Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Artyści w okupowanej Polsce. Zdrady, triumfy, dramaty - Remigiusz Piotrowski

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Artyści w okupowanej Polsce. Zdrady, triumfy, dramaty - Remigiusz Piotrowski.pdf

Filbana EBooki Książki -R- Remigiusz Piotrowski
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 267 stron)

Copyright © by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Copyright © for the text by Remigiusz Piotrowski, 2015 Wydawca: Katarzyna Kucharczuk Współpraca: Marcin Kicki Redakcja: Magdalena Binkowska Korekta: Zofia Kozik Fotoedycja: Barbara Chmielarska-Łoś Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Zdjęcie na okładce: Jerzy Gauss/Filmoteka Narodowa Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Michał Latusek ISBN 978-83-7705-954-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki

SPIS TREŚCI ZAMIAST WSTĘPU ROZDZIAŁ I. WRZESIEŃ ROZDZIAŁ II. OBYWATELE GENERALNEJ GUBERNI ROZDZIAŁ III. NA WSCHODZIE ROZDZIAŁ IV. GRAĆ CZY NIE GRAĆ? ROZDZIAŁ V. MIEĆ W PORTFELU „GÓRALA” ROZDZIAŁ VI. RANNI RÓŻĄ ROZDZIAŁ VII. OKOLICZNOŚCI ROZDZIAŁ VIII. W UKRYCIU ROZDZIAŁ IX. W SZEREGACH PODZIEMIA ROZDZIAŁ X. ZA KRATAMI, ZA DRUTAMI… ROZDZIAŁ XI. ZDRADA KARANA JEST ŚMIERCIĄ… ROZDZIAŁ XII. LUDZIE Z TAMTEJ STRONY MURU ROZDZIAŁ XIII. POWSTANIE EPILOG BIBLIOGRAFIA PRZYPISY ZDJĘCIA

„Stwarzanie wielkiej kultury kosztuje. Kultura rodzi się w bólu i bohaterstwie. Tego nie wiedzą ci, którzy znają kulturę od strony widowni. Po scenie, na której rozgrywa się kultura, rozrzucone są gwoździe i szkło rozbite. Każdy krok rani do krwi”[1]. Andrzej Trzebiński

ZAMIAST WSTĘPU Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby… Tadeusz Dołęga-Mostowicz na przekór krytykom pisałby kolejne książki, pomnażając swój majątek. Być może obok jego dwunastocylindrowego buicka stanąłby jakiś nowy luksusowy wóz, a film wytwórni Warner Bros z Bette Davis w roli głównej, do którego Mostowicz miał napisać scenariusz, okazałby się kasowym hitem w Hollywood. A Eugeniusz Bodo? Zapewne z kabaretem Tip-Top, z którym zdążył podpisać kontrakt, podbiłby serca publiczności, a kolejne filmy ugruntowałyby jego pozycję najlepszego aktora kina rozrywkowego w Polsce. Wieczorem, siedząc w swojej kawiarni przy ulicy Foksal 17 z dogiem Sambo, zerkałby w stronę atrakcyjnej brunetki i popijał owocowy koktajl. W tym samym czasie Adolf Dymsza po otwarciu wymarzonego teatru zdołałby wskrzesić ducha Qui Pro Quo i dalej wcielałby się w rozmaite role, bawiąc warszawską widownię i doprowadzając do szału pazernych dyrektorów konkurencyjnych rewii i kabaretów. Józef Węgrzyn i Ludwik Sempoliński już nie musieliby się obawiać, że za parodię Hitlera przyjdzie im słono zapłacić. Może Węgrzyn przestałby rozmieniać na drobne swój talent i zadbałby w końcu o repertuar przystający do jego nieprzeciętnych zdolności scenicznych. Kazimierz Junosza-Stępowski powróciłby z objazdowego tournée po Wilnie, uporządkował wreszcie finanse i zmusił swoją żonę narkomankę do odwiedzenia kliniki. A Stefan Jaracz doczekałby się upragnionej premiery Żeglarza Szaniawskiego, tak nieznośnie utrudnianej pod koniec sierpnia z powodu mobilizacji. I zapewne powiedziałby wówczas ten mistrz sceny: „A nie mówiłem? To niemożliwe, aby dwadzieścia jeden lat po masakrze wojny urządzono nam nową”. Leon Schiller pokiwałby głową z uznaniem, słysząc słowa przyjaciela, a potem ruszyłby do Łodzi, Wilna lub Lwowa, aby wystawić raz jeszcze Nasze miasto Thorntona Wildera. Po powrocie w długich wakacji spędzonych na gdyńskich plażach z uzbrojonym w leicę mężem Tola Mankiewiczówna wyjechałaby na tournée po Stanach Zjednoczonych i pojawiła się z Janem Kiepurą na dużym ekranie. W USA Mankiewiczówna i Kiepura być może natknęliby się na Witolda Zacharewicza, który

po podpisaniu kontraktu z wytwórnią United Artist podbijałby właśnie Hollywood. Ina Benita, porażająca magnetyzmem uwodzicielska blond piękność, kontynuowałaby karierę w Ali Babie, a w tym samym teatrze po powrocie ze Stanów Zjednoczonych Mieczysław Fogg wcielałby się dalej w postać premiera Wielkiej Brytanii w rewii Orzeł czy reszka. I nie sprzedałby swoich spinek z brylantami, bo zbijałby fortunę dzięki setkom koncertów i tysiącom rozchodzących się jak świeże bułeczki płyt. Jerzy Andrzejewski po przeprowadzce do Lwowa być może zdołałby w końcu przełamać pisarski impas, który od wielu miesięcy nie pozwolił mu na realizację żadnego z literackich projektów. Na pewno zaś swoje plany związane z premierą nowego przedstawienia w teatrze przy ulicy Marszałkowskiej zrealizowałby Fryderyk Járosy i już 3 września, dzień po spektaklu, pisałby o nim nie tylko „Wieczór Warszawski”, lecz także pozostałe stołeczne gazety. Skończyłyby się w końcu kawiarniane hulanki Dobiesława Damięckiego, bo jego żona, też zresztą świetna aktorka, urodziłaby w jednym z warszawskich szpitali pierwszego syna. Andrzej Panufnik po powrocie ze studiów dyrygenckich u słynnego Philippe’a Gauberta zachwycałby miłośników muzyki – podobnie Witold Lutosławski. Władysław Szpilman dokończyłby swoje concertino na fortepian z orkiestrą. O Henryka Warsa dalej biliby się producenci filmowi, bo przecież każdy film z jego muzyką, a potem wydane na płycie piosenki śpiewane przez Bodo lub Ordonównę stawały się z miejsca hitami. Jerzy Waldorff pisałby cięte recenzje muzyczne i wciąż zachwycałby się włoskim faszyzmem. Maria Dąbrowska nadal walczyłaby z wydawcą, panią Mortkowiczową, o należne jej z tytułu wydanych powieści wynagrodzenie. Zofia Nałkowska toczyłaby spory z Lorentowiczem, a Tadeusz Boy-Żeleński zapewne znów musiałby się stawić na sali sądowej, pozwany przez obrażonego skandalicznymi treściami czytelnika. Być może fachową poradą służyłby mu wtedy Jan Brzechwa, który nadal z powodzeniem łączyłby pisarstwo z praktyką prawniczą. W Polsce wreszcie by się poznano na literackim geniuszu skromnego nauczyciela z drohobyckiego gimnazjum, zaś Witkacy gorszyłby, zaskakiwał i inspirował nowe pokolenie czytelników urodzonych około 1920 roku. W uniwersyteckiej auli, a nie w ciasnym pokoju przy ulicy Skaryszewskiej tajemnice literatury zgłębiałby młody student polonistyki Tadeusz Borowski. I może nawet polubiłby Andrzeja Trzebińskiego, kolegę z uczelni, który – choć niekiedy bezczelny – czasem potrafił powiedzieć coś odkrywczego. Z kolei z zawsze skorym do wygłupów Tadeuszem Gajcym spotykałby się Borowski na boisku piłkarskim. I pewnie nigdy nie poznaliby Zdzisława Stroińskiego, który w tym czasie rozpocząłby studia prawnicze na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Krzysztof Kamil Baczyński nie

zostałby Janem Bugajem, a Tadeusz Różewicz 1 września przestąpiłby po raz pierwszy próg Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego w Żyrowicach. Gombrowicz nie wyjechałby do Argentyny, a Pawlikowska-Jasnorzewska nie znalazłaby się w Anglii. W SiM-ie lub Małej Ziemiańskiej wciąż przesiadywaliby prześcigający się w błazeństwach Antoni Słonimski i Julian Tuwim. A zamiast wiszącego w powietrzu (tuż nad szkłem z wybitych okien) pyłu i wapna unosiłaby się tu słodkawa woń kawy i obłoki tytoniowego dymku. Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby… *** Niniejsza książka nie aspiruje do miana pracy naukowej. Oparta na źródłach, bogato inkrustowana tekstami wspomnień, dzienników i korespondencji, ma formę historycznego reportażu, a zatem jej głównym celem jest popularyzacja historii. Nie porusza kwestii krytycznoliterackich, zagadnień teatrologicznych czy kinematograficznych. Nie stanowi również szczegółowego ani tym bardziej całościowego rysu biograficznego. Opowiada o losach wybranych artystów podczas drugiej wojny światowej – aktorów, reżyserów, muzyków, pisarzy i poetów, którzy w trakcie niemiecko- sowieckiej okupacji przebywali na ziemiach polskich, przede wszystkim w Warszawie i na Kresach. Obok gwiazd małej sceny i dużego ekranu, obok sław przedwojennej estrady i znanych literatów, czytelnik znajdzie tu także opowieści o młodych, dopiero zaczynających artystach, a także informacje o tych, którzy z różnych powodów nie przetrwali w zbiorowej pamięci. To książka o tym, jak żyli polscy artyści podczas najtragiczniejszego konfliktu zbrojnego XX wieku. O ich codziennych troskach i drobnych radościach. O tym, jak zarabiali na życie, gdy polska kultura i sztuka znalazły się na indeksie, i w jaki sposób walczyli z okupantami. To historia zapomnianego, a przecież słynnego przed wojną aktora, który zginął w Auschwitz; to opowieść o pisarce, która by związać koniec z końcem, otworzyła sklep z tytoniem; to historia artystów usługujących w kawiarniach, reżysera zajmującego się pracą wywiadowczą dla Armii Krajowej i muzyka, który występował w restauracjach, kiedy Polakom zabroniono wstępu do filharmonii. Wśród kilkudziesięciu bohaterów tej książki znaleźli się kolaboranci i członkowie podziemnego ruchu oporu, więźniowie Pawiaka, niemieckich obozów koncentracyjnych i sowieckich łagrów, ofiary represji, zdrajcy oraz ci, których niesłusznie posądzano o konszachty z wrogiem. Postawa wielu z nich do dziś budzi kontrowersje, a losy innych są owiane tajemnicą. Książka składa się z trzynastu rozdziałów i kilkudziesięciu podrozdziałów. Choć

starałem się zachować chronologię wydarzeń, to zakres zagadnień i ich różnorodność sprawiły, że czasami ten porządek bywa nieco zaburzony. Liczę, że zarówno to, jak i chropowatość stylu nie odbiorą czytelnikowi przyjemności obcowania z lekturą, a całość okaże się zajmująca. Historycy, znawcy tematu i miłośnicy artystycznej bohemy dwudziestolecia międzywojennego niech tę książkę potraktują jako formę przypomnienia znanych im już faktów. Dla innych opowieść o życiu artystów podczas okupacji stanie się, mam nadzieję, okazją do odkrycia zapomnianej, a czasem nieznanej historii niezwykłych ludzi i być może zachęci ich do sięgnięcia po książki „tamtych” pisarzy, obejrzenia filmów z „tamtymi” aktorami i posłuchania piosenek „tamtych” kompozytorów.

ROZDZIAŁ I WRZESIEŃ Czarne krzyże, sunąc przez niebo, z warkotem okrążają miasto rozhukane od wybuchów bomb i krzyków wylęknionych ludzi. W powietrze raz po raz wzbijają się bladoszare tumany kurzu, a kawałki odłupanych siłą eksplozji kamienic zasypują ulice, piętrząc się w sterty gruzów. Zofia Nałkowska podchodzi do okna. Przez zakurzoną szybę zauważa młodą parę. Biegną w dół ulicy, potykając się na nierównym, usłanym kawałkami cegieł bruku, i już po chwili znikają w pobliskiej bramie. Z ustawionego na stoliku radioodbiornika rozlega się, nie po raz pierwszy tego ranka, głos wołający niezrozumiałe, brzmiące niczym dziwaczne zaklęcia słowa. Pisarka zapamięta je na zawsze. „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi! Zo-Ra 11… Do-Re 29… Ry-Ka 14…” Powiedzieć, że wojna wisiała w powietrzu, to nic nie powiedzieć. Ją się czuło przez skórę. Śmierdziała z daleka, choć co do tego, jak się potoczy, zdania były podzielone. Zapewnienia naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego i całego obozu rządzącego o tym, że Polska nie odda nawet jednego guzika z munduru, okazały się obietnicami bez pokrycia. Blitzkrieg dokonywał spustoszenia. Gorzkie otrzeźwienie przyszło zbyt późno. Nałkowska, podobnie jak Jerzy Andrzejewski i Aleksander Wat, przyjmuje wojnę jako coś w gruncie rzeczy nieuniknionego. Jest w tym i obawa o przyszłość, i pewnego rodzaju ulga. Ile dni można wytrzymać w paraliżującym napięciu? Ile w oczekiwaniu na nawałnicę? Teraz sytuacja nareszcie staje się klarowna. Albo my ich, albo oni nas. Prawda, niewielu wtedy przypuszczało, że przewaga wroga okaże się druzgocąca, i to pomimo wysiłków polskich żołnierzy. A już zupełnie nikt nie był w stanie odgadnąć tego, co przyniesie ze sobą fala narodowego socjalizmu i czekająca na rozkaz wymarszu ze wschodu Armia Czerwona. „Byłoby przesadą powiedzieć, że byłem w stanie euforii. Ale pierwszego dnia, kiedy bomby zaczęły spadać, pewien węzeł został przecięty. Nie ulga, ale przestaje się istnieć na planie cerebralnym, duchowym, moralnym, istnieje się tylko na planie odruchów, którym się poddaje, impulsów”[2] – wspominał Aleksander Wat.

Lawina ruszyła. Współtwórca polskiego futuryzmu z siostrą i szwagrem (ten ostatni jako inżynier drogowy ma dostęp do samochodów i organizuje transport) podąża na wschód. Jako jeden z nielicznych domyśla się, co może go spotkać ze strony SS, kripo, sipo i gestapo, a jako Żyd ani myśli czekać na ich przybycie. Podobnie postąpi Julian Tuwim, przebywający w tych dniach w podwarszawskim pensjonacie w Świdrze. 5 września wraz z Mieczysławem Grydzewskim i Antonim Słonimskim wsiada w taksówkę i wyrusza do Kazimierza nad Wisłą. Tam słynni skamandryci, którzy do niedawna popijali kawę na półpiętrze Małej Ziemiańskiej, a wraz z nimi Ksawery Prószyński i poszukiwany drogą radiową przez Niemców Melchior Wańkowicz, przekraczają granicę z Rumunią i z wyjątkiem Wańkowicza, który zostanie internowany, przedostają się do Paryża. W kraju pozostają inni. Przyjaciel Aleksandra Wata, autor wiersza Bagnet na broń, podobnie jak on znany przed wojną z lewicowych sympatii, nie zamierza uciekać przed wrogiem. Order Virtuti Militari za udział w wojnie z Rosją bolszewicką w 1920 roku w końcu do czegoś zobowiązuje… Starannie wyprasowany kapitański mundur wisi na wieszaku, ale Władysław Broniewski nie będzie miał okazji go włożyć. Czy to z powodu przedwojennej sławy „czerwonego poety”, czy też panującego w punkcie werbunkowym chaosu, zostaje podczas mobilizacji pominięty. Siedzieć z założonymi rękami nie zamierza, dołącza więc do grupy uciekających ze stolicy aktorów i pokonuje liczącą pięćset kilometrów trasę wiodącą z Warszawy do Tarnopola. Dopiero 12 września dotrze do Ośrodka Zapasowego 28. Dywizji Piechoty w Zbarażu, ale nie zdąży oddać choćby jednej salwy z karabinu. Pięć dni później Polskę zaatakują od wschodu Sowieci. „TO NA PEWNO ĆWICZENIA…” Pierwszy dzień wojny zastaje Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego w łóżku. Ostatnio poeta wyraźnie niedomagał; teraz nadal czuje się kiepsko i być może dlatego przekazane mu przez żonę wiadomości o pojawieniu się na polskim niebie niemieckich samolotów puszcza mimo uszu. „Nie martw się, to na pewno ćwiczenia obrony przeciwlotniczej” – tłumaczy, podnosząc się z łóżka. Dopiero po chwili uświadomi sobie swoją pomyłkę. Dobrowolskiemu, podobnie zresztą jak Broniewskiemu, nie jest dane walczyć podczas kampanii wrześniowej. Trochę to dziwne, że dobrze wyszkolony oficer rezerwy, adept szkoły podchorążych, nie otrzymuje karty mobilizacyjnej, ale podobnych przypadków w opanowanym wojenną zawieruchą kraju jest więcej. 6 lub 7 września poeta postanawia wspomóc obronę stolicy, kopiąc rowy przeciwczołgowe.

Znani artyści faktycznie w tych dniach udzielają się w ten sposób. Na jednym z zachowanych zdjęć widać, jak uśmiechnięte gwiazdy małej sceny, z Hanką Ordonówną, Lodą Halamą, Władysławem Walterem i Niną Grudzińską na czele, dzierżąc w dłoniach łopaty, maszerują z gromadą warszawiaków przez miasto. W ten sam sposób przy ulicy Koziej pomaga Eugeniusz Bodo. Dla Dobrowolskiego, który stawia się na miejscu zbiórki na ulicy Marszałkowskiej, łopaty zabraknie. Poeta ponownie spróbuje się zaciągnąć do wojska podczas wrześniowej rajzy[3] (wędrówce warszawiaków po obszarach wschodniej Polski po ucieczce ze stolicy), kiedy pod Kockiem natknie się na polski oddział, ale i wówczas skończy się tylko na dobrych chęciach. Dowódca oddziału nie skorzysta z jego usług, bo kandydat na żołnierza nie ma nawet roweru. Jakże bić Niemca bez roweru? Podobne rozczarowanie spotka innych. Ponoć ze względu na lewicowe poglądy Bohdan Korzeniewski, ceniony już przed wojną inscenizator, krytyk i znawca teatralny, zostaje przeniesiony z 21. Pułku Piechoty w Warszawie do bielskiej jednostki piechoty, ale po wybuchu wojny nie zdoła odnaleźć wspomnianej jednostki i także nie weźmie udziału w walce. Z biegiem dni pojawiają się pytania i oskarżenia. Ludzie patrzą na siebie pytającym wzrokiem, a potem obracają twarz ku niebu, skąd nadlatują nieprzebrane roje niemieckich samolotów. Histeria jednych miesza się z melancholią drugich. Dochodzi do pierwszych samobójstw. 6 września popełnia je poeta Józef Gałuszka. „MIASTO PIĘKNE I PRZYCIEMNIONE…” Koniec sierpnia 1939 roku i pojawiające się w tamtym czasie pogłoski o rychłym początku wojny nastrajają Jarosława Iwaszkiewicza refleksyjnie. „Mówię ciągle o sobie, a zdaje się jesteśmy w wigilię wojny. Może właśnie dlatego chce się myśleć i mówić o sobie, potem już nie będzie wolno. (…). Myśleć i zginąć na polu walki, czyż to nie wszystko jedno? Zawsze samotny i zawsze nic nierozumiejący człowiek”[4]. Oczekując na nieuniknione w Stawisku, słynnym majątku pisarza, który w latach trzydziestych stał się miejscem wymiany myśli i spotkań literatów, z uwagą śledzi doniesienia z aren politycznych i próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące najbliższej przyszłości. 24 sierpnia wojsko rekwiruje mu konie. Utrata odchowanego w Stawisku Ralfa jest bolesna, ale cóż zrobić, skoro każdy mówi tylko o potrzebie obrony, poświęcenia i bohaterstwa. Z propagandowych odezw, radia i redagowanych naprędce artykułów prasowych patos wylewa się hektolitrami. Pisarz jest szczególnie wyczulony na granie patetyczną nutą, irytują go nawet pisane w podobnym tonie wiersze przyjaciół; dostaje się przy tej okazji Kazimierzowi Wierzyńskiemu, który publikuje na łamach „Gazety Polskiej” wiersz Święty Boże. „Wielki, paskudny wiersz Kazia”[5] – podsumuje

Iwaszkiewicz. Swój ostatni przed wybuchem wojny wieczór spędza w znanej warszawskiej restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim Przedmieściu. Znajomi literaci wczuwają się z wolna w atmosferę zbliżającej się apokalipsy. „Tonio [Sobański] żegnał się ze wszystkimi, Staś Baliński z oczami pełnymi łez. Była próba ataku i pogaszono światła w restauracji; miasto piękne i przyciemnione”[6] – pisze po powrocie do domu nocą z 31 sierpnia na 1 września. Kilka godzin później „miasto piękne i przyciemnione” zalewa deszcz bomb. 4 września pisarz wybiera się z przyjacielem do zbombardowanego Grodziska Mazowieckiego. Ludziom miesza się w głowach. Wzbiera panika. Iwaszkiewicz zostaje wzięty za… szpiega, czemu jest winny dziwaczny strój jego towarzysza ubranego w szafirowe spodnie i kurtkę koloru wiewiórkowatego. Dopiero po okazaniu dokumentów pisarz zdoła przemówić do rozsądku otumanionemu strachem tłumowi. Autor Brzeziny szpiegiem? Wszystko wydaje się wtedy możliwe. Świat stoi przecież na głowie. Młodszy przyjaciel, którego przed laty osobiście wprowadził do świata artystycznej elity, przyjmuje 1 września z poczuciem ulgi. Czesław Miłosz nie daje się zwieść rządowej propagandzie snującej fantastyczne wizje maszerujących pod Bramą Brandenburską ułanów z naczelnym wodzem Rydzem-Śmigłym na czele. Nie ma też żadnych wątpliwości co do tego, że kraj nie został należycie przygotowany do wojny, że wciąż targają nim rozmaite problemy, na które przez ostatnie dwadzieścia lat nikt nie potrafił znaleźć recepty. Po kilku godzinach oprócz ulgi pojawia się i strach. „Nie potrafiłbym odtworzyć (…) 1 września, kiedy detonacje nie od raz wzięliśmy za bombardowanie. Dyżury przeciwpożarowe, chęć poddania się czyimś rozkazom. Chyba dość traumatyczne przenikanie klęski do świadomości, bo pamięć wraca do tego niechętnie”[7] – zapisał Miłosz, wspominając pierwszy dzień wojny. Swoją wściekłość wyładuje na uciekających ze stolicy elitach – urzędnikach, politykach, wojskowych, ludziach, którzy mamili go wizją silnego i przygotowanego na obronę kraju. 5 września pracownicy Polskiego Radia, a wśród nich także Miłosz, otrzymują polecenie stawienia się na placu Dąbrowskiego. Wypłacono im z góry dwumiesięczną pensję, zapakowano do ciężarówek i autobusów, a następnie powieziono w stronę Lublina. Miłosz decyduje się na wyjazd, ale opuszczenie stolicy nie przychodzi mu łatwo. Na miejscu zostaje przecież Tadeusz Byrski, jego przyjaciel, któremu nie pozwolono zabrać ze sobą rodziny. Pozostaje również ukochana – Janina Cękalska. Kilka godzin później, gdy ona wciąż próbuje odnaleźć go w bombardowanej stolicy, on dojeżdża do Lublina, gdzie zaliczy swój frontowy epizod. „Bardzo krótko nosiłem coś w rodzaju munduru złożonego z niepasujących do siebie części, bez żadnych jednak bardziej zaszczytnych czynów niż udział w odwrocie. Zaraz

przyszło osłupienie klęski”[8] – napisze Miłosz we wspomnieniowej książce Rodzinna Europa. Wchodzi w skład załogi zaopatrzonego w aparaturę nagłaśniającą wozu transmisyjnego i rusza w stronę frontu, lecz pojazd szybko zawraca do zbombardowanego przed chwilą Lublina, bo po przejechaniu kilku kilometrów i dotarciu do płonącego Kurowa natyka się jedynie na niemieckie czołgi. Ostatecznie szefowie Polskiego Radia postanawiają, że Antoni Bohdziewicz pojedzie do Wilna, Bolesław Miciński do Baranowicz, a Miłosz do Lwowa, dokąd w tym samym czasie zmierza nieprzebrana masa polskich literatów, malarzy, ludzi teatru, kina i muzyki. Ci, którzy zostają w Warszawie, próbują ratować resztki grzebanego wraz z każdą eksplodującą bombą świata. Wśród nich jest jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy dwudziestolecia międzywojennego, współtwórca i członek Związku Literatów Polskich. Ferdynanda Goetla już pod koniec sierpnia 1939 roku dręczą złe przeczucia podsycane dodatkowo rozmowami z zastępcą wiceministra do spraw wojskowych Ludomiłem Rayskim i profesorem Władysławem Studnickim. Obaj nie dają się zwieść naiwnej propagandzie rządu i wojskowych, obaj zdają sobie sprawę z mającej nastąpić katastrofy. Pisarz szybko się przekona, że mieli rację. Ewakuację tysięcy warszawiaków Goetel obserwuje z balkonu swojego mieszkania na Pradze, do którego niedługo potem wpada bomba lub pocisk moździerzowy. Na szczęście, wiedziony złym przeczuciem, dzień wcześniej opuszcza mieszkanie i przeprowadza się do lokalu Związku Literatów Polskich przy ulicy Pierackiego. W życiu Goetla rozpoczyna się trwający przez całą wojnę okres pracy w strukturach cywilnych. Mianowany kierownikiem sekcji propagandy Obywatelskiego Komitetu Pomocy Ludności Warszawy zajmuje się redagowaniem odezw do mieszkańców stolicy, organizowaniem pomocy dla uchodźców i dokumentowaniem historii obrony miasta. Choć tyle można zrobić. W czasie kiedy Goetel redaguje treść kolejnej propagandowej odezwy, w mieszkaniu innego znanego literata, krytyka i skandalisty życie toczy się nadal zwyczajnym torem. Po pokoju od samego rana unosi się zapach mocnej kawy, szeleszczą kartki, stuka maszyna do pisania… Kiedy na Warszawę spadają bomby, Tadeusz Boy-Żeleński siedzi pochylony nad maszyną do pisania i ignorując wrześniowy huragan, nie przestaje pracować. Dopiero po pięciu dniach i namowach przyjaciół zgodzi się na opuszczenie stolicy. Łapie pociąg do Dubna, gdzie zamierza połączyć się z żoną, która w tym samym kierunku uda się samochodem zaprzyjaźnionego prawnika. Zofia Żeleńska zawróci do Warszawy, a on, mniej więcej 8 września, wsiądzie do ostatniego pociągu jadącego do Lwowa, a po dotarciu do miasta zamieszka przy ulicy Romanowicza 7, w domu szwagierki. Już nigdy nie ujrzy stolicy.

„CZYŚ TY BYŁ W PIEKLE?” Kiedy wojska niemieckie z zawrotną prędkością posuwają się w stronę Warszawy, Juliusz Kaden-Bandrowski, autor słynnej powieści Generał Barcz, traci resztki złudzeń. Poczucie klęski potęgują dochodzące z frontu wiadomości, przekazywane pisarzowi przez walczącego pod Kutnem brata. Tym niemniej jeden z najbardziej cenionych literatów dwudziestolecia międzywojennego postanawia zostać w stolicy, i to mimo nalegań zachęcającego go do wyjazdu ministra Zaleskiego. Ucieczka oznacza dla Kadena zdradę. Opuszcza jedynie swoje mieszkanie i przenosi się do gmachu Teatru Wielkiego, skąd obserwuje rozpaczliwą walkę bombardowanej przez niemieckie lotnictwo stolicy. Któregoś dnia słyszy dzwonek telefonu. W trzymanej drżącą ręką słuchawce rozpoznaje głos Ferdynanda Goetla. Ten zaczyna rozmowę od zdawkowych grzeczności, a następnie pyta kolegę, co słychać. – Od dwóch dni teatr się pali. Czyś ty był w piekle, gdzie smażą się aktorki i aktorzy? – Nie, ale mogę to sobie wyobrazić – Nie możesz! – zaśmiał się. – To trzeba widzieć[9]. Wkrótce Kaden-Bandrowski przyjmuje propozycję Stefana Starzyńskiego, prezydenta miasta, i obejmuje dział cenzury i propagandy w powstałym 8 września Komisariacie Cywilnym. Do przedwrześniowej władzy ma stosunek jak najgorszy. Biograf pisarza, Michał Sprusiński, przytoczył w swojej książce słowa, które wypowiedział pod adresem prezydenta Ignacego Mościckiego i naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego, gdy ci po ataku Sowietów przekroczyli granicę z Rumunią: „Czyż to możliwe, aby pieniądze i władza tak zdeprawowały tych ludzi?”[10]. Ale pisarz wie, że rozliczenie decydentów i szukanie winnych nie są teraz priorytetem; wszystkie te sprawy należy pozostawić na później. Oddaje się pracy i ze zniecierpliwieniem wyczekuje wiadomości od walczących w Armii „Warszawa” synów – urodzonych w 1921 roku bliźniaków Andrzeja i Pawła. Później się okaże, że obaj wprost z Modlina trafią do niemieckiej niewoli, którą opuszczą dopiero pod koniec 1940 roku. Wojny nie przeżyją ani oni, ani ich ojciec. ŚMIERĆ NAD JEZIOREM W trakcie ostatnich tygodni przed wybuchem wojny Andrzejewski nie zaprząta sobie głowy napiętą sytuacją polityczną. Ma inne zmartwienie: próbuje przełamać kryzys twórczy. Z impasem pisarskim zmaga się w stolicy od kilku miesięcy, natchnienie postanawia zatem odnaleźć we Lwowie. Latem pakuje swoje rzeczy (za wyjątkiem

bogatej biblioteczki przekazanej na przechowanie przyjacielowi Jerzemu Rebinderowi, która wraz z domem spłonie we wrześniu 1939 roku), wsiada do pociągu i rusza w stronę Kresów. Do Warszawy zawita ponownie pod koniec sierpnia. Pobyt ma trwać tylko kilka dni; pisarz zamierza załatwić parę spraw i wracać do Lwowa. Nie zdąży. Kiedy 1 września nad Warszawą pojawiają się niemieckie samoloty, Andrzejewski smacznie śpi. Ze snu nie wyrywają go nawet wybuchy eksplodujących w mieście bomb. Rankiem, nie zdając sobie sprawy z wypadków ostatnich godzin, wychodzi z domu, jak gdyby nigdy nic wskakuje do tramwaju i udaje się do Polskiego Radia, gdzie ma do załatwienia jakąś sprawę. Zanurzony w myślach, podczas krótkiej podróży do Śródmieścia nie zwróci też uwagi na niespotykany ruch na ulicach i dopiero w siedzibie Polskiego Radia Czesław Miłosz i Bolesław Miciński opowiedzą nieprzytomnemu koledze o tym, że wojna, że bombardowania, że Westerplatte… Andrzejewski, który prawdopodobnie z powodu problemów zdrowotnych nie został zmobilizowany, postanawia zatrzymać się w willi Jana Tarnowskiego przy ulicy Langiewicza, gdzie przebywa do 4 września. Kiedy Anglia i Francja ogłoszą przystąpienie do wojny, znajdzie się w tłumie wiwatującym na cześć sojuszników pod brytyjską ambasadą. Fakt ten uczci wraz ze Stanisławem Dygatem i Januszem Minkiewiczem obiadem w słynnej restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim Przedmieściu. Wzniesione wtedy toasty za szybkie zwycięstwo nad Hitlerem okażą się jedynie pobożnym życzeniem. W przeciwieństwie do Andrzejewskiego, najbogatszy pisarz II Rzeczypospolitej, przez złośliwych krytyków nazywany przed wojną „autorem czytadeł dla kucharek”, nie narzekał ani na brak weny, ani na brak zajęcia. Rok 1939 zapowiadał się dla Tadeusza Dołęgi-Mostowicza obiecująco – zaplanowano premiery dwóch filmów, pisarz nawiązał też współpracę z Hollywood i był po słowie z wytwórnią filmową Warner Bros, mającą w planach nakręcić dwa filmy według jego scenariuszy. Wszystkie te ambitne plany z momentem wybuchu wojny stają się nieaktualne, a Tadeusz Dołęga-Mostowicz, choć nie zawsze było mu pod drodze z władzami II Rzeczypospolitej, nie zamierza czekać na rozwój wypadków z założonymi rękami. Wyjeżdża ze swojej ogromnej posiadłości wytworną limuzyną i rusza na front wschodni. Tam odnajdzie go śmierć. Funkcjonuje kilka wersji tragicznego końca autora Kariery Nikodema Dyzmy, z których najbardziej prawdopodobne są dwie. Obie w okresie PRL-u przemilczano: burżuazyjny pisarz ginący na Wschodzie nie wpisywał się w propagandę nowego reżimu. Do śmierci pisarza doszło 18 lub 20 września 1939 roku w Kutach. Dołęga- Mostowicz zginął w ciężarówce, zaskoczony przez ostrzał radzieckiego czołgu, gdy ze swoim plutonem udawał się po prowiant, lub (według innej wersji) stracił życie podczas rozbrajania, a śmiertelną ranę z cekaemu otrzymał ponoć dlatego, że zwlekał z oddaniem pistoletu.

W tych godzinach odchodzi jeszcze jedna legendarna postać polskiej literatury. Stanisław Ignacy Witkiewicz dociera z kochanką Czesławą Oknińską-Korzeniowską do wsi Jeziory Wielkie i tam zatrzymuje się w domu swojego przyjaciela z wojska Walentego Ziemlańskiego, kierownika miejscowej szkoły. Rankiem 18 września, gdy pojawiają się wiadomości o ataku armii sowieckiej, Witkacy udaje się z przyjaciółką do lasu nad jeziorem. Korzeniowskiej pisarz podaje truciznę, a potem sobie podcina żyły. Arcytalent polskiej literatury, piewca czystej formy i autor niezwykłych dramatów nie jest w stanie pogodzić się z klęską. Od dawna zresztą przepowiadał nastanie nowego świata – zbydlęconego i pozbawionego nadziei. Nie widzi w nim miejsca dla siebie. Pisarza pochowano na pobliskim cmentarzu. Jego przyjaciółka przeżyła, odratowana przez mieszkańców. DEZERTER? Karta mobilizacyjna nie dotarła do Broniewskiego i Dobrowolskiego, w końcówce gorącego i budzącego niepokój sierpnia 1939 roku otrzymuje ją natomiast Konstanty Ildefons Gałczyński. Twórca Teatrzyku „Zielona Gęś” ma się stawić w Ludwikowie, gdzie stacjonuje 15. Batalion Korpusu Ochrony Pogranicza. Po kampanii wrześniowej trafia wraz z tysiącami polskich żołnierzy do radzieckiego obozu w Kozielsku. To, że nie zostanie jedną z ofiar Katynia, zawdzięcza wyłącznie temu, że Sowieci dowiadują się o incydencie w Berezie Kartuskiej i zdegradowaniu poety do stopnia szeregowca. Gdyby nie przedwojenne błazeństwa, Gałczyński podzieliłby los kilkunastu tysięcy zamordowanych oficerów z Kozielska i Ostaszkowa. Rosjanie przekazują go Niemcom, ci zaś umieszczają poetę w stalagu XI A w Altengrabow. W Warszawie pozostaje jego ukochana żona Natalia i córeczka Kira. Gałczyński walczył w trakcie kampanii wrześniowej z bronią w ręku, ale nie wiadomo po dziś dzień, czy podobnie rzecz się miała z Leopoldem Buczkowskim. O losach autora Czarnego potoku w trakcie wrześniowej pożogi kilka informacji zawarła w swoich wspomnieniach dobra przyjaciółka, a zarazem krytyk jego dzieł, Hanna Kirchner. „Wybuchła wojna. Zapisałam zdanko: «Zdezerterował z 219. plutonu pionierskiego (?), ale Ludwik Herman (?) zwerbował go do robienia plakatów Do broni!». Nic więcej o jego udziale w kampanii wrześniowej”[11]. Czyżby więc za słynnym plakatem propagandowym, na którym na biało-czerwonym tle widać żołnierza w hełmie i z karabinem z bagnetem, stał pisarz? Zarówno o tym, jak i jego rzekomej dezercji z wojska niewiele wiadomo. W kalendarium życia pisarza na końcu książki Wspomnienia o Leopoldzie Buczkowskim widnieje informacja, że został zmobilizowany i wziął udział w kampanii wrześniowej, a po klęsce zdołał uciec

z niewoli i dotarł do Podkamienia. Jego syn Tadeusz stwierdził, że „udział ojca w kampanii wrześniowej uznać należy za problematyczny”[12]. Z Buczkowskim czy bez niego Armia Polska cofa się na całej linii frontu, a Niemcy zajmują kolejne polskie miasta. 3 września zdobywają Częstochowę, 4 września Kalisz, 5 września rozpoczyna się pacyfikacja Bydgoszczy, a 8 września Wehrmacht wkracza do Łodzi. Pozostałe, będące jeszcze w polskich rękach, wsie i miasta bombardują niemieckie samoloty. Jeden z pocisków trafia w warszawską kamienicę, gdzie mieszka Kornel Makuszyński. Pisarz cudem uchodzi z życiem, wydostając się ze zniszczonego budynku, ale w gruzach traci wszystkie swoje rękopisy, w tym Drugie wakacje Szatana. Mniej szczęścia ma aktor Stefan Hnydziński, który na skutek ran odniesionych podczas bombardowania Teatru Narodowego 19 września umiera kilkanaście dni później. Bomby spadają nie tylko na stolicę. Na jednym ze zdjęć z tamtego okresu zachowanych do dzisiejszych czasów widać osiemnastoletniego młodzieńca w długim ciemnym płaszczu. W ręku trzyma beret. Chłopak siedzi na gruzach domu przy ulicy Długiej w Radomsku. Wzrok ma wbity w ziemię. To Tadeusz Różewicz, wówczas jeszcze nieznany szerszemu gronu czytelników początkujący literat, którego cały świat ograniczał się dotąd do tego małego powiatowego miasteczka. I teraz świat ten wywrócił się do góry nogami. Radomsko zostaje zbombardowane już 1 września, a spokojne życie młodzieńca, który przed wojną zdążył opublikować zaledwie kilka wierszy i artykułów krytycznych, ustępuje miejsca trwodze nowej rzeczywistości. A jeszcze w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku myśli osiemnastolatka krążyły wokół Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego w Żyrowicach, gdzie po zdaniu małej matury miał kontynuować naukę, ponieważ do Liceum Pedagogicznego w Piotrkowie Trybunalskim nie został przyjęty ze względu na słabe oceny. Teraz to nie ma żadnego znaczenia. 2 września rodzina Różewiczów opuszcza Radomsko, ale powróci tutaj po dwóch tygodniach, zastając splądrowane mieszkanie. Najważniejsze jednak, że budynek nie uległ zniszczeniu, że można w nim mieszkać. Wielu nie ma tyle szczęścia. MUZYKA ZAMILKŁA Powracający pod koniec lata do kraju z zagranicznych wojaży Andrzej Panufnik dziwił się fanfaronadzie swoich rodaków, tym bardziej że zasłyszane podczas pobytu w Austrii, Anglii i Francji wieści wzbudzały w nim niepokój. Nad Wisłą nikt się tym nie przejmował: „wszyscy, z którymi rozmawiałem, równie naiwnie wierzyli, że Polski nie można pokonać”[13]. Ale 1 września, kiedy Panufnik włącza radio i dowiaduje się, że Niemcy

zaatakowały Polskę, okazuje się, że jego obawy nie były wcale na wyrost i że tak naprawdę to on miał rację, obawiając się śmiesznego, jak twierdzili koledzy, kompozytora: kaprala z wąsikiem. Nieco nadziei w jego serce wleją Francja i Anglia, wypowiadając 3 września wojnę Hitlerowi, ale niestety, sojusznicy ostatecznie zawiodą. Zeszyt z nutami trzeba będzie schować do szuflady – teraz ważniejsze jest ratowanie ludzi i ich domów. Tym bardziej że Luftwaffe dalej pastwi się nad niepokornym miastem, a wskutek skomasowanych bombardowań i ostrzału artylerii nad stolicą wciąż się unosi dym z palących się zabudowań. Zdarzy się, że w ciągu doby wybuchnie w Warszawie sto pięćdziesiąt pożarów, a podczas jednego z najcięższych nalotów, 17 września, na miasto spadnie pięć tysięcy bomb i niezliczona liczba pocisków artyleryjskich[14]. Ponieważ straż ogniowa nie może sobie poradzić ze wszystkimi pożarami, prezydent Starzyński i jego administracja zwracają się z apelami o zaciąg ochotniczy. Zadaniem drużyn przeciwpożarowych jest zrzucanie z dachów bomb zapalających i niesienie pomocy zasypanym w gruzach. Jednym z ochotników zostaje Panufnik. Uzbrojony w łopatę i dwa kubły z piachem, ląduje na dachu swojego domu, gdzie toczy nierówną walkę z niemieckim lotnictwem. Jedna z bomb spadnie zaledwie kilka metrów od niego. Inne, zrzucone na Warszawę 23 września, omal nie przerwą występu Władysława Szpilmana w Polskim Radiu. Tego dnia, przemykając od bramy do bramy, słynny pianista zdoła dotrzeć do studia, a w drzwiach budynku minie się nawet z prezydentem Starzyńskim. Koncert Szpilmana, podczas którego słuchacze usłyszą utwory Fryderyka Szopena, okaże się ostatnim występem na żywo na antenie Polskiego Radia. „Bomby spadały co chwilę w bezpośredniej bliskości studia, okoliczne zaś domy stały w ogniu. W takim huku nie słyszałem prawie dźwięku własnego fortepianu”[15] – będzie wspominał tamte chwile muzyk. Kilka minut po trzeciej po południu, kiedy odtwarzano w radiu koncert c-moll Rachmaninowa, bomba trafia w elektrownię i rozgłośnia milknie. Kilka miesięcy później Szpilman i jego rodzina znajdą się w utworzonym przez Niemców getcie. Tymczasem ten, z którym wspomniany wcześniej Panufnik stworzy w przyszłości niezwykły fortepianowy duet, kilka tygodni przed wybuchem wojny święcił triumfy w Krakowie. Prawykonanie Wariacji symfonicznych przyniosło Witoldowi Lutosławskiemu uznanie, ale wkrótce nikt o tym nie będzie pamiętać. Zmobilizowany pod Wawelem i przydzielony do Armii „Kraków” w stopniu sierżanta podchorążego, wyrusza we wrześniu na front, korzystając z nabytych dwa lata wcześniej w szkole łączności w Zegrzu umiejętności radiotelegrafisty. Szlak bojowy kompozytora nie będzie długi. Lutosławski szybko trafi do niewoli, ale już po ośmiu dniach zdoła uciec Niemcom i po kilkusetkilometrowej pieszej wędrówce przedostanie się do Warszawy. Okoliczności swojej ucieczki przedstawi

później w rozmowie z Zofią Owińską. „Kiedy po ośmiu dniach zobaczyłem, że żołnierzy z mojego plutonu ubywa, zapytałem tych, co pozostali, a było tam dwóch kaprali i dwóch szeregowców, czy też mają zamiar uciekać. Gdy dowiedziałem się, że tak, zapytałem, czy zgodziliby się, żebym ja razem z nimi wyszedł”[16]. Jeszcze szybciej w niewoli znajdzie się inny znany przed wojną kompozytor. 1 września 1939 roku Henryk Wars zgłasza się do armii z otrzymaną kartą mobilizacyjną. Trzydziestosiedmioletni kompozytor znajduje się w przededniu wojny u szczytu kariery, ciesząc się ogromną sympatią słuchaczy, aktorów, a nawet samego prezydenta Ignacego Mościckiego. Jego nazwisko na afiszu rewii, operetki lub w programie kinowym, a potem na tysiącach wydanych przez Syrena Rekord płytach stawało się z miejsca gwarancją sukcesu. W piątkowy ranek 1 września rusza jednak Wars na front jak zwykły żołnierz, aby bronić przez Niemcami tego, czym cieszył się i co rozsławiał w swoich piosenkach przez wiele lat. Wojaczka nie jest mu jednak pisana i już po kilku godzinach jego oddział zostaje rozbity, a on sam trafia do niemieckiej niewoli. Warsowi nie uśmiecha się pobyt w obozie jenieckim, ucieka więc z transportu, co biorąc pod uwagę jego żydowskie pochodzenie, być może uratowało mu życie. Potem, gdy już dotrze do Lublina, wpadnie w ręce Sowietów, ale i im zdoła się wymknąć. W końcu, jak wielu innych, przedostanie się do Lwowa. ŚMIECH PRZEZ ŁZY Fryderyk Járosy, zakochany w Polsce Austriak węgierskiego pochodzenia (w 1938 roku otrzymał honorowe obywatelstwo polskie), słynny aktor, reżyser i legendarny konferansjer równie legendarnych teatrzyków rewiowych, przyjmuje wybuch wojny ze spokojem, a przecież i jego plany obróci ona wniwecz. Premierę przedstawienia Járosyego w teatrzyku Figaro przy ulicy Marszałkowskiej 8 zaplanowano na sobotę 2 września (według innych źródeł na niedzielę 3 września). W mieście zdążono już rozlepić afisze, a jeszcze w czwartek 31 sierpnia o premierze Żyć nie umierać! na pierwszej stronie donosił „Wieczór Warszawski”. Kurtyna nie pójdzie jednak w górę. Zamiast na scenie trzeba będzie się wykazać przy łopacie. Na jednym z zachowanych z tego okresu zdjęć widać, jak Járosy, a obok niego aktorzy Gwidon Borucki, Michał Znicz, Michał Pluciński, Ludwik Lawiński i reżyser Bazyli Sikiewicz, a więc zespół Figaro, kopią rowy przeciwczołgowe przy ulicy Marszałkowskiej. Warto zauważyć, że Járosy mógłby bez większych problemów wyjechać z Polski, posługiwał się przecież znakomitym w tych okolicznościach paszportem austriackim, a jednak zdecyduje się zaryzykować i pozostanie w Warszawie, nie chcąc opuszczać

przyjaciół. Kiedy więc 2 września spadają na stolicę bomby, zamiast w komedianta wciela się w rolę… komendanta bloku przy ulicy 6 sierpnia 28–30, gdzie z aktorką Stefanią Grodzieńską i jej mężem Jerzym Jurandotem, poetą, autorem tekstów piosenek i dramaturgiem, próbuje przetrwać oblężenie. We wspomnieniach Grodzieńskiej Járosy jawi się z jednej strony jako człowiek bardzo przytomny, dbający o współtowarzyszy niedoli i ich bezpieczeństwo, a z drugiej jako kawalarz, który drwi sobie z grozy. „Nie ma powodów do nerwów, moja droga. Wraz z twoim mężem zagadaliśmy się z uroczym dżentelmenem w kawiarni Polonia i popijając koniaczek, straciliśmy poczucie czasu” – wyjaśnia pewnego razu Grodzieńskiej, gdy ta odchodzi od zmysłów, gdyż Járosy i Jurandot przepadli tego dnia gdzieś bez wieści na wiele godzin i to wtedy, kiedy wokół wybuchały bomby. Wrześniowe noce Járosy, Jurandot, pan Hoffmann, właściciel domu przy ulicy 6 sierpnia, i jego syn uprzyjemniają sobie w schronie grą w brydża. „Dwa bez atu” – deklaruje podczas jednej z partii młody Hoffmann. Sekundę później rozlega się potężny huk, pomieszczenie zasnuwa kurz, a jego karty spadają na stół. „On ma rację. To nie było dwa bez atu”[17] – odpowiada najspokojniej w świecie Járosy, ignorując zupełnie to, że dosłownie przed chwilą niemiecka bomba urwała narożnik domu, w którym akurat siedzą. Ale i on przeżywa mocno klęskę swojej drugiej ojczyzny. Kiedy po kilku dniach walk poddaje się załoga Westerplatte, artysta zjawia się w wciąż jeszcze działającej rozgłośni Polskiego Radia i postanawia przeczytać wiersz Jerzego Jurandota zatytułowany Westerplatte. Józef Małgorzewski i Edmund Wierciński przyznają potem, że wykonanie Járosyego, który przecież nie był aktorem dramatycznym, wywarło na nich piorunujące wrażenie. Na co dzień stroni on jednak od patosu, a wymyślanymi dowcipami stara się choć w małym stopniu odwrócić uwagę przyjaciół od dokonującej się na ich oczach masakry miasta. W trakcie oblężenia Warszawy przyjaciółka słynnego konferansjera, aktorka Stefania Grodzieńska, urządza w mieszkaniu prowizoryczny szpem. Opatruje w nim rannych cywili, a że nie ma lekarstw, podaje chorym krople uspokajające. Jerzy Jurandot i Fryderyk Járosy przezywają ją w związku z tym „ta z walerianą”[18], zmyślają też na poczekaniu rozmaite historyjki. Jedna z nich opowiada o pewnym okaleczonym młodzieńcu z urwaną nogą, którego aktorka nie pozwoliła sanitariuszom zabrać do szpitala. „Nie zdążyłam rannemu zaaplikować kropli uspokajających” – miała według tej wymyślonej przez artystę historii powiedzieć sanitariuszom Grodzieńska. Járosy wierzył, że tylko dzięki temu da się nie popaść w szaleństwo…

ŚWIĘTA WOJNA Po powrocie do Polski z tournée po Stanach Zjednoczonych Mieczysław Fogg występuje w rewii Orzeł czy reszka wystawianej w teatrzyku Ali Baba. Wciela się w niej między innymi w rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina. W planach są kolejne występy. Rankiem 1 września budzą go spadające na Warszawę bomby… Przez kolejne trzy dni Fogg wraz z innymi artystami występuje przed apatyczną i coraz mniej liczną publicznością, aż w końcu w nocy z 3 na 4 września budynek teatru zostaje trafiony przez bombę. Występy w Ali Babie nie są jednak jedynymi, jakie daje w tamtych dniach popularny piosenkarz. 1 września w jego mieszkaniu rozdzwania się telefon; w słuchawce Fogg rozpoznaje charakterystyczny głos Hanki Ordonówny. „Mieciu – mówi podnieconym głosem – idziemy śpiewać na dworce, dla rannych żołnierzy!”[19] I tak Fogg, Ordonówna oraz nieznany z nazwiska akompaniator pojawiają się na Dworcu Gdańskim, gdzie przygrywają rannym żołnierzom. Wówczas piosenkarz jeszcze wierzył, że wojnę można wygrać, i nie był w tej wierze odosobniony. „Pierwszego dnia wojny po południu – wspominał Zawieyski, polski aktor, autor dramatów i dziennikarz – spotkałem na Nowym Świecie Stefana Jaracza, który z wielkim podnieceniem mówił, że ta wojna jest świętą wojną i że daje ona wielką satysfakcję narodowi polskiemu, bo tylko naród polski zagrodził drogę agresji niemieckiej. Historia nie darowałaby nam nigdy, gdybyśmy postąpili inaczej. Jaracz mówił z właściwą sobie ekspresją, gestykulował żywo, unosił się entuzjazmem lub oburzał się namiętnie. Dookoła Jaracza zebrał się tłum, który rósł coraz bardziej. Słuchano go tak, jak słuchano ze sceny. Gdy Jaracz odchodził, żegnano go owacyjnie oklaskami. Był to ostatni warszawski «występ» Jaracza, ostatnie oklaski, jakie zebrał tu za życia”[20]. Sam Jaracz twierdził potem, że w końcu sierpnia nie wierzył, aby dwie dekady po ostatniej masakrze w Europie ktoś urządził nową. W tymże sierpniu 1939 roku aktor wraca z Żegiestowa do Warszawy i przygotowuje ze swym zespołem premierę Żeglarza Szaniawskiego, która ze względu na mobilizację, a co za tym idzie – powołanie do armii kolejnych członków zespołu teatru – zostaje odroczona na początek września. Jaracz czuje, że wojna wisi w powietrzu i z premiery prawdopodobnie nic nie wyjdzie. I rzeczywiście, w piątek 1 września „zaczęło się wielkie, groźne widowisko”[21]. Na początku aktorzy, mimo niepomyślnych wieści napływających z frontu, pozostają w teatrach. Chociaż widownia świeci pustkami, odbywa się kilka premier. W Teatrze Narodowym trwają próby do Dam i huzarów Fredry, a Aleksander Zelwerowicz podnosi na duchu zespół, zapewniając, że wkrótce wszystko się ułoży. Ktoś nawet

zażartuje, aby na wszelki wypadek na scenę wychodzić w maskach przeciwgazowych. Tylko Marian Hemar wścieka się, że połowa przygotowanego na wrzesień programu Ali Baby straciła aktualność i teraz trzeba repertuar przygotować od nowa. Kilka dni po ataku Niemiec nieaktualny repertuar jest już bez znaczenia. Jaracz opuszcza Warszawę i wyjeżdża na Wschód. W odwrotnym kierunku podąży 1 września Krystyna Krahelska, którą wojna zastaje w rodzinnych Mazurkach, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od granicy ze Związkiem Radzieckim. Autorka wierszy, córka byłego wojewody poleskiego, która w latach trzydziestych pozowała rzeźbiarce Ludwice Nitschowej do pomnika warszawskiej Syrenki, mimo nalegań rodziców postanawia przedostać się do Warszawy, bo tutaj, jak tłumaczy bliskim, będzie potrzebna. Do stolicy dociera 4 września. Spędza tu zaledwie kilkadziesiąt godzin, w trakcie których pomaga rannym, ramię w ramię z mężczyznami odgrzebuje ludzi ze zbombardowanych domów, a na Pradze kopie rowy przeciwczołgowe. Wówczas łudzono się jeszcze, że rowy zdołają powstrzymać niemieckie czołgi, ale zarówno na nie, jak i na niemieckie lotnictwo nie ma mocnych. Kiedy 1 września bomby spadają na Warszawę, Mira Zimińska z nakręconymi na lokówki włosami siedzi akurat w salonie fryzjerskim w Bristolu. Aktorka wskakuje czym prędzej do auta i udaje się do swego mieszkania, a stamtąd rusza do gimnazjum Staszica, gdzie powstaje właśnie prowizoryczny szpital. Wyznaczono tam Zimińskiej rolę nietypową – do jej zadań, jako znanej aktorki, należało pocieszanie rannych. Niełatwo wywołać uśmiech na twarzach obolałych, bladych i pełnych strachu, zwłaszcza wtedy, gdy nad głową szaleją niemieckie bombowce, a z frontu docierają niepomyślne wiadomości. Niemniej jej pracę docenia tu każdy – podobną rolę będzie odgrywać także później w zorganizowanym niedaleko placu Trzech Krzyży przy ulicy Żurawiej punkcie dla uciekinierów. W pierwszych dniach września i ona otrze się o śmierć. Szczęście uśmiecha się do Zimińskiej na przykład podczas drogi powrotnej do domu, na ulicy Kruczej, gdy na niebie pojawiają się niemieckie samoloty. Aktorka ukrywa się z przyszłym mężem, Tadeuszem Sygietyńskim, w mieszkaniu znajomego krawca. Jedna z bomb spada na chodnik tuż przy samym domu, a siła eksplozji jest tak potężna, że budynek zostaje doszczętnie zniszczony. Przywalonych gruzami aktorkę i jej męża odgrzebią warszawiacy. „Podmuch rozwalił też drzwi i kawał ostrego drewna ugodził mnie przez sukienkę w zupełnie nieodpowiednie miejsce”[22] – wspominała z humorem Zimińska. Wtedy jednak nie jest jej do śmiechu. Rana okazuje się dość uciążliwa, a na domiar złego wdaje się w nią infekcja, z którą lekarz nie potrafi sobie na początku poradzić. Dopiero po kilku dniach, jeszcze przed kapitulacją Warszawy, zaczyna się wreszcie goić. W swoich wspomnieniach Zimińska napomknęła mimochodem, że za postawę we wrześniu 1939 roku prezydent Stefan Starzyński zamierzał jej wręczyć jakieś

odznaczenie. Nie zdążył. Aktorka otrzymała wojskowy medal wiele lat później, w 1972 roku; jak się zdaje, uhonorowano wówczas nie jej wrześniowe dokonania, a postawę podczas okupacji. Odznaczenie należało się z pewnością także Witoldowi Zacharewiczowi, który należał przed wojną do elitarnego grona polskich amantów filmowych. Obsadzano go w melodramatach lub filmach historycznych i to właśnie te duże kinowe role przyniosły aktorowi sławę, choć z powodzeniem występował również w zespole rewiowym i na deskach Teatru Kameralnego. Rok przed wybuchem wojny, już po ukończeniu zdjęć do ostatniego filmu Gehenna, zostaje Zacharewicz wezwany do odbycia służby wojskowej i przydzielony do Szkoły Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu. W trakcie kampanii wrześniowej walczy w składzie Szwadronu Łączności Mazowieckiej Brygady Kawalerii w plutonie radiotelegrafistów porucznika Ludwika Żerańskiego. W notatkach dowódcy nazwisko popularnego przed wojną aktora pojawia się kilkukrotnie. 8 września Żerański zanotuje, że w Ludwinowie spotkał patrol Zacharewicza. „Witold ciągle wygląda przystojnie, nosi hełm przekrzywiony na bakier, nigdy nie przestaje być aktorem”[23]. Z kolei w notatce z 14 września porucznik wspomina: „Mamy paru jeńców. Mjr Zdanowicz wpadł do szkoły, zaszedł do piwnicy, gdzie natknął się na trzech ukrytych tam szoferów. Zawołał Witolda Zacharewicza i wspólnie wzięli Szkopów do niewoli”[24]. W niewoli znajdzie się wkrótce również cała Polska. RAJZA WRZEŚNIOWA Pułkownik Roman Umiastowski swoim nieszczęsnym apelem ogłoszonym w radiu ze środy na czwartek (czyli z 6 na 7 września; według innych źródeł odwołany potem przez Umiastowskiego apel został ogłoszony z wtorku na środę, czyli z 5 na 6 września) wezwał wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn do opuszczenia Warszawy i skierowania się na Wschód. W stolicy panuje popłoch. Rozpoczyna się trwająca wiele dni, a potem wiele tygodni ucieczka tysięcy ludzi, którzy tarasują wojsku mosty i drogi, stając się przy okazji łatwym celem dla niemieckich pilotów. Każdy kolejny dzień września przynosi coraz gorsze wieści z frontu. Jarosław Iwaszkiewicz, obawiając się o swoje córki, wyprawia je do Repek. Sam po upływie kolejnej doby i rozkazie ewakuacji również decyduje się opuścić Stawisko. Wraz z żoną i grupą znajomych zdoła zorganizować wozy, którymi wyruszą na Wschód. Panikę panującą wówczas w mieście pisarz porówna z ucieczką ludności Londynu przed Marsjanami u Wellsa. Pisze: „Kilka rzędów wozów, tłum pieszych, a po lewej stronie raz po raz mijają nas samochody. Policja umyka gwałtownie, porządku nikt nie

pilnuje, żadnych wskazówek, żadnej pomocy. Tłum wali bezładnie”[25]. Do Repek Iwaszkiewiczowie docierają po męczącej podróży dopiero 11 września, lecz na miejscu okazuje się, że córki znajdują się w Wilnie, dokąd w tym momencie nie sposób się przedostać. Rankiem 6 września Jerzy Andrzejewski wraz ze swoim bliskim przyjacielem Eugeniuszem Biernackim, Stefanem i Ewą Otwinowskimi oraz grupą znajomych wyrusza w kierunku stacji kolejki wąskotorowej znajdującej się niedaleko mostu Kierbedzia. Po pokonaniu mostu zaskakuje ich nalot niemieckich bombowców. Schowani w wysokiej trawie czekają na uruchomienie kolejki. Minie wiele godzin, nim do niej wsiądą i zdołają wydostać się z bombardowanego miasta. Grupa rozdziela się za Łukowem. Ponoć to Andrzejewski zdecydował się wtedy odłączyć od kompanii i przedrzeć do Lwowa, gdzie zostawił latem wszystkie swoje rzeczy, ale Eryk Lipiński wyjawił po latach, że doszło do tego z innego powodu: pisarz „był niekoleżeński, podjadał cichcem nasze zapasy, wypijał mleko itp. Toteż dalej wędrowaliśmy osobno”[26]. Ostatecznie Andrzejewski decyduje się zawrócić. Do Warszawy przybywa na początku października, zastając spalone domy i tłum załamanych ludzi, którzy tak jak on wracają do miasta po wielodniowej bezsensownej wędrówce. Podobną podróż odbędzie w tamtym czasie wielu. 6 września Zofia Nałkowska ze swoim towarzyszem życia Bogusławem Kuczyńskim wyrusza z falą uchodźców na Wschód i po kilku dniach dociera do Jeleńca. „Kawałek mydła, bandaż, wata, papier i atrament – to są przedmioty pożądań i marzeń, całe skarby”[27] – pisze w dzienniku pozbawiona dobytku i zdana na łaskę obcych ludzi pisarka. Kierujący się na wschód Jarosław Iwaszkiewicz również zdecyduje się wrócić do stolicy. Droga powrotna zabierze mu kilkanaście dni. Pod koniec, w Wyszkowie, on i jego towarzysze wpadną na Niemców i już ta pierwsza konfrontacja z nowym okupantem omal nie skończy się dla pisarza tragicznie. W trakcie rewizji, właściwie w ostatniej chwili, Iwaszkiewicz wyciąga z kieszeni podarowany mu przez znajomego rewolwer i przekazuje go Niemcowi. „Pan zdaje sobie sprawę z tego, że powinienem go teraz zastrzelić?” – pyta niemiecki kapral, ale kończy się na pogróżkach, a Niemiec już po chwili nawiązuje z pisarzem przyjacielską pogawędkę. Stwierdza, że bardzo mu się podoba w tej okolicy i że nawet myśli o przeprowadzce. „Niech mi pan poradzi: gdzie jest najlepsza ziemia?” – pyta bez cienia skrępowania niemiecki kapral. „TO TY ŻYJESZ?” Znany w dwudziestoleciu międzywojennym z ciętego języka i ostrych recenzji