SPIS TREŚCI
ZAMIAST WSTĘPU
ROZDZIAŁ I. WRZESIEŃ
ROZDZIAŁ II. OBYWATELE GENERALNEJ GUBERNI
ROZDZIAŁ III. NA WSCHODZIE
ROZDZIAŁ IV. GRAĆ CZY NIE GRAĆ?
ROZDZIAŁ V. MIEĆ W PORTFELU „GÓRALA”
ROZDZIAŁ VI. RANNI RÓŻĄ
ROZDZIAŁ VII. OKOLICZNOŚCI
ROZDZIAŁ VIII. W UKRYCIU
ROZDZIAŁ IX. W SZEREGACH PODZIEMIA
ROZDZIAŁ X. ZA KRATAMI, ZA DRUTAMI…
ROZDZIAŁ XI. ZDRADA KARANA JEST ŚMIERCIĄ…
ROZDZIAŁ XII. LUDZIE Z TAMTEJ STRONY MURU
ROZDZIAŁ XIII. POWSTANIE
EPILOG
BIBLIOGRAFIA
PRZYPISY
ZDJĘCIA
„Stwarzanie wielkiej kultury kosztuje. Kultura rodzi się w bólu i bohaterstwie.
Tego nie wiedzą ci, którzy znają kulturę od strony widowni. Po scenie, na której
rozgrywa się kultura, rozrzucone są
gwoździe i szkło rozbite. Każdy krok rani do krwi”[1].
Andrzej Trzebiński
ZAMIAST WSTĘPU
Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby…
Tadeusz Dołęga-Mostowicz na przekór krytykom pisałby kolejne książki,
pomnażając swój majątek. Być może obok jego dwunastocylindrowego buicka stanąłby
jakiś nowy luksusowy wóz, a film wytwórni Warner Bros z Bette Davis w roli
głównej, do którego Mostowicz miał napisać scenariusz, okazałby się kasowym hitem
w Hollywood.
A Eugeniusz Bodo? Zapewne z kabaretem Tip-Top, z którym zdążył podpisać
kontrakt, podbiłby serca publiczności, a kolejne filmy ugruntowałyby jego pozycję
najlepszego aktora kina rozrywkowego w Polsce. Wieczorem, siedząc w swojej
kawiarni przy ulicy Foksal 17 z dogiem Sambo, zerkałby w stronę atrakcyjnej
brunetki i popijał owocowy koktajl.
W tym samym czasie Adolf Dymsza po otwarciu wymarzonego teatru zdołałby
wskrzesić ducha Qui Pro Quo i dalej wcielałby się w rozmaite role, bawiąc
warszawską widownię i doprowadzając do szału pazernych dyrektorów
konkurencyjnych rewii i kabaretów.
Józef Węgrzyn i Ludwik Sempoliński już nie musieliby się obawiać, że za parodię
Hitlera przyjdzie im słono zapłacić. Może Węgrzyn przestałby rozmieniać na drobne
swój talent i zadbałby w końcu o repertuar przystający do jego nieprzeciętnych
zdolności scenicznych. Kazimierz Junosza-Stępowski powróciłby z objazdowego
tournée po Wilnie, uporządkował wreszcie finanse i zmusił swoją żonę narkomankę do
odwiedzenia kliniki. A Stefan Jaracz doczekałby się upragnionej premiery Żeglarza
Szaniawskiego, tak nieznośnie utrudnianej pod koniec sierpnia z powodu mobilizacji.
I zapewne powiedziałby wówczas ten mistrz sceny: „A nie mówiłem? To niemożliwe,
aby dwadzieścia jeden lat po masakrze wojny urządzono nam nową”.
Leon Schiller pokiwałby głową z uznaniem, słysząc słowa przyjaciela, a potem
ruszyłby do Łodzi, Wilna lub Lwowa, aby wystawić raz jeszcze Nasze miasto
Thorntona Wildera.
Po powrocie w długich wakacji spędzonych na gdyńskich plażach z uzbrojonym
w leicę mężem Tola Mankiewiczówna wyjechałaby na tournée po Stanach
Zjednoczonych i pojawiła się z Janem Kiepurą na dużym ekranie. W USA
Mankiewiczówna i Kiepura być może natknęliby się na Witolda Zacharewicza, który
po podpisaniu kontraktu z wytwórnią United Artist podbijałby właśnie Hollywood.
Ina Benita, porażająca magnetyzmem uwodzicielska blond piękność,
kontynuowałaby karierę w Ali Babie, a w tym samym teatrze po powrocie ze Stanów
Zjednoczonych Mieczysław Fogg wcielałby się dalej w postać premiera Wielkiej
Brytanii w rewii Orzeł czy reszka. I nie sprzedałby swoich spinek z brylantami, bo
zbijałby fortunę dzięki setkom koncertów i tysiącom rozchodzących się jak świeże
bułeczki płyt.
Jerzy Andrzejewski po przeprowadzce do Lwowa być może zdołałby w końcu
przełamać pisarski impas, który od wielu miesięcy nie pozwolił mu na realizację
żadnego z literackich projektów. Na pewno zaś swoje plany związane z premierą
nowego przedstawienia w teatrze przy ulicy Marszałkowskiej zrealizowałby Fryderyk
Járosy i już 3 września, dzień po spektaklu, pisałby o nim nie tylko „Wieczór
Warszawski”, lecz także pozostałe stołeczne gazety.
Skończyłyby się w końcu kawiarniane hulanki Dobiesława Damięckiego, bo jego
żona, też zresztą świetna aktorka, urodziłaby w jednym z warszawskich szpitali
pierwszego syna.
Andrzej Panufnik po powrocie ze studiów dyrygenckich u słynnego
Philippe’a Gauberta zachwycałby miłośników muzyki – podobnie Witold Lutosławski.
Władysław Szpilman dokończyłby swoje concertino na fortepian z orkiestrą.
O Henryka Warsa dalej biliby się producenci filmowi, bo przecież każdy film z jego
muzyką, a potem wydane na płycie piosenki śpiewane przez Bodo lub Ordonównę
stawały się z miejsca hitami.
Jerzy Waldorff pisałby cięte recenzje muzyczne i wciąż zachwycałby się włoskim
faszyzmem. Maria Dąbrowska nadal walczyłaby z wydawcą, panią Mortkowiczową,
o należne jej z tytułu wydanych powieści wynagrodzenie. Zofia Nałkowska toczyłaby
spory z Lorentowiczem, a Tadeusz Boy-Żeleński zapewne znów musiałby się stawić na
sali sądowej, pozwany przez obrażonego skandalicznymi treściami czytelnika. Być
może fachową poradą służyłby mu wtedy Jan Brzechwa, który nadal z powodzeniem
łączyłby pisarstwo z praktyką prawniczą. W Polsce wreszcie by się poznano na
literackim geniuszu skromnego nauczyciela z drohobyckiego gimnazjum, zaś Witkacy
gorszyłby, zaskakiwał i inspirował nowe pokolenie czytelników urodzonych około
1920 roku.
W uniwersyteckiej auli, a nie w ciasnym pokoju przy ulicy Skaryszewskiej
tajemnice literatury zgłębiałby młody student polonistyki Tadeusz Borowski. I może
nawet polubiłby Andrzeja Trzebińskiego, kolegę z uczelni, który – choć niekiedy
bezczelny – czasem potrafił powiedzieć coś odkrywczego. Z kolei z zawsze skorym do
wygłupów Tadeuszem Gajcym spotykałby się Borowski na boisku piłkarskim. I pewnie
nigdy nie poznaliby Zdzisława Stroińskiego, który w tym czasie rozpocząłby studia
prawnicze na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Krzysztof Kamil Baczyński nie
zostałby Janem Bugajem, a Tadeusz Różewicz 1 września przestąpiłby po raz pierwszy
próg Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego w Żyrowicach.
Gombrowicz nie wyjechałby do Argentyny, a Pawlikowska-Jasnorzewska nie
znalazłaby się w Anglii. W SiM-ie lub Małej Ziemiańskiej wciąż przesiadywaliby
prześcigający się w błazeństwach Antoni Słonimski i Julian Tuwim. A zamiast
wiszącego w powietrzu (tuż nad szkłem z wybitych okien) pyłu i wapna unosiłaby się
tu słodkawa woń kawy i obłoki tytoniowego dymku.
Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby…
***
Niniejsza książka nie aspiruje do miana pracy naukowej. Oparta na źródłach, bogato
inkrustowana tekstami wspomnień, dzienników i korespondencji, ma formę
historycznego reportażu, a zatem jej głównym celem jest popularyzacja historii. Nie
porusza kwestii krytycznoliterackich, zagadnień teatrologicznych czy
kinematograficznych. Nie stanowi również szczegółowego ani tym bardziej
całościowego rysu biograficznego.
Opowiada o losach wybranych artystów podczas drugiej wojny światowej –
aktorów, reżyserów, muzyków, pisarzy i poetów, którzy w trakcie niemiecko-
sowieckiej okupacji przebywali na ziemiach polskich, przede wszystkim w Warszawie
i na Kresach. Obok gwiazd małej sceny i dużego ekranu, obok sław przedwojennej
estrady i znanych literatów, czytelnik znajdzie tu także opowieści o młodych, dopiero
zaczynających artystach, a także informacje o tych, którzy z różnych powodów nie
przetrwali w zbiorowej pamięci.
To książka o tym, jak żyli polscy artyści podczas najtragiczniejszego konfliktu
zbrojnego XX wieku. O ich codziennych troskach i drobnych radościach. O tym, jak
zarabiali na życie, gdy polska kultura i sztuka znalazły się na indeksie, i w jaki sposób
walczyli z okupantami. To historia zapomnianego, a przecież słynnego przed wojną
aktora, który zginął w Auschwitz; to opowieść o pisarce, która by związać koniec
z końcem, otworzyła sklep z tytoniem; to historia artystów usługujących w kawiarniach,
reżysera zajmującego się pracą wywiadowczą dla Armii Krajowej i muzyka, który
występował w restauracjach, kiedy Polakom zabroniono wstępu do filharmonii. Wśród
kilkudziesięciu bohaterów tej książki znaleźli się kolaboranci i członkowie
podziemnego ruchu oporu, więźniowie Pawiaka, niemieckich obozów
koncentracyjnych i sowieckich łagrów, ofiary represji, zdrajcy oraz ci, których
niesłusznie posądzano o konszachty z wrogiem. Postawa wielu z nich do dziś budzi
kontrowersje, a losy innych są owiane tajemnicą.
Książka składa się z trzynastu rozdziałów i kilkudziesięciu podrozdziałów. Choć
starałem się zachować chronologię wydarzeń, to zakres zagadnień i ich różnorodność
sprawiły, że czasami ten porządek bywa nieco zaburzony. Liczę, że zarówno to, jak
i chropowatość stylu nie odbiorą czytelnikowi przyjemności obcowania z lekturą,
a całość okaże się zajmująca.
Historycy, znawcy tematu i miłośnicy artystycznej bohemy dwudziestolecia
międzywojennego niech tę książkę potraktują jako formę przypomnienia znanych im już
faktów. Dla innych opowieść o życiu artystów podczas okupacji stanie się, mam
nadzieję, okazją do odkrycia zapomnianej, a czasem nieznanej historii niezwykłych
ludzi i być może zachęci ich do sięgnięcia po książki „tamtych” pisarzy, obejrzenia
filmów z „tamtymi” aktorami i posłuchania piosenek „tamtych” kompozytorów.
ROZDZIAŁ I
WRZESIEŃ
Czarne krzyże, sunąc przez niebo, z warkotem okrążają miasto rozhukane od
wybuchów bomb i krzyków wylęknionych ludzi. W powietrze raz po raz wzbijają się
bladoszare tumany kurzu, a kawałki odłupanych siłą eksplozji kamienic zasypują ulice,
piętrząc się w sterty gruzów.
Zofia Nałkowska podchodzi do okna. Przez zakurzoną szybę zauważa młodą parę.
Biegną w dół ulicy, potykając się na nierównym, usłanym kawałkami cegieł bruku, i już
po chwili znikają w pobliskiej bramie. Z ustawionego na stoliku radioodbiornika
rozlega się, nie po raz pierwszy tego ranka, głos wołający niezrozumiałe, brzmiące
niczym dziwaczne zaklęcia słowa. Pisarka zapamięta je na zawsze. „Halo, halo, uwaga,
uwaga! Nadchodzi! Zo-Ra 11… Do-Re 29… Ry-Ka 14…”
Powiedzieć, że wojna wisiała w powietrzu, to nic nie powiedzieć. Ją się czuło
przez skórę. Śmierdziała z daleka, choć co do tego, jak się potoczy, zdania były
podzielone. Zapewnienia naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego i całego obozu
rządzącego o tym, że Polska nie odda nawet jednego guzika z munduru, okazały się
obietnicami bez pokrycia. Blitzkrieg dokonywał spustoszenia. Gorzkie otrzeźwienie
przyszło zbyt późno.
Nałkowska, podobnie jak Jerzy Andrzejewski i Aleksander Wat, przyjmuje wojnę
jako coś w gruncie rzeczy nieuniknionego. Jest w tym i obawa o przyszłość, i pewnego
rodzaju ulga. Ile dni można wytrzymać w paraliżującym napięciu? Ile w oczekiwaniu
na nawałnicę? Teraz sytuacja nareszcie staje się klarowna. Albo my ich, albo oni nas.
Prawda, niewielu wtedy przypuszczało, że przewaga wroga okaże się druzgocąca, i to
pomimo wysiłków polskich żołnierzy. A już zupełnie nikt nie był w stanie odgadnąć
tego, co przyniesie ze sobą fala narodowego socjalizmu i czekająca na rozkaz
wymarszu ze wschodu Armia Czerwona.
„Byłoby przesadą powiedzieć, że byłem w stanie euforii. Ale pierwszego dnia,
kiedy bomby zaczęły spadać, pewien węzeł został przecięty. Nie ulga, ale przestaje się
istnieć na planie cerebralnym, duchowym, moralnym, istnieje się tylko na planie
odruchów, którym się poddaje, impulsów”[2] – wspominał Aleksander Wat.
Lawina ruszyła. Współtwórca polskiego futuryzmu z siostrą i szwagrem (ten ostatni
jako inżynier drogowy ma dostęp do samochodów i organizuje transport) podąża na
wschód. Jako jeden z nielicznych domyśla się, co może go spotkać ze strony SS, kripo,
sipo i gestapo, a jako Żyd ani myśli czekać na ich przybycie.
Podobnie postąpi Julian Tuwim, przebywający w tych dniach w podwarszawskim
pensjonacie w Świdrze. 5 września wraz z Mieczysławem Grydzewskim i Antonim
Słonimskim wsiada w taksówkę i wyrusza do Kazimierza nad Wisłą. Tam słynni
skamandryci, którzy do niedawna popijali kawę na półpiętrze Małej Ziemiańskiej,
a wraz z nimi Ksawery Prószyński i poszukiwany drogą radiową przez Niemców
Melchior Wańkowicz, przekraczają granicę z Rumunią i z wyjątkiem Wańkowicza,
który zostanie internowany, przedostają się do Paryża. W kraju pozostają inni.
Przyjaciel Aleksandra Wata, autor wiersza Bagnet na broń, podobnie jak on znany
przed wojną z lewicowych sympatii, nie zamierza uciekać przed wrogiem. Order
Virtuti Militari za udział w wojnie z Rosją bolszewicką w 1920 roku w końcu do
czegoś zobowiązuje… Starannie wyprasowany kapitański mundur wisi na wieszaku,
ale Władysław Broniewski nie będzie miał okazji go włożyć. Czy to z powodu
przedwojennej sławy „czerwonego poety”, czy też panującego w punkcie
werbunkowym chaosu, zostaje podczas mobilizacji pominięty. Siedzieć z założonymi
rękami nie zamierza, dołącza więc do grupy uciekających ze stolicy aktorów i pokonuje
liczącą pięćset kilometrów trasę wiodącą z Warszawy do Tarnopola. Dopiero 12
września dotrze do Ośrodka Zapasowego 28. Dywizji Piechoty w Zbarażu, ale nie
zdąży oddać choćby jednej salwy z karabinu. Pięć dni później Polskę zaatakują od
wschodu Sowieci.
„TO NA PEWNO ĆWICZENIA…”
Pierwszy dzień wojny zastaje Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego w łóżku. Ostatnio
poeta wyraźnie niedomagał; teraz nadal czuje się kiepsko i być może dlatego
przekazane mu przez żonę wiadomości o pojawieniu się na polskim niebie niemieckich
samolotów puszcza mimo uszu.
„Nie martw się, to na pewno ćwiczenia obrony przeciwlotniczej” – tłumaczy,
podnosząc się z łóżka.
Dopiero po chwili uświadomi sobie swoją pomyłkę. Dobrowolskiemu, podobnie
zresztą jak Broniewskiemu, nie jest dane walczyć podczas kampanii wrześniowej.
Trochę to dziwne, że dobrze wyszkolony oficer rezerwy, adept szkoły podchorążych,
nie otrzymuje karty mobilizacyjnej, ale podobnych przypadków w opanowanym
wojenną zawieruchą kraju jest więcej. 6 lub 7 września poeta postanawia wspomóc
obronę stolicy, kopiąc rowy przeciwczołgowe.
Znani artyści faktycznie w tych dniach udzielają się w ten sposób. Na jednym
z zachowanych zdjęć widać, jak uśmiechnięte gwiazdy małej sceny, z Hanką
Ordonówną, Lodą Halamą, Władysławem Walterem i Niną Grudzińską na czele,
dzierżąc w dłoniach łopaty, maszerują z gromadą warszawiaków przez miasto. W ten
sam sposób przy ulicy Koziej pomaga Eugeniusz Bodo. Dla Dobrowolskiego, który
stawia się na miejscu zbiórki na ulicy Marszałkowskiej, łopaty zabraknie.
Poeta ponownie spróbuje się zaciągnąć do wojska podczas wrześniowej rajzy[3]
(wędrówce warszawiaków po obszarach wschodniej Polski po ucieczce ze stolicy),
kiedy pod Kockiem natknie się na polski oddział, ale i wówczas skończy się tylko na
dobrych chęciach. Dowódca oddziału nie skorzysta z jego usług, bo kandydat na
żołnierza nie ma nawet roweru. Jakże bić Niemca bez roweru? Podobne rozczarowanie
spotka innych. Ponoć ze względu na lewicowe poglądy Bohdan Korzeniewski, ceniony
już przed wojną inscenizator, krytyk i znawca teatralny, zostaje przeniesiony z 21.
Pułku Piechoty w Warszawie do bielskiej jednostki piechoty, ale po wybuchu wojny
nie zdoła odnaleźć wspomnianej jednostki i także nie weźmie udziału w walce.
Z biegiem dni pojawiają się pytania i oskarżenia. Ludzie patrzą na siebie pytającym
wzrokiem, a potem obracają twarz ku niebu, skąd nadlatują nieprzebrane roje
niemieckich samolotów. Histeria jednych miesza się z melancholią drugich. Dochodzi
do pierwszych samobójstw. 6 września popełnia je poeta Józef Gałuszka.
„MIASTO PIĘKNE I PRZYCIEMNIONE…”
Koniec sierpnia 1939 roku i pojawiające się w tamtym czasie pogłoski o rychłym
początku wojny nastrajają Jarosława Iwaszkiewicza refleksyjnie. „Mówię ciągle
o sobie, a zdaje się jesteśmy w wigilię wojny. Może właśnie dlatego chce się myśleć
i mówić o sobie, potem już nie będzie wolno. (…). Myśleć i zginąć na polu walki, czyż
to nie wszystko jedno? Zawsze samotny i zawsze nic nierozumiejący człowiek”[4].
Oczekując na nieuniknione w Stawisku, słynnym majątku pisarza, który w latach
trzydziestych stał się miejscem wymiany myśli i spotkań literatów, z uwagą śledzi
doniesienia z aren politycznych i próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące
najbliższej przyszłości.
24 sierpnia wojsko rekwiruje mu konie. Utrata odchowanego w Stawisku Ralfa jest
bolesna, ale cóż zrobić, skoro każdy mówi tylko o potrzebie obrony, poświęcenia
i bohaterstwa. Z propagandowych odezw, radia i redagowanych naprędce artykułów
prasowych patos wylewa się hektolitrami. Pisarz jest szczególnie wyczulony na granie
patetyczną nutą, irytują go nawet pisane w podobnym tonie wiersze przyjaciół; dostaje
się przy tej okazji Kazimierzowi Wierzyńskiemu, który publikuje na łamach „Gazety
Polskiej” wiersz Święty Boże. „Wielki, paskudny wiersz Kazia”[5] – podsumuje
Iwaszkiewicz.
Swój ostatni przed wybuchem wojny wieczór spędza w znanej warszawskiej
restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim Przedmieściu. Znajomi literaci
wczuwają się z wolna w atmosferę zbliżającej się apokalipsy.
„Tonio [Sobański] żegnał się ze wszystkimi, Staś Baliński z oczami pełnymi łez.
Była próba ataku i pogaszono światła w restauracji; miasto piękne i przyciemnione”[6]
– pisze po powrocie do domu nocą z 31 sierpnia na 1 września. Kilka godzin później
„miasto piękne i przyciemnione” zalewa deszcz bomb.
4 września pisarz wybiera się z przyjacielem do zbombardowanego Grodziska
Mazowieckiego. Ludziom miesza się w głowach. Wzbiera panika. Iwaszkiewicz
zostaje wzięty za… szpiega, czemu jest winny dziwaczny strój jego towarzysza
ubranego w szafirowe spodnie i kurtkę koloru wiewiórkowatego. Dopiero po okazaniu
dokumentów pisarz zdoła przemówić do rozsądku otumanionemu strachem tłumowi.
Autor Brzeziny szpiegiem? Wszystko wydaje się wtedy możliwe. Świat stoi przecież
na głowie.
Młodszy przyjaciel, którego przed laty osobiście wprowadził do świata artystycznej
elity, przyjmuje 1 września z poczuciem ulgi. Czesław Miłosz nie daje się zwieść
rządowej propagandzie snującej fantastyczne wizje maszerujących pod Bramą
Brandenburską ułanów z naczelnym wodzem Rydzem-Śmigłym na czele. Nie ma też
żadnych wątpliwości co do tego, że kraj nie został należycie przygotowany do wojny,
że wciąż targają nim rozmaite problemy, na które przez ostatnie dwadzieścia lat nikt
nie potrafił znaleźć recepty. Po kilku godzinach oprócz ulgi pojawia się i strach.
„Nie potrafiłbym odtworzyć (…) 1 września, kiedy detonacje nie od raz wzięliśmy
za bombardowanie. Dyżury przeciwpożarowe, chęć poddania się czyimś rozkazom.
Chyba dość traumatyczne przenikanie klęski do świadomości, bo pamięć wraca do tego
niechętnie”[7] – zapisał Miłosz, wspominając pierwszy dzień wojny. Swoją
wściekłość wyładuje na uciekających ze stolicy elitach – urzędnikach, politykach,
wojskowych, ludziach, którzy mamili go wizją silnego i przygotowanego na obronę
kraju.
5 września pracownicy Polskiego Radia, a wśród nich także Miłosz, otrzymują
polecenie stawienia się na placu Dąbrowskiego. Wypłacono im z góry dwumiesięczną
pensję, zapakowano do ciężarówek i autobusów, a następnie powieziono w stronę
Lublina. Miłosz decyduje się na wyjazd, ale opuszczenie stolicy nie przychodzi mu
łatwo. Na miejscu zostaje przecież Tadeusz Byrski, jego przyjaciel, któremu nie
pozwolono zabrać ze sobą rodziny. Pozostaje również ukochana – Janina Cękalska.
Kilka godzin później, gdy ona wciąż próbuje odnaleźć go w bombardowanej stolicy, on
dojeżdża do Lublina, gdzie zaliczy swój frontowy epizod.
„Bardzo krótko nosiłem coś w rodzaju munduru złożonego z niepasujących do siebie
części, bez żadnych jednak bardziej zaszczytnych czynów niż udział w odwrocie. Zaraz
przyszło osłupienie klęski”[8] – napisze Miłosz we wspomnieniowej książce Rodzinna
Europa.
Wchodzi w skład załogi zaopatrzonego w aparaturę nagłaśniającą wozu
transmisyjnego i rusza w stronę frontu, lecz pojazd szybko zawraca do
zbombardowanego przed chwilą Lublina, bo po przejechaniu kilku kilometrów
i dotarciu do płonącego Kurowa natyka się jedynie na niemieckie czołgi. Ostatecznie
szefowie Polskiego Radia postanawiają, że Antoni Bohdziewicz pojedzie do Wilna,
Bolesław Miciński do Baranowicz, a Miłosz do Lwowa, dokąd w tym samym czasie
zmierza nieprzebrana masa polskich literatów, malarzy, ludzi teatru, kina i muzyki.
Ci, którzy zostają w Warszawie, próbują ratować resztki grzebanego wraz z każdą
eksplodującą bombą świata. Wśród nich jest jeden z najpopularniejszych polskich
pisarzy dwudziestolecia międzywojennego, współtwórca i członek Związku Literatów
Polskich. Ferdynanda Goetla już pod koniec sierpnia 1939 roku dręczą złe przeczucia
podsycane dodatkowo rozmowami z zastępcą wiceministra do spraw wojskowych
Ludomiłem Rayskim i profesorem Władysławem Studnickim. Obaj nie dają się zwieść
naiwnej propagandzie rządu i wojskowych, obaj zdają sobie sprawę z mającej nastąpić
katastrofy. Pisarz szybko się przekona, że mieli rację.
Ewakuację tysięcy warszawiaków Goetel obserwuje z balkonu swojego mieszkania
na Pradze, do którego niedługo potem wpada bomba lub pocisk moździerzowy. Na
szczęście, wiedziony złym przeczuciem, dzień wcześniej opuszcza mieszkanie
i przeprowadza się do lokalu Związku Literatów Polskich przy ulicy Pierackiego.
W życiu Goetla rozpoczyna się trwający przez całą wojnę okres pracy w strukturach
cywilnych. Mianowany kierownikiem sekcji propagandy Obywatelskiego Komitetu
Pomocy Ludności Warszawy zajmuje się redagowaniem odezw do mieszkańców
stolicy, organizowaniem pomocy dla uchodźców i dokumentowaniem historii obrony
miasta. Choć tyle można zrobić.
W czasie kiedy Goetel redaguje treść kolejnej propagandowej odezwy,
w mieszkaniu innego znanego literata, krytyka i skandalisty życie toczy się nadal
zwyczajnym torem. Po pokoju od samego rana unosi się zapach mocnej kawy,
szeleszczą kartki, stuka maszyna do pisania… Kiedy na Warszawę spadają bomby,
Tadeusz Boy-Żeleński siedzi pochylony nad maszyną do pisania i ignorując
wrześniowy huragan, nie przestaje pracować. Dopiero po pięciu dniach i namowach
przyjaciół zgodzi się na opuszczenie stolicy. Łapie pociąg do Dubna, gdzie zamierza
połączyć się z żoną, która w tym samym kierunku uda się samochodem
zaprzyjaźnionego prawnika. Zofia Żeleńska zawróci do Warszawy, a on, mniej więcej
8 września, wsiądzie do ostatniego pociągu jadącego do Lwowa, a po dotarciu do
miasta zamieszka przy ulicy Romanowicza 7, w domu szwagierki. Już nigdy nie ujrzy
stolicy.
„CZYŚ TY BYŁ W PIEKLE?”
Kiedy wojska niemieckie z zawrotną prędkością posuwają się w stronę Warszawy,
Juliusz Kaden-Bandrowski, autor słynnej powieści Generał Barcz, traci resztki
złudzeń. Poczucie klęski potęgują dochodzące z frontu wiadomości, przekazywane
pisarzowi przez walczącego pod Kutnem brata. Tym niemniej jeden z najbardziej
cenionych literatów dwudziestolecia międzywojennego postanawia zostać w stolicy,
i to mimo nalegań zachęcającego go do wyjazdu ministra Zaleskiego. Ucieczka oznacza
dla Kadena zdradę.
Opuszcza jedynie swoje mieszkanie i przenosi się do gmachu Teatru Wielkiego,
skąd obserwuje rozpaczliwą walkę bombardowanej przez niemieckie lotnictwo
stolicy. Któregoś dnia słyszy dzwonek telefonu. W trzymanej drżącą ręką słuchawce
rozpoznaje głos Ferdynanda Goetla. Ten zaczyna rozmowę od zdawkowych
grzeczności, a następnie pyta kolegę, co słychać.
– Od dwóch dni teatr się pali. Czyś ty był w piekle, gdzie smażą się aktorki
i aktorzy?
– Nie, ale mogę to sobie wyobrazić
– Nie możesz! – zaśmiał się. – To trzeba widzieć[9].
Wkrótce Kaden-Bandrowski przyjmuje propozycję Stefana Starzyńskiego,
prezydenta miasta, i obejmuje dział cenzury i propagandy w powstałym 8 września
Komisariacie Cywilnym. Do przedwrześniowej władzy ma stosunek jak najgorszy.
Biograf pisarza, Michał Sprusiński, przytoczył w swojej książce słowa, które
wypowiedział pod adresem prezydenta Ignacego Mościckiego i naczelnego wodza
Edwarda Rydza-Śmigłego, gdy ci po ataku Sowietów przekroczyli granicę z Rumunią:
„Czyż to możliwe, aby pieniądze i władza tak zdeprawowały tych ludzi?”[10].
Ale pisarz wie, że rozliczenie decydentów i szukanie winnych nie są teraz
priorytetem; wszystkie te sprawy należy pozostawić na później. Oddaje się pracy i ze
zniecierpliwieniem wyczekuje wiadomości od walczących w Armii „Warszawa”
synów – urodzonych w 1921 roku bliźniaków Andrzeja i Pawła. Później się okaże, że
obaj wprost z Modlina trafią do niemieckiej niewoli, którą opuszczą dopiero pod
koniec 1940 roku. Wojny nie przeżyją ani oni, ani ich ojciec.
ŚMIERĆ NAD JEZIOREM
W trakcie ostatnich tygodni przed wybuchem wojny Andrzejewski nie zaprząta sobie
głowy napiętą sytuacją polityczną. Ma inne zmartwienie: próbuje przełamać kryzys
twórczy. Z impasem pisarskim zmaga się w stolicy od kilku miesięcy, natchnienie
postanawia zatem odnaleźć we Lwowie. Latem pakuje swoje rzeczy (za wyjątkiem
bogatej biblioteczki przekazanej na przechowanie przyjacielowi Jerzemu Rebinderowi,
która wraz z domem spłonie we wrześniu 1939 roku), wsiada do pociągu i rusza
w stronę Kresów. Do Warszawy zawita ponownie pod koniec sierpnia. Pobyt ma trwać
tylko kilka dni; pisarz zamierza załatwić parę spraw i wracać do Lwowa. Nie zdąży.
Kiedy 1 września nad Warszawą pojawiają się niemieckie samoloty, Andrzejewski
smacznie śpi. Ze snu nie wyrywają go nawet wybuchy eksplodujących w mieście
bomb. Rankiem, nie zdając sobie sprawy z wypadków ostatnich godzin, wychodzi
z domu, jak gdyby nigdy nic wskakuje do tramwaju i udaje się do Polskiego Radia,
gdzie ma do załatwienia jakąś sprawę. Zanurzony w myślach, podczas krótkiej podróży
do Śródmieścia nie zwróci też uwagi na niespotykany ruch na ulicach i dopiero
w siedzibie Polskiego Radia Czesław Miłosz i Bolesław Miciński opowiedzą
nieprzytomnemu koledze o tym, że wojna, że bombardowania, że Westerplatte…
Andrzejewski, który prawdopodobnie z powodu problemów zdrowotnych nie został
zmobilizowany, postanawia zatrzymać się w willi Jana Tarnowskiego przy ulicy
Langiewicza, gdzie przebywa do 4 września. Kiedy Anglia i Francja ogłoszą
przystąpienie do wojny, znajdzie się w tłumie wiwatującym na cześć sojuszników pod
brytyjską ambasadą. Fakt ten uczci wraz ze Stanisławem Dygatem i Januszem
Minkiewiczem obiadem w słynnej restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim
Przedmieściu. Wzniesione wtedy toasty za szybkie zwycięstwo nad Hitlerem okażą się
jedynie pobożnym życzeniem.
W przeciwieństwie do Andrzejewskiego, najbogatszy pisarz II Rzeczypospolitej,
przez złośliwych krytyków nazywany przed wojną „autorem czytadeł dla kucharek”, nie
narzekał ani na brak weny, ani na brak zajęcia. Rok 1939 zapowiadał się dla Tadeusza
Dołęgi-Mostowicza obiecująco – zaplanowano premiery dwóch filmów, pisarz
nawiązał też współpracę z Hollywood i był po słowie z wytwórnią filmową Warner
Bros, mającą w planach nakręcić dwa filmy według jego scenariuszy.
Wszystkie te ambitne plany z momentem wybuchu wojny stają się nieaktualne,
a Tadeusz Dołęga-Mostowicz, choć nie zawsze było mu pod drodze z władzami II
Rzeczypospolitej, nie zamierza czekać na rozwój wypadków z założonymi rękami.
Wyjeżdża ze swojej ogromnej posiadłości wytworną limuzyną i rusza na front
wschodni. Tam odnajdzie go śmierć.
Funkcjonuje kilka wersji tragicznego końca autora Kariery Nikodema Dyzmy,
z których najbardziej prawdopodobne są dwie. Obie w okresie PRL-u przemilczano:
burżuazyjny pisarz ginący na Wschodzie nie wpisywał się w propagandę nowego
reżimu. Do śmierci pisarza doszło 18 lub 20 września 1939 roku w Kutach. Dołęga-
Mostowicz zginął w ciężarówce, zaskoczony przez ostrzał radzieckiego czołgu, gdy ze
swoim plutonem udawał się po prowiant, lub (według innej wersji) stracił życie
podczas rozbrajania, a śmiertelną ranę z cekaemu otrzymał ponoć dlatego, że zwlekał
z oddaniem pistoletu.
W tych godzinach odchodzi jeszcze jedna legendarna postać polskiej literatury.
Stanisław Ignacy Witkiewicz dociera z kochanką Czesławą Oknińską-Korzeniowską do
wsi Jeziory Wielkie i tam zatrzymuje się w domu swojego przyjaciela z wojska
Walentego Ziemlańskiego, kierownika miejscowej szkoły. Rankiem 18 września, gdy
pojawiają się wiadomości o ataku armii sowieckiej, Witkacy udaje się z przyjaciółką
do lasu nad jeziorem. Korzeniowskiej pisarz podaje truciznę, a potem sobie podcina
żyły. Arcytalent polskiej literatury, piewca czystej formy i autor niezwykłych dramatów
nie jest w stanie pogodzić się z klęską. Od dawna zresztą przepowiadał nastanie
nowego świata – zbydlęconego i pozbawionego nadziei. Nie widzi w nim miejsca dla
siebie.
Pisarza pochowano na pobliskim cmentarzu. Jego przyjaciółka przeżyła, odratowana
przez mieszkańców.
DEZERTER?
Karta mobilizacyjna nie dotarła do Broniewskiego i Dobrowolskiego, w końcówce
gorącego i budzącego niepokój sierpnia 1939 roku otrzymuje ją natomiast Konstanty
Ildefons Gałczyński. Twórca Teatrzyku „Zielona Gęś” ma się stawić w Ludwikowie,
gdzie stacjonuje 15. Batalion Korpusu Ochrony Pogranicza. Po kampanii wrześniowej
trafia wraz z tysiącami polskich żołnierzy do radzieckiego obozu w Kozielsku. To, że
nie zostanie jedną z ofiar Katynia, zawdzięcza wyłącznie temu, że Sowieci dowiadują
się o incydencie w Berezie Kartuskiej i zdegradowaniu poety do stopnia szeregowca.
Gdyby nie przedwojenne błazeństwa, Gałczyński podzieliłby los kilkunastu tysięcy
zamordowanych oficerów z Kozielska i Ostaszkowa. Rosjanie przekazują go Niemcom,
ci zaś umieszczają poetę w stalagu XI A w Altengrabow. W Warszawie pozostaje jego
ukochana żona Natalia i córeczka Kira.
Gałczyński walczył w trakcie kampanii wrześniowej z bronią w ręku, ale nie
wiadomo po dziś dzień, czy podobnie rzecz się miała z Leopoldem Buczkowskim.
O losach autora Czarnego potoku w trakcie wrześniowej pożogi kilka informacji
zawarła w swoich wspomnieniach dobra przyjaciółka, a zarazem krytyk jego dzieł,
Hanna Kirchner. „Wybuchła wojna. Zapisałam zdanko: «Zdezerterował z 219. plutonu
pionierskiego (?), ale Ludwik Herman (?) zwerbował go do robienia plakatów Do
broni!». Nic więcej o jego udziale w kampanii wrześniowej”[11].
Czyżby więc za słynnym plakatem propagandowym, na którym na biało-czerwonym
tle widać żołnierza w hełmie i z karabinem z bagnetem, stał pisarz? Zarówno o tym, jak
i jego rzekomej dezercji z wojska niewiele wiadomo. W kalendarium życia pisarza na
końcu książki Wspomnienia o Leopoldzie Buczkowskim widnieje informacja, że został
zmobilizowany i wziął udział w kampanii wrześniowej, a po klęsce zdołał uciec
z niewoli i dotarł do Podkamienia. Jego syn Tadeusz stwierdził, że „udział ojca
w kampanii wrześniowej uznać należy za problematyczny”[12].
Z Buczkowskim czy bez niego Armia Polska cofa się na całej linii frontu, a Niemcy
zajmują kolejne polskie miasta. 3 września zdobywają Częstochowę, 4 września
Kalisz, 5 września rozpoczyna się pacyfikacja Bydgoszczy, a 8 września Wehrmacht
wkracza do Łodzi. Pozostałe, będące jeszcze w polskich rękach, wsie i miasta
bombardują niemieckie samoloty. Jeden z pocisków trafia w warszawską kamienicę,
gdzie mieszka Kornel Makuszyński. Pisarz cudem uchodzi z życiem, wydostając się ze
zniszczonego budynku, ale w gruzach traci wszystkie swoje rękopisy, w tym Drugie
wakacje Szatana. Mniej szczęścia ma aktor Stefan Hnydziński, który na skutek ran
odniesionych podczas bombardowania Teatru Narodowego 19 września umiera
kilkanaście dni później.
Bomby spadają nie tylko na stolicę. Na jednym ze zdjęć z tamtego okresu
zachowanych do dzisiejszych czasów widać osiemnastoletniego młodzieńca w długim
ciemnym płaszczu. W ręku trzyma beret. Chłopak siedzi na gruzach domu przy ulicy
Długiej w Radomsku. Wzrok ma wbity w ziemię.
To Tadeusz Różewicz, wówczas jeszcze nieznany szerszemu gronu czytelników
początkujący literat, którego cały świat ograniczał się dotąd do tego małego
powiatowego miasteczka. I teraz świat ten wywrócił się do góry nogami. Radomsko
zostaje zbombardowane już 1 września, a spokojne życie młodzieńca, który przed
wojną zdążył opublikować zaledwie kilka wierszy i artykułów krytycznych, ustępuje
miejsca trwodze nowej rzeczywistości. A jeszcze w ostatnich dniach sierpnia 1939
roku myśli osiemnastolatka krążyły wokół Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego
w Żyrowicach, gdzie po zdaniu małej matury miał kontynuować naukę, ponieważ do
Liceum Pedagogicznego w Piotrkowie Trybunalskim nie został przyjęty ze względu na
słabe oceny. Teraz to nie ma żadnego znaczenia.
2 września rodzina Różewiczów opuszcza Radomsko, ale powróci tutaj po dwóch
tygodniach, zastając splądrowane mieszkanie. Najważniejsze jednak, że budynek nie
uległ zniszczeniu, że można w nim mieszkać. Wielu nie ma tyle szczęścia.
MUZYKA ZAMILKŁA
Powracający pod koniec lata do kraju z zagranicznych wojaży Andrzej Panufnik dziwił
się fanfaronadzie swoich rodaków, tym bardziej że zasłyszane podczas pobytu
w Austrii, Anglii i Francji wieści wzbudzały w nim niepokój. Nad Wisłą nikt się tym
nie przejmował: „wszyscy, z którymi rozmawiałem, równie naiwnie wierzyli, że Polski
nie można pokonać”[13].
Ale 1 września, kiedy Panufnik włącza radio i dowiaduje się, że Niemcy
zaatakowały Polskę, okazuje się, że jego obawy nie były wcale na wyrost i że tak
naprawdę to on miał rację, obawiając się śmiesznego, jak twierdzili koledzy,
kompozytora: kaprala z wąsikiem.
Nieco nadziei w jego serce wleją Francja i Anglia, wypowiadając 3 września
wojnę Hitlerowi, ale niestety, sojusznicy ostatecznie zawiodą. Zeszyt z nutami trzeba
będzie schować do szuflady – teraz ważniejsze jest ratowanie ludzi i ich domów. Tym
bardziej że Luftwaffe dalej pastwi się nad niepokornym miastem, a wskutek
skomasowanych bombardowań i ostrzału artylerii nad stolicą wciąż się unosi dym
z palących się zabudowań. Zdarzy się, że w ciągu doby wybuchnie w Warszawie sto
pięćdziesiąt pożarów, a podczas jednego z najcięższych nalotów, 17 września, na
miasto spadnie pięć tysięcy bomb i niezliczona liczba pocisków artyleryjskich[14].
Ponieważ straż ogniowa nie może sobie poradzić ze wszystkimi pożarami, prezydent
Starzyński i jego administracja zwracają się z apelami o zaciąg ochotniczy. Zadaniem
drużyn przeciwpożarowych jest zrzucanie z dachów bomb zapalających i niesienie
pomocy zasypanym w gruzach. Jednym z ochotników zostaje Panufnik. Uzbrojony
w łopatę i dwa kubły z piachem, ląduje na dachu swojego domu, gdzie toczy nierówną
walkę z niemieckim lotnictwem. Jedna z bomb spadnie zaledwie kilka metrów od
niego.
Inne, zrzucone na Warszawę 23 września, omal nie przerwą występu Władysława
Szpilmana w Polskim Radiu. Tego dnia, przemykając od bramy do bramy, słynny
pianista zdoła dotrzeć do studia, a w drzwiach budynku minie się nawet z prezydentem
Starzyńskim. Koncert Szpilmana, podczas którego słuchacze usłyszą utwory Fryderyka
Szopena, okaże się ostatnim występem na żywo na antenie Polskiego Radia.
„Bomby spadały co chwilę w bezpośredniej bliskości studia, okoliczne zaś domy
stały w ogniu. W takim huku nie słyszałem prawie dźwięku własnego fortepianu”[15] –
będzie wspominał tamte chwile muzyk. Kilka minut po trzeciej po południu, kiedy
odtwarzano w radiu koncert c-moll Rachmaninowa, bomba trafia w elektrownię
i rozgłośnia milknie. Kilka miesięcy później Szpilman i jego rodzina znajdą się
w utworzonym przez Niemców getcie.
Tymczasem ten, z którym wspomniany wcześniej Panufnik stworzy w przyszłości
niezwykły fortepianowy duet, kilka tygodni przed wybuchem wojny święcił triumfy
w Krakowie. Prawykonanie Wariacji symfonicznych przyniosło Witoldowi
Lutosławskiemu uznanie, ale wkrótce nikt o tym nie będzie pamiętać. Zmobilizowany
pod Wawelem i przydzielony do Armii „Kraków” w stopniu sierżanta podchorążego,
wyrusza we wrześniu na front, korzystając z nabytych dwa lata wcześniej w szkole
łączności w Zegrzu umiejętności radiotelegrafisty.
Szlak bojowy kompozytora nie będzie długi. Lutosławski szybko trafi do niewoli,
ale już po ośmiu dniach zdoła uciec Niemcom i po kilkusetkilometrowej pieszej
wędrówce przedostanie się do Warszawy. Okoliczności swojej ucieczki przedstawi
później w rozmowie z Zofią Owińską. „Kiedy po ośmiu dniach zobaczyłem, że
żołnierzy z mojego plutonu ubywa, zapytałem tych, co pozostali, a było tam dwóch
kaprali i dwóch szeregowców, czy też mają zamiar uciekać. Gdy dowiedziałem się, że
tak, zapytałem, czy zgodziliby się, żebym ja razem z nimi wyszedł”[16].
Jeszcze szybciej w niewoli znajdzie się inny znany przed wojną kompozytor. 1
września 1939 roku Henryk Wars zgłasza się do armii z otrzymaną kartą mobilizacyjną.
Trzydziestosiedmioletni kompozytor znajduje się w przededniu wojny u szczytu
kariery, ciesząc się ogromną sympatią słuchaczy, aktorów, a nawet samego prezydenta
Ignacego Mościckiego. Jego nazwisko na afiszu rewii, operetki lub w programie
kinowym, a potem na tysiącach wydanych przez Syrena Rekord płytach stawało się
z miejsca gwarancją sukcesu.
W piątkowy ranek 1 września rusza jednak Wars na front jak zwykły żołnierz, aby
bronić przez Niemcami tego, czym cieszył się i co rozsławiał w swoich piosenkach
przez wiele lat. Wojaczka nie jest mu jednak pisana i już po kilku godzinach jego
oddział zostaje rozbity, a on sam trafia do niemieckiej niewoli. Warsowi nie uśmiecha
się pobyt w obozie jenieckim, ucieka więc z transportu, co biorąc pod uwagę jego
żydowskie pochodzenie, być może uratowało mu życie. Potem, gdy już dotrze do
Lublina, wpadnie w ręce Sowietów, ale i im zdoła się wymknąć. W końcu, jak wielu
innych, przedostanie się do Lwowa.
ŚMIECH PRZEZ ŁZY
Fryderyk Járosy, zakochany w Polsce Austriak węgierskiego pochodzenia (w 1938
roku otrzymał honorowe obywatelstwo polskie), słynny aktor, reżyser i legendarny
konferansjer równie legendarnych teatrzyków rewiowych, przyjmuje wybuch wojny ze
spokojem, a przecież i jego plany obróci ona wniwecz. Premierę przedstawienia
Járosyego w teatrzyku Figaro przy ulicy Marszałkowskiej 8 zaplanowano na sobotę 2
września (według innych źródeł na niedzielę 3 września). W mieście zdążono już
rozlepić afisze, a jeszcze w czwartek 31 sierpnia o premierze Żyć nie umierać! na
pierwszej stronie donosił „Wieczór Warszawski”. Kurtyna nie pójdzie jednak w górę.
Zamiast na scenie trzeba będzie się wykazać przy łopacie.
Na jednym z zachowanych z tego okresu zdjęć widać, jak Járosy, a obok niego
aktorzy Gwidon Borucki, Michał Znicz, Michał Pluciński, Ludwik Lawiński i reżyser
Bazyli Sikiewicz, a więc zespół Figaro, kopią rowy przeciwczołgowe przy ulicy
Marszałkowskiej.
Warto zauważyć, że Járosy mógłby bez większych problemów wyjechać z Polski,
posługiwał się przecież znakomitym w tych okolicznościach paszportem austriackim,
a jednak zdecyduje się zaryzykować i pozostanie w Warszawie, nie chcąc opuszczać
przyjaciół. Kiedy więc 2 września spadają na stolicę bomby, zamiast w komedianta
wciela się w rolę… komendanta bloku przy ulicy 6 sierpnia 28–30, gdzie z aktorką
Stefanią Grodzieńską i jej mężem Jerzym Jurandotem, poetą, autorem tekstów piosenek
i dramaturgiem, próbuje przetrwać oblężenie.
We wspomnieniach Grodzieńskiej Járosy jawi się z jednej strony jako człowiek
bardzo przytomny, dbający o współtowarzyszy niedoli i ich bezpieczeństwo,
a z drugiej jako kawalarz, który drwi sobie z grozy. „Nie ma powodów do nerwów,
moja droga. Wraz z twoim mężem zagadaliśmy się z uroczym dżentelmenem
w kawiarni Polonia i popijając koniaczek, straciliśmy poczucie czasu” – wyjaśnia
pewnego razu Grodzieńskiej, gdy ta odchodzi od zmysłów, gdyż Járosy i Jurandot
przepadli tego dnia gdzieś bez wieści na wiele godzin i to wtedy, kiedy wokół
wybuchały bomby.
Wrześniowe noce Járosy, Jurandot, pan Hoffmann, właściciel domu przy ulicy 6
sierpnia, i jego syn uprzyjemniają sobie w schronie grą w brydża.
„Dwa bez atu” – deklaruje podczas jednej z partii młody Hoffmann. Sekundę później
rozlega się potężny huk, pomieszczenie zasnuwa kurz, a jego karty spadają na stół. „On
ma rację. To nie było dwa bez atu”[17] – odpowiada najspokojniej w świecie Járosy,
ignorując zupełnie to, że dosłownie przed chwilą niemiecka bomba urwała narożnik
domu, w którym akurat siedzą.
Ale i on przeżywa mocno klęskę swojej drugiej ojczyzny. Kiedy po kilku dniach
walk poddaje się załoga Westerplatte, artysta zjawia się w wciąż jeszcze działającej
rozgłośni Polskiego Radia i postanawia przeczytać wiersz Jerzego Jurandota
zatytułowany Westerplatte. Józef Małgorzewski i Edmund Wierciński przyznają potem,
że wykonanie Járosyego, który przecież nie był aktorem dramatycznym, wywarło na
nich piorunujące wrażenie.
Na co dzień stroni on jednak od patosu, a wymyślanymi dowcipami stara się choć
w małym stopniu odwrócić uwagę przyjaciół od dokonującej się na ich oczach masakry
miasta. W trakcie oblężenia Warszawy przyjaciółka słynnego konferansjera, aktorka
Stefania Grodzieńska, urządza w mieszkaniu prowizoryczny szpem. Opatruje w nim
rannych cywili, a że nie ma lekarstw, podaje chorym krople uspokajające. Jerzy
Jurandot i Fryderyk Járosy przezywają ją w związku z tym „ta z walerianą”[18],
zmyślają też na poczekaniu rozmaite historyjki. Jedna z nich opowiada o pewnym
okaleczonym młodzieńcu z urwaną nogą, którego aktorka nie pozwoliła sanitariuszom
zabrać do szpitala. „Nie zdążyłam rannemu zaaplikować kropli uspokajających” –
miała według tej wymyślonej przez artystę historii powiedzieć sanitariuszom
Grodzieńska.
Járosy wierzył, że tylko dzięki temu da się nie popaść w szaleństwo…
ŚWIĘTA WOJNA
Po powrocie do Polski z tournée po Stanach Zjednoczonych Mieczysław Fogg
występuje w rewii Orzeł czy reszka wystawianej w teatrzyku Ali Baba. Wciela się
w niej między innymi w rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina.
W planach są kolejne występy. Rankiem 1 września budzą go spadające na Warszawę
bomby…
Przez kolejne trzy dni Fogg wraz z innymi artystami występuje przed apatyczną
i coraz mniej liczną publicznością, aż w końcu w nocy z 3 na 4 września budynek teatru
zostaje trafiony przez bombę. Występy w Ali Babie nie są jednak jedynymi, jakie daje
w tamtych dniach popularny piosenkarz. 1 września w jego mieszkaniu rozdzwania się
telefon; w słuchawce Fogg rozpoznaje charakterystyczny głos Hanki Ordonówny.
„Mieciu – mówi podnieconym głosem – idziemy śpiewać na dworce, dla rannych
żołnierzy!”[19]
I tak Fogg, Ordonówna oraz nieznany z nazwiska akompaniator pojawiają się na
Dworcu Gdańskim, gdzie przygrywają rannym żołnierzom. Wówczas piosenkarz
jeszcze wierzył, że wojnę można wygrać, i nie był w tej wierze odosobniony.
„Pierwszego dnia wojny po południu – wspominał Zawieyski, polski aktor, autor
dramatów i dziennikarz – spotkałem na Nowym Świecie Stefana Jaracza, który
z wielkim podnieceniem mówił, że ta wojna jest świętą wojną i że daje ona wielką
satysfakcję narodowi polskiemu, bo tylko naród polski zagrodził drogę agresji
niemieckiej. Historia nie darowałaby nam nigdy, gdybyśmy postąpili inaczej. Jaracz
mówił z właściwą sobie ekspresją, gestykulował żywo, unosił się entuzjazmem lub
oburzał się namiętnie. Dookoła Jaracza zebrał się tłum, który rósł coraz bardziej.
Słuchano go tak, jak słuchano ze sceny. Gdy Jaracz odchodził, żegnano go owacyjnie
oklaskami. Był to ostatni warszawski «występ» Jaracza, ostatnie oklaski, jakie zebrał
tu za życia”[20].
Sam Jaracz twierdził potem, że w końcu sierpnia nie wierzył, aby dwie dekady po
ostatniej masakrze w Europie ktoś urządził nową. W tymże sierpniu 1939 roku aktor
wraca z Żegiestowa do Warszawy i przygotowuje ze swym zespołem premierę
Żeglarza Szaniawskiego, która ze względu na mobilizację, a co za tym idzie –
powołanie do armii kolejnych członków zespołu teatru – zostaje odroczona na początek
września. Jaracz czuje, że wojna wisi w powietrzu i z premiery prawdopodobnie nic
nie wyjdzie. I rzeczywiście, w piątek 1 września „zaczęło się wielkie, groźne
widowisko”[21].
Na początku aktorzy, mimo niepomyślnych wieści napływających z frontu, pozostają
w teatrach. Chociaż widownia świeci pustkami, odbywa się kilka premier. W Teatrze
Narodowym trwają próby do Dam i huzarów Fredry, a Aleksander Zelwerowicz
podnosi na duchu zespół, zapewniając, że wkrótce wszystko się ułoży. Ktoś nawet
zażartuje, aby na wszelki wypadek na scenę wychodzić w maskach przeciwgazowych.
Tylko Marian Hemar wścieka się, że połowa przygotowanego na wrzesień programu
Ali Baby straciła aktualność i teraz trzeba repertuar przygotować od nowa.
Kilka dni po ataku Niemiec nieaktualny repertuar jest już bez znaczenia. Jaracz
opuszcza Warszawę i wyjeżdża na Wschód. W odwrotnym kierunku podąży 1 września
Krystyna Krahelska, którą wojna zastaje w rodzinnych Mazurkach, zaledwie
pięćdziesiąt kilometrów od granicy ze Związkiem Radzieckim. Autorka wierszy, córka
byłego wojewody poleskiego, która w latach trzydziestych pozowała rzeźbiarce
Ludwice Nitschowej do pomnika warszawskiej Syrenki, mimo nalegań rodziców
postanawia przedostać się do Warszawy, bo tutaj, jak tłumaczy bliskim, będzie
potrzebna. Do stolicy dociera 4 września. Spędza tu zaledwie kilkadziesiąt godzin,
w trakcie których pomaga rannym, ramię w ramię z mężczyznami odgrzebuje ludzi ze
zbombardowanych domów, a na Pradze kopie rowy przeciwczołgowe.
Wówczas łudzono się jeszcze, że rowy zdołają powstrzymać niemieckie czołgi, ale
zarówno na nie, jak i na niemieckie lotnictwo nie ma mocnych. Kiedy 1 września
bomby spadają na Warszawę, Mira Zimińska z nakręconymi na lokówki włosami siedzi
akurat w salonie fryzjerskim w Bristolu. Aktorka wskakuje czym prędzej do auta
i udaje się do swego mieszkania, a stamtąd rusza do gimnazjum Staszica, gdzie
powstaje właśnie prowizoryczny szpital.
Wyznaczono tam Zimińskiej rolę nietypową – do jej zadań, jako znanej aktorki,
należało pocieszanie rannych. Niełatwo wywołać uśmiech na twarzach obolałych,
bladych i pełnych strachu, zwłaszcza wtedy, gdy nad głową szaleją niemieckie
bombowce, a z frontu docierają niepomyślne wiadomości. Niemniej jej pracę docenia
tu każdy – podobną rolę będzie odgrywać także później w zorganizowanym niedaleko
placu Trzech Krzyży przy ulicy Żurawiej punkcie dla uciekinierów.
W pierwszych dniach września i ona otrze się o śmierć. Szczęście uśmiecha się do
Zimińskiej na przykład podczas drogi powrotnej do domu, na ulicy Kruczej, gdy na
niebie pojawiają się niemieckie samoloty. Aktorka ukrywa się z przyszłym mężem,
Tadeuszem Sygietyńskim, w mieszkaniu znajomego krawca. Jedna z bomb spada na
chodnik tuż przy samym domu, a siła eksplozji jest tak potężna, że budynek zostaje
doszczętnie zniszczony. Przywalonych gruzami aktorkę i jej męża odgrzebią
warszawiacy.
„Podmuch rozwalił też drzwi i kawał ostrego drewna ugodził mnie przez sukienkę
w zupełnie nieodpowiednie miejsce”[22] – wspominała z humorem Zimińska. Wtedy
jednak nie jest jej do śmiechu. Rana okazuje się dość uciążliwa, a na domiar złego
wdaje się w nią infekcja, z którą lekarz nie potrafi sobie na początku poradzić. Dopiero
po kilku dniach, jeszcze przed kapitulacją Warszawy, zaczyna się wreszcie goić.
W swoich wspomnieniach Zimińska napomknęła mimochodem, że za postawę we
wrześniu 1939 roku prezydent Stefan Starzyński zamierzał jej wręczyć jakieś
odznaczenie. Nie zdążył. Aktorka otrzymała wojskowy medal wiele lat później,
w 1972 roku; jak się zdaje, uhonorowano wówczas nie jej wrześniowe dokonania,
a postawę podczas okupacji.
Odznaczenie należało się z pewnością także Witoldowi Zacharewiczowi, który
należał przed wojną do elitarnego grona polskich amantów filmowych. Obsadzano go
w melodramatach lub filmach historycznych i to właśnie te duże kinowe role przyniosły
aktorowi sławę, choć z powodzeniem występował również w zespole rewiowym i na
deskach Teatru Kameralnego.
Rok przed wybuchem wojny, już po ukończeniu zdjęć do ostatniego filmu Gehenna,
zostaje Zacharewicz wezwany do odbycia służby wojskowej i przydzielony do Szkoły
Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu. W trakcie kampanii wrześniowej walczy
w składzie Szwadronu Łączności Mazowieckiej Brygady Kawalerii w plutonie
radiotelegrafistów porucznika Ludwika Żerańskiego. W notatkach dowódcy nazwisko
popularnego przed wojną aktora pojawia się kilkukrotnie.
8 września Żerański zanotuje, że w Ludwinowie spotkał patrol Zacharewicza.
„Witold ciągle wygląda przystojnie, nosi hełm przekrzywiony na bakier, nigdy nie
przestaje być aktorem”[23]. Z kolei w notatce z 14 września porucznik wspomina:
„Mamy paru jeńców. Mjr Zdanowicz wpadł do szkoły, zaszedł do piwnicy, gdzie
natknął się na trzech ukrytych tam szoferów. Zawołał Witolda Zacharewicza i wspólnie
wzięli Szkopów do niewoli”[24].
W niewoli znajdzie się wkrótce również cała Polska.
RAJZA WRZEŚNIOWA
Pułkownik Roman Umiastowski swoim nieszczęsnym apelem ogłoszonym w radiu ze
środy na czwartek (czyli z 6 na 7 września; według innych źródeł odwołany potem
przez Umiastowskiego apel został ogłoszony z wtorku na środę, czyli z 5 na 6
września) wezwał wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn do opuszczenia
Warszawy i skierowania się na Wschód. W stolicy panuje popłoch. Rozpoczyna się
trwająca wiele dni, a potem wiele tygodni ucieczka tysięcy ludzi, którzy tarasują
wojsku mosty i drogi, stając się przy okazji łatwym celem dla niemieckich pilotów.
Każdy kolejny dzień września przynosi coraz gorsze wieści z frontu. Jarosław
Iwaszkiewicz, obawiając się o swoje córki, wyprawia je do Repek. Sam po upływie
kolejnej doby i rozkazie ewakuacji również decyduje się opuścić Stawisko. Wraz
z żoną i grupą znajomych zdoła zorganizować wozy, którymi wyruszą na Wschód.
Panikę panującą wówczas w mieście pisarz porówna z ucieczką ludności Londynu
przed Marsjanami u Wellsa. Pisze: „Kilka rzędów wozów, tłum pieszych, a po lewej
stronie raz po raz mijają nas samochody. Policja umyka gwałtownie, porządku nikt nie
pilnuje, żadnych wskazówek, żadnej pomocy. Tłum wali bezładnie”[25].
Do Repek Iwaszkiewiczowie docierają po męczącej podróży dopiero 11 września,
lecz na miejscu okazuje się, że córki znajdują się w Wilnie, dokąd w tym momencie nie
sposób się przedostać.
Rankiem 6 września Jerzy Andrzejewski wraz ze swoim bliskim przyjacielem
Eugeniuszem Biernackim, Stefanem i Ewą Otwinowskimi oraz grupą znajomych
wyrusza w kierunku stacji kolejki wąskotorowej znajdującej się niedaleko mostu
Kierbedzia. Po pokonaniu mostu zaskakuje ich nalot niemieckich bombowców.
Schowani w wysokiej trawie czekają na uruchomienie kolejki. Minie wiele godzin, nim
do niej wsiądą i zdołają wydostać się z bombardowanego miasta.
Grupa rozdziela się za Łukowem. Ponoć to Andrzejewski zdecydował się wtedy
odłączyć od kompanii i przedrzeć do Lwowa, gdzie zostawił latem wszystkie swoje
rzeczy, ale Eryk Lipiński wyjawił po latach, że doszło do tego z innego powodu: pisarz
„był niekoleżeński, podjadał cichcem nasze zapasy, wypijał mleko itp. Toteż dalej
wędrowaliśmy osobno”[26].
Ostatecznie Andrzejewski decyduje się zawrócić. Do Warszawy przybywa na
początku października, zastając spalone domy i tłum załamanych ludzi, którzy tak jak on
wracają do miasta po wielodniowej bezsensownej wędrówce. Podobną podróż
odbędzie w tamtym czasie wielu. 6 września Zofia Nałkowska ze swoim towarzyszem
życia Bogusławem Kuczyńskim wyrusza z falą uchodźców na Wschód i po kilku dniach
dociera do Jeleńca. „Kawałek mydła, bandaż, wata, papier i atrament – to są
przedmioty pożądań i marzeń, całe skarby”[27] – pisze w dzienniku pozbawiona
dobytku i zdana na łaskę obcych ludzi pisarka.
Kierujący się na wschód Jarosław Iwaszkiewicz również zdecyduje się wrócić do
stolicy. Droga powrotna zabierze mu kilkanaście dni. Pod koniec, w Wyszkowie, on
i jego towarzysze wpadną na Niemców i już ta pierwsza konfrontacja z nowym
okupantem omal nie skończy się dla pisarza tragicznie. W trakcie rewizji, właściwie
w ostatniej chwili, Iwaszkiewicz wyciąga z kieszeni podarowany mu przez znajomego
rewolwer i przekazuje go Niemcowi.
„Pan zdaje sobie sprawę z tego, że powinienem go teraz zastrzelić?” – pyta
niemiecki kapral, ale kończy się na pogróżkach, a Niemiec już po chwili nawiązuje
z pisarzem przyjacielską pogawędkę. Stwierdza, że bardzo mu się podoba w tej
okolicy i że nawet myśli o przeprowadzce. „Niech mi pan poradzi: gdzie jest najlepsza
ziemia?” – pyta bez cienia skrępowania niemiecki kapral.
„TO TY ŻYJESZ?”
Znany w dwudziestoleciu międzywojennym z ciętego języka i ostrych recenzji
Copyright © by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Copyright © for the text by Remigiusz Piotrowski, 2015 Wydawca: Katarzyna Kucharczuk Współpraca: Marcin Kicki Redakcja: Magdalena Binkowska Korekta: Zofia Kozik Fotoedycja: Barbara Chmielarska-Łoś Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Zdjęcie na okładce: Jerzy Gauss/Filmoteka Narodowa Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Michał Latusek ISBN 978-83-7705-954-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki
SPIS TREŚCI ZAMIAST WSTĘPU ROZDZIAŁ I. WRZESIEŃ ROZDZIAŁ II. OBYWATELE GENERALNEJ GUBERNI ROZDZIAŁ III. NA WSCHODZIE ROZDZIAŁ IV. GRAĆ CZY NIE GRAĆ? ROZDZIAŁ V. MIEĆ W PORTFELU „GÓRALA” ROZDZIAŁ VI. RANNI RÓŻĄ ROZDZIAŁ VII. OKOLICZNOŚCI ROZDZIAŁ VIII. W UKRYCIU ROZDZIAŁ IX. W SZEREGACH PODZIEMIA ROZDZIAŁ X. ZA KRATAMI, ZA DRUTAMI… ROZDZIAŁ XI. ZDRADA KARANA JEST ŚMIERCIĄ… ROZDZIAŁ XII. LUDZIE Z TAMTEJ STRONY MURU ROZDZIAŁ XIII. POWSTANIE EPILOG BIBLIOGRAFIA PRZYPISY ZDJĘCIA
„Stwarzanie wielkiej kultury kosztuje. Kultura rodzi się w bólu i bohaterstwie. Tego nie wiedzą ci, którzy znają kulturę od strony widowni. Po scenie, na której rozgrywa się kultura, rozrzucone są gwoździe i szkło rozbite. Każdy krok rani do krwi”[1]. Andrzej Trzebiński
ZAMIAST WSTĘPU Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby… Tadeusz Dołęga-Mostowicz na przekór krytykom pisałby kolejne książki, pomnażając swój majątek. Być może obok jego dwunastocylindrowego buicka stanąłby jakiś nowy luksusowy wóz, a film wytwórni Warner Bros z Bette Davis w roli głównej, do którego Mostowicz miał napisać scenariusz, okazałby się kasowym hitem w Hollywood. A Eugeniusz Bodo? Zapewne z kabaretem Tip-Top, z którym zdążył podpisać kontrakt, podbiłby serca publiczności, a kolejne filmy ugruntowałyby jego pozycję najlepszego aktora kina rozrywkowego w Polsce. Wieczorem, siedząc w swojej kawiarni przy ulicy Foksal 17 z dogiem Sambo, zerkałby w stronę atrakcyjnej brunetki i popijał owocowy koktajl. W tym samym czasie Adolf Dymsza po otwarciu wymarzonego teatru zdołałby wskrzesić ducha Qui Pro Quo i dalej wcielałby się w rozmaite role, bawiąc warszawską widownię i doprowadzając do szału pazernych dyrektorów konkurencyjnych rewii i kabaretów. Józef Węgrzyn i Ludwik Sempoliński już nie musieliby się obawiać, że za parodię Hitlera przyjdzie im słono zapłacić. Może Węgrzyn przestałby rozmieniać na drobne swój talent i zadbałby w końcu o repertuar przystający do jego nieprzeciętnych zdolności scenicznych. Kazimierz Junosza-Stępowski powróciłby z objazdowego tournée po Wilnie, uporządkował wreszcie finanse i zmusił swoją żonę narkomankę do odwiedzenia kliniki. A Stefan Jaracz doczekałby się upragnionej premiery Żeglarza Szaniawskiego, tak nieznośnie utrudnianej pod koniec sierpnia z powodu mobilizacji. I zapewne powiedziałby wówczas ten mistrz sceny: „A nie mówiłem? To niemożliwe, aby dwadzieścia jeden lat po masakrze wojny urządzono nam nową”. Leon Schiller pokiwałby głową z uznaniem, słysząc słowa przyjaciela, a potem ruszyłby do Łodzi, Wilna lub Lwowa, aby wystawić raz jeszcze Nasze miasto Thorntona Wildera. Po powrocie w długich wakacji spędzonych na gdyńskich plażach z uzbrojonym w leicę mężem Tola Mankiewiczówna wyjechałaby na tournée po Stanach Zjednoczonych i pojawiła się z Janem Kiepurą na dużym ekranie. W USA Mankiewiczówna i Kiepura być może natknęliby się na Witolda Zacharewicza, który
po podpisaniu kontraktu z wytwórnią United Artist podbijałby właśnie Hollywood. Ina Benita, porażająca magnetyzmem uwodzicielska blond piękność, kontynuowałaby karierę w Ali Babie, a w tym samym teatrze po powrocie ze Stanów Zjednoczonych Mieczysław Fogg wcielałby się dalej w postać premiera Wielkiej Brytanii w rewii Orzeł czy reszka. I nie sprzedałby swoich spinek z brylantami, bo zbijałby fortunę dzięki setkom koncertów i tysiącom rozchodzących się jak świeże bułeczki płyt. Jerzy Andrzejewski po przeprowadzce do Lwowa być może zdołałby w końcu przełamać pisarski impas, który od wielu miesięcy nie pozwolił mu na realizację żadnego z literackich projektów. Na pewno zaś swoje plany związane z premierą nowego przedstawienia w teatrze przy ulicy Marszałkowskiej zrealizowałby Fryderyk Járosy i już 3 września, dzień po spektaklu, pisałby o nim nie tylko „Wieczór Warszawski”, lecz także pozostałe stołeczne gazety. Skończyłyby się w końcu kawiarniane hulanki Dobiesława Damięckiego, bo jego żona, też zresztą świetna aktorka, urodziłaby w jednym z warszawskich szpitali pierwszego syna. Andrzej Panufnik po powrocie ze studiów dyrygenckich u słynnego Philippe’a Gauberta zachwycałby miłośników muzyki – podobnie Witold Lutosławski. Władysław Szpilman dokończyłby swoje concertino na fortepian z orkiestrą. O Henryka Warsa dalej biliby się producenci filmowi, bo przecież każdy film z jego muzyką, a potem wydane na płycie piosenki śpiewane przez Bodo lub Ordonównę stawały się z miejsca hitami. Jerzy Waldorff pisałby cięte recenzje muzyczne i wciąż zachwycałby się włoskim faszyzmem. Maria Dąbrowska nadal walczyłaby z wydawcą, panią Mortkowiczową, o należne jej z tytułu wydanych powieści wynagrodzenie. Zofia Nałkowska toczyłaby spory z Lorentowiczem, a Tadeusz Boy-Żeleński zapewne znów musiałby się stawić na sali sądowej, pozwany przez obrażonego skandalicznymi treściami czytelnika. Być może fachową poradą służyłby mu wtedy Jan Brzechwa, który nadal z powodzeniem łączyłby pisarstwo z praktyką prawniczą. W Polsce wreszcie by się poznano na literackim geniuszu skromnego nauczyciela z drohobyckiego gimnazjum, zaś Witkacy gorszyłby, zaskakiwał i inspirował nowe pokolenie czytelników urodzonych około 1920 roku. W uniwersyteckiej auli, a nie w ciasnym pokoju przy ulicy Skaryszewskiej tajemnice literatury zgłębiałby młody student polonistyki Tadeusz Borowski. I może nawet polubiłby Andrzeja Trzebińskiego, kolegę z uczelni, który – choć niekiedy bezczelny – czasem potrafił powiedzieć coś odkrywczego. Z kolei z zawsze skorym do wygłupów Tadeuszem Gajcym spotykałby się Borowski na boisku piłkarskim. I pewnie nigdy nie poznaliby Zdzisława Stroińskiego, który w tym czasie rozpocząłby studia prawnicze na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Krzysztof Kamil Baczyński nie
zostałby Janem Bugajem, a Tadeusz Różewicz 1 września przestąpiłby po raz pierwszy próg Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego w Żyrowicach. Gombrowicz nie wyjechałby do Argentyny, a Pawlikowska-Jasnorzewska nie znalazłaby się w Anglii. W SiM-ie lub Małej Ziemiańskiej wciąż przesiadywaliby prześcigający się w błazeństwach Antoni Słonimski i Julian Tuwim. A zamiast wiszącego w powietrzu (tuż nad szkłem z wybitych okien) pyłu i wapna unosiłaby się tu słodkawa woń kawy i obłoki tytoniowego dymku. Gdyby 1 września nie spadły z nieba bomby… *** Niniejsza książka nie aspiruje do miana pracy naukowej. Oparta na źródłach, bogato inkrustowana tekstami wspomnień, dzienników i korespondencji, ma formę historycznego reportażu, a zatem jej głównym celem jest popularyzacja historii. Nie porusza kwestii krytycznoliterackich, zagadnień teatrologicznych czy kinematograficznych. Nie stanowi również szczegółowego ani tym bardziej całościowego rysu biograficznego. Opowiada o losach wybranych artystów podczas drugiej wojny światowej – aktorów, reżyserów, muzyków, pisarzy i poetów, którzy w trakcie niemiecko- sowieckiej okupacji przebywali na ziemiach polskich, przede wszystkim w Warszawie i na Kresach. Obok gwiazd małej sceny i dużego ekranu, obok sław przedwojennej estrady i znanych literatów, czytelnik znajdzie tu także opowieści o młodych, dopiero zaczynających artystach, a także informacje o tych, którzy z różnych powodów nie przetrwali w zbiorowej pamięci. To książka o tym, jak żyli polscy artyści podczas najtragiczniejszego konfliktu zbrojnego XX wieku. O ich codziennych troskach i drobnych radościach. O tym, jak zarabiali na życie, gdy polska kultura i sztuka znalazły się na indeksie, i w jaki sposób walczyli z okupantami. To historia zapomnianego, a przecież słynnego przed wojną aktora, który zginął w Auschwitz; to opowieść o pisarce, która by związać koniec z końcem, otworzyła sklep z tytoniem; to historia artystów usługujących w kawiarniach, reżysera zajmującego się pracą wywiadowczą dla Armii Krajowej i muzyka, który występował w restauracjach, kiedy Polakom zabroniono wstępu do filharmonii. Wśród kilkudziesięciu bohaterów tej książki znaleźli się kolaboranci i członkowie podziemnego ruchu oporu, więźniowie Pawiaka, niemieckich obozów koncentracyjnych i sowieckich łagrów, ofiary represji, zdrajcy oraz ci, których niesłusznie posądzano o konszachty z wrogiem. Postawa wielu z nich do dziś budzi kontrowersje, a losy innych są owiane tajemnicą. Książka składa się z trzynastu rozdziałów i kilkudziesięciu podrozdziałów. Choć
starałem się zachować chronologię wydarzeń, to zakres zagadnień i ich różnorodność sprawiły, że czasami ten porządek bywa nieco zaburzony. Liczę, że zarówno to, jak i chropowatość stylu nie odbiorą czytelnikowi przyjemności obcowania z lekturą, a całość okaże się zajmująca. Historycy, znawcy tematu i miłośnicy artystycznej bohemy dwudziestolecia międzywojennego niech tę książkę potraktują jako formę przypomnienia znanych im już faktów. Dla innych opowieść o życiu artystów podczas okupacji stanie się, mam nadzieję, okazją do odkrycia zapomnianej, a czasem nieznanej historii niezwykłych ludzi i być może zachęci ich do sięgnięcia po książki „tamtych” pisarzy, obejrzenia filmów z „tamtymi” aktorami i posłuchania piosenek „tamtych” kompozytorów.
ROZDZIAŁ I WRZESIEŃ Czarne krzyże, sunąc przez niebo, z warkotem okrążają miasto rozhukane od wybuchów bomb i krzyków wylęknionych ludzi. W powietrze raz po raz wzbijają się bladoszare tumany kurzu, a kawałki odłupanych siłą eksplozji kamienic zasypują ulice, piętrząc się w sterty gruzów. Zofia Nałkowska podchodzi do okna. Przez zakurzoną szybę zauważa młodą parę. Biegną w dół ulicy, potykając się na nierównym, usłanym kawałkami cegieł bruku, i już po chwili znikają w pobliskiej bramie. Z ustawionego na stoliku radioodbiornika rozlega się, nie po raz pierwszy tego ranka, głos wołający niezrozumiałe, brzmiące niczym dziwaczne zaklęcia słowa. Pisarka zapamięta je na zawsze. „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi! Zo-Ra 11… Do-Re 29… Ry-Ka 14…” Powiedzieć, że wojna wisiała w powietrzu, to nic nie powiedzieć. Ją się czuło przez skórę. Śmierdziała z daleka, choć co do tego, jak się potoczy, zdania były podzielone. Zapewnienia naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego i całego obozu rządzącego o tym, że Polska nie odda nawet jednego guzika z munduru, okazały się obietnicami bez pokrycia. Blitzkrieg dokonywał spustoszenia. Gorzkie otrzeźwienie przyszło zbyt późno. Nałkowska, podobnie jak Jerzy Andrzejewski i Aleksander Wat, przyjmuje wojnę jako coś w gruncie rzeczy nieuniknionego. Jest w tym i obawa o przyszłość, i pewnego rodzaju ulga. Ile dni można wytrzymać w paraliżującym napięciu? Ile w oczekiwaniu na nawałnicę? Teraz sytuacja nareszcie staje się klarowna. Albo my ich, albo oni nas. Prawda, niewielu wtedy przypuszczało, że przewaga wroga okaże się druzgocąca, i to pomimo wysiłków polskich żołnierzy. A już zupełnie nikt nie był w stanie odgadnąć tego, co przyniesie ze sobą fala narodowego socjalizmu i czekająca na rozkaz wymarszu ze wschodu Armia Czerwona. „Byłoby przesadą powiedzieć, że byłem w stanie euforii. Ale pierwszego dnia, kiedy bomby zaczęły spadać, pewien węzeł został przecięty. Nie ulga, ale przestaje się istnieć na planie cerebralnym, duchowym, moralnym, istnieje się tylko na planie odruchów, którym się poddaje, impulsów”[2] – wspominał Aleksander Wat.
Lawina ruszyła. Współtwórca polskiego futuryzmu z siostrą i szwagrem (ten ostatni jako inżynier drogowy ma dostęp do samochodów i organizuje transport) podąża na wschód. Jako jeden z nielicznych domyśla się, co może go spotkać ze strony SS, kripo, sipo i gestapo, a jako Żyd ani myśli czekać na ich przybycie. Podobnie postąpi Julian Tuwim, przebywający w tych dniach w podwarszawskim pensjonacie w Świdrze. 5 września wraz z Mieczysławem Grydzewskim i Antonim Słonimskim wsiada w taksówkę i wyrusza do Kazimierza nad Wisłą. Tam słynni skamandryci, którzy do niedawna popijali kawę na półpiętrze Małej Ziemiańskiej, a wraz z nimi Ksawery Prószyński i poszukiwany drogą radiową przez Niemców Melchior Wańkowicz, przekraczają granicę z Rumunią i z wyjątkiem Wańkowicza, który zostanie internowany, przedostają się do Paryża. W kraju pozostają inni. Przyjaciel Aleksandra Wata, autor wiersza Bagnet na broń, podobnie jak on znany przed wojną z lewicowych sympatii, nie zamierza uciekać przed wrogiem. Order Virtuti Militari za udział w wojnie z Rosją bolszewicką w 1920 roku w końcu do czegoś zobowiązuje… Starannie wyprasowany kapitański mundur wisi na wieszaku, ale Władysław Broniewski nie będzie miał okazji go włożyć. Czy to z powodu przedwojennej sławy „czerwonego poety”, czy też panującego w punkcie werbunkowym chaosu, zostaje podczas mobilizacji pominięty. Siedzieć z założonymi rękami nie zamierza, dołącza więc do grupy uciekających ze stolicy aktorów i pokonuje liczącą pięćset kilometrów trasę wiodącą z Warszawy do Tarnopola. Dopiero 12 września dotrze do Ośrodka Zapasowego 28. Dywizji Piechoty w Zbarażu, ale nie zdąży oddać choćby jednej salwy z karabinu. Pięć dni później Polskę zaatakują od wschodu Sowieci. „TO NA PEWNO ĆWICZENIA…” Pierwszy dzień wojny zastaje Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego w łóżku. Ostatnio poeta wyraźnie niedomagał; teraz nadal czuje się kiepsko i być może dlatego przekazane mu przez żonę wiadomości o pojawieniu się na polskim niebie niemieckich samolotów puszcza mimo uszu. „Nie martw się, to na pewno ćwiczenia obrony przeciwlotniczej” – tłumaczy, podnosząc się z łóżka. Dopiero po chwili uświadomi sobie swoją pomyłkę. Dobrowolskiemu, podobnie zresztą jak Broniewskiemu, nie jest dane walczyć podczas kampanii wrześniowej. Trochę to dziwne, że dobrze wyszkolony oficer rezerwy, adept szkoły podchorążych, nie otrzymuje karty mobilizacyjnej, ale podobnych przypadków w opanowanym wojenną zawieruchą kraju jest więcej. 6 lub 7 września poeta postanawia wspomóc obronę stolicy, kopiąc rowy przeciwczołgowe.
Znani artyści faktycznie w tych dniach udzielają się w ten sposób. Na jednym z zachowanych zdjęć widać, jak uśmiechnięte gwiazdy małej sceny, z Hanką Ordonówną, Lodą Halamą, Władysławem Walterem i Niną Grudzińską na czele, dzierżąc w dłoniach łopaty, maszerują z gromadą warszawiaków przez miasto. W ten sam sposób przy ulicy Koziej pomaga Eugeniusz Bodo. Dla Dobrowolskiego, który stawia się na miejscu zbiórki na ulicy Marszałkowskiej, łopaty zabraknie. Poeta ponownie spróbuje się zaciągnąć do wojska podczas wrześniowej rajzy[3] (wędrówce warszawiaków po obszarach wschodniej Polski po ucieczce ze stolicy), kiedy pod Kockiem natknie się na polski oddział, ale i wówczas skończy się tylko na dobrych chęciach. Dowódca oddziału nie skorzysta z jego usług, bo kandydat na żołnierza nie ma nawet roweru. Jakże bić Niemca bez roweru? Podobne rozczarowanie spotka innych. Ponoć ze względu na lewicowe poglądy Bohdan Korzeniewski, ceniony już przed wojną inscenizator, krytyk i znawca teatralny, zostaje przeniesiony z 21. Pułku Piechoty w Warszawie do bielskiej jednostki piechoty, ale po wybuchu wojny nie zdoła odnaleźć wspomnianej jednostki i także nie weźmie udziału w walce. Z biegiem dni pojawiają się pytania i oskarżenia. Ludzie patrzą na siebie pytającym wzrokiem, a potem obracają twarz ku niebu, skąd nadlatują nieprzebrane roje niemieckich samolotów. Histeria jednych miesza się z melancholią drugich. Dochodzi do pierwszych samobójstw. 6 września popełnia je poeta Józef Gałuszka. „MIASTO PIĘKNE I PRZYCIEMNIONE…” Koniec sierpnia 1939 roku i pojawiające się w tamtym czasie pogłoski o rychłym początku wojny nastrajają Jarosława Iwaszkiewicza refleksyjnie. „Mówię ciągle o sobie, a zdaje się jesteśmy w wigilię wojny. Może właśnie dlatego chce się myśleć i mówić o sobie, potem już nie będzie wolno. (…). Myśleć i zginąć na polu walki, czyż to nie wszystko jedno? Zawsze samotny i zawsze nic nierozumiejący człowiek”[4]. Oczekując na nieuniknione w Stawisku, słynnym majątku pisarza, który w latach trzydziestych stał się miejscem wymiany myśli i spotkań literatów, z uwagą śledzi doniesienia z aren politycznych i próbuje odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące najbliższej przyszłości. 24 sierpnia wojsko rekwiruje mu konie. Utrata odchowanego w Stawisku Ralfa jest bolesna, ale cóż zrobić, skoro każdy mówi tylko o potrzebie obrony, poświęcenia i bohaterstwa. Z propagandowych odezw, radia i redagowanych naprędce artykułów prasowych patos wylewa się hektolitrami. Pisarz jest szczególnie wyczulony na granie patetyczną nutą, irytują go nawet pisane w podobnym tonie wiersze przyjaciół; dostaje się przy tej okazji Kazimierzowi Wierzyńskiemu, który publikuje na łamach „Gazety Polskiej” wiersz Święty Boże. „Wielki, paskudny wiersz Kazia”[5] – podsumuje
Iwaszkiewicz. Swój ostatni przed wybuchem wojny wieczór spędza w znanej warszawskiej restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim Przedmieściu. Znajomi literaci wczuwają się z wolna w atmosferę zbliżającej się apokalipsy. „Tonio [Sobański] żegnał się ze wszystkimi, Staś Baliński z oczami pełnymi łez. Była próba ataku i pogaszono światła w restauracji; miasto piękne i przyciemnione”[6] – pisze po powrocie do domu nocą z 31 sierpnia na 1 września. Kilka godzin później „miasto piękne i przyciemnione” zalewa deszcz bomb. 4 września pisarz wybiera się z przyjacielem do zbombardowanego Grodziska Mazowieckiego. Ludziom miesza się w głowach. Wzbiera panika. Iwaszkiewicz zostaje wzięty za… szpiega, czemu jest winny dziwaczny strój jego towarzysza ubranego w szafirowe spodnie i kurtkę koloru wiewiórkowatego. Dopiero po okazaniu dokumentów pisarz zdoła przemówić do rozsądku otumanionemu strachem tłumowi. Autor Brzeziny szpiegiem? Wszystko wydaje się wtedy możliwe. Świat stoi przecież na głowie. Młodszy przyjaciel, którego przed laty osobiście wprowadził do świata artystycznej elity, przyjmuje 1 września z poczuciem ulgi. Czesław Miłosz nie daje się zwieść rządowej propagandzie snującej fantastyczne wizje maszerujących pod Bramą Brandenburską ułanów z naczelnym wodzem Rydzem-Śmigłym na czele. Nie ma też żadnych wątpliwości co do tego, że kraj nie został należycie przygotowany do wojny, że wciąż targają nim rozmaite problemy, na które przez ostatnie dwadzieścia lat nikt nie potrafił znaleźć recepty. Po kilku godzinach oprócz ulgi pojawia się i strach. „Nie potrafiłbym odtworzyć (…) 1 września, kiedy detonacje nie od raz wzięliśmy za bombardowanie. Dyżury przeciwpożarowe, chęć poddania się czyimś rozkazom. Chyba dość traumatyczne przenikanie klęski do świadomości, bo pamięć wraca do tego niechętnie”[7] – zapisał Miłosz, wspominając pierwszy dzień wojny. Swoją wściekłość wyładuje na uciekających ze stolicy elitach – urzędnikach, politykach, wojskowych, ludziach, którzy mamili go wizją silnego i przygotowanego na obronę kraju. 5 września pracownicy Polskiego Radia, a wśród nich także Miłosz, otrzymują polecenie stawienia się na placu Dąbrowskiego. Wypłacono im z góry dwumiesięczną pensję, zapakowano do ciężarówek i autobusów, a następnie powieziono w stronę Lublina. Miłosz decyduje się na wyjazd, ale opuszczenie stolicy nie przychodzi mu łatwo. Na miejscu zostaje przecież Tadeusz Byrski, jego przyjaciel, któremu nie pozwolono zabrać ze sobą rodziny. Pozostaje również ukochana – Janina Cękalska. Kilka godzin później, gdy ona wciąż próbuje odnaleźć go w bombardowanej stolicy, on dojeżdża do Lublina, gdzie zaliczy swój frontowy epizod. „Bardzo krótko nosiłem coś w rodzaju munduru złożonego z niepasujących do siebie części, bez żadnych jednak bardziej zaszczytnych czynów niż udział w odwrocie. Zaraz
przyszło osłupienie klęski”[8] – napisze Miłosz we wspomnieniowej książce Rodzinna Europa. Wchodzi w skład załogi zaopatrzonego w aparaturę nagłaśniającą wozu transmisyjnego i rusza w stronę frontu, lecz pojazd szybko zawraca do zbombardowanego przed chwilą Lublina, bo po przejechaniu kilku kilometrów i dotarciu do płonącego Kurowa natyka się jedynie na niemieckie czołgi. Ostatecznie szefowie Polskiego Radia postanawiają, że Antoni Bohdziewicz pojedzie do Wilna, Bolesław Miciński do Baranowicz, a Miłosz do Lwowa, dokąd w tym samym czasie zmierza nieprzebrana masa polskich literatów, malarzy, ludzi teatru, kina i muzyki. Ci, którzy zostają w Warszawie, próbują ratować resztki grzebanego wraz z każdą eksplodującą bombą świata. Wśród nich jest jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy dwudziestolecia międzywojennego, współtwórca i członek Związku Literatów Polskich. Ferdynanda Goetla już pod koniec sierpnia 1939 roku dręczą złe przeczucia podsycane dodatkowo rozmowami z zastępcą wiceministra do spraw wojskowych Ludomiłem Rayskim i profesorem Władysławem Studnickim. Obaj nie dają się zwieść naiwnej propagandzie rządu i wojskowych, obaj zdają sobie sprawę z mającej nastąpić katastrofy. Pisarz szybko się przekona, że mieli rację. Ewakuację tysięcy warszawiaków Goetel obserwuje z balkonu swojego mieszkania na Pradze, do którego niedługo potem wpada bomba lub pocisk moździerzowy. Na szczęście, wiedziony złym przeczuciem, dzień wcześniej opuszcza mieszkanie i przeprowadza się do lokalu Związku Literatów Polskich przy ulicy Pierackiego. W życiu Goetla rozpoczyna się trwający przez całą wojnę okres pracy w strukturach cywilnych. Mianowany kierownikiem sekcji propagandy Obywatelskiego Komitetu Pomocy Ludności Warszawy zajmuje się redagowaniem odezw do mieszkańców stolicy, organizowaniem pomocy dla uchodźców i dokumentowaniem historii obrony miasta. Choć tyle można zrobić. W czasie kiedy Goetel redaguje treść kolejnej propagandowej odezwy, w mieszkaniu innego znanego literata, krytyka i skandalisty życie toczy się nadal zwyczajnym torem. Po pokoju od samego rana unosi się zapach mocnej kawy, szeleszczą kartki, stuka maszyna do pisania… Kiedy na Warszawę spadają bomby, Tadeusz Boy-Żeleński siedzi pochylony nad maszyną do pisania i ignorując wrześniowy huragan, nie przestaje pracować. Dopiero po pięciu dniach i namowach przyjaciół zgodzi się na opuszczenie stolicy. Łapie pociąg do Dubna, gdzie zamierza połączyć się z żoną, która w tym samym kierunku uda się samochodem zaprzyjaźnionego prawnika. Zofia Żeleńska zawróci do Warszawy, a on, mniej więcej 8 września, wsiądzie do ostatniego pociągu jadącego do Lwowa, a po dotarciu do miasta zamieszka przy ulicy Romanowicza 7, w domu szwagierki. Już nigdy nie ujrzy stolicy.
„CZYŚ TY BYŁ W PIEKLE?” Kiedy wojska niemieckie z zawrotną prędkością posuwają się w stronę Warszawy, Juliusz Kaden-Bandrowski, autor słynnej powieści Generał Barcz, traci resztki złudzeń. Poczucie klęski potęgują dochodzące z frontu wiadomości, przekazywane pisarzowi przez walczącego pod Kutnem brata. Tym niemniej jeden z najbardziej cenionych literatów dwudziestolecia międzywojennego postanawia zostać w stolicy, i to mimo nalegań zachęcającego go do wyjazdu ministra Zaleskiego. Ucieczka oznacza dla Kadena zdradę. Opuszcza jedynie swoje mieszkanie i przenosi się do gmachu Teatru Wielkiego, skąd obserwuje rozpaczliwą walkę bombardowanej przez niemieckie lotnictwo stolicy. Któregoś dnia słyszy dzwonek telefonu. W trzymanej drżącą ręką słuchawce rozpoznaje głos Ferdynanda Goetla. Ten zaczyna rozmowę od zdawkowych grzeczności, a następnie pyta kolegę, co słychać. – Od dwóch dni teatr się pali. Czyś ty był w piekle, gdzie smażą się aktorki i aktorzy? – Nie, ale mogę to sobie wyobrazić – Nie możesz! – zaśmiał się. – To trzeba widzieć[9]. Wkrótce Kaden-Bandrowski przyjmuje propozycję Stefana Starzyńskiego, prezydenta miasta, i obejmuje dział cenzury i propagandy w powstałym 8 września Komisariacie Cywilnym. Do przedwrześniowej władzy ma stosunek jak najgorszy. Biograf pisarza, Michał Sprusiński, przytoczył w swojej książce słowa, które wypowiedział pod adresem prezydenta Ignacego Mościckiego i naczelnego wodza Edwarda Rydza-Śmigłego, gdy ci po ataku Sowietów przekroczyli granicę z Rumunią: „Czyż to możliwe, aby pieniądze i władza tak zdeprawowały tych ludzi?”[10]. Ale pisarz wie, że rozliczenie decydentów i szukanie winnych nie są teraz priorytetem; wszystkie te sprawy należy pozostawić na później. Oddaje się pracy i ze zniecierpliwieniem wyczekuje wiadomości od walczących w Armii „Warszawa” synów – urodzonych w 1921 roku bliźniaków Andrzeja i Pawła. Później się okaże, że obaj wprost z Modlina trafią do niemieckiej niewoli, którą opuszczą dopiero pod koniec 1940 roku. Wojny nie przeżyją ani oni, ani ich ojciec. ŚMIERĆ NAD JEZIOREM W trakcie ostatnich tygodni przed wybuchem wojny Andrzejewski nie zaprząta sobie głowy napiętą sytuacją polityczną. Ma inne zmartwienie: próbuje przełamać kryzys twórczy. Z impasem pisarskim zmaga się w stolicy od kilku miesięcy, natchnienie postanawia zatem odnaleźć we Lwowie. Latem pakuje swoje rzeczy (za wyjątkiem
bogatej biblioteczki przekazanej na przechowanie przyjacielowi Jerzemu Rebinderowi, która wraz z domem spłonie we wrześniu 1939 roku), wsiada do pociągu i rusza w stronę Kresów. Do Warszawy zawita ponownie pod koniec sierpnia. Pobyt ma trwać tylko kilka dni; pisarz zamierza załatwić parę spraw i wracać do Lwowa. Nie zdąży. Kiedy 1 września nad Warszawą pojawiają się niemieckie samoloty, Andrzejewski smacznie śpi. Ze snu nie wyrywają go nawet wybuchy eksplodujących w mieście bomb. Rankiem, nie zdając sobie sprawy z wypadków ostatnich godzin, wychodzi z domu, jak gdyby nigdy nic wskakuje do tramwaju i udaje się do Polskiego Radia, gdzie ma do załatwienia jakąś sprawę. Zanurzony w myślach, podczas krótkiej podróży do Śródmieścia nie zwróci też uwagi na niespotykany ruch na ulicach i dopiero w siedzibie Polskiego Radia Czesław Miłosz i Bolesław Miciński opowiedzą nieprzytomnemu koledze o tym, że wojna, że bombardowania, że Westerplatte… Andrzejewski, który prawdopodobnie z powodu problemów zdrowotnych nie został zmobilizowany, postanawia zatrzymać się w willi Jana Tarnowskiego przy ulicy Langiewicza, gdzie przebywa do 4 września. Kiedy Anglia i Francja ogłoszą przystąpienie do wojny, znajdzie się w tłumie wiwatującym na cześć sojuszników pod brytyjską ambasadą. Fakt ten uczci wraz ze Stanisławem Dygatem i Januszem Minkiewiczem obiadem w słynnej restauracji Simona i Steckiego na Krakowskim Przedmieściu. Wzniesione wtedy toasty za szybkie zwycięstwo nad Hitlerem okażą się jedynie pobożnym życzeniem. W przeciwieństwie do Andrzejewskiego, najbogatszy pisarz II Rzeczypospolitej, przez złośliwych krytyków nazywany przed wojną „autorem czytadeł dla kucharek”, nie narzekał ani na brak weny, ani na brak zajęcia. Rok 1939 zapowiadał się dla Tadeusza Dołęgi-Mostowicza obiecująco – zaplanowano premiery dwóch filmów, pisarz nawiązał też współpracę z Hollywood i był po słowie z wytwórnią filmową Warner Bros, mającą w planach nakręcić dwa filmy według jego scenariuszy. Wszystkie te ambitne plany z momentem wybuchu wojny stają się nieaktualne, a Tadeusz Dołęga-Mostowicz, choć nie zawsze było mu pod drodze z władzami II Rzeczypospolitej, nie zamierza czekać na rozwój wypadków z założonymi rękami. Wyjeżdża ze swojej ogromnej posiadłości wytworną limuzyną i rusza na front wschodni. Tam odnajdzie go śmierć. Funkcjonuje kilka wersji tragicznego końca autora Kariery Nikodema Dyzmy, z których najbardziej prawdopodobne są dwie. Obie w okresie PRL-u przemilczano: burżuazyjny pisarz ginący na Wschodzie nie wpisywał się w propagandę nowego reżimu. Do śmierci pisarza doszło 18 lub 20 września 1939 roku w Kutach. Dołęga- Mostowicz zginął w ciężarówce, zaskoczony przez ostrzał radzieckiego czołgu, gdy ze swoim plutonem udawał się po prowiant, lub (według innej wersji) stracił życie podczas rozbrajania, a śmiertelną ranę z cekaemu otrzymał ponoć dlatego, że zwlekał z oddaniem pistoletu.
W tych godzinach odchodzi jeszcze jedna legendarna postać polskiej literatury. Stanisław Ignacy Witkiewicz dociera z kochanką Czesławą Oknińską-Korzeniowską do wsi Jeziory Wielkie i tam zatrzymuje się w domu swojego przyjaciela z wojska Walentego Ziemlańskiego, kierownika miejscowej szkoły. Rankiem 18 września, gdy pojawiają się wiadomości o ataku armii sowieckiej, Witkacy udaje się z przyjaciółką do lasu nad jeziorem. Korzeniowskiej pisarz podaje truciznę, a potem sobie podcina żyły. Arcytalent polskiej literatury, piewca czystej formy i autor niezwykłych dramatów nie jest w stanie pogodzić się z klęską. Od dawna zresztą przepowiadał nastanie nowego świata – zbydlęconego i pozbawionego nadziei. Nie widzi w nim miejsca dla siebie. Pisarza pochowano na pobliskim cmentarzu. Jego przyjaciółka przeżyła, odratowana przez mieszkańców. DEZERTER? Karta mobilizacyjna nie dotarła do Broniewskiego i Dobrowolskiego, w końcówce gorącego i budzącego niepokój sierpnia 1939 roku otrzymuje ją natomiast Konstanty Ildefons Gałczyński. Twórca Teatrzyku „Zielona Gęś” ma się stawić w Ludwikowie, gdzie stacjonuje 15. Batalion Korpusu Ochrony Pogranicza. Po kampanii wrześniowej trafia wraz z tysiącami polskich żołnierzy do radzieckiego obozu w Kozielsku. To, że nie zostanie jedną z ofiar Katynia, zawdzięcza wyłącznie temu, że Sowieci dowiadują się o incydencie w Berezie Kartuskiej i zdegradowaniu poety do stopnia szeregowca. Gdyby nie przedwojenne błazeństwa, Gałczyński podzieliłby los kilkunastu tysięcy zamordowanych oficerów z Kozielska i Ostaszkowa. Rosjanie przekazują go Niemcom, ci zaś umieszczają poetę w stalagu XI A w Altengrabow. W Warszawie pozostaje jego ukochana żona Natalia i córeczka Kira. Gałczyński walczył w trakcie kampanii wrześniowej z bronią w ręku, ale nie wiadomo po dziś dzień, czy podobnie rzecz się miała z Leopoldem Buczkowskim. O losach autora Czarnego potoku w trakcie wrześniowej pożogi kilka informacji zawarła w swoich wspomnieniach dobra przyjaciółka, a zarazem krytyk jego dzieł, Hanna Kirchner. „Wybuchła wojna. Zapisałam zdanko: «Zdezerterował z 219. plutonu pionierskiego (?), ale Ludwik Herman (?) zwerbował go do robienia plakatów Do broni!». Nic więcej o jego udziale w kampanii wrześniowej”[11]. Czyżby więc za słynnym plakatem propagandowym, na którym na biało-czerwonym tle widać żołnierza w hełmie i z karabinem z bagnetem, stał pisarz? Zarówno o tym, jak i jego rzekomej dezercji z wojska niewiele wiadomo. W kalendarium życia pisarza na końcu książki Wspomnienia o Leopoldzie Buczkowskim widnieje informacja, że został zmobilizowany i wziął udział w kampanii wrześniowej, a po klęsce zdołał uciec
z niewoli i dotarł do Podkamienia. Jego syn Tadeusz stwierdził, że „udział ojca w kampanii wrześniowej uznać należy za problematyczny”[12]. Z Buczkowskim czy bez niego Armia Polska cofa się na całej linii frontu, a Niemcy zajmują kolejne polskie miasta. 3 września zdobywają Częstochowę, 4 września Kalisz, 5 września rozpoczyna się pacyfikacja Bydgoszczy, a 8 września Wehrmacht wkracza do Łodzi. Pozostałe, będące jeszcze w polskich rękach, wsie i miasta bombardują niemieckie samoloty. Jeden z pocisków trafia w warszawską kamienicę, gdzie mieszka Kornel Makuszyński. Pisarz cudem uchodzi z życiem, wydostając się ze zniszczonego budynku, ale w gruzach traci wszystkie swoje rękopisy, w tym Drugie wakacje Szatana. Mniej szczęścia ma aktor Stefan Hnydziński, który na skutek ran odniesionych podczas bombardowania Teatru Narodowego 19 września umiera kilkanaście dni później. Bomby spadają nie tylko na stolicę. Na jednym ze zdjęć z tamtego okresu zachowanych do dzisiejszych czasów widać osiemnastoletniego młodzieńca w długim ciemnym płaszczu. W ręku trzyma beret. Chłopak siedzi na gruzach domu przy ulicy Długiej w Radomsku. Wzrok ma wbity w ziemię. To Tadeusz Różewicz, wówczas jeszcze nieznany szerszemu gronu czytelników początkujący literat, którego cały świat ograniczał się dotąd do tego małego powiatowego miasteczka. I teraz świat ten wywrócił się do góry nogami. Radomsko zostaje zbombardowane już 1 września, a spokojne życie młodzieńca, który przed wojną zdążył opublikować zaledwie kilka wierszy i artykułów krytycznych, ustępuje miejsca trwodze nowej rzeczywistości. A jeszcze w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku myśli osiemnastolatka krążyły wokół Liceum Leśniczego i Drzewiarskiego w Żyrowicach, gdzie po zdaniu małej matury miał kontynuować naukę, ponieważ do Liceum Pedagogicznego w Piotrkowie Trybunalskim nie został przyjęty ze względu na słabe oceny. Teraz to nie ma żadnego znaczenia. 2 września rodzina Różewiczów opuszcza Radomsko, ale powróci tutaj po dwóch tygodniach, zastając splądrowane mieszkanie. Najważniejsze jednak, że budynek nie uległ zniszczeniu, że można w nim mieszkać. Wielu nie ma tyle szczęścia. MUZYKA ZAMILKŁA Powracający pod koniec lata do kraju z zagranicznych wojaży Andrzej Panufnik dziwił się fanfaronadzie swoich rodaków, tym bardziej że zasłyszane podczas pobytu w Austrii, Anglii i Francji wieści wzbudzały w nim niepokój. Nad Wisłą nikt się tym nie przejmował: „wszyscy, z którymi rozmawiałem, równie naiwnie wierzyli, że Polski nie można pokonać”[13]. Ale 1 września, kiedy Panufnik włącza radio i dowiaduje się, że Niemcy
zaatakowały Polskę, okazuje się, że jego obawy nie były wcale na wyrost i że tak naprawdę to on miał rację, obawiając się śmiesznego, jak twierdzili koledzy, kompozytora: kaprala z wąsikiem. Nieco nadziei w jego serce wleją Francja i Anglia, wypowiadając 3 września wojnę Hitlerowi, ale niestety, sojusznicy ostatecznie zawiodą. Zeszyt z nutami trzeba będzie schować do szuflady – teraz ważniejsze jest ratowanie ludzi i ich domów. Tym bardziej że Luftwaffe dalej pastwi się nad niepokornym miastem, a wskutek skomasowanych bombardowań i ostrzału artylerii nad stolicą wciąż się unosi dym z palących się zabudowań. Zdarzy się, że w ciągu doby wybuchnie w Warszawie sto pięćdziesiąt pożarów, a podczas jednego z najcięższych nalotów, 17 września, na miasto spadnie pięć tysięcy bomb i niezliczona liczba pocisków artyleryjskich[14]. Ponieważ straż ogniowa nie może sobie poradzić ze wszystkimi pożarami, prezydent Starzyński i jego administracja zwracają się z apelami o zaciąg ochotniczy. Zadaniem drużyn przeciwpożarowych jest zrzucanie z dachów bomb zapalających i niesienie pomocy zasypanym w gruzach. Jednym z ochotników zostaje Panufnik. Uzbrojony w łopatę i dwa kubły z piachem, ląduje na dachu swojego domu, gdzie toczy nierówną walkę z niemieckim lotnictwem. Jedna z bomb spadnie zaledwie kilka metrów od niego. Inne, zrzucone na Warszawę 23 września, omal nie przerwą występu Władysława Szpilmana w Polskim Radiu. Tego dnia, przemykając od bramy do bramy, słynny pianista zdoła dotrzeć do studia, a w drzwiach budynku minie się nawet z prezydentem Starzyńskim. Koncert Szpilmana, podczas którego słuchacze usłyszą utwory Fryderyka Szopena, okaże się ostatnim występem na żywo na antenie Polskiego Radia. „Bomby spadały co chwilę w bezpośredniej bliskości studia, okoliczne zaś domy stały w ogniu. W takim huku nie słyszałem prawie dźwięku własnego fortepianu”[15] – będzie wspominał tamte chwile muzyk. Kilka minut po trzeciej po południu, kiedy odtwarzano w radiu koncert c-moll Rachmaninowa, bomba trafia w elektrownię i rozgłośnia milknie. Kilka miesięcy później Szpilman i jego rodzina znajdą się w utworzonym przez Niemców getcie. Tymczasem ten, z którym wspomniany wcześniej Panufnik stworzy w przyszłości niezwykły fortepianowy duet, kilka tygodni przed wybuchem wojny święcił triumfy w Krakowie. Prawykonanie Wariacji symfonicznych przyniosło Witoldowi Lutosławskiemu uznanie, ale wkrótce nikt o tym nie będzie pamiętać. Zmobilizowany pod Wawelem i przydzielony do Armii „Kraków” w stopniu sierżanta podchorążego, wyrusza we wrześniu na front, korzystając z nabytych dwa lata wcześniej w szkole łączności w Zegrzu umiejętności radiotelegrafisty. Szlak bojowy kompozytora nie będzie długi. Lutosławski szybko trafi do niewoli, ale już po ośmiu dniach zdoła uciec Niemcom i po kilkusetkilometrowej pieszej wędrówce przedostanie się do Warszawy. Okoliczności swojej ucieczki przedstawi
później w rozmowie z Zofią Owińską. „Kiedy po ośmiu dniach zobaczyłem, że żołnierzy z mojego plutonu ubywa, zapytałem tych, co pozostali, a było tam dwóch kaprali i dwóch szeregowców, czy też mają zamiar uciekać. Gdy dowiedziałem się, że tak, zapytałem, czy zgodziliby się, żebym ja razem z nimi wyszedł”[16]. Jeszcze szybciej w niewoli znajdzie się inny znany przed wojną kompozytor. 1 września 1939 roku Henryk Wars zgłasza się do armii z otrzymaną kartą mobilizacyjną. Trzydziestosiedmioletni kompozytor znajduje się w przededniu wojny u szczytu kariery, ciesząc się ogromną sympatią słuchaczy, aktorów, a nawet samego prezydenta Ignacego Mościckiego. Jego nazwisko na afiszu rewii, operetki lub w programie kinowym, a potem na tysiącach wydanych przez Syrena Rekord płytach stawało się z miejsca gwarancją sukcesu. W piątkowy ranek 1 września rusza jednak Wars na front jak zwykły żołnierz, aby bronić przez Niemcami tego, czym cieszył się i co rozsławiał w swoich piosenkach przez wiele lat. Wojaczka nie jest mu jednak pisana i już po kilku godzinach jego oddział zostaje rozbity, a on sam trafia do niemieckiej niewoli. Warsowi nie uśmiecha się pobyt w obozie jenieckim, ucieka więc z transportu, co biorąc pod uwagę jego żydowskie pochodzenie, być może uratowało mu życie. Potem, gdy już dotrze do Lublina, wpadnie w ręce Sowietów, ale i im zdoła się wymknąć. W końcu, jak wielu innych, przedostanie się do Lwowa. ŚMIECH PRZEZ ŁZY Fryderyk Járosy, zakochany w Polsce Austriak węgierskiego pochodzenia (w 1938 roku otrzymał honorowe obywatelstwo polskie), słynny aktor, reżyser i legendarny konferansjer równie legendarnych teatrzyków rewiowych, przyjmuje wybuch wojny ze spokojem, a przecież i jego plany obróci ona wniwecz. Premierę przedstawienia Járosyego w teatrzyku Figaro przy ulicy Marszałkowskiej 8 zaplanowano na sobotę 2 września (według innych źródeł na niedzielę 3 września). W mieście zdążono już rozlepić afisze, a jeszcze w czwartek 31 sierpnia o premierze Żyć nie umierać! na pierwszej stronie donosił „Wieczór Warszawski”. Kurtyna nie pójdzie jednak w górę. Zamiast na scenie trzeba będzie się wykazać przy łopacie. Na jednym z zachowanych z tego okresu zdjęć widać, jak Járosy, a obok niego aktorzy Gwidon Borucki, Michał Znicz, Michał Pluciński, Ludwik Lawiński i reżyser Bazyli Sikiewicz, a więc zespół Figaro, kopią rowy przeciwczołgowe przy ulicy Marszałkowskiej. Warto zauważyć, że Járosy mógłby bez większych problemów wyjechać z Polski, posługiwał się przecież znakomitym w tych okolicznościach paszportem austriackim, a jednak zdecyduje się zaryzykować i pozostanie w Warszawie, nie chcąc opuszczać
przyjaciół. Kiedy więc 2 września spadają na stolicę bomby, zamiast w komedianta wciela się w rolę… komendanta bloku przy ulicy 6 sierpnia 28–30, gdzie z aktorką Stefanią Grodzieńską i jej mężem Jerzym Jurandotem, poetą, autorem tekstów piosenek i dramaturgiem, próbuje przetrwać oblężenie. We wspomnieniach Grodzieńskiej Járosy jawi się z jednej strony jako człowiek bardzo przytomny, dbający o współtowarzyszy niedoli i ich bezpieczeństwo, a z drugiej jako kawalarz, który drwi sobie z grozy. „Nie ma powodów do nerwów, moja droga. Wraz z twoim mężem zagadaliśmy się z uroczym dżentelmenem w kawiarni Polonia i popijając koniaczek, straciliśmy poczucie czasu” – wyjaśnia pewnego razu Grodzieńskiej, gdy ta odchodzi od zmysłów, gdyż Járosy i Jurandot przepadli tego dnia gdzieś bez wieści na wiele godzin i to wtedy, kiedy wokół wybuchały bomby. Wrześniowe noce Járosy, Jurandot, pan Hoffmann, właściciel domu przy ulicy 6 sierpnia, i jego syn uprzyjemniają sobie w schronie grą w brydża. „Dwa bez atu” – deklaruje podczas jednej z partii młody Hoffmann. Sekundę później rozlega się potężny huk, pomieszczenie zasnuwa kurz, a jego karty spadają na stół. „On ma rację. To nie było dwa bez atu”[17] – odpowiada najspokojniej w świecie Járosy, ignorując zupełnie to, że dosłownie przed chwilą niemiecka bomba urwała narożnik domu, w którym akurat siedzą. Ale i on przeżywa mocno klęskę swojej drugiej ojczyzny. Kiedy po kilku dniach walk poddaje się załoga Westerplatte, artysta zjawia się w wciąż jeszcze działającej rozgłośni Polskiego Radia i postanawia przeczytać wiersz Jerzego Jurandota zatytułowany Westerplatte. Józef Małgorzewski i Edmund Wierciński przyznają potem, że wykonanie Járosyego, który przecież nie był aktorem dramatycznym, wywarło na nich piorunujące wrażenie. Na co dzień stroni on jednak od patosu, a wymyślanymi dowcipami stara się choć w małym stopniu odwrócić uwagę przyjaciół od dokonującej się na ich oczach masakry miasta. W trakcie oblężenia Warszawy przyjaciółka słynnego konferansjera, aktorka Stefania Grodzieńska, urządza w mieszkaniu prowizoryczny szpem. Opatruje w nim rannych cywili, a że nie ma lekarstw, podaje chorym krople uspokajające. Jerzy Jurandot i Fryderyk Járosy przezywają ją w związku z tym „ta z walerianą”[18], zmyślają też na poczekaniu rozmaite historyjki. Jedna z nich opowiada o pewnym okaleczonym młodzieńcu z urwaną nogą, którego aktorka nie pozwoliła sanitariuszom zabrać do szpitala. „Nie zdążyłam rannemu zaaplikować kropli uspokajających” – miała według tej wymyślonej przez artystę historii powiedzieć sanitariuszom Grodzieńska. Járosy wierzył, że tylko dzięki temu da się nie popaść w szaleństwo…
ŚWIĘTA WOJNA Po powrocie do Polski z tournée po Stanach Zjednoczonych Mieczysław Fogg występuje w rewii Orzeł czy reszka wystawianej w teatrzyku Ali Baba. Wciela się w niej między innymi w rolę premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina. W planach są kolejne występy. Rankiem 1 września budzą go spadające na Warszawę bomby… Przez kolejne trzy dni Fogg wraz z innymi artystami występuje przed apatyczną i coraz mniej liczną publicznością, aż w końcu w nocy z 3 na 4 września budynek teatru zostaje trafiony przez bombę. Występy w Ali Babie nie są jednak jedynymi, jakie daje w tamtych dniach popularny piosenkarz. 1 września w jego mieszkaniu rozdzwania się telefon; w słuchawce Fogg rozpoznaje charakterystyczny głos Hanki Ordonówny. „Mieciu – mówi podnieconym głosem – idziemy śpiewać na dworce, dla rannych żołnierzy!”[19] I tak Fogg, Ordonówna oraz nieznany z nazwiska akompaniator pojawiają się na Dworcu Gdańskim, gdzie przygrywają rannym żołnierzom. Wówczas piosenkarz jeszcze wierzył, że wojnę można wygrać, i nie był w tej wierze odosobniony. „Pierwszego dnia wojny po południu – wspominał Zawieyski, polski aktor, autor dramatów i dziennikarz – spotkałem na Nowym Świecie Stefana Jaracza, który z wielkim podnieceniem mówił, że ta wojna jest świętą wojną i że daje ona wielką satysfakcję narodowi polskiemu, bo tylko naród polski zagrodził drogę agresji niemieckiej. Historia nie darowałaby nam nigdy, gdybyśmy postąpili inaczej. Jaracz mówił z właściwą sobie ekspresją, gestykulował żywo, unosił się entuzjazmem lub oburzał się namiętnie. Dookoła Jaracza zebrał się tłum, który rósł coraz bardziej. Słuchano go tak, jak słuchano ze sceny. Gdy Jaracz odchodził, żegnano go owacyjnie oklaskami. Był to ostatni warszawski «występ» Jaracza, ostatnie oklaski, jakie zebrał tu za życia”[20]. Sam Jaracz twierdził potem, że w końcu sierpnia nie wierzył, aby dwie dekady po ostatniej masakrze w Europie ktoś urządził nową. W tymże sierpniu 1939 roku aktor wraca z Żegiestowa do Warszawy i przygotowuje ze swym zespołem premierę Żeglarza Szaniawskiego, która ze względu na mobilizację, a co za tym idzie – powołanie do armii kolejnych członków zespołu teatru – zostaje odroczona na początek września. Jaracz czuje, że wojna wisi w powietrzu i z premiery prawdopodobnie nic nie wyjdzie. I rzeczywiście, w piątek 1 września „zaczęło się wielkie, groźne widowisko”[21]. Na początku aktorzy, mimo niepomyślnych wieści napływających z frontu, pozostają w teatrach. Chociaż widownia świeci pustkami, odbywa się kilka premier. W Teatrze Narodowym trwają próby do Dam i huzarów Fredry, a Aleksander Zelwerowicz podnosi na duchu zespół, zapewniając, że wkrótce wszystko się ułoży. Ktoś nawet
zażartuje, aby na wszelki wypadek na scenę wychodzić w maskach przeciwgazowych. Tylko Marian Hemar wścieka się, że połowa przygotowanego na wrzesień programu Ali Baby straciła aktualność i teraz trzeba repertuar przygotować od nowa. Kilka dni po ataku Niemiec nieaktualny repertuar jest już bez znaczenia. Jaracz opuszcza Warszawę i wyjeżdża na Wschód. W odwrotnym kierunku podąży 1 września Krystyna Krahelska, którą wojna zastaje w rodzinnych Mazurkach, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od granicy ze Związkiem Radzieckim. Autorka wierszy, córka byłego wojewody poleskiego, która w latach trzydziestych pozowała rzeźbiarce Ludwice Nitschowej do pomnika warszawskiej Syrenki, mimo nalegań rodziców postanawia przedostać się do Warszawy, bo tutaj, jak tłumaczy bliskim, będzie potrzebna. Do stolicy dociera 4 września. Spędza tu zaledwie kilkadziesiąt godzin, w trakcie których pomaga rannym, ramię w ramię z mężczyznami odgrzebuje ludzi ze zbombardowanych domów, a na Pradze kopie rowy przeciwczołgowe. Wówczas łudzono się jeszcze, że rowy zdołają powstrzymać niemieckie czołgi, ale zarówno na nie, jak i na niemieckie lotnictwo nie ma mocnych. Kiedy 1 września bomby spadają na Warszawę, Mira Zimińska z nakręconymi na lokówki włosami siedzi akurat w salonie fryzjerskim w Bristolu. Aktorka wskakuje czym prędzej do auta i udaje się do swego mieszkania, a stamtąd rusza do gimnazjum Staszica, gdzie powstaje właśnie prowizoryczny szpital. Wyznaczono tam Zimińskiej rolę nietypową – do jej zadań, jako znanej aktorki, należało pocieszanie rannych. Niełatwo wywołać uśmiech na twarzach obolałych, bladych i pełnych strachu, zwłaszcza wtedy, gdy nad głową szaleją niemieckie bombowce, a z frontu docierają niepomyślne wiadomości. Niemniej jej pracę docenia tu każdy – podobną rolę będzie odgrywać także później w zorganizowanym niedaleko placu Trzech Krzyży przy ulicy Żurawiej punkcie dla uciekinierów. W pierwszych dniach września i ona otrze się o śmierć. Szczęście uśmiecha się do Zimińskiej na przykład podczas drogi powrotnej do domu, na ulicy Kruczej, gdy na niebie pojawiają się niemieckie samoloty. Aktorka ukrywa się z przyszłym mężem, Tadeuszem Sygietyńskim, w mieszkaniu znajomego krawca. Jedna z bomb spada na chodnik tuż przy samym domu, a siła eksplozji jest tak potężna, że budynek zostaje doszczętnie zniszczony. Przywalonych gruzami aktorkę i jej męża odgrzebią warszawiacy. „Podmuch rozwalił też drzwi i kawał ostrego drewna ugodził mnie przez sukienkę w zupełnie nieodpowiednie miejsce”[22] – wspominała z humorem Zimińska. Wtedy jednak nie jest jej do śmiechu. Rana okazuje się dość uciążliwa, a na domiar złego wdaje się w nią infekcja, z którą lekarz nie potrafi sobie na początku poradzić. Dopiero po kilku dniach, jeszcze przed kapitulacją Warszawy, zaczyna się wreszcie goić. W swoich wspomnieniach Zimińska napomknęła mimochodem, że za postawę we wrześniu 1939 roku prezydent Stefan Starzyński zamierzał jej wręczyć jakieś
odznaczenie. Nie zdążył. Aktorka otrzymała wojskowy medal wiele lat później, w 1972 roku; jak się zdaje, uhonorowano wówczas nie jej wrześniowe dokonania, a postawę podczas okupacji. Odznaczenie należało się z pewnością także Witoldowi Zacharewiczowi, który należał przed wojną do elitarnego grona polskich amantów filmowych. Obsadzano go w melodramatach lub filmach historycznych i to właśnie te duże kinowe role przyniosły aktorowi sławę, choć z powodzeniem występował również w zespole rewiowym i na deskach Teatru Kameralnego. Rok przed wybuchem wojny, już po ukończeniu zdjęć do ostatniego filmu Gehenna, zostaje Zacharewicz wezwany do odbycia służby wojskowej i przydzielony do Szkoły Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu. W trakcie kampanii wrześniowej walczy w składzie Szwadronu Łączności Mazowieckiej Brygady Kawalerii w plutonie radiotelegrafistów porucznika Ludwika Żerańskiego. W notatkach dowódcy nazwisko popularnego przed wojną aktora pojawia się kilkukrotnie. 8 września Żerański zanotuje, że w Ludwinowie spotkał patrol Zacharewicza. „Witold ciągle wygląda przystojnie, nosi hełm przekrzywiony na bakier, nigdy nie przestaje być aktorem”[23]. Z kolei w notatce z 14 września porucznik wspomina: „Mamy paru jeńców. Mjr Zdanowicz wpadł do szkoły, zaszedł do piwnicy, gdzie natknął się na trzech ukrytych tam szoferów. Zawołał Witolda Zacharewicza i wspólnie wzięli Szkopów do niewoli”[24]. W niewoli znajdzie się wkrótce również cała Polska. RAJZA WRZEŚNIOWA Pułkownik Roman Umiastowski swoim nieszczęsnym apelem ogłoszonym w radiu ze środy na czwartek (czyli z 6 na 7 września; według innych źródeł odwołany potem przez Umiastowskiego apel został ogłoszony z wtorku na środę, czyli z 5 na 6 września) wezwał wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn do opuszczenia Warszawy i skierowania się na Wschód. W stolicy panuje popłoch. Rozpoczyna się trwająca wiele dni, a potem wiele tygodni ucieczka tysięcy ludzi, którzy tarasują wojsku mosty i drogi, stając się przy okazji łatwym celem dla niemieckich pilotów. Każdy kolejny dzień września przynosi coraz gorsze wieści z frontu. Jarosław Iwaszkiewicz, obawiając się o swoje córki, wyprawia je do Repek. Sam po upływie kolejnej doby i rozkazie ewakuacji również decyduje się opuścić Stawisko. Wraz z żoną i grupą znajomych zdoła zorganizować wozy, którymi wyruszą na Wschód. Panikę panującą wówczas w mieście pisarz porówna z ucieczką ludności Londynu przed Marsjanami u Wellsa. Pisze: „Kilka rzędów wozów, tłum pieszych, a po lewej stronie raz po raz mijają nas samochody. Policja umyka gwałtownie, porządku nikt nie
pilnuje, żadnych wskazówek, żadnej pomocy. Tłum wali bezładnie”[25]. Do Repek Iwaszkiewiczowie docierają po męczącej podróży dopiero 11 września, lecz na miejscu okazuje się, że córki znajdują się w Wilnie, dokąd w tym momencie nie sposób się przedostać. Rankiem 6 września Jerzy Andrzejewski wraz ze swoim bliskim przyjacielem Eugeniuszem Biernackim, Stefanem i Ewą Otwinowskimi oraz grupą znajomych wyrusza w kierunku stacji kolejki wąskotorowej znajdującej się niedaleko mostu Kierbedzia. Po pokonaniu mostu zaskakuje ich nalot niemieckich bombowców. Schowani w wysokiej trawie czekają na uruchomienie kolejki. Minie wiele godzin, nim do niej wsiądą i zdołają wydostać się z bombardowanego miasta. Grupa rozdziela się za Łukowem. Ponoć to Andrzejewski zdecydował się wtedy odłączyć od kompanii i przedrzeć do Lwowa, gdzie zostawił latem wszystkie swoje rzeczy, ale Eryk Lipiński wyjawił po latach, że doszło do tego z innego powodu: pisarz „był niekoleżeński, podjadał cichcem nasze zapasy, wypijał mleko itp. Toteż dalej wędrowaliśmy osobno”[26]. Ostatecznie Andrzejewski decyduje się zawrócić. Do Warszawy przybywa na początku października, zastając spalone domy i tłum załamanych ludzi, którzy tak jak on wracają do miasta po wielodniowej bezsensownej wędrówce. Podobną podróż odbędzie w tamtym czasie wielu. 6 września Zofia Nałkowska ze swoim towarzyszem życia Bogusławem Kuczyńskim wyrusza z falą uchodźców na Wschód i po kilku dniach dociera do Jeleńca. „Kawałek mydła, bandaż, wata, papier i atrament – to są przedmioty pożądań i marzeń, całe skarby”[27] – pisze w dzienniku pozbawiona dobytku i zdana na łaskę obcych ludzi pisarka. Kierujący się na wschód Jarosław Iwaszkiewicz również zdecyduje się wrócić do stolicy. Droga powrotna zabierze mu kilkanaście dni. Pod koniec, w Wyszkowie, on i jego towarzysze wpadną na Niemców i już ta pierwsza konfrontacja z nowym okupantem omal nie skończy się dla pisarza tragicznie. W trakcie rewizji, właściwie w ostatniej chwili, Iwaszkiewicz wyciąga z kieszeni podarowany mu przez znajomego rewolwer i przekazuje go Niemcowi. „Pan zdaje sobie sprawę z tego, że powinienem go teraz zastrzelić?” – pyta niemiecki kapral, ale kończy się na pogróżkach, a Niemiec już po chwili nawiązuje z pisarzem przyjacielską pogawędkę. Stwierdza, że bardzo mu się podoba w tej okolicy i że nawet myśli o przeprowadzce. „Niech mi pan poradzi: gdzie jest najlepsza ziemia?” – pyta bez cienia skrępowania niemiecki kapral. „TO TY ŻYJESZ?” Znany w dwudziestoleciu międzywojennym z ciętego języka i ostrych recenzji