconych głosów. Stary chłop z sumiastym wąsem opowiadał bajki o zakładaniu kołchozów. „Przedstawienie teatralne obrazujące wspaniałe życie ukraińskich chłopów wyzwolonych z polskiego ucisku pańszczyźnianego... – pomyślał Zygmunt. – Ale ci durnie z Zachodu tego nie rozumieją. Nie rozróżniają fikcji i rzeczywistości... O Katyniu zdążyli już zapomnieć”. – Niech żyje komunistyczna partia USA! Niech żyje komunistyczna partia Francji! Niech żyje włoska partia komunistyczna! – rozlegały się kolejne toasty. „Tylko zdrowia księcia Potiomkina nie wypiją – uśmiechnął się pod wąsem porucznik Winnicki. – A co by zrobili bez jego genialnych pomysłów?” Wstał o szóstej rano. Po wczorajszej wycieczce bolała go głowa. Miał straszną ochotę napić się klina. Podszedł do okna i oparłszy czoło o chłodną szybę, popatrzył na budzące się miasto. Ludzie szli do pracy. Niektórzy pchali taczki z narzędziami lub ciągnęli wózki z dobytkiem. „Od czego zacząć poszukiwania? Najlepiej byłoby znaleźć uczestników tamtych prac. Pogrzebać w archiwach. Gdyby nie ta cholerna sowiecka okupacja, nie byłoby z tym problemu. W tej chwili to jednak niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że mnie nigdzie nie wpuszczą, po drugie dlatego, że większość zbiorów, które ocalały, jest obecnie pakowana do wysyłki... Część trafi do Polski, cenniejsze pewnie do Moskwy...” Pamiętał obrazek widziany wczoraj przed Ossolineum. Przygarbieni robotnicy wynosili ciężkie paczki i skrzynie z książkami. Układali je z mozołem na ciężarówce.

„Grupa Delta – pomyślał – działała w tym mieście. Była tajną organizacją wojskową. Jeśli przestała istnieć po przewrocie majowym, to nawet przed wojną ciężko byłoby trafić na jej ślad. Ulam był uczniem Banacha i uczestnikiem imprez w Kawiarni Szkockiej. Mógł coś widzieć, coś usłyszeć, podsłuchać wręcz. A ja? Jak mam odnaleźć ludzi, którzy się tam zbierali? A potem? Przedstawić się jako amerykański szpieg? Pomyślą, że to prowokacja. Wypytywać? Akurat coś powiedzą. No i minęło dwadzieścia lat. Ci, którzy nie umarli, rozjechali się, zapomnieli. Ten ślad wystygł... Namierzyć samą maszynę? Niby jak? Zaraz... A może jest sposób? Co mówił Ulam?” Ścisnął skronie, usiłując sobie przypomnieć. Grawitacja... Deformacja czasoprzestrzeni. Czy to oznacza...? Tak! Inna waga. Wokół generatora mogą występować niecodzienne zjawiska fizyczne. „Przyjmijmy, że maszyna zmniejsza lub zwiększa grawitację. Jeśli kupię kilogram maku na wagę, a potem zważę tę paczkę na drugim końcu miasta, powinna być różnica... Tylko jaka? Gram? Miligram? Te sucze syny Amerykańce coś wiedzą” – mówił w myślach. „W jakiś sposób sprawdzili, że to nadal działa. Może udało im się przelecieć nad miastem samolotem wypakowanym aparaturą pomiarową? Może jakiś amerykański dyplomata przeniknął tu z grawimetrem? Może biały wywiad? Na przykład, skoro tu wszystko jest cięższe, ktoś mógł zostać rozstrzelany za sabotaż, jeśli pakował towary w pobliżu maszyny, a wywiezione w głąb Sowietów i skontrolowane wykazały niedowagę... Jestem tu, w moim mieście, i mam wykonać zadanie niemal niewykonalne... Być może nie tylko ja węszę. Wśród delegatów jest z pewnością co najmniej kilku prawdziwych szpiegów. Być może niektórzy dostali to samo zadanie. Ale Ulam wierzy, że ja sobie z tym poradzę, a oni niekoniecznie... Dlaczego?” Gospodarze widocznie przewidzieli, że po wycieczce kac zbierze śmiertelne żniwo, bo ten dzień w grafiku przeznaczyli delegatom na odpoczynek. Zatem pora pobuszować. Po pierwsze wtopić się w tłum... Agent zaszedł do podrzędnego sklepiku ze starzyzną i szybko zmienił wygląd. W kusej kraciastej marynarce i zrudziałej oprychówce na głowie przeistoczył się bez trudu w prawdziwego lwowskiego batiara. Nóż wpuścił w kieszeń. „Przydałaby się jeszcze gazrurka z solidną mutrą na końcu, wypełniona ołowiem” – pomyślał prawie wesoło i ruszył na miasto. Po dwudziestu minutach zorientował się, jaki błąd popełnił. Przebrał się idealnie, tyle że batiarów już tu nie było... Wybito ich do nogi, wysiedlono, wymarli jak dinozaury. Większość ulic pozmieniała nazwy, ale nie musiał przecież sprawdzać, by trafić w dobrze sobie znane miejsca... Kamienica inżyniera Rychnowskiego. Na frontonie wisiała tablica informująca, że w budynku mieści się seminarium nauczycielskie, choć samej instytucji już dawno tam nie było. Zygmunt wszedł w bramę. Czy to tu? Czy to dobry trop? Nie czuł się lżejszy ani cięższy, zresztą generator, o ile w ogóle istniał, z pewnością oddziaływał subtelniej... Rozejrzał się. Na podwórzu stał cieć z miotłą. Obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Zygmunt pokazał mu z daleka swoją przepustkę. Cieć nie był w stanie odczytać urzędowego pisma, ale widok pieczęci NKWD zniechęcił go do zadawania jakichkolwiek pytań. Przybudówka, klatka schodowa.

Elektryczność... Miejska czy z generatora ukrytego w piwnicy? Miejska. Znalazł studzienkę rewizyjną, znalazł przyłącze, rozdzielniki, szklane izolatory. Skrzynki z bezpiecznikami miały sowieckie plomby. Zajrzał jeszcze do piwnicy. Ale i tam nie było nic ciekawego. W ogóle nie doprowadzono do niej elektryczności. Czyli pudło. Nie miał innego adresu, nie miał żadnego punktu zaczepienia. Nic. Trzeba odszukać krewnych i przyjaciół. Trzeba zdobyć więcej informacji, a w tym pomóc może jedynie ktoś znający obecne stosunki... Mieszkanie stryjka zajmowali jacyś Rosjanie. Nie słyszeli o żadnej Marcie. Zygmunt liczył, że ktoś z sąsiadów coś mu powie, ale jak się okazało, nikogo z dawnych mieszkańców już tu nie było. Nawet przedwojenny cieć Ukrainiec przepadł bez śladu. Winnicki zaszedł więc do przyjaciółki swojej ciotki. Niestety, jej mieszkanie też zajmowali jacyś osiedleńcy zza Uralu. Sprawdził jeszcze kilka adresów: przyjaciół ze szkoły, dalszych znajomków, ale wszędzie napotykał to samo – mieszkania albo stały puste i wyszabrowane, albo ktoś już tam mieszkał. Tylko w jednym natrafił na babkę kumpla, zdziwaczałą staruszkę. Nie poznała go, a na pytanie o wnuka wybuchnęła głuchym płaczem.

Było już późne popołudnie, gdy zasiadł na zniszczonej ławce opodal katedry ormiańskiej. Rozczarowanie dusiło go za gardło, obezwładniało, zatruwało myśli. – Nie ma już nikogo – wyszeptał. – Wszyscy umarli, zaginęli, zostali wywiezieni lub sami wyjechali... Wszyscy, których znałem. Co do jednego... Westchnął ciężko. Miał dosyć. Plunąć na to wszystko, przemęczy się do końca konferencji i wyjedzie. Lwów nie istnieje. Zostały tylko budynki. Genius loci miasta stanowili ludzie. Zabij lub wygnaj mieszkańców i nie zostanie nic. Wróci do Anglii, pojedzie gdzieś na wieś, najmie się za pastucha. Albo poprosi kumpla, żeby załatwił mu robotę w Ameryce. Ach tak. Prądnica. Gdyby miał więcej czasu...

– Mam to w dupie – oświadczył, wstając. – Niech sobie tego szukają Ulam z Einsteinem, jeśli oczywiście mają jaja, by tu przyjechać. Powędrował zaułkami Starego Miasta. Na placyku koło arsenału rozłożył się pchli targ. Polacy opuszczający miasto wyprzedawali resztę dobytku. Zygmunt ruszył przez środek targowiska. Przez sekundę miał wrażenie, jakby na chwilę uchyliła się kurtyna czasu. Wokół znowu słyszał niemal wyłącznie rozmowy po polsku, czasem tylko przerywane okrzykiem w jidysz. Szedł pomiędzy biednymi stoiskami. Ubrania, buty, drobne meble, bibeloty, książki. To, czego nie można zabrać ze sobą, to, co można sprzedać za byle grosz, żeby mieć choć kilka rubli na podróż w nieznane. Ruscy, Ukraińcy i skośnoocy przybysze z Azji Środkowej buszowali, starając się wypatrzyć co ciekawsze fanty... Melancholia dusiła porucznika za gardło. Przypomniał sobie angielską plażę, kilka lat temu, zaraz po tym, jak niemiecki U-Boot zatopił okręt, którym do Anglii płynęli uchodźcy nielegalnie opuszczający Norwegię. Morze wyrzuciło na brzeg drewniane elementy statku, jakieś walizki i paczki. Resztki skromnego dobytku ofiar... Angielscy wieśniacy tak samo łazili wśród głazów, podnieceni, szukając łupu... Rozejrzał się. Książki, ale nie ma ich jak zabrać. Szelakowe płyty z dawnymi lwowskimi przebojami, meble, umywalki, co mniej poręczne naczynia kuchenne, zabawki dziecięce... Zapragnął wybrać coś z tego na pamiątkę. Coś, co będzie mógł zabrać ze sobą do Anglii, do Ameryki, do Brazylii, na wieczną tułaczkę... Jakiś drobiazg, który będzie mu przypominał utraconą ojczyznę, coś, co kiedyś, za wiele, wiele lat, włożą mu do trumny. I wtedy go spotkał. Starą tekturową walizkę wypełniały książki. Na nich leżała spłowiała maciejówka ozdobiona zaśniedziałym bączkiem. Zygmunt omiótł grzbiety woluminów spojrzeniem i przeniósł wzrok na sprzedawcę. Poznali się od razu. Profesor Brewczyński, z racji grubych oprawek okularów zwany Sową, niegdysiejszy postrach wszystkich chłopców uczęszczających do liceum imienia Sienkiewicza. Postarzał się, a palce, już wcześniej żółte od nikotyny, pokryły mu drobne plamki wątrobowych wykwitów. Na spłowiałym tużurku nosił z dumą srebrną odznakę za obronę Lwowa. – Zygmuś! – Stary belfer poprawił okulary. – A to ci psikus... Co tu porabiasz, batiarku? Albo wiesz co? Jeśli masz trochę czasu, chodźmy do mnie, pogadamy spokojnie. Od dawna jesteś we Lwowie? – Od przedwczoraj. Dopiero co przyjechałem. – No, takie spotkanie trzeba uczcić. Nauczyciel schylił się i podniósłszy czapkę, włożył ją na głowę. – Poniosę panu... – Pies je trącał, książek i tak nikt dzisiaj nie potrzebuje. – Profesor w odpowiedzi wzruszył przygarbionymi ramionami. – Niech sobie leżą. Co najwyżej jakiś hajdamak na gilzy do papierosów potnie.

Ruszyli w głąb Starego Miasta. – Czyś ty, chłopcze, zgłupiał? – syknął nauczyciel, gdy tylko znaleźli się kawałek od bazaru. – Twojego stryja NKWD zabrało jeszcze w trzydziestym dziewiątym. Czego tu szukasz? W dodatku wystrojony jak strach na wróble. Przez kordon przeszedłeś? Jedni gadali, że jesteś w Anglii, inni, że w Ameryce, myślałem, że z moich uczniów choć ty się uratowałeś, a tu nagle jak diablik z pudełka. – Oficjalnie przyjechałem podziwiać, jak tu kołchozy zakładają – wyjaśnił Winnicki i splunął. – Jestem delegatem Komunistycznej Partii USA na lwowską konferencję agrarną... – Paradne! – Staruszek omal nie parsknął śmiechem. – Nooo, w to, że się do komunistów zapisałeś, jakoś mi trudno uwierzyć. Szpiegiem zostałeś czy co? Zresztą nie mów, po co mi to wiedzieć. A tak po prawdzie, na co mi się z tobą zadawać? – kpił. – Jesteś szpionem, niebezpieczne; jesteś komunistą, niezdrowo... Przeszli przez bramę. Mężczyzna prowadził byłego ucznia przez amfiladę podwórek, potem przeszli pasażem i po trzeszczących schodach wdrapali się na trzecie piętro. – Czemu tu tak cicho? – zdziwił się Zygmunt. – Cały kwartał wysiedlony. Zostało kilku takich jak ja. Ostatni polscy Mohikanie... – powiedział z goryczą. – Mam już kartę wyjazdu, przepustkę i bilet do Rzeszowa – dodał. – Za trzy tygodnie ruszam w drogę. Polska uciekła na Zachód, to ją gonił będę... A tobie radzę to samo. Uciekać! Jeśli jesteś tu pod prawdziwym nazwiskiem, zwiną cię jak resztę rodziny. Jeśli pod fałszywym, ktoś może cię poznać. Wyrosłeś, zmężniałeś, ale ja od razu wiedziałem, kto przede mną stanął... – Czy wie pan może, co stało się z moją kuzynką? – Nie mam pojęcia, ale sądzę, że prawo o członkach rodzin... – To znaczy? – Sowieci oficjalnie wprowadzili do kodeksu karnego przepis, że członkowie rodzin wrogów ludu podlegają represjom. W najlepszym razie trafiła gdzieś do łagru. Tu nie wróciła. Po to przyjechałeś? Odnaleźć krewnych? – Nie tylko – przyznał. – Nie ryzykuj. Chyba że gra naprawdę warta jest świeczki. – Zmrużył oczy. – Zapewne jest warta – westchnął Zygmunt. – Straszne pieniądze mi obiecano. Tylko nie wiem, czy powinienem nawet próbować je zarobić. Zamek ustąpił ze zgrzytem i znaleźli się w mieszkaniu profesora. Mały pokoik zastawiony był ciasno regałami pełnymi książek. Zygmunt był tu wcześniej może ze trzy razy w życiu, ale zaraz wyczuł, że coś się zmieniło.

– Chwileczkę, przecież... – Chcesz powiedzieć, że kiedyś był jeszcze jeden pokój? Ano był... Jest nawet. Zręcznie przesunął jeden z regałów. Jak się okazało, osadzony był na dobrze ukrytej prowadnicy. Brewczyński pchnął mebel z powrotem. – Pamiętasz profesora Ecklera? – Tego biologa? Kojarzę, ale mnie uczył profesor Mączyński... – Taaa... Eckler jest Żydem. Przechowałem go i jego córkę przez całą niemiecką okupację. – Uniósł dumnie głowę. – W zeszłym miesiącu wyjechał, liczy, że Brytyjczycy wpuszczą go do Palestyny. Jeszcze przed wojną kupił sobie udział i działkę w jakichś projektowanych osadach. Jak znam życie, jeden wielki humbug. Siadaj – wskazał fotel. Sam poszedł do kuchni i zaparzył herbaty. – Gruzińska – powiedział tonem usprawiedliwienia, stawiając szklankę przed byłym uczniem. – Podobno kiedyś była doskonała. – Kiedyś... – westchnął profesor. – Minęło tak niewiele czasu, a wszystko prysło jak mydlana bańka. Z ciast zaoferować mogę placki ziemniaczane z melasą... – Chciał pan wiedzieć, co mnie sprowadza... Brewczyński zatrzymał się w pół kroku. – Tyko jeśli naprawdę chcesz o tym opowiedzieć. Winnicki opowiedział. O propozycji dawnego kolegi z klasy, o generatorze, o energii czerpanej z grawitacji. O Grupie Delta... Stary nauczyciel słuchał w zadumie, tylko w jego oczach zapalały się coraz jaśniejsze iskierki. – Cóż, orłem to ty nigdy nie byłeś – westchnął. – Ulam... O, to był cwany Żydek, kuty na cztery nogi... Każdego umiał podejść, każdego przechytrzyć. I jak widzę, z wiekiem mu to nie przeszło. Knuje sobie w najlepsze. – Profesorze... – Zygmuś, opowiedziałeś mi bardzo ciekawą historię. – Sądzi pan... – Oczywiście, że jest prawdziwa. Częściowo, rzekłbym. W ogólnym zarysie. Ale to nie znaczy, że Staś opowiedział ci wszystko. O nie... Na to jest zbyt chytkij.

– Mam zadanie i... – Chłopcze... Ulam jest dziś uczniem i prawą ręką Einsteina. Nawet do Lwowa dotarła jego sława, choć tu przedstawiają go rzecz jasna jako ohydnego i godnego pogardy pachołka amerykańskiego imperializmu i militaryzmu. Jak zapewne wiesz, ogólna teoria względności ustala wzajemny stosunek... – Wiem. – Winnicki wzruszył ramionami. – Kolejnym kamieniem milowym nauki będzie sformułowanie unitarnej teorii pola, która pozwoli nam zapanować nad grawitacją oraz umożliwi kreowanie energii i materii nieomal z niczego. – Obiło mi się o uszy, że Einstein próbuje opracować te wzory od kilkunastu lat. Nawet ogłaszał parę razy, że jest blisko... Do czego pan zmierza? – Ta deformacja... Wiesz, ja doszedłem do niemal identycznych wniosków jak oni. A wpadłem na to przypadkiem w szkole. Pamiętasz tę lekcję geometrii? Lekcja... Tyle ich było, ale mimo to wiedział, o którą może chodzić... Ta najdziwniejsza. Z głębin pamięci wypłynęło wszystko, o czym zdążył zapomnieć przez lata wojny. – Kazał nam pan policzyć... – Liczbę pi, zwaną też ludolfiną. Dałem polecenie, aby każdy z was przeprowadził w domu eksperyment. Mieliście wziąć z kredensu szklankę lub butelkę, uzbroić się w linijkę i kawałek sznurka. Następnie samodzielnie dokonać pomiarów i obliczeń. Zbadawszy średnicę i obwód przedmiotu, wyprowadzić liczbę pi... – Tak... – Zygmunt otrząsnął się ze wspomnień. – Takie było pańskie polecenie. Pamiętał minę profesora, który przeglądając po kolei ich zadania, stawał się jakby coraz bardziej nieobecny myślami... A potem... Powiedział, że wszyscy wyprowadzili źle, że prawidłowa liczba pi to trzy przecinek czternaście... A jeszcze później... Wszyscy wyszli już z klasy. Zostali tylko dyżurni. On, by zetrzeć tablicę. Ulam ustawiał bryły geometryczne na szafie. No i nauczyciel. Profesor Brewczyński siedział ciągle w swoim fotelu. Kartkował gruby notes. Zygmunt namoczył gąbkę w cebrzyku. I nagle zobaczył, jak Sowa kreśli coś na planie miasta. – Był październik – profesor powiedział to jakby do siebie. – Znowu ta sama lekcja. Znowu to samo zadanie domowe. Zadawałem je chłopcom przez dwadzieścia lat pracy w szkole. Wtedy tego nie rozumiałem. Przynieśliście złe wyniki... Wasz rocznik był trzeci z tych dziwnych. Od trzech lat ten sam błąd. A przecież wcześniej uczniowie nie mylili się tak bardzo. – Czyli... – Wydawało mi się, że pojawiła się jakaś anomalia. Może i byłem prostym belfrem, ale interesowałem się żywo odkryciami, matematyką i fizyką. Bywałem w Kawiarni Szkockiej, zresztą to właśnie ja wprowadziłem Ulama w to towarzystwo...

– Ale jaki to ma związek z...? – nie rozumiał Zygmunt. – I pomyśleć, że to ja dałem ci maturę! – Belfer wzniósł oczy ku sufitowi. – Dzieciaku, czy ty w ogóle wiesz, co dla nauczyciela znaczy matura? Jakie to brzemię decydować, czy coś jest dojrzałe, czy zielone? Jak potwornie boli później świadomość popełnionego błędu? – Puścił oko. – Ale matematyka... – Naprawdę sądzisz, że nie ma korelacji? Że możesz zmienić prawa przyrody, a opisujące je liczby pozostaną niby te same? – Pan myśli, że nasze błędy w obliczeniach spowodowane były zmianą praw fizyki na skutek działania generatora!? – Rozumowałem tak: coś nam wygięło czasoprzestrzeń. Wygięło minimalnie, ale w obliczeniach liczby pi już to widać... Szalona teoria. Umyśliłem sobie, że to grawitacja. Że gdzieś pod Lwowem pojawiło się ognisko magmowe, wielki bąbel wybijającego z jądra Ziemi ciekłego żelaza. Próbowałem zbadać to zjawisko. Mierzyłem w dziesiątkach miejsc we Lwowie. I wyszło mi, że epicentrum jest gdzieś między wzgórzem Cytadeli a Starym Miastem. Chciałem zainteresować uczonych wynikami. Wyśmiano mnie. Jeden Banach się nie śmiał, ale powiedział, żebym się tym nie zajmował, bo czasu szkoda... Teraz rozumiem dlaczego. Jedno mnie tylko dziwi, czemu się nie przestraszył? Wszak otarłem się o tajemnicę, i to blisko... Poszedł do kuchni i długo grzebał w szafkach. Wreszcie wrócił, niosąc zakurzoną butelkę. – Cytrynówka Baczewskiego – pochwalił się. – Niby nauczyciel nie powinien pić z uczniami. Ale przecież skończyłeś już szkołę, zresztą tej szkoły też już nie ma. Przedwojenna jeszcze butelka. Na specjalną okazję trzymałem... – Okazję? – A może być lepsza? Odwiedza mnie mój dawny ulubiony... no, nie przesadzajmy... mój dawny uczeń i przynosi mi informację, która potwierdza to, nad czym dumałem przez całe lata. I jeszcze wieści mi przynosi od mojego pupilka, co tam Amerykańcom atomówkę zbudował. I jeszcze się dowiaduję, że słusznie podejrzewałem, iż Banach mnie w maliny wpuszcza... To dzień wspaniałych odkryć. Przetarł dwa kieliszki, polał. Stuknęli się w milczeniu nad stołem. – Zastanawiałem się, co jest grane – wrócił do tematu profesor. – A teraz przychodzisz ty i opowiadasz o generatorze. O maszynie, która wykorzystuje to właśnie zjawisko. Jeśli ktoś bawi się grawitacją, i to na taką skalę, wniosek może być tylko jeden. Ktoś już sformułował unitarną teorię pola. I dokonał tego w dwudziestym piątym roku, może nawet wcześniej. – Ale... – zaczął Winnicki i urwał. Patrzył na rozmówcę zdumiony. Ten z kpiarskim uśmiechem uniósł kieliszek. – Chce pan powiedzieć, że... – Tak. Taka teoria, jeśli uda się wcielić w życie wzory matematyczne i opracować

rozwiązania techniczne, oznacza w efekcie masę ciekawych urządzeń. Ale nie tylko. Nie powiedzieli ci tego, lecz liczą, że zdołają iść w drugą stronę, że wyprowadzą wzory. Bo co wiemy? Wyobraź sobie, że możesz natychmiast i praktycznie z niczego wykreować energię w dowolnej ilości. – Dowolnej? Sowa wziął z patery jabłko. Podrzucił je w dłoni. – Wyimaginuj sobie, że to nasza planeta – powiedział – i że ktoś może o tak – zacisnął palce. Zygmunt przełknął nerwowo ślinę. – Całą planetę? – Żeby tylko. Przy odrobinie szczęścia diabli mogą wziąć absolutnie wszystko... Teraz przynajmniej wiesz, czego szukasz. Porucznik Winnicki milczał. – Amerykanie przysłali mnie tu, bym... – Ech, dzieciaku. Pomyśl tylko. Przerzucenie tak daleko za kordon na fałszywych papierach to nie hop-siup. Sam wiesz, jaka to operacja. Przecież nie zrobili tego dla zdobycia jednej fikuśnej prądnicy. Oczywiście ona też im się przyda. Ba, jest warta miliardy dolarów, wystarczy pomyśleć, ile węgla można dzięki niej zaoszczędzić. Ale tak naprawdę im chodzi o sekret... O wzory. O panowanie nad grawitacją. – Grupa Delta... – Nigdy o niej nie słyszałem – pokręcił głową profesor. – Podali ci jakieś nazwiska? – Steinhaus, Szczepanik, Rychnowski... – To pewnie on wszystko wymyślił. Mam na myśli teorię. To był chyba najwybitniejszy umysł tego miasta. Steinhaus mógłby mu buty własną czapką polerować, a Banach teczkę powinien za nim nosić... – Rychnowski? Ten wariat od naświetlań? Dowcipy sobie o nim opowiadali. Sowa parsknął serdecznym śmiechem. – Ten, jak to raczyłeś określić, wariat, mając niespełna trzydzieści lat wykazał publicznie błędność teorii Newtona. Pamiętam tamten wieczór w Towarzystwie Politechnicznym... Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy albo dziewiąty rok, jeśli mnie pamięć nie myli... Młody byłem, szczurek. Pierwszy rok studiów... Wywieszono ogłoszenia, że będzie odczyt Rychnowskiego o promieniach, które jakoby odkrył. Zebrali się profesorowie, same szychy, chcieli go publicznie zniszczyć. A on, szelma, wszedł na mównicę i głosi, że ogłoszenie wyników byłoby przedwczesne, ale za to coś nam pokaże. Kreda w dłoń i wzory zaczął pisać. Kwadrans nie minął

i na oczach wszystkich zrobił z Newtona mokrą plamę. Co to się porobiło. Ktoś w niego butem cisnął. Jedni krzyczą, że ma rację i precz z Newtonem. Inni, że jest błąd w obliczeniach. Kilku doskoczyło, chcą po wzorach mazać. Jeszcze inni wrzeszczą, że nie godzi się w ogóle podważać tego, co niepodważalne... Argumentów zabrakło, to pięści w ruch poszły... Dwa zęby mi wtedy jeden newtonista kułakiem wybił. A ja mu nos jak kartofel rozgniotłem. Aż wpadła cesarsko- królewska żandarmeria i pałkami nas prała, aż się wszyscy uspokoili. Tydzień w kozie odsiedziałem. Mój Boże, jakie to były piękne czasy. – Po policzku starego stoczyła się łza. – Tyle ognia w dyskusjach naukowych, ta łoj... Polał następną kolejkę. – Albo jak ogłosił, że ciepło przy spalaniu pochodzi od tlenu. Wszyscy go wyśmiali, więc zbudował piec, w którym palił się nie węgiel przy dostępie powietrza, tylko powietrze przy dostępie węgla... Ha. Długo to urządzenie nie popracowało, bo nocą wdarła się do laboratorium banda zamaskowanych drabów i dalej rozwalać wszystko młotami i kilofami. Rychnowski przerażony wezwał żandarmów, ci pochwycili opryszków, zdarli im maski i zgłupieli, bo nie wiedzieli, czy rektora politechniki i kilku co ważniejszych profesorów godzi się na odwach wlec. Takie czasy były. Niepodważalnych dogmatów nauki przed genialnym kacerzem broniono zębami i pazurami. – Ale... – Rychnowski to był mózg. Może miał trochę pecha z nazywaniem tego, co stworzył, ale my przy nim malutcy jesteśmy. To były czasy. To byli ludzie... Zmrok – westchnął. – Nad tą częścią Europy zapada noc... Na lata, może na zawsze już. Pamiętam, jak w osiemnastym roku walczyliśmy z Ukraińcami na Cmentarzu Łyczakowskim, w Parku Stryjskim, na Pohulance. Wtedy wiedzieliśmy, że albo my, albo oni. Była nadzieja, była radość. Nie wiedzieliśmy, kto wygra, ważyły się losy miasta, ale człowiek czuł krew w żyłach. A dziś... – Ukraińcy wygrali. Teraz miasto należy do nich. – Miasto należy do Sowietów, a Ukraińcy przegrali jak zwykle – parsknął. – Tylko że my tym razem też. – Może gdy wybuchnie trzecia wojna... – A wybuchnie? Gdzie tam. – Machnął ręką. – A nawet gdyby, nawet jeśli aliantom zachciałoby się wyzwolić te ziemie, to myślisz, że co? Lwowa już nie ma. Miasto to domy, ludzie, instytucje... Domy zostały. Ludzie? Ci, którzy przeżyli, pakują walizki. Kto tylko może, załatwia papiery na wyjazd, bo mówi się, że kto nie wyjedzie, zostanie tu na zawsze. Zresztą co to za ludzie? Inteligencję, księży, nauczycieli wybili. Najpierw czerwoni, potem szkopy, potem jeszcze raz czerwoni... Wyłapali tysiące ludzi. Dziś jeszcze więzienie pełne jest Polaków. Może tym razem nie skończą w jakimś Katyniu, ale łagry czekają. Kto może, ucieka na Zachód. A gdybyśmy kiedyś odbili to miasto, jak by wyglądało? Połowa mieszkań stałaby pusta. Batiary z przedmieść i hajdamactwo wzięliby wszystko. – Zaśmiał się gorzko. – Bo to ich przeżyło najwięcej. NKWD też ich nie rusza. Zapewne Sowieci szanują słowa Lenina, że bandyci i socjaliści są sobie klasowo bliscy... A teraz wyobraź sobie, że rusza uniwersytet, politechnika. Kto tam będzie wykładał? Nasi profesorowie spoczywają w zbiorowych mogiłach. Ci, co ocaleli,

jadą do Polski. A co warta uczelnia bez kadry? Wykłady poprowadzą i magistrowie, jeśli zajdzie potrzeba, ale to prawdziwi uczeni nadają ton. Batiarsko-hajdamacki uniwersytet. – Zaśmiał się znowu. Alkohol rozbierał go w oczach. – Pomoże mi pan? – A w czym niby? – zażartował. – Tak sobie pomyślałem... – Winnicki podniósł jabłko i obrócił je w palcach. – Wydaje mi się, że nie byłoby dobrze, gdyby Stalin przez jakieś przeoczenie dowiedział się, jak można by... – naśladując nauczyciela, zacisnął palce na skórce owocu. – Hmmm... może i faktycznie lepiej by było sprzątnąć to Ruskim sprzed nosa. I co, Amerykanom dać? – Nie wiem. Ale sprzątnąć trzeba. Wspomniał pan, że epicentrum... – Co robisz jutro wieczorem? – Chyba nic. Mamy referaty gdzieś do siedemnastej, ale potem jestem wolny. – Spotkajmy się koło Ossolineum o szóstej wieczór. Poranek znowu spędzili poza miastem. Organizatorzy pokazali im tym razem fermę drobiu. Zdrowe tłuste kury, gęsi i perliczki dziarsko dreptały na wybiegach. Gościom pokazano też zakład wylęgu z lśniącymi inkubatorami. Oprowadzający reklamował je jako maszyny produkcji sowieckiej, ale Zygmunt wypatrzył na jednym z nich amerykańską tabliczkę znamionową. Potem obejrzeli wypchane ptaki różnych gatunków i wydmuszki ich jaj, wreszcie zaproszono ich do stołówki, gdzie zaserwowano rosół i pieczoną pierś kaczki, a na deser jeszcze słodki omlet. Oprowadzający nie szczędzili wyjaśnień. Opowiadali o paszach na bazie kukurydzy, podawali jakieś liczby... Polak nie mógł się na tym skupić. Uśmiechał się jak automat, bił brawo razem z pozostałymi uczestnikami. Na zakończenie pokazano im jeszcze dział mechanicznej obróbki pierza i zapakowanych w autokary odwieziono na uczelnię. Kolejne prelekcje mijały jak w kalejdoskopie. Wreszcie okna pociemniały... Na dziś już koniec. Zygmunt z ulgą odetchnął wilgotnym i chłodnym powietrzem. Stary nauczyciel czekał na niego w umówionym miejscu. – Czeka nas strome podejście pod górę – powiedział, nie tracąc czasu na powitania. – I pospieszmy się...

Ruszyli. Zapadał ciężki jesienny zmrok. Minęli czynną jeszcze o tej porze knajpę. Wąska uliczka skończyła się na podwórzu kamienicy. Wdrapali się po kilkunastu schodkach i biegnącą trawersami ścieżką osiągnęli szczyt wzgórza. W półmroku majaczył wielki ceglany rondel austriackiego fortu. Dalej rozciągały się zasieki. Gdzieś w oddali pobłyskiwał jasny punkt – ognik papierosa w ustach sowieckiego żołnierza pilnującego wstępu na teren Cytadeli. Nie widział ich, zatopiony w myślach marzł na posterunku. W powietrzu pachniało zleżałymi liśćmi, mokrą ziemią, mchem. Pachniało jesienią, pachniało Lwowem. „Warto było” – pomyślał Zygmunt. „Niezależnie od wszystkiego warto było znaleźć się tu i teraz, ot, choćby po to, by pożegnać się z miastem...” Spojrzał spod oka na matematyka. Sowa sapał jak miech kowalski, strome podejście odebrało mu siły. „Ileż on może mieć lat?” – zadumał się były uczeń. „Chyba już grubo ponad sześćdziesiąt. I pewnie niedługo pociągnie. Nie przesadza się starych drzew. Bez swojego miasta zmarnieje...” Stary belfer spojrzał na fosforyzujący cyferblat zegarka. – No i idealnie – szepnął. – Mamy cztery minuty. – Po co tu weszliśmy? – zdziwił się Zygmunt. – Dla pięknego widoku. – Sowa zatoczył ręką szeroki łuk. – Masz tu lornetkę, przyda ci się. Na pobojowisku znalazłem... Faktycznie, mieli pod stopami rozległą połać miasta. Tylko część latarni była sprawna. W oknach domów połyskiwało żółte światło słabych żarówek. Miasto było ciemniejsze niż przed wojną, ale i tak widok chwytał za serce, budził wspomnienia... – A gdzie takie piękne dziewczyny są? Tylko we Lwowie – zanucił pod nosem stary. – Pytałeś, czy można wyliczyć na podstawie anomalii miejsce, gdzie pracuje aparatura. – Tak. I powiedział pan... Z daleka dobiegł ich głuchy huk. I naraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki światła zaczęły gasnąć. Plama mroku rozlewała się niczym atrament, pokrywając kolejne kwartały zabudowy. – Co się... – Och, nic. Myślę, że ktoś podłożył małą bombę z mechanizmem zegarowym przy głównym kablu energetycznym. – W półmroku rozległ się chichot starego. – Prosta akcja sabotażowa, trzeba tylko wiedzieć, którą klapę podnieść i już. Dwie kostki trotylu, zapalnik, po lasach masa się tego poniewiera. No i jeszcze stary budzik... Łatwizna, każdy polski harcerz by sobie z tym poradził. – Ale kto...

– Może to nawet byłem ja. Wiatr niósł zapach jesieni. Gdzieś w ciemnościach zakwilił ptak. Z knajpy dobiegało szuranie krzeseł, ktoś złorzeczył po rosyjsku, ktoś inny się śmiał. Dzielnica była już zupełnie ciemna. Tylko pośrodku widniała jedna jasna plama. – I jak ci się podoba niespodzianka? – zagadnął matematyk. – Lornetkę weź i patrz. Nie wiem, czy nie włączy się zaraz jakiś obwód awaryjny. „Zwariował” – pomyślał Zygmunt. – No i teraz widzisz. – Poczuł na ramieniu nieoczekiwanie mocny uścisk dłoni. – Miałem rację. – Co? Nic nie rozumiem... – Ech wy, batiary. Można takiego nauczyć czytać i pisać, ale inteligenta z niego i tak nie zrobisz, choćbyś trzy razy dziennie nahajem lał. Twój generator, nieuku. Widzisz teraz, gdzie stoi. – Ale... I naraz zrozumiał. Światła zgasły nie wszędzie. Okna jednej z kamienic nadal płonęły blaskiem, jaki dać może jedynie elektryczność. Uniósł lornetkę do oczu. Wiedział, że musi zapamiętać jak najwięcej, by w przyszłości móc odnaleźć to miejsce. – Dziękuję, profesorze – wykrztusił. – I weź jeszcze to. – Stary podał mu jakiś ciężki, obły przedmiot. Zygmunt ze zdumieniem wyczuł, iż trzyma w dłoni granat. – Ale... – Na wypadek gdybyś chciał wywalić jakieś drzwi albo podłożyć komuś niedobremu pod poduszkę. – W ciemności można było się co najwyżej domyślać uśmiechu. – I piłkę do metalu weź, dobra, jeszcze przedwojenna... – Dziękuję. – Schował oba przedmioty do kieszeni. – Niech pan wraca teraz do domu. Spotkamy się jutro. – Pójdziesz od razu? – Tak. Chcę to sprawdzić w miarę możliwości natychmiast. A po co mamy się obaj narażać? – Powodzenia, chłopcze!