1
JUŻ ZA PIERWSZYM RAZEM gdy zobaczył szczątki, pojął,
że jest w nich coś szczególnego.
To było w ubiegły piątek, tuż przed weekendem. Był sam
w dole, pozostali wdrapali się już na górę i teraz siedzieli i ga-
dali o podejrzanych planach na weekend. Ich nogi zwisały obok
niego pod brezentem, gdy po raz ostatni w tym tygodniu miał
wbić łopatę w ziemię, i… zamarł.
Ale to było wtedy. Teraz było teraz. To było coś zupełnie in-
nego.
Od tego czasu upłynął niemal cały weekend.
Ponury weekend.
Szalony weekend.
Niepotrzebny weekend.
Ale teraz było teraz. Skręcił firmowym samochodem w Stora
Nygatan przecinającą Starówkę i jego oczom ukazał się widok
konnego posągu Karola XIV Jana przy Slussen. Stał w promie-
niach słońca, które wydawały się padać niemal poziomo, tak
jakby słońce ostrożnie opuściło duży palec do jeziora Melar
i zastanawiało się, czy odważy się zanurzyć w nim całe.
Ale to było złudzenie. Choć zbliżał się wieczór, słońce stało
wysoko na niebie. To, że Sztokholm wyglądał tak dziwnie ma-
gicznie, wynikało zapewne z podwójnego odbicia słońca
w słonej i słodkiej wodzie zatoki Saltsjön i jeziora Melar.
Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że było coś szczególnego
w świetle tu, przy Slussen, gdzie jezioro łączyło się z morzem.
Lustrzana sztuczka samego Boga.
Otrząsnął się i skupił na Stora Nygatan.
Kogo można spotkać na Starówce wczesnym niedzielnym
wieczorem w połowie czerwca? Głównie Japończyków,
pomyślał z krzywym uśmiechem. Może paru Amerykanów, ja-
kiegoś pojedynczego Niemca czy Holendra. Być może zagu-
bioną rodzinę ze Smalandii. Ale na pewno nie mieszkańca
Sztokholmu.
Żadnych świadków, którzy zostaną w mieście.
Jakby to ze świadkami było aktualne.
Firmowy samochód wsunął się powoli pomiędzy prastare fa-
sady domów; wydawały się zamykać wokół niego, układać
w strzałkę wskazującą prosto na niego. Czuł się tak, jakby pa-
trzył na niego cały Sztokholm.
Po kilku sekundach w oddali pojawił się jednak brezent, ni-
czym zagubiona piaszczysta wydma. Wyglądał na szczęście na
nietknięty. Jak miraż.
Nie, nie miraż. Oaza. Przejście do lepszego świata.
Do lepszego życia.
Istnieje szczegółowy plan postępowania dla robotników na-
trafiających na znaleziska archeologiczne. Wytyczne Głównego
Urzędu Ochrony Zabytków dla robót ziemnych na terenie Sta-
rego Miasta. Ziemia tutaj jest naszpikowana historią. Nie
sposób wbić łopaty tak, by nie dokopać się do ukrytej
przeszłości.
Z każdym krokiem, który robi się na starej wyspie Stadshol-
men, stąpa się po kryjących się pod nogami światach. Podziem-
nych światach, minionych światach, nieznanych światach.
Światach, które mogą zmienić teraźniejszość.
Mrocznych światach.
„Chłopcy, przecież wiecie, że każde, nawet najmniejsze znale-
zisko to nowy kawałek układanki, jaką jest historia Sztokhol-
mu”. Zobaczył przed sobą napuszonego Allhema, gdy ten dureń
wsunął gębę pod brezent i znowu wygłosił to niby-swojskie na-
pomnienie, które wygłaszał już tuzin razy wcześniej. No prze-
cież nie po raz pierwszy kopał na terenie Starówki.
I nie był to też pierwszy raz, gdy natrafił na znalezisko. Pod-
czas kopania przy Drakens gränd kilka lat temu znalazł srebrną
zastawę z początku osiemnastego wieku, a zaledwie kilka mie-
sięcy temu w dole przy Köpmangatan natrafił na nietkniętą
czaszkę kobiety ze średniowiecza.
Napuszony Allhem oczywiście się pojawił i wrzeszczał o gra-
barzu z Hamleta.
Teraz faktycznie miałby coś, o czym mógłby wrzeszczeć,
pomyślał, gdy firmowy samochód powoli sunął wzdłuż Stora
Nygatan.
Zdarzało się, że robotnicy mieli gdzieś wszystkie te wytyczne;
pogwizdując, wdeptywali stary cebrzyk czy sczerniałą kość
łokciową głębiej w ziemię i pracowali dalej jakby nigdy nic.
Wszystko po to, żeby uniknąć ciągłych przerw w pracy i cza-
sochłonnych wizyt oderwanych od rzeczywistości archeologów,
których całe życie toczyło się w jakimś innym stuleciu.
W gruncie rzeczy przecież naprawdę nic się nie stało.
Nienawidził słowa „chłopcy”. To był tylko nowocześniejszy
sposób, by z bardzo zadartym nosem powiedzieć „poddani”.
Chłopaki, nie „chłopcy”, byle tylko nie „chłopcy”, siedzieli
obok niego, machając nogami, i gadali o tym, o ile łatwiej jest
poderwać laskę, jeśli tylko wybrać się na potańcówkę kawałek
za miasto. Rille powiedział:
– W promieniu dziesięciu mil jest ciężko. Dalej są zupełnie
inne reguły.
– Rzeczywiście tak jest – zgodził się Berra. – Nie przejmują
się, że mają mężów.
To właśnie w tamtej chwili miał po raz ostatni wbić łopatę
w ziemię i… zamarł.
Potem przyszedł weekend. Wyszło głupio – nie tak. Kobiety
są diabłami. I aniołami.
Aniołami i diabłami.
Kiedy człowiek myśli, że są aniołami, są diabłami, a gdy
myśli, że są diabłami, są aniołami.
Marja. Gdybyś tylko się przyznała. Powiedz, z kim się spoty-
kasz? Opowiedz, dlaczego jest o tyle lepszy ode mnie. Ale nie
okłamuj mnie więcej. Nie zniosę więcej kłamstw.
Piekielny weekend. Walka. Najczarniejsza zazdrość.
Z godziny na godzinę szczątki wydawały mu się coraz
ważniejsze. Im głębiej on i Marja zapadali się w to czarne ba-
gno, tym wyraźniej miał je przed oczami. Jak drogę do lepszego
życia.
Drogę, na którą właśnie wstąpiłem, myślał, gdy firmowy sa-
mochód dojechał do brezentu. Wycofał w taki sposób, by kryta
platforma znalazła się jak najbliżej dołu, i rozejrzał się wokół.
Pojedynczy wieczorni przechodnie. Wyłącznie turyści. Nawet
Japończycy z aparatami fotograficznymi na brzuchach, tak jak
przewidywał.
Wyskoczył z samochodu, zszedł do dołu, opuścił za sobą bre-
zent i zapalił latarkę.
W tej samej sekundzie, gdy Berra powiedział: „mają gdzieś,
że mają mężów”, w tej samej sekundzie, gdy miał po raz ostatni
wbić łopatę w ziemię i zamarł, zdał sobie sprawę, że to było coś
innego niż zwykle. Krawędź starej trumny. Przez chwilę się
w nią wpatrywał. Gdy pochylił się i zaczął unosić wieko, Rille
i Berra dalej gadali o chętnych mieszkankach Nynäshamn i na-
palonych dziewczynach z Enköping. Po chwili nogi nad nim
zniknęły i Rille zawołał:
– No to jak, Steffe?! Idziesz z nami do monopolowego?!
– Zanim się zrobi cholerna kolejka… – dodał Berra.
– Pojadę do domu! – zawołał. – Upaprałem sobie spodnie
cholernym olejem.
– Biedactwo! – ryknął Rille.
– No to widzimy się w poniedziałek – powiedział Berra. – Nie
przejmuj się tak babą, Steffe.
– Chyba pójdziemy do Gimo – powiedział Rille. – Tam ani
jedna laska nie nosi majtek.
Słyszał, jak dalej gadają, ich głosy stawały się coraz cichsze
i w końcu zupełnie zamilkły. Zapadła absolutna cisza. Wieko
trumny było odsłonięte. Zadrżał lekko, gdy wyczuł, że nie trzy-
ma zbyt mocno. Odsunął je na bok.
Ale to było wtedy.
Możliwe, że przez cały ten cholerny weekend zastanawiał się
nad tym, co wtedy zobaczył, ale teraz – bo teraz było teraz – był
całkowicie pewien, że wszystko było dla niego jasne już wtedy.
Od pierwszego spojrzenia. Wtedy.
Założył robocze rękawice. W ostrym świetle latarki strzepnął
cienką warstwę ziemi z kawałka brezentu, którym przykrył
trumnę. Wszystko wydawało się całkowicie nietknięte. Gdyby
jakiś pijaczyna w piątkowy czy sobotni wieczór wpadł do dołu,
i tak nie zauważyłby trumny. Nie było nawet na niej wymiocin.
Ściągnął brezent i ostrożnie dotaszczył trumnę do krawędzi
dołu. Wydostał się na chodnik przy Stora Nygatan, rozejrzał
się, odczekał, aż zrobi się w miarę spokojnie, i wskoczył przez
otwór na krytą platformę firmowego wozu. Wyciągnął nad bre-
zentem podnośnik i zeskoczył na dół, do wykopu, ciągnąc za
sobą linę. Zanim umocował ją wokół trumny, zawahał się.
Nie tak miało być. Wszystko miało pójść szybko i skutecznie.
Taki był plan.
A jednak się zawahał. Tak jakby człowiek bezwarunkowo mu-
siał się zawahać w obliczu tego, co niewypowiedziane. O ile
człowiek jeszcze żyje.
Powoli odsunął na bok wieko.
I znów stanął, patrząc na szczątki.
Przeszył go dreszcz.
Wydawało mu się, że rozumie związek. Związek z tym
przeklętym weekendem. Związek z lepszą przyszłością. Nowe
życie z Marją. Życie, w którym był lepszy niż wszyscy inni,
którzy cały czas mu ją kradli. I w końcu przestanie go okłamy-
wać.
Wszystko się ułoży.
Omijał wzrokiem zarysy szczątków. Nie był w stanie na nie
patrzeć. To było zbyt okropne. Zbyt straszne.
Znów zasunął wieko, umocował linę, wskoczył na platformę,
uniósł trumnę za pomocą podnośnika i wciągnął ją do firmo-
wego samochodu.
I ruszył w stronę lepszego życia.
2
NIE PAMIĘTAM, co dokładnie robiłam, gdy stało się jasne,
co się wydarzyło, ale w każdym razie byłam w kuchni. Może
zmywałam naczynia, ale nie wydaje się to szczególnie prawdo-
podobne. Myślę, że nadzorowałam pracę. Zjawiła się Alma, bla-
da jak trup, i powiedziała, że Marcus chce z nami porozmawiać
na podwórzu i że to cholernie ważne. Na zewnątrz aż się od
nich roiło. Muszę przyznać, że trochę trudno mi to znieść, gdy
wszyscy zbiorą się razem, otacza ich chmura potu, rui, nadpro-
dukcji hormonów i nierówno rozrośniętych części ciała, ale nie
mówcie o tym nikomu. Marcus w każdym razie stanął pośrod-
ku, jak zwykle, i wyglądał jak jakiś treser z cyrku. Brakowało
tylko bicza, żebyśmy wszyscy biegali w idealnych kółeczkach
i z piórkami na głowach. Tym razem jednak nie miał przyklejo-
nej do twarzy tej męskiej, dominującej miny, lecz był niemal
tak blady jak ta biedna, mała, roztrzęsiona Alma, która przez
cały czas za nim lata i obwąchuje mu tyłek jak suka z cieczką,
ale nie mówcie o tym nikomu. Nauczycielka – nigdy nie mogę
zapamiętać, jak ma na imię, Astrid, Asta, Kurt-Egil – stała i się
trzęsła. Słabe baby przynoszą wstyd wszystkim kobietom. Mar-
cus (teraz jestem już pewna, że jest gejem, zero jakiejkolwiek
reakcji na moje nowe stringi od bikini) poinformował nas
poważnym głosem, co się stało, i nim się na dobre zoriento-
wałam, już byłam w lesie i wołałam. Podzieliliśmy się tak, żeby
pokryć cały obszar. Jedna para ruszyła drogą, inna do tej małej,
śmiesznej dziury, ale większość poleciała do lasu, dzieciaki pa-
rami, my, rodzice, sami – zupełnie jakbyśmy mieli lepszą
orientację niż one, zwłaszcza ten cały tata Antona… jak on się
nazywał?… w każdym razie chyba nie potrafi odróżnić lewej od
prawej, a co dopiero północy od południa. Ten cholerny las
ciągnie się przecież przez całą drogę z południowego zachodu
na północny wschód, jedna ściana lasu, jak okiem sięgnąć –
i dopiero po jakimś kilometrze widać zakręcający w niemal ide-
alnym półkolu strumień. No tak, wiecie przecież, jak to
wygląda. Poszłam w każdym razie niemal prosto na północ
i oczywiście las okazał się tam najgęstszy. Zupełnie nie do
przejścia. Podarłam sobie nową kurtkę, od Ralpha Laurena
z NK – zakładam, że mi to zrekompensują ze szkolnej kasy.
W końcu znalazłam ścieżkę, która okazała się prowadzić na bo-
isko, no wiecie, na skraju lasu, na północnych obrzeżach wio-
ski. Od czasu do czasu widziałam paru chłopaków przemy-
kających między drzewami. Wszyscy na całe gardło wrzeszczeli
„Emily!” tymi swoimi okropnymi, łamiącymi się od mutacji
głosami. Nie wiem, którzy to byli, ale na polanie zobaczyłam
jednego z nich – tego wielkiego, napuszonego, chyba ma na
imię Jesper – jak unosi coś nad głową. Uznałam, że nie powin-
no mnie to interesować, więc szybko skręciłam w drugą stronę
i znalazłam tę ścieżkę. Wtedy czułam się tak, jakbym była sama
na całym świecie. Niemal przy samym boisku, jakieś kilka-
naście metrów ode mnie, z ziemi zerwało się nagle z potężnym
hałasem stado wron, czy co to tam mogło być. Wystraszyły
mnie niemal na śmierć. Wyszłam na boisko z łomoczącym ser-
cem i rozejrzałam się dookoła. Moja śliczna Felicia pojawiła się
na drugim końcu, z tą potwornie zdeformowaną Vanją, którą
zawsze ze sobą wszędzie wlecze, ale nie mówcie o tym nikomu.
Udawała, że mnie nie widzi. Ścieżka prowadziła dalej na drugą
stronę boiska, ruszyłam nią i szybko dotarłam do strumienia.
Żadnych śladów czegokolwiek, prócz tych pieprzonych ko-
marów i innych bożych dopustów. Naprawdę fantastyczny po-
mysł, żeby zorganizować klasową wycieczkę w dzicz, gdzie
ponoć żyją grający na banjo z sześcioma palcami u każdej ręki.
Mogę już sobie iść?
*
Naprawdę niełatwo jest utrzymać porządek w grupie takiej
jak ta, tyle mogę powiedzieć. A mam przecież dużo doświadcze-
nia z przywództwem na różnych poziomach. Jednak w sytu-
acjach takich jak ta trzeba używać różnych języków, zwracając
się do różnych części grupy, i w przypadku tak ewidentnej hete-
rogeniczności niełatwo jest nimi kierować. Niemniej sądzę, że
zareagowałem bardzo szybko na to zaginięcie. Nie upłynął na-
wet kwadrans, a już zorganizowałem poszukiwania i uważam,
że naprawdę dobrze udało mi się pokryć cały obszar. Jeśli cho-
dzi o organizację, to przekroczyła wszelkie oczekiwania, dzie-
ciaki i beznadziejne przypadki wśród dorosłych na nieistotnych
pozycjach, a ci, na których naprawdę można polegać, na
ważnych. (To znaczy na przykład ta… jak ona ma na imię…
Lisa, mama Felicii, trudno sobie wyobrazić, że ktoś taki w ogóle
mógł urodzić dziecko. Zupełnie jakby w jej ciele mógł być
choćby ślad czegoś biologicznego.) No cóż, w każdym razie zor-
ganizowałem to tak, że Nils, tata Antona, poszedł do wioski,
żeby się rozpytać, Sven-Olof, tata Giny, wziął zachodnią część
lasu, a Reine i tata Alvina i Albina południową, podczas gdy
najrzetelniejsi chłopcy pod przywództwem mojego syna Danie-
la zajęli się północną częścią. Sam przeczesywałem okolicę szo-
sy, autostrady numer dziewięćdziesiąt – na północ i na
południe – i mogłem dzięki temu funkcjonować również jako
punkt koordynacyjny, co prawda mobilny. Niestety byłem
zmuszony ciągnąć ze sobą biedną Almę, która nie należy do
najsamodzielniejszych istot, jakie w życiu spotkałem,
i w związku z tym moje tempo spadło do kompletnie nieakcep-
towalnego poziomu. Tak czy inaczej, muszę zauważyć, iż moje
obserwacje wzdłuż drogi ograniczyły się do trzech prze-
jeżdżających samochodów, luksusowego srebrzystego volvo
S60, starego granatowego opla astry i stosunkowo nowego
volkswagena passata, czerwony metalik, jestem prawie na sto
procent pewny, że to był 1,8T. Wszystkie miały szwedzkie reje-
stracje i jechały na południe. Wynotowałem wszystkie
szczegóły dotyczące tych pojazdów. Proszę, tutaj. Gdy później
miałem podsumować rezultaty poszukiwań, musiałem po pro-
stu zaakceptować fakt, że Emily znikła bez śladu. Naprawdę
mam nadzieję, że nie będę musiał kontaktować się z jej matką.
Chyba nie muszę sam wszystkiego robić?
*
Cholera, ale trudno było się przedzierać przez ten las. Co oni
myśleli, że co właściwie znajdziemy? Emily siedzącą nadąsaną
za jakimś świerkiem? Albo w rękach jakiegoś napalonego, stuk-
niętego pedofila z zakrwawioną piłą łańcuchową? Kurde,
i miałoby niby pomóc, że wysłali nas parami? Dwie czternasto-
latki na stukniętego pedofila. Marcus wysłał nas na śmierć, nie
myśląc o niczym oprócz własnego… jak to się nazywa… autory-
tetu. Naprawdę cholernie trudno było się przedzierać przez ten
las. Jestem przekonana, że ja i Mara dostałyśmy najpaskud-
niejszą część tego cholernego lasu, nie dało się przejść nawet
metra, żeby się nie podrapać i nie pokaleczyć na całym ciele.
Kurde, ale mnie bolała twarz, zobaczcie tylko na to zadrapanie.
Nie, nie to. Tu, na czole! Marcus jak zwykle miał gdzieś dziew-
czyny, kiedy wydawał swoje „wytyczne” – nie wiem, czy ktoś
właściwie przejmował się tym, co gadał – więc porozma-
wiałyśmy z Astrid, tak, z naszą nauczycielką, i ona znalazła kie-
runek, w którym nikt nie poszedł, i powiedziała, że będzie
w pobliżu, więc w razie czego wystarczy, że tylko krzykniemy.
Tak, ona jest naprawdę fajna. Mara ma mały, kieszonkowy
kompas, więc ruszyłyśmy dokładnie na zachód, prosto w te kol-
czaste krzaki. Potem zjawiły się oczywiście Anki i Lovisa i przy-
czepiły się do nas. Co się działo po drodze nad rzekę? Chyba
niewiele. Parę razy z daleka widziałyśmy Astrid, a potem wi-
działam Antona, Jonatana i Sebastiana, trochę… gdzie to było…
na północ; poznałam ten cholerny militarny polar Jonatana
w kolorze khaki. Potem doszłyśmy nad rzekę. Strasznie huczy
i cholernie szybko pędzi, nikt nie mógł się przedostać na drugą
stronę. Ale nie wydaje mi się, żeby się utopiła, cholera, nigdy
w życiu, ale nigdy nie wiadomo, co Emily strzeli do głowy, ona
jest naprawdę… no nie wiem… trudna. Cóż, może i jesteśmy
koleżankami, ale to nie znaczy, że pilnuję, co ona wyprawia.
Anki mówi, że widziała ją mniej więcej za dziesięć pierwsza,
była na górze, w swoim pokoju, a kiedy mieliśmy się zebrać na
odczyt, mniej więcej dziesięć po pierwszej, już jej nie było. Nig-
dzie ani śladu. Naprawdę myślicie, że nie żyje?
*
Od roku jestem ich wychowawczynią, przez całą siódmą
klasę, i oczywiście, że czasami się zastanawiam, co to właściwie
za życie. Kiedy chłopaki wskakują na ławki, a dziewczyny
wrzeszczą tymi swoimi przenikliwymi głosami, jakby chciały
sprawdzić, ile mogą wytrzymać, mogę tylko usiąść za pulpitem
i cicho prowadzić zajęcia, i próbować sobie przypomnieć, co
mnie kiedyś skłoniło, by zostać nauczycielką. Oczywiście
szwedzki i angielski, ale przede wszystkim chyba pragnienie, by
przekazywać nie tyle wiedzę samą w sobie, ile to, że wiedza jest
fajna. Że miło jest wiedzieć różne rzeczy, zamiast przez cały
czas poruszać się w świecie, który im jesteśmy starsi, tym bar-
dziej staje się niezrozumiały. Że język jest naszą drogą do wol-
ności. Że wszechstronność literatury jest zupełnie nie do pobi-
cia, jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o wyjątkowej wszech-
stronności życia. Trochę lepiej zrozumieć samych siebie i dzięki
temu zrozumieć innych. Za każdym razem gdy zagłębiam się
w lekturę, uderza mnie to, że mimo wszystko nie chcę się pod-
dać, więc brnę dalej w prowadzenie zajęć, bez względu na to,
jak bardzo protestują, i że nazywają to zajęciami dla przedszko-
laków albo głupawymi lekcjami. Wiem, widzę to w ich oczach,
że właściwie to tego chcą, ale muszą kpić ze wszystkiego, co ma
im do zaoferowania świat dorosłych. I nie ma w tym nic dziw-
nego. Od jakiegoś czasu poświęcam się dość ambitnemu pro-
jektowi, czytamy Jądro ciemności Josepha Conrada i łączymy
to z oglądaniem różnych wersji filmowych, od bardzo wiernych
adaptacji, takich jak ta nowa z Timem Rothem jako Marlowem
i Johnem Malkovichem w roli Kurtza, aż po Czas Apokalipsy.
Pokazywanie czternastolatkom Czasu Apokalipsy w wersji po-
szerzonej może wyglądać na lekką przesadę, ale pomyślcie tyl-
ko, jak inny jest świat dla dzisiejszych czternastolatków
w porównaniu z tym, jaki był, kiedy my mieliśmy po czter-
naście lat. To jasne, że wyrosną na zupełnie innych ludzi. Pyta-
nie tylko na jakich? No cóż, przepraszam za dygresję, projekt
dotyczy w sumie pytania, gdzie właściwie jest ciemność: poza
nami czy w nas? Mogę w każdym razie powiedzieć, że dopro-
wadził do wielu ożywionych dyskusji. I to właśnie w tym celu
mieliśmy się zebrać wczoraj o pierwszej, po lunchu. Dało mi to
również możliwość, by policzyć dzieci – trudno powiedzieć, by
tak zwane zbiórki Marcusa Lindegrena spełniały swoją funkcję
jako kontrola obecności. W każdym razie nie było żadnych
wątpliwości, że Emily faktycznie zaginęła.
Uzgodniliśmy, że nikt nie będzie wychodził z ogrodu, o ile
wyraźnie nie poinformuje o tym kogoś dorosłego, i przez te dni
wszyscy się tego trzymali, Emily również. Nigdy nie byłam
szczególnie zadowolona z tego, że celem klasowej wycieczki
miało być gospodarstwo położone tak blisko lasu, ale wszyscy
rodzice byli co do tego zgodni, więc trzeba było się dostosować.
Marcus wydał swoje rozkazy chłopakom, a ja jak zwykle mu-
siałam w nierzucający się w oczy sposób łatać ogromne dziury
w jego patriarchalnym systemie. Najbardziej zalęknione dziew-
czynki miały się trzymać blisko mnie, Julia z tą jej wiecznie
zmęczoną miną, mała Mara, a także Lovisa i Anki. Ruszyłyśmy
przez las. Nie mogę powiedzieć, żebym coś zauważyła, las był
naprawdę bardzo gęsty, zdałam sobie jednak sprawę, jakie to
głupie, że idę sama w las, w którym może się kryć zupełnie rze-
czywisty gwałciciel, a być może nawet morderca. Nie wspomi-
nając już nawet o wysyłaniu tam dwudziestki dzieci. Jak zia-
renka rozsypane dla głodnej gęsi. Moim zdaniem Emily nigdy
nie oddaliłaby się na własną rękę. On musiał być na górze,
w budynku. W samym sercu.
*
Wiem, że są rozwiedzeni, cholera, wszyscy są rozwiedzeni, ale
mogli chociaż się nie pieprzyć w samym środku poszukiwań.
Pieprzony Marcus, pieprzony plastikowy żołnierzyk, któremu
się wydaje, że jest pierdolonym królem i w jakichś krzakach
przy drodze pieprzy matkę tego pedała Johnny’ego, głupią
Almę, kiedy Emily zaginęła i trzeba się, cholera, spieszyć. Mar-
cus to naprawdę wspaniały człowiek! Sam tego nie widziałem,
ale te przygłupie bliźniaki, Albin i Alvin, widzieli i opowiadali.
Sam poszedłem na północ z tym tchórzliwym dupkiem Danie-
lem, który był przekonany, że za każdym drzewem stoi pedofil
gotowy się na niego rzucić. A tymczasem to jego własny ojciec
maczał ogóra w matce pedała Johnny’ego. Naprawdę świetne.
Bliźniacy kretyni przybiegli, wytykali Daniela palcami i opo-
wiadali o tym, jak jego stary się pierdolił. Jak zawsze co drugie
słowo było właśnie takie, kompletnie nie do zniesienia. Świński
ryj pieprzonego Daniela zrobił się jeszcze bledszy i pewnie sam
rzuciłby się w las, gdyby nie pietrał się tak przed wszystkimi
możliwymi pedofilami. Kretyńskie bliźniaki się nas uczepiły
i ruszyliśmy dalej w las, który tylko coraz bardziej gęstniał, tak
że w końcu nie dało się już iść. Wrzeszczeliśmy z całych sił
„Emily!”, i w końcu zobaczyliśmy przed sobą jakąś pierdoloną
polanę. Na jałowcu, czy co to tam było, wisiał kawałek ciemno-
liliowego sweterka Emily – ślad, do diabła, znalazłem ślad –
uniosłem więc ten strzęp do góry, zacząłem nim machać i krzy-
czeć, ale, kurwa, nikt nie przyszedł. Marcus leżał gdzieś i dymał
tę durną Almę, a reszta tych idiotów pewnie pogubiła się w le-
sie. Z wyjątkiem tych pijaków, którzy siedzieli w altance i chla-
li, oczywiście. Cholerna, wiecznie napalona matka Felicii, która
tak chętnie pokazuje swoje cielsko wszystkim nastolatkom, wi-
działa nas, ale natychmiast ruszyła w inną stronę. Pewnie się
bała, że zostanie zgwałcona, tak jak wszystkie te baby, które
nigdy by nie zostały zgwałcone, nawet gdyby błagały o to na ko-
lanach. Potem znikła nam z oczu i poszliśmy dalej w stronę rze-
ki, ale trudno ją było znaleźć, bo las znów zrobił się strasznie
gęsty, pieprzone igły, pieprzone gałęzie i pieprzone komary. Al-
bin albo Alvin wrzasnął, nie wiem, który to był, nigdy nie po-
trafię ich odróżnić, i powiedział, że widział łosia.
– To nie mógł być łoś – stwierdziłem. – One są przecież cho-
lernie wielkie, zesrałbyś się w gacie, kretynie.
– Też go widziałem – powiedział posrany Daniel – ale myślę,
że to był jeleń, widziałem jego grzbiet, brązowozielonkawy jak
u jelenia szlachetnego.
– Morda w kubeł, pieprzeni debile – powiedziałem i zrobiło
się cicho. Potem doszliśmy do tego pieprzonego zakrętu nad
rzeką. Przepływało tam mnóstwo drewna i śmieci, i jakiś pier-
dolony niebieski kawałek materiału. Potem przepłynął zdechły,
nabrzmiały szczur i kiedy okręcało go dookoła, było widać, że
jelita wloką się za nim na kilka metrów. Wyglądał jak jakaś po-
pieprzona meduza i wtedy Alvin albo Albin zrzygał się na Al-
bina albo Alvina i zaczęli się bić. Kurwa, jak to fajnie mieć
kumpli bliźniaków. Ale Emily nie żyje, wszyscy to już chyba za-
jarzyli. Pewnie się obraziła tak jak zwykle i poszła nad rzekę,
wszystkie laski zawsze przecież chcą sobie odebrać życie mniej
czy więcej, a ktoś, kto wpadnie do tej pieprzonej, pędzącej rze-
ki, jest martwy w pół minuty. No tak, kurwa.
*
Nie można powiedzieć, że dążyliśmy do nawiązania relacji to-
warzyskich z mieszkańcami wsi, nie czułem się więc
szczególnie zadowolony, że przydzielono mi zadanie rozpytania
się w tej miejscowości. Robimy zakupy w supermarkecie przy
Näsåker, więc nigdy nawet się nie połapałem, że tuż za rogiem
jest mały sklepik Ica. Artykuły spożywcze, wypożyczalnia
filmów, stoisko z lekami i monopolowy. I miejsce zbiórki dla
oryginałów z wioski. Trzech starszych gości siedziało na parko-
wych ławeczkach przed sklepem i podejrzliwie mi się
przyglądało.
– Jestem Nils – powiedziałem, próbując się z nimi przywi-
tać. – Mieszkam razem z klasą ze szkoły tam dalej,
w Gamgården, na pewno nas widzieliście.
Jeden z tych facetów pochylił się do przodu i powiedział:
– Słyszeliśmy.
– Co? – spytałem.
– Nie widzieliśmy – powiedział ten facet, ciężko kiwając
głową – tylko słyszeliśmy.
– Cholera, ale wy wrzeszczycie – powiedział drugi gość. – Po
nocach też. Ze stolicy, co?
Kiwnąłem głową i powiedziałem:
– Tak, jesteśmy ze Sztokholmu. Teraz jeden z naszych czter-
nastoletnich dzieciaków zaginął i chcieliśmy się dowiedzieć, czy
nie widzieliście kogoś od nas tutaj, we wsi.
Facetami nagle jakby wstrząsnął dreszcz, wymienili krótkie,
ostre spojrzenia.
– Dziewczyna czy chłopak? – spytał pierwszy facet, ze wzro-
kiem wbitym w ziemię.
– Dziewczyna – odparłem, próbując zrozumieć, o co chodzi
z tym pytaniem.
– No to nie Calle. – Facet numer trzy kiwnął głową do faceta
numer jeden.
– Pięknie – powiedział facet numer dwa i też kiwnął głową.
– Łowimy ryby z Callem – zwrócił się do mnie z wyjaśnie-
niem facet numer jeden. Patrzyłem to na jednego, to na drugie-
go i zrobiłem jakiś drobny, niecierpliwy gest.
– Zastanawiałem się tylko, czy nie widzieliście jakiejś samot-
nej dziewczyny w okolicy? – spytałem. Faceci powoli pokręcili
głowami. Wyglądało to tak, jakby ten jeden skąpy ruch przeno-
sił się z jednego na drugiego. Gdy ruszyłem w drugą stronę,
usłyszałem za plecami:
– To nie jest Gamgården, tylko Gammgården.
*
Zastanawiam się, czy naprawdę można by powiedzieć, że Fe-
licia i ja jesteśmy przyjaciółkami. Wiem, wszyscy myślą, że
trzymam się z nią tylko dlatego, że jest taka ładna, ale nikomu
nie przychodzi do głowy, że ona potrzebuje mnie o wiele bar-
dziej niż ja jej. Lubię to, co jest w niej, w środku, pod tą całą
ładną powierzchnią, to, co jest takie całkiem zniszczone i ze-
psute, a kiedy patrzy się na jej matkę, człowiek rozumie, z cze-
go to się bierze. To jest brak miłości. Jej matka, Lisa, nigdy nie
kochała żadnego człowieka prócz siebie, jestem tego pewna –
a mnie nienawidzi. Wiem, że nazywa mnie zdeformowaną, cho-
ciaż nie mam pojęcia dlaczego. Pewnie dlatego, że wszystko, co
tylko się zbliży do jej idealnej, reprezentacyjnej córki, wydaje
się jakby zdeformowane. Dużo można powiedzieć o tych bieda-
kach, moich rodzicach, ale miłości nigdy mi nie brakowało. To
dlatego Felicia mnie potrzebuje, żeby wysysać ze mnie miłość.
I to jest w porządku, mam jej aż nadto. Jakby była we mnie
zmagazynowana. Ale czy to jest przyjaźń? Gdy Astrid czyta na
głos Jądro ciemności, to właśnie Felicia – tak, i Emily też – wy-
daje się najbardziej pochłonięta. Zupełnie jakby miała nadzieję
odnaleźć w swoim sercu chociaż to, przynajmniej trochę ciem-
ności, z braku wszystkiego innego. Wiem, że jestem dojrzała
ponad wiek, wiem, że tak myślicie, nie musicie mi tego mówić,
tylu ludzi już mi to mówiło. „Vanja jest nad wiek dojrzała. Była
zmuszona dorosnąć szybciej niż inni”. No więc tak, gdy ja i Fe-
licia ruszałyśmy wzdłuż brzegu lasu na północny wschód, to
było chyba trochę takie uczucie, jakie miał Marlow przy ujściu
Kongo. Mijałyśmy małą altankę stojącą na uboczu i wi-
działyśmy Svena-Olofa, tatę Giny, i Reinego, tatę Albina i Alvi-
na. Siedzieli tam, otworzyli po piwie i palili papierosy. Najwy-
raźniej nie mieli zamiaru ruszać do lasu. Ale my tam
poszłyśmy. Przy autostradzie las nie był tak strasznie gęsty,
więc dość szybko dotarłyśmy na boisko, no wiecie, to przy skra-
ju lasu. A wtedy na boisko wypadła Lisa z kurtką od Ralpha
Laurena podartą na strzępy i od razu się zorientowałam po mi-
nie Felicii, że zamierza udawać, że nie zauważyła swojej starej.
Nie miałam nic przeciwko temu. Potem ruszyłyśmy na północ,
w stronę rzeki. Nie, właściwie to nic nie widziałyśmy. Ale gdy-
byście zapytali mnie o zdanie, to uważam, że Emily uciekła.
Zwiała. Felicia i ona to na swój sposób bratnie dusze, to dlatego
się nawzajem nie znoszą. Mają tę samą pustkę w miejscu, gdzie
powinno być serce, ale to jest pustka, która boli. Ale może już
nie.
*
No cóż, koledzy, to pewnie moja wina, że siedzicie tutaj dzi-
siaj i próbujecie uporządkować wszystkie tropy. Wiecie prze-
cież, że cięcia budżetowe najsilniej dotykają lokalnych poste-
runków, w tej chwili nie ma żadnego posterunku policji bliżej
niż nasz, w Sollefteå. A teraz cholernie by się przydała miejsco-
wa policja z lokalną bazą. Saltbacken to dla nas obcy teren, nie-
mal tak samo jak dla was. Kiedy tylko dotarło do nas, że
możemy tu mieć do czynienia z potencjalnymi powiązaniami
zagranicznymi, skontaktowałem się z komisarzem Bengtsso-
nem, a on przerzucił piłkę dalej i skontaktował się z policją kry-
minalną. Jakiś szef biura, który nazywał się chyba Wörner…
nie… Mörner… postanowił, że to sprawa dla was. Jak wyglądały
te zagraniczne powiązania? Co najmniej trzy samochody
z krajów nadbałtyckich, wydaje mi się, że litewskie. Widziano
je w ważnym dla sprawy czasie niedaleko Saltbacken. Nic nie
mogłem na to poradzić, że od razu pomyślałem o handlu
ludźmi i porwanych dziewczynach, które stają się seksualnymi
zabawkami i którym rozwala się macice w burdelach po całej
Europie. Świeża czternastolatka, taka jak ta Emily, byłaby prze-
cież klejnotem w koronie litewskich burdeli, że tak to ujmę.
Prezentuje się przecież co najmniej dobrze. Nie potrafię sobie
nawet wyobrazić, żeby dziewczyny z mojej siódmej klasy mogły
tak wyglądać. Czyżby w ciągu ostatnich dwunastu lat zaszła
jakaś zmiana w ludzkich genach, a przynajmniej w kobiecych?
Mówimy tu o dorosłej czternastolatce. Jeśli pozwolicie, moje
panie, ośmielę się zauważyć, że nawet wy, choć wydajecie się
takie młode i świeże, jeśli mogę to tak ująć, nie wyglądałyście
tak w siódmej klasie. Ale co tu można powiedzieć? Co prawda
to fantastyczne okolice, tu nad rzeką, nie jest to jednak
najwłaściwsze miejsce na szkolną wycieczkę. To było jak pro-
szenie się o kłopoty. Rozumiecie zapewne, do czego zmierzam?
Nie tylko las tuż za rogiem domu, nie tylko skrajnie wezbrana
rzeka, w której w dodatku są bardzo silne prądy, ale przede
wszystkim wszystkie te miejscowe dzieci specjalnej troski. Czy
to oni są winni, czy Litwini, teraz wy będziecie musieli się do-
wiedzieć. Poszukiwania z udziałem ratowników i ochotników
naturalnie wciąż trwają i będą trwały jeszcze przez kilka go-
dzin, niniejszym jednak z zadowoleniem przekazuję sprawę za-
ginionej czternastolatki ze Sztokholmu, Emily Flodberg, bar-
dziej doświadczonej i sprawniejszej Drużynie A.
3
– I TO SĄ NAPRAWDĘ najlepsze zeznania, jakie mamy? –
spytał sceptycznie Gunnar Nyberg.
– Nie tylko najlepsze – powiedziała Lena Lindberg. – To są
jedyne zeznania.
– Jedyne, o których warto wspomnieć – odezwała się Sara
Svenhagen i spojrzała w wieczorne niebo, na którym nie chciał
zapaść zmierzch.
Czy białe noce sięgają aż tak daleko na południe, do Ånger-
manlandu? – pomyślała, wpatrując się w bajeczne formacje
chmur, które wydawały się żarzyć dziwnym odcieniem głębo-
kiego pomarańczowego. Choć wydawało się, że jest bezwietrz-
nie, w górze na sklepieniu nieba miał miejsce jakiś ruch i nie
były to gnane wiatrem chmury, lecz raczej różne warstwy nieba
kręcące się wokół siebie niczym sporządzony przez czarownice
kleisty, wrzący wywar. To było niskie, duszne niebo; wyglądało,
jakby chciało pochłonąć małą wioskę na rysującym się
wyraźnie wzgórzu, fragment wszechświata wyraźnie odgrani-
czony od reszty.
Sara Svenhagen się wzdrygnęła. Mogła zinterpretować ten
dreszcz jako skutek coraz dotkliwszego wieczornego chłodu, ale
to oznaczałoby ucieczkę przed wszystkim innym, co sygnalizo-
wał.
A rzadko zdarzało jej się uciekać.
Pozwoliła sobie natomiast na podróż w przeszłość. Co prawda
niezbyt odległą, wystarczyło jednak zaledwie kilka godzin, by
zaczęła odnosić wrażenie, że to zupełnie inna epoka. Wtedy
wciąż jeszcze zajmowała ją stosunkowo bezpieczna egzystencja
mieszkańca dużego miasta – i poza tym była stosunkowo bez-
czynna. Jednostka specjalna policji do zwalczania
przestępczości międzynarodowej – znana również jako
Drużyna A – w ostatnim czasie nie zbierała szczególnych
laurów w policyjnym światku. Szło po prostu trochę powoli
i opornie.
Aż do chwili gdy mocno zarumieniona twarz zajrzała do po-
koju komisarz kryminalnej Kerstin Holm na posterunku Kung-
sholmen w Sztokholmie i wysapała w stylu, którego nie sposób
było pomylić z jakimkolwiek innym:
– Stawiam swój skromny tyłek, że teraz to się będzie działo,
moje kochane małe policjantki.
Biorąc pod uwagę, że jedną z trojga osób obecnych w pokoju
był Gunnar Nyberg, niegdyś oficjalnie uznany za największego
policjanta Szwecji, dobór słów nie był być może najlepszy.
Z drugiej strony dobór słów nigdy nie był mocną stroną szefa
biura Waldemara Mörnera. To, co faktycznie było jego mocną
stroną, pozostawało dotychczas ukryte za zasłoną tajemnic.
Pewnie był po prostu formalnym szefem Drużyny A. Czysto for-
malna mocna strona.
Natomiast Kerstin Holm była szefem operacyjnym wspo-
mnianej jednostki policji i było to coś zupełnie innego. Sara
Svenhagen, czwarta osoba obecna w pokoju, zawsze uważała,
że dzieje się coś magicznego, gdy dwójka jej szefów znajdowała
się w tym samym pomieszczeniu. Co w egzystencji niejasne
i niezdefiniowane, nagle stawało się jasne jak słońce i świetnie
zdefiniowane – na przykład takie pojęcia, jak jakość i kompe-
tencje.
Komisarz kryminalna Kerstin Holm, lekko mrużąc oczy,
przyjrzała się zarumienionej facjacie i odparła:
– Taki skromny to on nie jest.
– Jak to? – sapnął Waldemar Mörner, wchodząc do pokoju.
– Ten tyłek – wyjaśniła Holm.
Mörner z zadowoleniem poklepał się po tyłku.
– Dwie przerwy na trening dziennie, moje panie.
– Po jednej na każdy pośladek – dorzucił Nyberg.
– Co się takiego dzieje? – spytała Kerstin Holm.
– Dzieje się? – zapytał Mörner i spojrzał skonfundowany na
swoje kształtne pośladki.
– No, tamte sprawy… – podsunął Nyberg.
Waldemar Mörner wyglądał tak, jakby spadło na niego obja-
wienie. Albo jakby dostał udaru. Z pełną powagi miną pochylił
się nad biurkiem Kerstin Holm.
– Ångermanland – mruknął złowróżbnie.
Chwila ciszy, która potem zapadła, była zapewne w odczuciu
Mörnera niemal naładowana elektrycznością. Pozostała trójka
czekała po prostu na ciąg dalszy. Który nastąpił. W końcu.
– Czternastolatka ze Sztokholmu zaginęła podczas klasowej
wycieczki w Ångermanlandzie. W jakiejś dziurze, która nazywa
się Saltbacken, tuż nad rzeką Ångermanälven. Okolice Solle-
fteå.
– Co to znaczy „zaginęła”? – zapytała Kerstin Holm.
– Właśnie o to chodzi – pokiwał głową Mörner. – Szczególne
okoliczności.
– No to musiały być naprawdę szczególne, żeby ta sprawa
wylądowała na biurku Drużyny A. Zaginione osoby to nie bar-
dzo nasza dziedzina.
– Normalnie nie – przyznał Mörner. – Ale mamy na miejscu
wątek międzynarodowy. W czasie istotnym dla sprawy w bez-
pośrednim sąsiedztwie widziano kilka samochodów z rejestra-
cjami jednego z państw nadbałtyckich. Ale nie tylko to.
– Lecz również…?
– Trzech potwierdzonych pedofilów w najbliższym sąsiedz-
twie.
– Trzech?! – wybuchnął Gunnar Nyberg.
– Trzech. – Mörner z satysfakcją pokiwał głową. – Dwóch
skazanych, jeden oskarżony, ale zwolniony. W połączeniu z ko-
lumną samochodów z bałtyckimi rejestracjami nie za dobrze to
wróży. Ale oczywiście ty masz ostatnie słowo, Kerstin. To ty je-
steś szefem operacyjnym.
No pewnie, pomyślała Sara Svenhagen, właśnie to było
mocną stroną Waldemara Mörnera. Rzadko się wtrącał w poli-
cyjne decyzje.
Kerstin Holm kiwnęła głową, wzięła kartkę i długopis i spy-
tała:
– Osoba do kontaktu?
– Komisarz Alf Bengtsson z policji w Sollefteå.
Holm zanotowała nazwisko i numer telefonu.
– Porozmawiam z nim i niedługo dam znać, jaką podjęłam
decyzję.
Mörner kiwnął głową i ruszył w stronę drzwi. Nim wyszedł na
korytarz, zawahał się, pogłaskał w zamyśleniu swój jasnoblond
tupecik i powiedział:
– Powinnaś wziąć pod uwagę, że szef policji doceniłby, gdy-
byśmy to wzięli. To powinno zrobić dobre wrażenie na me-
diach.
– Na pewno wezmę to pod uwagę – odparła łagodnie Kerstin
Holm i uśmiechnęła się słodko. Można było odnieść wrażenie,
że Waldemar Mörner poszybował na korytarz, unosząc się nad
ziemią.
Odwróciła się w stronę Gunnara Nyberga i Sary Svenhagen,
siedzących w dość dziwnych pozycjach przy jej biurku.
– Paskudny zbieg okoliczności – powiedziała, bynajmniej już
nie tak łagodnie.
– Że akurat my tu jesteśmy? O to ci chodzi? – spytał Nyberg.
– Właśnie. Dwoje śledczych z doświadczeniami w sprawach
związanych z pedofilią.
– Którzy postanowili już nigdy się tym nie zajmować – ode-
zwała się Sara Svenhagen. – Którzy niemal całkowicie się wy-
palili, kiedy nad tym pracowali.
– Właśnie – powtórzyła Kerstin Holm. – Ale przecież nie
mamy pojęcia, czy o to właśnie chodzi. Jeśli jednak miałoby się
tak okazać, to wy dwoje, a zwłaszcza ty, Saro, macie najwięcej
doświadczenia z nas wszystkich.
– Tylko nie mów, że zamierzasz nas posłać do Ångermanlan-
du – odezwał się Gunnar Nyberg z niepokojem w głosie.
– Możemy to zignorować – powiedziała z naciskiem Kerstin
Holm. – Możemy udawać, że ta zaginiona czternastolatka nas
nie dotyczy. Możemy twierdzić, że mamy pełne ręce roboty
z ważnymi sprawami o wyraźniej zarysowanym międzynarodo-
wym charakterze. Jak myślicie?
Zwłaszcza ostatnie pytanie w swej pozornej niewinności sta-
nowiło eleganckie crescendo.
– Zła kobieta – stwierdził Gunnar Nyberg.
– Pakujcie walizki – poleciła Kerstin Holm.
Zgodnie z tym poleceniem Sara Svenhagen oraz Gunnar Ny-
berg, a także stała partnerka Sary, Lena Lindberg, znajdowali
się teraz na obrzeżach niewielkiej wsi Saltbacken, mniej więcej
w połowie drogi między Sollefteå i Näsåker w południowym
Ångermanlandzie. Z dala od honoru i uczciwości, jak sfor-
mułowano by to w miejskim środowisku dziewiętnastego wie-
ku.
Sara Svenhagen pozwoliła, by przypominające wywar cza-
rownicy niebo gotowało się jeszcze przez chwilę, a potem
niechętnie odsunęła się od balustrady balkonu i wkroczyła do
wnętrza starego gospodarstwa, które stylowo nazwano się
Gammgården. „Den gamla garden” – stare gospodarstwo.
Lena Lindberg siedziała przy stole w dużej jadalni na piętrze,
a jej palce przesuwały się po stercie papierów. Gunnar Nyberg
siedział obok niej, obserwując lekkie pionowe ruchy jej
szczupłych palców.
– Masz piękne dłonie – powiedział.
Lena instynktownie cofnęła dłoń, odwróciła się zdumiona
w stronę potężnego mężczyzny – z którym wcześniej nie miała
za dużo do czynienia – i poczuła delikatne uczucie naiwnej
radości, które udało jej się ukryć dzięki temu, że jej replika była
dość długa:
– Dziwna konstrukcja ten odczytywacz głosu. ASR. Automa-
tic Speech Recognition. W zewnętrznym świecie dzieją się
różne rzeczy. Ludzie próbują znaleźć właściwe słowa, by każdy,
ze swojej ograniczonej perspektywy, mógł opisać te wydarze-
nia. Mówią. Mikrofon wychwytuje ich z trudem znalezione
słowa i zamienia je w cyfrowy plik. Zera i jedynki. Te zera i je-
dynki są potem przetwarzane przez komputer, który prze-
kształca je w słowa pisane. Gotowe, odgraniczone od siebie
słowa, w których nie mieszczą się pauzy mówiącego, to, co ak-
centował, to, jak dobierał frazy. A może jednak, mimo wszyst-
ko? Drukarka to drukuje, właściwie nie musimy nawet kiwnąć
palcem, wystarczy ustawić mikrofon przed mówiącymi. I tutaj
mamy ich słowa. Granica między słowem mówionym a pisa-
nym została zniesiona.
– Dobrze to wygląda? – spytała Sara.
– Bez zarzutu – odparła Lena.
– Tyle tylko że to czysty nonsens – wtrącił Gunnar.
– Ja tak nie sądzę – odparła Lena. – Naprawdę się porządnie
wysilili i mamy sporo wartościowych zeznań.
– Wartościowych pod jakim względem? – spytał Gunnar, pu-
kając w stertę papierów.
– Pod takim względem, że są ze sobą spójne – powiedziała
Lena. – Dają nam zarysy całego przebiegu wydarzeń. Reszta
zależy od nas.
– A może jest tak – spytała Sara z niewinną miną – że ty,
Gunnar Nyberg, stałeś się stary i zgorzkniały?
– Zabiłem człowieka – odparł bez wahania Gunnar. – Do
diabła, jasne, że stałem się zgorzkniały. Codziennie mam to
przed oczami i zadaję sobie pytanie, czy nie powinienem był
postąpić inaczej. To, czy jestem stary, to tylko kwestia liczb.
– Wcale tak nie sądzę – powiedziała Lena. – Człowiek ma
tyle lat, na ile się czuje.
Gunnar Nyberg był sporo po pięćdziesiątce – było to jedynie
założenie, ponieważ nikt nie czuje się dokładnie na tyle, ile ma
lat. W ubiegłym roku – po życiu, w którym był kolejno agre-
sywnym, napakowanym sterydami kulturystą, mężczyzną
bijącym żonę i pokutującym kościelnym chórzystą aż po odro-
dzonego i odchudzonego świetnego kochanka – po raz pierw-
szy zabił człowieka. I nie tak, jak zazwyczaj zabijają policjanci –
pod wpływem chwili, w instynktownej samoobronie – lecz
w sposób świadomy i wyrachowany. Po to, by mieć jakąkolwiek
szansę na dalsze życie. I rozkoszować się owocami szczęścia,
którego zupełnie niezasłużenie doświadczał ze swoją nową ko-
bietą, Ludmilą.
To była długa historia.
– Chyba masz całkowitą rację – powiedział.
– Co? – spytała kompletnie zdumiona Lena Lindberg.
– Cofam to, co wcześniej powiedziałem. Wiek nie jest kwestią
liczb.
W dzisiejszych czasach, kiedy dorosły człowiek odwołuje swo-
je wcześniejsze słowa, jest to do tego stopnia niezwykłe, że
pewne zdumienie faktycznie było tu na miejscu. Ponieważ Lena
zaniemówiła, Gunnar zwrócił się do Sary:
– Ale ty, moja piękna, czemu, u diabła, wytykasz akurat
mnie, że jestem stary i zgorzkniały?
– Tylko pytałam – odparła spokojnie Sara.
– Nieprawda. To, że po swoim niemiłym ataku postawiłaś
znak zapytania, wcale nie uczyniło z niego pytania.
– No dobrze – powiedziała Sara, kładąc dłoń na wydrukach
przesłuchań świadków. – Młodszy Gunnar Nyberg nie miałby
najmniejszego problemu z zauważeniem w tej masie słów
mnóstwa punktów zaczepienia. – Proponuję, żeby teraz, kiedy
wreszcie już skończyliśmy, spróbować nadać temu jakąś struk-
turę. Próbowałam cię tylko obudzić, Gunnar. Wiem, że jest
pewna różnica między Chios i Saltbacken, ale do urlopu zostało
ci jeszcze grubo ponad miesiąc.
Gunnar Nyberg kiwnął głową i znów musiał przyznać, że jego
rozmówczyni miała rację. Ale to Lena Lindberg odezwała się
pierwsza:
– Nastał już kolejny dzień; w tej chwili mamy trzy minuty po
północy, 15 czerwca. Dokładnie jedenaście godzin temu czter-
nastoletnia Emily Flodberg zniknęła ze starego, odrestaurowa-
nego gospodarstwa Gammgården w Saltbacken na południu
Ångermanlandu. Właścicielem gospodarstwa jest miejscowy
rolnik, niejaki Arvid Lindström, który od czasu do czasu daje
ogłoszenia w prasie w dużych miastach. Nie wyjaśniono jesz-
cze, w jaki dokładnie sposób podjęto decyzję, w każdym razie
jedno z takich ogłoszeń wypatrzyła grupka rodziców szukająca
właściwego miejsca na cel klasowej wycieczki dla swoich
siódmoklasistów, po czym pod koniec marca podjęto decyzję.
Tak więc w okolicy wiedziano od niemal dwóch miesięcy, że
w wiosce zjawi się około dwadzieściorga czternastolatków.
– Smakowite kąski dla lokalnej pedofilskiej mafii – stwierdził
Gunnar Nyberg.
– O czym naturalnie nie wiedziano – dodała Lena Lindberg –
i o której istnieniu oczywiście nie informowano.
– Potem trzeba się będzie zastanowić, czy naprawdę można
ich określić mianem mafii – wtrąciła Sara Svenhagen. – Nie zo-
stało to jeszcze do końca wyjaśnione, ale w tej chwili nic nie
wskazuje na to, by fakt, że trójka pedofilów osiedliła się akurat
1 JUŻ ZA PIERWSZYM RAZEM gdy zobaczył szczątki, pojął, że jest w nich coś szczególnego. To było w ubiegły piątek, tuż przed weekendem. Był sam w dole, pozostali wdrapali się już na górę i teraz siedzieli i ga- dali o podejrzanych planach na weekend. Ich nogi zwisały obok niego pod brezentem, gdy po raz ostatni w tym tygodniu miał wbić łopatę w ziemię, i… zamarł. Ale to było wtedy. Teraz było teraz. To było coś zupełnie in- nego. Od tego czasu upłynął niemal cały weekend. Ponury weekend. Szalony weekend. Niepotrzebny weekend. Ale teraz było teraz. Skręcił firmowym samochodem w Stora Nygatan przecinającą Starówkę i jego oczom ukazał się widok konnego posągu Karola XIV Jana przy Slussen. Stał w promie- niach słońca, które wydawały się padać niemal poziomo, tak jakby słońce ostrożnie opuściło duży palec do jeziora Melar i zastanawiało się, czy odważy się zanurzyć w nim całe. Ale to było złudzenie. Choć zbliżał się wieczór, słońce stało wysoko na niebie. To, że Sztokholm wyglądał tak dziwnie ma- gicznie, wynikało zapewne z podwójnego odbicia słońca w słonej i słodkiej wodzie zatoki Saltsjön i jeziora Melar. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że było coś szczególnego w świetle tu, przy Slussen, gdzie jezioro łączyło się z morzem. Lustrzana sztuczka samego Boga. Otrząsnął się i skupił na Stora Nygatan. Kogo można spotkać na Starówce wczesnym niedzielnym wieczorem w połowie czerwca? Głównie Japończyków, pomyślał z krzywym uśmiechem. Może paru Amerykanów, ja- kiegoś pojedynczego Niemca czy Holendra. Być może zagu-
bioną rodzinę ze Smalandii. Ale na pewno nie mieszkańca Sztokholmu. Żadnych świadków, którzy zostaną w mieście. Jakby to ze świadkami było aktualne. Firmowy samochód wsunął się powoli pomiędzy prastare fa- sady domów; wydawały się zamykać wokół niego, układać w strzałkę wskazującą prosto na niego. Czuł się tak, jakby pa- trzył na niego cały Sztokholm. Po kilku sekundach w oddali pojawił się jednak brezent, ni- czym zagubiona piaszczysta wydma. Wyglądał na szczęście na nietknięty. Jak miraż. Nie, nie miraż. Oaza. Przejście do lepszego świata. Do lepszego życia. Istnieje szczegółowy plan postępowania dla robotników na- trafiających na znaleziska archeologiczne. Wytyczne Głównego Urzędu Ochrony Zabytków dla robót ziemnych na terenie Sta- rego Miasta. Ziemia tutaj jest naszpikowana historią. Nie sposób wbić łopaty tak, by nie dokopać się do ukrytej przeszłości. Z każdym krokiem, który robi się na starej wyspie Stadshol- men, stąpa się po kryjących się pod nogami światach. Podziem- nych światach, minionych światach, nieznanych światach. Światach, które mogą zmienić teraźniejszość. Mrocznych światach. „Chłopcy, przecież wiecie, że każde, nawet najmniejsze znale- zisko to nowy kawałek układanki, jaką jest historia Sztokhol- mu”. Zobaczył przed sobą napuszonego Allhema, gdy ten dureń wsunął gębę pod brezent i znowu wygłosił to niby-swojskie na- pomnienie, które wygłaszał już tuzin razy wcześniej. No prze- cież nie po raz pierwszy kopał na terenie Starówki. I nie był to też pierwszy raz, gdy natrafił na znalezisko. Pod- czas kopania przy Drakens gränd kilka lat temu znalazł srebrną zastawę z początku osiemnastego wieku, a zaledwie kilka mie- sięcy temu w dole przy Köpmangatan natrafił na nietkniętą czaszkę kobiety ze średniowiecza. Napuszony Allhem oczywiście się pojawił i wrzeszczał o gra- barzu z Hamleta.
Teraz faktycznie miałby coś, o czym mógłby wrzeszczeć, pomyślał, gdy firmowy samochód powoli sunął wzdłuż Stora Nygatan. Zdarzało się, że robotnicy mieli gdzieś wszystkie te wytyczne; pogwizdując, wdeptywali stary cebrzyk czy sczerniałą kość łokciową głębiej w ziemię i pracowali dalej jakby nigdy nic. Wszystko po to, żeby uniknąć ciągłych przerw w pracy i cza- sochłonnych wizyt oderwanych od rzeczywistości archeologów, których całe życie toczyło się w jakimś innym stuleciu. W gruncie rzeczy przecież naprawdę nic się nie stało. Nienawidził słowa „chłopcy”. To był tylko nowocześniejszy sposób, by z bardzo zadartym nosem powiedzieć „poddani”. Chłopaki, nie „chłopcy”, byle tylko nie „chłopcy”, siedzieli obok niego, machając nogami, i gadali o tym, o ile łatwiej jest poderwać laskę, jeśli tylko wybrać się na potańcówkę kawałek za miasto. Rille powiedział: – W promieniu dziesięciu mil jest ciężko. Dalej są zupełnie inne reguły. – Rzeczywiście tak jest – zgodził się Berra. – Nie przejmują się, że mają mężów. To właśnie w tamtej chwili miał po raz ostatni wbić łopatę w ziemię i… zamarł. Potem przyszedł weekend. Wyszło głupio – nie tak. Kobiety są diabłami. I aniołami. Aniołami i diabłami. Kiedy człowiek myśli, że są aniołami, są diabłami, a gdy myśli, że są diabłami, są aniołami. Marja. Gdybyś tylko się przyznała. Powiedz, z kim się spoty- kasz? Opowiedz, dlaczego jest o tyle lepszy ode mnie. Ale nie okłamuj mnie więcej. Nie zniosę więcej kłamstw. Piekielny weekend. Walka. Najczarniejsza zazdrość. Z godziny na godzinę szczątki wydawały mu się coraz ważniejsze. Im głębiej on i Marja zapadali się w to czarne ba- gno, tym wyraźniej miał je przed oczami. Jak drogę do lepszego życia. Drogę, na którą właśnie wstąpiłem, myślał, gdy firmowy sa- mochód dojechał do brezentu. Wycofał w taki sposób, by kryta
platforma znalazła się jak najbliżej dołu, i rozejrzał się wokół. Pojedynczy wieczorni przechodnie. Wyłącznie turyści. Nawet Japończycy z aparatami fotograficznymi na brzuchach, tak jak przewidywał. Wyskoczył z samochodu, zszedł do dołu, opuścił za sobą bre- zent i zapalił latarkę. W tej samej sekundzie, gdy Berra powiedział: „mają gdzieś, że mają mężów”, w tej samej sekundzie, gdy miał po raz ostatni wbić łopatę w ziemię i zamarł, zdał sobie sprawę, że to było coś innego niż zwykle. Krawędź starej trumny. Przez chwilę się w nią wpatrywał. Gdy pochylił się i zaczął unosić wieko, Rille i Berra dalej gadali o chętnych mieszkankach Nynäshamn i na- palonych dziewczynach z Enköping. Po chwili nogi nad nim zniknęły i Rille zawołał: – No to jak, Steffe?! Idziesz z nami do monopolowego?! – Zanim się zrobi cholerna kolejka… – dodał Berra. – Pojadę do domu! – zawołał. – Upaprałem sobie spodnie cholernym olejem. – Biedactwo! – ryknął Rille. – No to widzimy się w poniedziałek – powiedział Berra. – Nie przejmuj się tak babą, Steffe. – Chyba pójdziemy do Gimo – powiedział Rille. – Tam ani jedna laska nie nosi majtek. Słyszał, jak dalej gadają, ich głosy stawały się coraz cichsze i w końcu zupełnie zamilkły. Zapadła absolutna cisza. Wieko trumny było odsłonięte. Zadrżał lekko, gdy wyczuł, że nie trzy- ma zbyt mocno. Odsunął je na bok. Ale to było wtedy. Możliwe, że przez cały ten cholerny weekend zastanawiał się nad tym, co wtedy zobaczył, ale teraz – bo teraz było teraz – był całkowicie pewien, że wszystko było dla niego jasne już wtedy. Od pierwszego spojrzenia. Wtedy. Założył robocze rękawice. W ostrym świetle latarki strzepnął cienką warstwę ziemi z kawałka brezentu, którym przykrył trumnę. Wszystko wydawało się całkowicie nietknięte. Gdyby jakiś pijaczyna w piątkowy czy sobotni wieczór wpadł do dołu, i tak nie zauważyłby trumny. Nie było nawet na niej wymiocin.
Ściągnął brezent i ostrożnie dotaszczył trumnę do krawędzi dołu. Wydostał się na chodnik przy Stora Nygatan, rozejrzał się, odczekał, aż zrobi się w miarę spokojnie, i wskoczył przez otwór na krytą platformę firmowego wozu. Wyciągnął nad bre- zentem podnośnik i zeskoczył na dół, do wykopu, ciągnąc za sobą linę. Zanim umocował ją wokół trumny, zawahał się. Nie tak miało być. Wszystko miało pójść szybko i skutecznie. Taki był plan. A jednak się zawahał. Tak jakby człowiek bezwarunkowo mu- siał się zawahać w obliczu tego, co niewypowiedziane. O ile człowiek jeszcze żyje. Powoli odsunął na bok wieko. I znów stanął, patrząc na szczątki. Przeszył go dreszcz. Wydawało mu się, że rozumie związek. Związek z tym przeklętym weekendem. Związek z lepszą przyszłością. Nowe życie z Marją. Życie, w którym był lepszy niż wszyscy inni, którzy cały czas mu ją kradli. I w końcu przestanie go okłamy- wać. Wszystko się ułoży. Omijał wzrokiem zarysy szczątków. Nie był w stanie na nie patrzeć. To było zbyt okropne. Zbyt straszne. Znów zasunął wieko, umocował linę, wskoczył na platformę, uniósł trumnę za pomocą podnośnika i wciągnął ją do firmo- wego samochodu. I ruszył w stronę lepszego życia.
2 NIE PAMIĘTAM, co dokładnie robiłam, gdy stało się jasne, co się wydarzyło, ale w każdym razie byłam w kuchni. Może zmywałam naczynia, ale nie wydaje się to szczególnie prawdo- podobne. Myślę, że nadzorowałam pracę. Zjawiła się Alma, bla- da jak trup, i powiedziała, że Marcus chce z nami porozmawiać na podwórzu i że to cholernie ważne. Na zewnątrz aż się od nich roiło. Muszę przyznać, że trochę trudno mi to znieść, gdy wszyscy zbiorą się razem, otacza ich chmura potu, rui, nadpro- dukcji hormonów i nierówno rozrośniętych części ciała, ale nie mówcie o tym nikomu. Marcus w każdym razie stanął pośrod- ku, jak zwykle, i wyglądał jak jakiś treser z cyrku. Brakowało tylko bicza, żebyśmy wszyscy biegali w idealnych kółeczkach i z piórkami na głowach. Tym razem jednak nie miał przyklejo- nej do twarzy tej męskiej, dominującej miny, lecz był niemal tak blady jak ta biedna, mała, roztrzęsiona Alma, która przez cały czas za nim lata i obwąchuje mu tyłek jak suka z cieczką, ale nie mówcie o tym nikomu. Nauczycielka – nigdy nie mogę zapamiętać, jak ma na imię, Astrid, Asta, Kurt-Egil – stała i się trzęsła. Słabe baby przynoszą wstyd wszystkim kobietom. Mar- cus (teraz jestem już pewna, że jest gejem, zero jakiejkolwiek reakcji na moje nowe stringi od bikini) poinformował nas poważnym głosem, co się stało, i nim się na dobre zoriento- wałam, już byłam w lesie i wołałam. Podzieliliśmy się tak, żeby pokryć cały obszar. Jedna para ruszyła drogą, inna do tej małej, śmiesznej dziury, ale większość poleciała do lasu, dzieciaki pa- rami, my, rodzice, sami – zupełnie jakbyśmy mieli lepszą orientację niż one, zwłaszcza ten cały tata Antona… jak on się nazywał?… w każdym razie chyba nie potrafi odróżnić lewej od prawej, a co dopiero północy od południa. Ten cholerny las ciągnie się przecież przez całą drogę z południowego zachodu na północny wschód, jedna ściana lasu, jak okiem sięgnąć – i dopiero po jakimś kilometrze widać zakręcający w niemal ide-
alnym półkolu strumień. No tak, wiecie przecież, jak to wygląda. Poszłam w każdym razie niemal prosto na północ i oczywiście las okazał się tam najgęstszy. Zupełnie nie do przejścia. Podarłam sobie nową kurtkę, od Ralpha Laurena z NK – zakładam, że mi to zrekompensują ze szkolnej kasy. W końcu znalazłam ścieżkę, która okazała się prowadzić na bo- isko, no wiecie, na skraju lasu, na północnych obrzeżach wio- ski. Od czasu do czasu widziałam paru chłopaków przemy- kających między drzewami. Wszyscy na całe gardło wrzeszczeli „Emily!” tymi swoimi okropnymi, łamiącymi się od mutacji głosami. Nie wiem, którzy to byli, ale na polanie zobaczyłam jednego z nich – tego wielkiego, napuszonego, chyba ma na imię Jesper – jak unosi coś nad głową. Uznałam, że nie powin- no mnie to interesować, więc szybko skręciłam w drugą stronę i znalazłam tę ścieżkę. Wtedy czułam się tak, jakbym była sama na całym świecie. Niemal przy samym boisku, jakieś kilka- naście metrów ode mnie, z ziemi zerwało się nagle z potężnym hałasem stado wron, czy co to tam mogło być. Wystraszyły mnie niemal na śmierć. Wyszłam na boisko z łomoczącym ser- cem i rozejrzałam się dookoła. Moja śliczna Felicia pojawiła się na drugim końcu, z tą potwornie zdeformowaną Vanją, którą zawsze ze sobą wszędzie wlecze, ale nie mówcie o tym nikomu. Udawała, że mnie nie widzi. Ścieżka prowadziła dalej na drugą stronę boiska, ruszyłam nią i szybko dotarłam do strumienia. Żadnych śladów czegokolwiek, prócz tych pieprzonych ko- marów i innych bożych dopustów. Naprawdę fantastyczny po- mysł, żeby zorganizować klasową wycieczkę w dzicz, gdzie ponoć żyją grający na banjo z sześcioma palcami u każdej ręki. Mogę już sobie iść? * Naprawdę niełatwo jest utrzymać porządek w grupie takiej jak ta, tyle mogę powiedzieć. A mam przecież dużo doświadcze- nia z przywództwem na różnych poziomach. Jednak w sytu- acjach takich jak ta trzeba używać różnych języków, zwracając się do różnych części grupy, i w przypadku tak ewidentnej hete- rogeniczności niełatwo jest nimi kierować. Niemniej sądzę, że
zareagowałem bardzo szybko na to zaginięcie. Nie upłynął na- wet kwadrans, a już zorganizowałem poszukiwania i uważam, że naprawdę dobrze udało mi się pokryć cały obszar. Jeśli cho- dzi o organizację, to przekroczyła wszelkie oczekiwania, dzie- ciaki i beznadziejne przypadki wśród dorosłych na nieistotnych pozycjach, a ci, na których naprawdę można polegać, na ważnych. (To znaczy na przykład ta… jak ona ma na imię… Lisa, mama Felicii, trudno sobie wyobrazić, że ktoś taki w ogóle mógł urodzić dziecko. Zupełnie jakby w jej ciele mógł być choćby ślad czegoś biologicznego.) No cóż, w każdym razie zor- ganizowałem to tak, że Nils, tata Antona, poszedł do wioski, żeby się rozpytać, Sven-Olof, tata Giny, wziął zachodnią część lasu, a Reine i tata Alvina i Albina południową, podczas gdy najrzetelniejsi chłopcy pod przywództwem mojego syna Danie- la zajęli się północną częścią. Sam przeczesywałem okolicę szo- sy, autostrady numer dziewięćdziesiąt – na północ i na południe – i mogłem dzięki temu funkcjonować również jako punkt koordynacyjny, co prawda mobilny. Niestety byłem zmuszony ciągnąć ze sobą biedną Almę, która nie należy do najsamodzielniejszych istot, jakie w życiu spotkałem, i w związku z tym moje tempo spadło do kompletnie nieakcep- towalnego poziomu. Tak czy inaczej, muszę zauważyć, iż moje obserwacje wzdłuż drogi ograniczyły się do trzech prze- jeżdżających samochodów, luksusowego srebrzystego volvo S60, starego granatowego opla astry i stosunkowo nowego volkswagena passata, czerwony metalik, jestem prawie na sto procent pewny, że to był 1,8T. Wszystkie miały szwedzkie reje- stracje i jechały na południe. Wynotowałem wszystkie szczegóły dotyczące tych pojazdów. Proszę, tutaj. Gdy później miałem podsumować rezultaty poszukiwań, musiałem po pro- stu zaakceptować fakt, że Emily znikła bez śladu. Naprawdę mam nadzieję, że nie będę musiał kontaktować się z jej matką. Chyba nie muszę sam wszystkiego robić? * Cholera, ale trudno było się przedzierać przez ten las. Co oni myśleli, że co właściwie znajdziemy? Emily siedzącą nadąsaną
za jakimś świerkiem? Albo w rękach jakiegoś napalonego, stuk- niętego pedofila z zakrwawioną piłą łańcuchową? Kurde, i miałoby niby pomóc, że wysłali nas parami? Dwie czternasto- latki na stukniętego pedofila. Marcus wysłał nas na śmierć, nie myśląc o niczym oprócz własnego… jak to się nazywa… autory- tetu. Naprawdę cholernie trudno było się przedzierać przez ten las. Jestem przekonana, że ja i Mara dostałyśmy najpaskud- niejszą część tego cholernego lasu, nie dało się przejść nawet metra, żeby się nie podrapać i nie pokaleczyć na całym ciele. Kurde, ale mnie bolała twarz, zobaczcie tylko na to zadrapanie. Nie, nie to. Tu, na czole! Marcus jak zwykle miał gdzieś dziew- czyny, kiedy wydawał swoje „wytyczne” – nie wiem, czy ktoś właściwie przejmował się tym, co gadał – więc porozma- wiałyśmy z Astrid, tak, z naszą nauczycielką, i ona znalazła kie- runek, w którym nikt nie poszedł, i powiedziała, że będzie w pobliżu, więc w razie czego wystarczy, że tylko krzykniemy. Tak, ona jest naprawdę fajna. Mara ma mały, kieszonkowy kompas, więc ruszyłyśmy dokładnie na zachód, prosto w te kol- czaste krzaki. Potem zjawiły się oczywiście Anki i Lovisa i przy- czepiły się do nas. Co się działo po drodze nad rzekę? Chyba niewiele. Parę razy z daleka widziałyśmy Astrid, a potem wi- działam Antona, Jonatana i Sebastiana, trochę… gdzie to było… na północ; poznałam ten cholerny militarny polar Jonatana w kolorze khaki. Potem doszłyśmy nad rzekę. Strasznie huczy i cholernie szybko pędzi, nikt nie mógł się przedostać na drugą stronę. Ale nie wydaje mi się, żeby się utopiła, cholera, nigdy w życiu, ale nigdy nie wiadomo, co Emily strzeli do głowy, ona jest naprawdę… no nie wiem… trudna. Cóż, może i jesteśmy koleżankami, ale to nie znaczy, że pilnuję, co ona wyprawia. Anki mówi, że widziała ją mniej więcej za dziesięć pierwsza, była na górze, w swoim pokoju, a kiedy mieliśmy się zebrać na odczyt, mniej więcej dziesięć po pierwszej, już jej nie było. Nig- dzie ani śladu. Naprawdę myślicie, że nie żyje? * Od roku jestem ich wychowawczynią, przez całą siódmą klasę, i oczywiście, że czasami się zastanawiam, co to właściwie
za życie. Kiedy chłopaki wskakują na ławki, a dziewczyny wrzeszczą tymi swoimi przenikliwymi głosami, jakby chciały sprawdzić, ile mogą wytrzymać, mogę tylko usiąść za pulpitem i cicho prowadzić zajęcia, i próbować sobie przypomnieć, co mnie kiedyś skłoniło, by zostać nauczycielką. Oczywiście szwedzki i angielski, ale przede wszystkim chyba pragnienie, by przekazywać nie tyle wiedzę samą w sobie, ile to, że wiedza jest fajna. Że miło jest wiedzieć różne rzeczy, zamiast przez cały czas poruszać się w świecie, który im jesteśmy starsi, tym bar- dziej staje się niezrozumiały. Że język jest naszą drogą do wol- ności. Że wszechstronność literatury jest zupełnie nie do pobi- cia, jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o wyjątkowej wszech- stronności życia. Trochę lepiej zrozumieć samych siebie i dzięki temu zrozumieć innych. Za każdym razem gdy zagłębiam się w lekturę, uderza mnie to, że mimo wszystko nie chcę się pod- dać, więc brnę dalej w prowadzenie zajęć, bez względu na to, jak bardzo protestują, i że nazywają to zajęciami dla przedszko- laków albo głupawymi lekcjami. Wiem, widzę to w ich oczach, że właściwie to tego chcą, ale muszą kpić ze wszystkiego, co ma im do zaoferowania świat dorosłych. I nie ma w tym nic dziw- nego. Od jakiegoś czasu poświęcam się dość ambitnemu pro- jektowi, czytamy Jądro ciemności Josepha Conrada i łączymy to z oglądaniem różnych wersji filmowych, od bardzo wiernych adaptacji, takich jak ta nowa z Timem Rothem jako Marlowem i Johnem Malkovichem w roli Kurtza, aż po Czas Apokalipsy. Pokazywanie czternastolatkom Czasu Apokalipsy w wersji po- szerzonej może wyglądać na lekką przesadę, ale pomyślcie tyl- ko, jak inny jest świat dla dzisiejszych czternastolatków w porównaniu z tym, jaki był, kiedy my mieliśmy po czter- naście lat. To jasne, że wyrosną na zupełnie innych ludzi. Pyta- nie tylko na jakich? No cóż, przepraszam za dygresję, projekt dotyczy w sumie pytania, gdzie właściwie jest ciemność: poza nami czy w nas? Mogę w każdym razie powiedzieć, że dopro- wadził do wielu ożywionych dyskusji. I to właśnie w tym celu mieliśmy się zebrać wczoraj o pierwszej, po lunchu. Dało mi to również możliwość, by policzyć dzieci – trudno powiedzieć, by tak zwane zbiórki Marcusa Lindegrena spełniały swoją funkcję
jako kontrola obecności. W każdym razie nie było żadnych wątpliwości, że Emily faktycznie zaginęła. Uzgodniliśmy, że nikt nie będzie wychodził z ogrodu, o ile wyraźnie nie poinformuje o tym kogoś dorosłego, i przez te dni wszyscy się tego trzymali, Emily również. Nigdy nie byłam szczególnie zadowolona z tego, że celem klasowej wycieczki miało być gospodarstwo położone tak blisko lasu, ale wszyscy rodzice byli co do tego zgodni, więc trzeba było się dostosować. Marcus wydał swoje rozkazy chłopakom, a ja jak zwykle mu- siałam w nierzucający się w oczy sposób łatać ogromne dziury w jego patriarchalnym systemie. Najbardziej zalęknione dziew- czynki miały się trzymać blisko mnie, Julia z tą jej wiecznie zmęczoną miną, mała Mara, a także Lovisa i Anki. Ruszyłyśmy przez las. Nie mogę powiedzieć, żebym coś zauważyła, las był naprawdę bardzo gęsty, zdałam sobie jednak sprawę, jakie to głupie, że idę sama w las, w którym może się kryć zupełnie rze- czywisty gwałciciel, a być może nawet morderca. Nie wspomi- nając już nawet o wysyłaniu tam dwudziestki dzieci. Jak zia- renka rozsypane dla głodnej gęsi. Moim zdaniem Emily nigdy nie oddaliłaby się na własną rękę. On musiał być na górze, w budynku. W samym sercu. * Wiem, że są rozwiedzeni, cholera, wszyscy są rozwiedzeni, ale mogli chociaż się nie pieprzyć w samym środku poszukiwań. Pieprzony Marcus, pieprzony plastikowy żołnierzyk, któremu się wydaje, że jest pierdolonym królem i w jakichś krzakach przy drodze pieprzy matkę tego pedała Johnny’ego, głupią Almę, kiedy Emily zaginęła i trzeba się, cholera, spieszyć. Mar- cus to naprawdę wspaniały człowiek! Sam tego nie widziałem, ale te przygłupie bliźniaki, Albin i Alvin, widzieli i opowiadali. Sam poszedłem na północ z tym tchórzliwym dupkiem Danie- lem, który był przekonany, że za każdym drzewem stoi pedofil gotowy się na niego rzucić. A tymczasem to jego własny ojciec maczał ogóra w matce pedała Johnny’ego. Naprawdę świetne. Bliźniacy kretyni przybiegli, wytykali Daniela palcami i opo- wiadali o tym, jak jego stary się pierdolił. Jak zawsze co drugie
słowo było właśnie takie, kompletnie nie do zniesienia. Świński ryj pieprzonego Daniela zrobił się jeszcze bledszy i pewnie sam rzuciłby się w las, gdyby nie pietrał się tak przed wszystkimi możliwymi pedofilami. Kretyńskie bliźniaki się nas uczepiły i ruszyliśmy dalej w las, który tylko coraz bardziej gęstniał, tak że w końcu nie dało się już iść. Wrzeszczeliśmy z całych sił „Emily!”, i w końcu zobaczyliśmy przed sobą jakąś pierdoloną polanę. Na jałowcu, czy co to tam było, wisiał kawałek ciemno- liliowego sweterka Emily – ślad, do diabła, znalazłem ślad – uniosłem więc ten strzęp do góry, zacząłem nim machać i krzy- czeć, ale, kurwa, nikt nie przyszedł. Marcus leżał gdzieś i dymał tę durną Almę, a reszta tych idiotów pewnie pogubiła się w le- sie. Z wyjątkiem tych pijaków, którzy siedzieli w altance i chla- li, oczywiście. Cholerna, wiecznie napalona matka Felicii, która tak chętnie pokazuje swoje cielsko wszystkim nastolatkom, wi- działa nas, ale natychmiast ruszyła w inną stronę. Pewnie się bała, że zostanie zgwałcona, tak jak wszystkie te baby, które nigdy by nie zostały zgwałcone, nawet gdyby błagały o to na ko- lanach. Potem znikła nam z oczu i poszliśmy dalej w stronę rze- ki, ale trudno ją było znaleźć, bo las znów zrobił się strasznie gęsty, pieprzone igły, pieprzone gałęzie i pieprzone komary. Al- bin albo Alvin wrzasnął, nie wiem, który to był, nigdy nie po- trafię ich odróżnić, i powiedział, że widział łosia. – To nie mógł być łoś – stwierdziłem. – One są przecież cho- lernie wielkie, zesrałbyś się w gacie, kretynie. – Też go widziałem – powiedział posrany Daniel – ale myślę, że to był jeleń, widziałem jego grzbiet, brązowozielonkawy jak u jelenia szlachetnego. – Morda w kubeł, pieprzeni debile – powiedziałem i zrobiło się cicho. Potem doszliśmy do tego pieprzonego zakrętu nad rzeką. Przepływało tam mnóstwo drewna i śmieci, i jakiś pier- dolony niebieski kawałek materiału. Potem przepłynął zdechły, nabrzmiały szczur i kiedy okręcało go dookoła, było widać, że jelita wloką się za nim na kilka metrów. Wyglądał jak jakaś po- pieprzona meduza i wtedy Alvin albo Albin zrzygał się na Al- bina albo Alvina i zaczęli się bić. Kurwa, jak to fajnie mieć kumpli bliźniaków. Ale Emily nie żyje, wszyscy to już chyba za-
jarzyli. Pewnie się obraziła tak jak zwykle i poszła nad rzekę, wszystkie laski zawsze przecież chcą sobie odebrać życie mniej czy więcej, a ktoś, kto wpadnie do tej pieprzonej, pędzącej rze- ki, jest martwy w pół minuty. No tak, kurwa. * Nie można powiedzieć, że dążyliśmy do nawiązania relacji to- warzyskich z mieszkańcami wsi, nie czułem się więc szczególnie zadowolony, że przydzielono mi zadanie rozpytania się w tej miejscowości. Robimy zakupy w supermarkecie przy Näsåker, więc nigdy nawet się nie połapałem, że tuż za rogiem jest mały sklepik Ica. Artykuły spożywcze, wypożyczalnia filmów, stoisko z lekami i monopolowy. I miejsce zbiórki dla oryginałów z wioski. Trzech starszych gości siedziało na parko- wych ławeczkach przed sklepem i podejrzliwie mi się przyglądało. – Jestem Nils – powiedziałem, próbując się z nimi przywi- tać. – Mieszkam razem z klasą ze szkoły tam dalej, w Gamgården, na pewno nas widzieliście. Jeden z tych facetów pochylił się do przodu i powiedział: – Słyszeliśmy. – Co? – spytałem. – Nie widzieliśmy – powiedział ten facet, ciężko kiwając głową – tylko słyszeliśmy. – Cholera, ale wy wrzeszczycie – powiedział drugi gość. – Po nocach też. Ze stolicy, co? Kiwnąłem głową i powiedziałem: – Tak, jesteśmy ze Sztokholmu. Teraz jeden z naszych czter- nastoletnich dzieciaków zaginął i chcieliśmy się dowiedzieć, czy nie widzieliście kogoś od nas tutaj, we wsi. Facetami nagle jakby wstrząsnął dreszcz, wymienili krótkie, ostre spojrzenia. – Dziewczyna czy chłopak? – spytał pierwszy facet, ze wzro- kiem wbitym w ziemię. – Dziewczyna – odparłem, próbując zrozumieć, o co chodzi z tym pytaniem. – No to nie Calle. – Facet numer trzy kiwnął głową do faceta
numer jeden. – Pięknie – powiedział facet numer dwa i też kiwnął głową. – Łowimy ryby z Callem – zwrócił się do mnie z wyjaśnie- niem facet numer jeden. Patrzyłem to na jednego, to na drugie- go i zrobiłem jakiś drobny, niecierpliwy gest. – Zastanawiałem się tylko, czy nie widzieliście jakiejś samot- nej dziewczyny w okolicy? – spytałem. Faceci powoli pokręcili głowami. Wyglądało to tak, jakby ten jeden skąpy ruch przeno- sił się z jednego na drugiego. Gdy ruszyłem w drugą stronę, usłyszałem za plecami: – To nie jest Gamgården, tylko Gammgården. * Zastanawiam się, czy naprawdę można by powiedzieć, że Fe- licia i ja jesteśmy przyjaciółkami. Wiem, wszyscy myślą, że trzymam się z nią tylko dlatego, że jest taka ładna, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że ona potrzebuje mnie o wiele bar- dziej niż ja jej. Lubię to, co jest w niej, w środku, pod tą całą ładną powierzchnią, to, co jest takie całkiem zniszczone i ze- psute, a kiedy patrzy się na jej matkę, człowiek rozumie, z cze- go to się bierze. To jest brak miłości. Jej matka, Lisa, nigdy nie kochała żadnego człowieka prócz siebie, jestem tego pewna – a mnie nienawidzi. Wiem, że nazywa mnie zdeformowaną, cho- ciaż nie mam pojęcia dlaczego. Pewnie dlatego, że wszystko, co tylko się zbliży do jej idealnej, reprezentacyjnej córki, wydaje się jakby zdeformowane. Dużo można powiedzieć o tych bieda- kach, moich rodzicach, ale miłości nigdy mi nie brakowało. To dlatego Felicia mnie potrzebuje, żeby wysysać ze mnie miłość. I to jest w porządku, mam jej aż nadto. Jakby była we mnie zmagazynowana. Ale czy to jest przyjaźń? Gdy Astrid czyta na głos Jądro ciemności, to właśnie Felicia – tak, i Emily też – wy- daje się najbardziej pochłonięta. Zupełnie jakby miała nadzieję odnaleźć w swoim sercu chociaż to, przynajmniej trochę ciem- ności, z braku wszystkiego innego. Wiem, że jestem dojrzała ponad wiek, wiem, że tak myślicie, nie musicie mi tego mówić, tylu ludzi już mi to mówiło. „Vanja jest nad wiek dojrzała. Była zmuszona dorosnąć szybciej niż inni”. No więc tak, gdy ja i Fe-
licia ruszałyśmy wzdłuż brzegu lasu na północny wschód, to było chyba trochę takie uczucie, jakie miał Marlow przy ujściu Kongo. Mijałyśmy małą altankę stojącą na uboczu i wi- działyśmy Svena-Olofa, tatę Giny, i Reinego, tatę Albina i Alvi- na. Siedzieli tam, otworzyli po piwie i palili papierosy. Najwy- raźniej nie mieli zamiaru ruszać do lasu. Ale my tam poszłyśmy. Przy autostradzie las nie był tak strasznie gęsty, więc dość szybko dotarłyśmy na boisko, no wiecie, to przy skra- ju lasu. A wtedy na boisko wypadła Lisa z kurtką od Ralpha Laurena podartą na strzępy i od razu się zorientowałam po mi- nie Felicii, że zamierza udawać, że nie zauważyła swojej starej. Nie miałam nic przeciwko temu. Potem ruszyłyśmy na północ, w stronę rzeki. Nie, właściwie to nic nie widziałyśmy. Ale gdy- byście zapytali mnie o zdanie, to uważam, że Emily uciekła. Zwiała. Felicia i ona to na swój sposób bratnie dusze, to dlatego się nawzajem nie znoszą. Mają tę samą pustkę w miejscu, gdzie powinno być serce, ale to jest pustka, która boli. Ale może już nie. * No cóż, koledzy, to pewnie moja wina, że siedzicie tutaj dzi- siaj i próbujecie uporządkować wszystkie tropy. Wiecie prze- cież, że cięcia budżetowe najsilniej dotykają lokalnych poste- runków, w tej chwili nie ma żadnego posterunku policji bliżej niż nasz, w Sollefteå. A teraz cholernie by się przydała miejsco- wa policja z lokalną bazą. Saltbacken to dla nas obcy teren, nie- mal tak samo jak dla was. Kiedy tylko dotarło do nas, że możemy tu mieć do czynienia z potencjalnymi powiązaniami zagranicznymi, skontaktowałem się z komisarzem Bengtsso- nem, a on przerzucił piłkę dalej i skontaktował się z policją kry- minalną. Jakiś szef biura, który nazywał się chyba Wörner… nie… Mörner… postanowił, że to sprawa dla was. Jak wyglądały te zagraniczne powiązania? Co najmniej trzy samochody z krajów nadbałtyckich, wydaje mi się, że litewskie. Widziano je w ważnym dla sprawy czasie niedaleko Saltbacken. Nic nie mogłem na to poradzić, że od razu pomyślałem o handlu ludźmi i porwanych dziewczynach, które stają się seksualnymi
zabawkami i którym rozwala się macice w burdelach po całej Europie. Świeża czternastolatka, taka jak ta Emily, byłaby prze- cież klejnotem w koronie litewskich burdeli, że tak to ujmę. Prezentuje się przecież co najmniej dobrze. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, żeby dziewczyny z mojej siódmej klasy mogły tak wyglądać. Czyżby w ciągu ostatnich dwunastu lat zaszła jakaś zmiana w ludzkich genach, a przynajmniej w kobiecych? Mówimy tu o dorosłej czternastolatce. Jeśli pozwolicie, moje panie, ośmielę się zauważyć, że nawet wy, choć wydajecie się takie młode i świeże, jeśli mogę to tak ująć, nie wyglądałyście tak w siódmej klasie. Ale co tu można powiedzieć? Co prawda to fantastyczne okolice, tu nad rzeką, nie jest to jednak najwłaściwsze miejsce na szkolną wycieczkę. To było jak pro- szenie się o kłopoty. Rozumiecie zapewne, do czego zmierzam? Nie tylko las tuż za rogiem domu, nie tylko skrajnie wezbrana rzeka, w której w dodatku są bardzo silne prądy, ale przede wszystkim wszystkie te miejscowe dzieci specjalnej troski. Czy to oni są winni, czy Litwini, teraz wy będziecie musieli się do- wiedzieć. Poszukiwania z udziałem ratowników i ochotników naturalnie wciąż trwają i będą trwały jeszcze przez kilka go- dzin, niniejszym jednak z zadowoleniem przekazuję sprawę za- ginionej czternastolatki ze Sztokholmu, Emily Flodberg, bar- dziej doświadczonej i sprawniejszej Drużynie A.
3 – I TO SĄ NAPRAWDĘ najlepsze zeznania, jakie mamy? – spytał sceptycznie Gunnar Nyberg. – Nie tylko najlepsze – powiedziała Lena Lindberg. – To są jedyne zeznania. – Jedyne, o których warto wspomnieć – odezwała się Sara Svenhagen i spojrzała w wieczorne niebo, na którym nie chciał zapaść zmierzch. Czy białe noce sięgają aż tak daleko na południe, do Ånger- manlandu? – pomyślała, wpatrując się w bajeczne formacje chmur, które wydawały się żarzyć dziwnym odcieniem głębo- kiego pomarańczowego. Choć wydawało się, że jest bezwietrz- nie, w górze na sklepieniu nieba miał miejsce jakiś ruch i nie były to gnane wiatrem chmury, lecz raczej różne warstwy nieba kręcące się wokół siebie niczym sporządzony przez czarownice kleisty, wrzący wywar. To było niskie, duszne niebo; wyglądało, jakby chciało pochłonąć małą wioskę na rysującym się wyraźnie wzgórzu, fragment wszechświata wyraźnie odgrani- czony od reszty. Sara Svenhagen się wzdrygnęła. Mogła zinterpretować ten dreszcz jako skutek coraz dotkliwszego wieczornego chłodu, ale to oznaczałoby ucieczkę przed wszystkim innym, co sygnalizo- wał. A rzadko zdarzało jej się uciekać. Pozwoliła sobie natomiast na podróż w przeszłość. Co prawda niezbyt odległą, wystarczyło jednak zaledwie kilka godzin, by zaczęła odnosić wrażenie, że to zupełnie inna epoka. Wtedy wciąż jeszcze zajmowała ją stosunkowo bezpieczna egzystencja mieszkańca dużego miasta – i poza tym była stosunkowo bez- czynna. Jednostka specjalna policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej – znana również jako Drużyna A – w ostatnim czasie nie zbierała szczególnych laurów w policyjnym światku. Szło po prostu trochę powoli
i opornie. Aż do chwili gdy mocno zarumieniona twarz zajrzała do po- koju komisarz kryminalnej Kerstin Holm na posterunku Kung- sholmen w Sztokholmie i wysapała w stylu, którego nie sposób było pomylić z jakimkolwiek innym: – Stawiam swój skromny tyłek, że teraz to się będzie działo, moje kochane małe policjantki. Biorąc pod uwagę, że jedną z trojga osób obecnych w pokoju był Gunnar Nyberg, niegdyś oficjalnie uznany za największego policjanta Szwecji, dobór słów nie był być może najlepszy. Z drugiej strony dobór słów nigdy nie był mocną stroną szefa biura Waldemara Mörnera. To, co faktycznie było jego mocną stroną, pozostawało dotychczas ukryte za zasłoną tajemnic. Pewnie był po prostu formalnym szefem Drużyny A. Czysto for- malna mocna strona. Natomiast Kerstin Holm była szefem operacyjnym wspo- mnianej jednostki policji i było to coś zupełnie innego. Sara Svenhagen, czwarta osoba obecna w pokoju, zawsze uważała, że dzieje się coś magicznego, gdy dwójka jej szefów znajdowała się w tym samym pomieszczeniu. Co w egzystencji niejasne i niezdefiniowane, nagle stawało się jasne jak słońce i świetnie zdefiniowane – na przykład takie pojęcia, jak jakość i kompe- tencje. Komisarz kryminalna Kerstin Holm, lekko mrużąc oczy, przyjrzała się zarumienionej facjacie i odparła: – Taki skromny to on nie jest. – Jak to? – sapnął Waldemar Mörner, wchodząc do pokoju. – Ten tyłek – wyjaśniła Holm. Mörner z zadowoleniem poklepał się po tyłku. – Dwie przerwy na trening dziennie, moje panie. – Po jednej na każdy pośladek – dorzucił Nyberg. – Co się takiego dzieje? – spytała Kerstin Holm. – Dzieje się? – zapytał Mörner i spojrzał skonfundowany na swoje kształtne pośladki. – No, tamte sprawy… – podsunął Nyberg. Waldemar Mörner wyglądał tak, jakby spadło na niego obja- wienie. Albo jakby dostał udaru. Z pełną powagi miną pochylił
się nad biurkiem Kerstin Holm. – Ångermanland – mruknął złowróżbnie. Chwila ciszy, która potem zapadła, była zapewne w odczuciu Mörnera niemal naładowana elektrycznością. Pozostała trójka czekała po prostu na ciąg dalszy. Który nastąpił. W końcu. – Czternastolatka ze Sztokholmu zaginęła podczas klasowej wycieczki w Ångermanlandzie. W jakiejś dziurze, która nazywa się Saltbacken, tuż nad rzeką Ångermanälven. Okolice Solle- fteå. – Co to znaczy „zaginęła”? – zapytała Kerstin Holm. – Właśnie o to chodzi – pokiwał głową Mörner. – Szczególne okoliczności. – No to musiały być naprawdę szczególne, żeby ta sprawa wylądowała na biurku Drużyny A. Zaginione osoby to nie bar- dzo nasza dziedzina. – Normalnie nie – przyznał Mörner. – Ale mamy na miejscu wątek międzynarodowy. W czasie istotnym dla sprawy w bez- pośrednim sąsiedztwie widziano kilka samochodów z rejestra- cjami jednego z państw nadbałtyckich. Ale nie tylko to. – Lecz również…? – Trzech potwierdzonych pedofilów w najbliższym sąsiedz- twie. – Trzech?! – wybuchnął Gunnar Nyberg. – Trzech. – Mörner z satysfakcją pokiwał głową. – Dwóch skazanych, jeden oskarżony, ale zwolniony. W połączeniu z ko- lumną samochodów z bałtyckimi rejestracjami nie za dobrze to wróży. Ale oczywiście ty masz ostatnie słowo, Kerstin. To ty je- steś szefem operacyjnym. No pewnie, pomyślała Sara Svenhagen, właśnie to było mocną stroną Waldemara Mörnera. Rzadko się wtrącał w poli- cyjne decyzje. Kerstin Holm kiwnęła głową, wzięła kartkę i długopis i spy- tała: – Osoba do kontaktu? – Komisarz Alf Bengtsson z policji w Sollefteå. Holm zanotowała nazwisko i numer telefonu. – Porozmawiam z nim i niedługo dam znać, jaką podjęłam
decyzję. Mörner kiwnął głową i ruszył w stronę drzwi. Nim wyszedł na korytarz, zawahał się, pogłaskał w zamyśleniu swój jasnoblond tupecik i powiedział: – Powinnaś wziąć pod uwagę, że szef policji doceniłby, gdy- byśmy to wzięli. To powinno zrobić dobre wrażenie na me- diach. – Na pewno wezmę to pod uwagę – odparła łagodnie Kerstin Holm i uśmiechnęła się słodko. Można było odnieść wrażenie, że Waldemar Mörner poszybował na korytarz, unosząc się nad ziemią. Odwróciła się w stronę Gunnara Nyberga i Sary Svenhagen, siedzących w dość dziwnych pozycjach przy jej biurku. – Paskudny zbieg okoliczności – powiedziała, bynajmniej już nie tak łagodnie. – Że akurat my tu jesteśmy? O to ci chodzi? – spytał Nyberg. – Właśnie. Dwoje śledczych z doświadczeniami w sprawach związanych z pedofilią. – Którzy postanowili już nigdy się tym nie zajmować – ode- zwała się Sara Svenhagen. – Którzy niemal całkowicie się wy- palili, kiedy nad tym pracowali. – Właśnie – powtórzyła Kerstin Holm. – Ale przecież nie mamy pojęcia, czy o to właśnie chodzi. Jeśli jednak miałoby się tak okazać, to wy dwoje, a zwłaszcza ty, Saro, macie najwięcej doświadczenia z nas wszystkich. – Tylko nie mów, że zamierzasz nas posłać do Ångermanlan- du – odezwał się Gunnar Nyberg z niepokojem w głosie. – Możemy to zignorować – powiedziała z naciskiem Kerstin Holm. – Możemy udawać, że ta zaginiona czternastolatka nas nie dotyczy. Możemy twierdzić, że mamy pełne ręce roboty z ważnymi sprawami o wyraźniej zarysowanym międzynarodo- wym charakterze. Jak myślicie? Zwłaszcza ostatnie pytanie w swej pozornej niewinności sta- nowiło eleganckie crescendo. – Zła kobieta – stwierdził Gunnar Nyberg. – Pakujcie walizki – poleciła Kerstin Holm. Zgodnie z tym poleceniem Sara Svenhagen oraz Gunnar Ny-
berg, a także stała partnerka Sary, Lena Lindberg, znajdowali się teraz na obrzeżach niewielkiej wsi Saltbacken, mniej więcej w połowie drogi między Sollefteå i Näsåker w południowym Ångermanlandzie. Z dala od honoru i uczciwości, jak sfor- mułowano by to w miejskim środowisku dziewiętnastego wie- ku. Sara Svenhagen pozwoliła, by przypominające wywar cza- rownicy niebo gotowało się jeszcze przez chwilę, a potem niechętnie odsunęła się od balustrady balkonu i wkroczyła do wnętrza starego gospodarstwa, które stylowo nazwano się Gammgården. „Den gamla garden” – stare gospodarstwo. Lena Lindberg siedziała przy stole w dużej jadalni na piętrze, a jej palce przesuwały się po stercie papierów. Gunnar Nyberg siedział obok niej, obserwując lekkie pionowe ruchy jej szczupłych palców. – Masz piękne dłonie – powiedział. Lena instynktownie cofnęła dłoń, odwróciła się zdumiona w stronę potężnego mężczyzny – z którym wcześniej nie miała za dużo do czynienia – i poczuła delikatne uczucie naiwnej radości, które udało jej się ukryć dzięki temu, że jej replika była dość długa: – Dziwna konstrukcja ten odczytywacz głosu. ASR. Automa- tic Speech Recognition. W zewnętrznym świecie dzieją się różne rzeczy. Ludzie próbują znaleźć właściwe słowa, by każdy, ze swojej ograniczonej perspektywy, mógł opisać te wydarze- nia. Mówią. Mikrofon wychwytuje ich z trudem znalezione słowa i zamienia je w cyfrowy plik. Zera i jedynki. Te zera i je- dynki są potem przetwarzane przez komputer, który prze- kształca je w słowa pisane. Gotowe, odgraniczone od siebie słowa, w których nie mieszczą się pauzy mówiącego, to, co ak- centował, to, jak dobierał frazy. A może jednak, mimo wszyst- ko? Drukarka to drukuje, właściwie nie musimy nawet kiwnąć palcem, wystarczy ustawić mikrofon przed mówiącymi. I tutaj mamy ich słowa. Granica między słowem mówionym a pisa- nym została zniesiona. – Dobrze to wygląda? – spytała Sara. – Bez zarzutu – odparła Lena.
– Tyle tylko że to czysty nonsens – wtrącił Gunnar. – Ja tak nie sądzę – odparła Lena. – Naprawdę się porządnie wysilili i mamy sporo wartościowych zeznań. – Wartościowych pod jakim względem? – spytał Gunnar, pu- kając w stertę papierów. – Pod takim względem, że są ze sobą spójne – powiedziała Lena. – Dają nam zarysy całego przebiegu wydarzeń. Reszta zależy od nas. – A może jest tak – spytała Sara z niewinną miną – że ty, Gunnar Nyberg, stałeś się stary i zgorzkniały? – Zabiłem człowieka – odparł bez wahania Gunnar. – Do diabła, jasne, że stałem się zgorzkniały. Codziennie mam to przed oczami i zadaję sobie pytanie, czy nie powinienem był postąpić inaczej. To, czy jestem stary, to tylko kwestia liczb. – Wcale tak nie sądzę – powiedziała Lena. – Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. Gunnar Nyberg był sporo po pięćdziesiątce – było to jedynie założenie, ponieważ nikt nie czuje się dokładnie na tyle, ile ma lat. W ubiegłym roku – po życiu, w którym był kolejno agre- sywnym, napakowanym sterydami kulturystą, mężczyzną bijącym żonę i pokutującym kościelnym chórzystą aż po odro- dzonego i odchudzonego świetnego kochanka – po raz pierw- szy zabił człowieka. I nie tak, jak zazwyczaj zabijają policjanci – pod wpływem chwili, w instynktownej samoobronie – lecz w sposób świadomy i wyrachowany. Po to, by mieć jakąkolwiek szansę na dalsze życie. I rozkoszować się owocami szczęścia, którego zupełnie niezasłużenie doświadczał ze swoją nową ko- bietą, Ludmilą. To była długa historia. – Chyba masz całkowitą rację – powiedział. – Co? – spytała kompletnie zdumiona Lena Lindberg. – Cofam to, co wcześniej powiedziałem. Wiek nie jest kwestią liczb. W dzisiejszych czasach, kiedy dorosły człowiek odwołuje swo- je wcześniejsze słowa, jest to do tego stopnia niezwykłe, że pewne zdumienie faktycznie było tu na miejscu. Ponieważ Lena zaniemówiła, Gunnar zwrócił się do Sary:
– Ale ty, moja piękna, czemu, u diabła, wytykasz akurat mnie, że jestem stary i zgorzkniały? – Tylko pytałam – odparła spokojnie Sara. – Nieprawda. To, że po swoim niemiłym ataku postawiłaś znak zapytania, wcale nie uczyniło z niego pytania. – No dobrze – powiedziała Sara, kładąc dłoń na wydrukach przesłuchań świadków. – Młodszy Gunnar Nyberg nie miałby najmniejszego problemu z zauważeniem w tej masie słów mnóstwa punktów zaczepienia. – Proponuję, żeby teraz, kiedy wreszcie już skończyliśmy, spróbować nadać temu jakąś struk- turę. Próbowałam cię tylko obudzić, Gunnar. Wiem, że jest pewna różnica między Chios i Saltbacken, ale do urlopu zostało ci jeszcze grubo ponad miesiąc. Gunnar Nyberg kiwnął głową i znów musiał przyznać, że jego rozmówczyni miała rację. Ale to Lena Lindberg odezwała się pierwsza: – Nastał już kolejny dzień; w tej chwili mamy trzy minuty po północy, 15 czerwca. Dokładnie jedenaście godzin temu czter- nastoletnia Emily Flodberg zniknęła ze starego, odrestaurowa- nego gospodarstwa Gammgården w Saltbacken na południu Ångermanlandu. Właścicielem gospodarstwa jest miejscowy rolnik, niejaki Arvid Lindström, który od czasu do czasu daje ogłoszenia w prasie w dużych miastach. Nie wyjaśniono jesz- cze, w jaki dokładnie sposób podjęto decyzję, w każdym razie jedno z takich ogłoszeń wypatrzyła grupka rodziców szukająca właściwego miejsca na cel klasowej wycieczki dla swoich siódmoklasistów, po czym pod koniec marca podjęto decyzję. Tak więc w okolicy wiedziano od niemal dwóch miesięcy, że w wiosce zjawi się około dwadzieściorga czternastolatków. – Smakowite kąski dla lokalnej pedofilskiej mafii – stwierdził Gunnar Nyberg. – O czym naturalnie nie wiedziano – dodała Lena Lindberg – i o której istnieniu oczywiście nie informowano. – Potem trzeba się będzie zastanowić, czy naprawdę można ich określić mianem mafii – wtrąciła Sara Svenhagen. – Nie zo- stało to jeszcze do końca wyjaśnione, ale w tej chwili nic nie wskazuje na to, by fakt, że trójka pedofilów osiedliła się akurat