PROLOG
Nad Ciemnym Imperium lał deszcz. Nie, nie wszystko było takie mroczne, jak się
wydaje. No dobrze, Imperium. No, w porządku, Ciemne. I co dalej? Mdleć
ze strachu?
Deszcz padał również nad rezydencją samego Ciemnego Władcy – potężnym
i niedostępnym zamkiem Kardmor – ostoją i sercem Ciemnego Imperium. Szare
strugi ciekły po szybie, pokrywając ją jak gdyby warstwą żywego srebra. W to
improwizowane zwierciadło patrzył chłopak lat około szesnastu-siedemnastu.
Szczupły, o delikatnych rysach i czarnych, rozwichrzonych włosach, związanych
na karku w krótki ogonek. Ciemnozielone oczy i nieco spiczaste uszy, nieomylnie
zdradzały domieszkę elfickiej krwi – co jednak było dość często spotykane.
Odziany w luźną czarną szatę, bez żadnych ozdób, z roztargnieniem wodził
spojrzeniem za cieknącą wodą i kreślił palcem skomplikowane figury
na zaparowanym szkle.
ROZDZIAŁ 1
JAKI GOŚĆ –
TAKA JEMU CZEŚĆ
Deszcz... Uuuuh! Jak ja nienawidzę deszczu! Nudno, mokro i paskudnie! Łazisz
po zamku jak widmo – tak samo nikt cię nie zauważa. W dobrą pogodę można
przynajmniej wyjechać za bramę, chociaż tam wszystko już dawno zostało zbadane,
ale może jednak...? A teraz... Postanowiłem wczoraj pojechać do Tarkrimu.
Słyszałem, że przybyła tam karawana z południa. Może przywieźli coś
interesującego? Ale nie! Siedź w domu i czekaj, aż przestanie padać. A to nawet nie
jest zwyczajny deszcz, lecz Deszcz! Konkretnie Wielka Wiosenna Ulewa. Chociaż
z równym powodzeniem można by nazwać ją Letnią, gdyż faktycznie
znamionowała koniec wiosny i początek lata. Ale czy to robi jakąkolwiek różnicę?!
Jeszcze raz nienawistnie spojrzałem na zwartą szarą kurtynę – lać zaczęło
w środku nocy i nic nie wskazywało na to, by miało przestać do obiadu. A wtedy już
nie będzie sensu gdziekolwiek jechać. Ucieknę stąd! Po prostu ucieknę! Tylko...
– Wasza Wysokość!
Aż się wzdrygnąłem z zaskoczenia.
– Tark marhar! Nie skradaj się tak za plecami, Grim! Mało przez okno nie
wyskoczyłem!
– Wasza Wysokość, Jego Najciemniejsza Mość, Władca Nocy i...
Zrozpaczony przewróciłem oczami.
– Grim, doskonałe znam na pamięć zarówno pełny, jak i skrócony tytuł ojca!
Po prostu powiedz, czego on chce.
– Czas na obiad, Wasza Wysokość...
Jeszcze jeden dowód na to, że pora brać stąd nogi za pas i to jak najszybciej.
Ochmistrz Grim od zawsze był nudziarzem i uwielbiał tytuły każdego członka
naszej rodziny wygłaszać w pełnym brzmieniu, poowoooooli, z namaszczeniem,
żeby wszyscy należycie to poczuli i odpowiednio się przejęli.
W ten sposób do sedna sprawy można było dotrzeć dobrze, ale w przeciągu
godziny.
Nawiasem, do tej pory byłem tylko młodszym księciem Diranem, więc dlaczego
raptem awansowałem do „Waszej Wysokości”? Zapytam ojca. Tak czy owak, chce
mi się jeść...
I lepiej się pospieszyć. Jeżeli Grim dotrze do jadalni przede mną, nie uniknę pełnej
tytulatury. W rzeczywistości każdy przedstawiciel naszego klanu ma dwa tytuły.
Pełny – długi jak miłosna ballada grafomana – przeznaczony na wszelkie oficjalne
spotkania, uroczystości i inne sposoby spędzania czasu, gdzie owego czasu jest cała
kupa, a każdy ma ochotę pokazać się przed Władcą i innymi. Oraz tytuł krótki,
po prostu rodzinny, przeznaczony do użytku wewnętrznego, tak jak teraz – w czasie
śniadań, obiadów, kolacji i tak dalej.
Jednak od tego wcale nie robi się lżej.
Aha! Nie ma go przed drzwiami, czyli zdążyłem...
– Jego Wysokość, książę Diran as’Argal gar Tarrkhan, Trzeci Jeździec Nocy, pan
i władca Sorru, Kingaru i Marlingu, pan trolgów i argorotów!
A niech to! Postawił za drzwiami starszego lokaja! Dobrze, że ten przynajmniej nie
zna pełnego tytułu! Tugran walharr!
Oho! Cała rodzinka w komplecie! I ojciec, i matka, i siostra Marika. Oczywiście
mam jeszcze dwóch starszych braci – Tarena i Gelerta, ale ci już od pół roku włóczą
się po południowo-zachodnich ziemiach, rozszerzając granice rodzimego Ciemnego
Imperium. A tam jak na złość same wsie i osady, więc póki nie zajmą choć jednego
większego czy mniejszego miasta, nie zaryzykują pokazać się ojcu na oczy.
Doskonale ich rozumiem. Jeśli twoim ojcem jest Ciemny Władca, należy naprawdę
dwa razy dobrze się zastanowić, zanim się go rozzłości.
Owszem. Jestem synem Ciemnego Władcy. I jestem dumny ze swojego ojca!
Obiad zaczął się jak zwykle. Za stołem panowała cisza, mącona jedynie brzękiem
sztućców. Keir – milczący starszy lokaj, zombie – podawał dania, zmieniał talerze
i ponownie cierpliwie zamierał koło stołu serwisowego w rogu. Dziwne, dlaczego
Grim nazwał mnie „Jego Wysokością”...?
Posępnie dłubałem widelcem w smażonym filecie z gorgony. Dlaczego mama tak
się upiera przy wołowinie? Gorgony to w sumie zwykłe krowy, tylko potrafią
wzrokiem zamieniać w kamień. Owszem, lubię gorgoninę, ale żeby podawać ją bez
przerwy?
Nareszcie siostra uznała, że pora zainteresować się moim nastrojem.
– Di, dlaczego jesteś taki ponury? – zapytała, uważnie oglądając sałatę na własnym
talerzu.
– Dlatego! – burknąłem cicho w odpowiedzi.
– Jesteś pewien? – Marika nie chciała się odczepić. Zostawiła sałatę w spokoju
i zaczęła gapić się na mnie.
– Jestem. – Nie odrywałem oczu od kotleta.
– Niech ci będzie… – westchnęła, wracając do jedzenia.
Czego ona chce? Ponury jestem i co? Mam zły humor!
Skąd niby miałbym wziąć dobry? Zaraz zacznę wyć z nudów jak morlok
1
. Sami
osądźcie: mam siedemnaście lat, a mama do tej pory uważa mnie za dziecko!
Na przykład dzisiaj, skoro nie udało się pojechać do miasta, chciałem potrenować
tworzenie samonaprowadzającego się pioruna kulistego. Zaklęcie znalazłem
w pewnej starej książce z biblioteki ojca. Wyszedłem na dziedziniec, który jest
chroniony specjalnym zaklęciem – deszcz wyparowuje dwadzieścia stóp nad ziemią.
Przygotowałem się, kazałem wszystkim odejść jak najdalej i pochować się jak
najgłębiej, skoncentrowałem się...
I w tym momencie, kiedy pozostało mi tylko wypowiedzieć ostatnie słowo,
przybiega mamusia!
„Diran, skarbie, jak możesz?! To przecież niebezpieczne! Och, ach, ojej...!!!”.
Z zaskoczenia zamiast finalnego słowa rzuciłem całkiem inne. Takie, którego
według mamy w ogóle nie powinienem znać. Oj, co to było...! Nawet pożałowałem,
że zaklęcie nie rozniosło mnie, ani dziedzińca w łyse margrany... Przynajmniej nie
musiałbym wtedy wysłuchiwać dwugodzinnego kazania o tym, że bojowa magia
to nie zabawa dla małych dzieci. A Marika: „Co się stało, co się stało?!”. Tfu!
Ech, Tarenowi i Gelertowi to dobrze... Pojechali, znaczy się, rozszerzać granice
rodzinnego Ciemnego Imperium – zjednoczonych królestw Moreanii, Takalii, Gór
Zachodnich i tratatata dalej według listy. Szczerze mówiąc, tylko Grim i skarbnik
Olgius wiedzą dokładnie, co i ile czego wchodzi w skład imperium, bo ojciec już
dawno stracił rachubę. Oczywiście bezczelni rządzący prowincjonalnymi
królestwami to wykorzystują.
Jak wszystko jest w porządku, to są jaśni, puszyści i wolni, a jak ich murg
2
w...
delikatne miejsce dziobnie, to podnoszą wrzask: „My jesteśmy wasi poddani, raczcie
nas chronić i bronić!”. I taszczą odpowiednie pisemko z dziwnie zatartą datą. Tak
więc trzeba chronić i bronić.
Tyle że Olgius nie zapomina! Podliczy wszystkie zaległe podatki, że nie
ma przebacz, poczynając od tegoż zatartego roku i jeszcze doda grzywnę za zwłokę,
tak ze dwieście procent!
No tak, prawdziwych wojen mało, przychodzi więc oblegać nie niepokojone dotąd
wioski i miasta. Całą armią!
Nawiasem mówiąc, trzeba będzie spróbować skontaktować się z braciszkami.
Jakoś dawno listów nie pisali...
Moje smętne rozmyślania przerwał głęboki głos. Ojciec powiódł spojrzeniem
po sali jadalnej i zapytał matkę:
– Moja droga, mam nadzieję, że nie zaniepokoił cię zbytnio hałas dzisiejszej nocy?
Mama, dostojna i bardzo piękna kobieta, z wyglądu trzydziestoletnia,
uśmiechnęła się.
– Nie, kochanie... A co to było? Znów torturowałeś jeńców? Najdroższy, przecież
prosiłam, żebyś nie robił tego nocą. Dzieci potem źle śpią!
Ojciec skrzywił się mimowolnie.
– Krista, przecież wiesz, że już od pięciu lat się tym nie zajmuję. Po prostu
do zamku przedostali się złodzieje i straż ich pojmała.
– Złodzieje?! – Moja siostra podskoczyła, potrącając przy tym Keira, a zombie,
który napełniał jej kielich, oczywiście się nie zorientował i teraz wino lało się strugą
na suknię Mariki.
A tak w ogóle, zawsze mówiłem, że w gospodarstwie domowym lepiej używać
żywych sług. Zombie są takie niezdarne! Dobrze chociaż, że rodzice nie poddali się
modzie i nie podmienili wisielca Keira na jakiegoś topielca. Tacy bardzo szybko się
rozpadają, a znaleźć w czasie śniadania czyjś palec na talerzu nie należy
do przyjemności. Choć podobno niektórzy uważają, że na tym polega cały szyk. Dla
mnie to jednak o-brzy-dli-we!
I w ogóle, czas skończyć z tymi starożytnymi obyczajami. Nająć więcej żywej
służby, bo w zamku cuchnie jak na cmentarzysku, chociaż mama bezustannie
odnawia zaklęcia aromatyzujące.
– Złodzieje – potwierdził ojciec, krojąc mięso. – Wyobraźcie sobie, ci idioci
postanowili ukraść jakiś artefakt ze skarbca! Dobrze, że nie dotarli do Korytarza,
bo znów trzeba by przez miesiąc ściany czyścić! Nie do wiary, jacy ci jaśni zrobili się
bezczelni! Ja przecież u nich niczego nie kradnę?!
Ha! Tego jeszcze brakowało, żeby ojciec kradł artefakty. Ma ich przecież
we wspomnianym skarbcu największą i najbardziej różnorodną kolekcję!
Co prawda, część z nich nie działa, gdyż wyczerpała się ich energia... Ja nie mam
z tym nic wspólnego! Te upiory nie musiały na mnie napadać! A tamta szczelina
nie musiała być taka wąska! Pozostałe artefakty są z kolei bardzo specyficzne.
Komu, na przykład, mogłaby się przydać umiejętność rozmawiania z żabami
i innymi stworzeniami ziemnowodnymi?
Poza tym, od czasu kiedy odwiedziłem skarbiec po raz pierwszy i łapałem
wszystko, co mi wpadło w oko (a patrzeć umiałem szybko), wiele artefaktów
słuchało tylko mnie. Ojciec był wściekły i musiałem stać cały dzień w kącie
kazamaty, ale w końcu mu przeszło i ochłonął. Co prawda z największą surowością
zabronił mi choćby zbliżać się do skarbca.
A Korytarz to już w ogóle osobna historia, która pamiętała jeszcze czasy mego
przodka, założyciela Ciemnego Imperium. Ów przodek, cierpiący na paranoję
w ciężkiej postaci (trzeba przyznać, że nie całkiem bezpodstawnie) wybudował ten
Korytarz przy swoich apartamentach, szpikując go wszelakimi pułapkami, jakie
tylko można było sobie wyobrazić.
I to się na nim zemściło, bo zapomniał, gdzie co nastawił. Jego syn nie był takim
sklerotykiem – w miarę sił i możliwości unowocześniał wspomniany cud
architektury. Tym samym zajmowali się inni moi krewni, póki Korytarz nie
przybrał obecnej postaci.
Bardzo lubiłem w dzieciństwie chować się tam przed resztą rodzeństwa. Moi
bracia i siostra bali się tam wchodzić. A ja po prostu czułem, gdzie i jak stawiać
stopy, co naciskać. Dobrze, że ojciec tego nie widział, miałbym za swoje!
– I niby ten artefakt – ciągnął tymczasem ojciec – trzeba zanieść do jakiejś
Zaginionej Świątyni w Zachodnich Górach. Macie pojęcie? Jechać przez całe
imperium, żeby odnieść, margran
3
wie gdzie, jakąś błyskotkę! Przez Ciemne
Ziemie! Gromada jasnych! Czy to nie idioci? Generalnie kazałem ich wrzucić
do lochu, a potem się zobaczy.
Marika w końcu zauważyła, że purpurowa plama na jej sukni robi się coraz
większa, zaklęła cicho (O! A jej mama nie zwróciła uwagi!) i odepchnęła Keira.
Zombie posłusznie zamarł z dzbankiem w ręku, odstąpiwszy kilka kroków. Siostra
pospiesznie teleportowała się do swojej komnaty. Po kilku minutach wróciła
do stołu, już przebrana, i miałem ochotę zapytać, czy służąca czekała tam na nią
z przygotowaną nową sukienką.
Nieoczekiwanie do jadalni wślizgnął się sługa i nisko pokłoniwszy się nam
wszystkim, wyszeptał coś ojcu na ucho. Ten wysłuchał w skupieniu, wstał od stołu
i wyszedł przez drzwi, które gwałtownie się przed nim otworzyły. Nie lubił się
teleportować w obecności mojej i Mariki, twierdząc, że to niepoważne. Matka poszła
za nim. Marika zerknęła na mnie i zerwała się z miejsca, najwyraźniej chcąc ruszyć
za rodzicami.
– Powiem... – Niewinne spojrzenie skierowane ku sufitowi.
Mało mnie gnębiła, kiedy nie mogłem się bronić?
– Tylko spróbuj! – Aha! Mama za coś takiego na pewno jej po główce nie pogładzi.
– A w ogóle, to idę do siebie! – I nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znowu
teleportowała się z sali.
Tylko na to czekałem! Tak, teraz bierzemy płaski talerz, wylewamy na niego
tarmińskie wino, skupiamy się na gabinecie ojca i rodzicach... Znajome uczucie
palącego mrozu, płynnie przechodzące w zimne gorąco i już mamy obraz oraz
dźwięk! Byle tylko nikt teraz nie wszedł. Keir się nie liczy, i tak nie jest w stanie
niczego powiedzieć.
Tymczasem na zaimprowizowanym ekranie ojciec wszedł do gabinetu i zasiadł
na fotelu za biurkiem. Mama spoczęła na rzeźbionym krześle koło okna, czyli
zapowiadało się coś rzeczywiście poważnego. Ich śladem wszedł sługa i tato zapytał:
– Czyli od kogo, powiadasz, przyszedł list?
Sługa wymamrotał kilka słów i ojciec radośnie klasnął w ręce.
– Od Tarena i Gelerta? Oczywiście, niech goniec wejdzie!
Sługa wyskoczył z komnaty.
Ciężkie dębowe drzwi ponownie się uchyliły i Grim, uroczyście stuknąwszy ciężką
laską (że też chce mu się ją dźwigać) w posadzkę, oznajmił:
– Goniec z wiadomością dla Jego Imperatorskiej Mości, Ciemnego Władcy, Pana
Nocy, pełnoprawnego włodarza ziem ościennych, Wysp Wschodnich, Sojuszu Miast
Podgórskich, Moreanii, Takalii i Gór Zachodnich od Rycerzy Ciemności Tarena
Doryjskiego i Gelerta Alentarskiego!
Hm, mały tytuł... Braci w ogóle zwyczajnie nazwał... Czyli Grim też jest ciekaw,
co ci dwaj piszą! Inaczej gadałby tak długo, że obiad zmieniłby się w kolację. A tak
posłaniec już wszedł do gabinetu, powoli, odmierzając krok. Zgodnie z etykietą
zatrzymał się kilka stóp od ojca, upadł na jedno kolano niczym podcięte drzewo
i podał mu zapieczętowane pismo. Ojciec przyjął wiadomość i łaskawie skinął
głową.
– Możesz odejść.
Goniec, wystraszony chłopaczek, na oko piętnastoletni, pospiesznie wybiegł
z komnaty. Dlaczego oni wszyscy tak się boją Władcy? Ojciec tymczasem złamał
pieczęć, a mama poprosiła:
– Czytaj głośno, kochanie.
Ojciec kiwnął głową i zaczął:
– „Drodzy tato i mamo! Przekażcie gorące pozdrowienia Marice i małemu Di. Co u
was? U nas z Gelertem wszystko idzie świetnie. Co prawda mamy niewielkie
problemy z zajęciem Giranu. Już trzeci tydzień stoimy pod tym miastem. Najpierw
próbowaliśmy wziąć je szturmem, ale ataki golemów się załamały. Teraz,
za namową Gelerta, postanowiliśmy spróbować oblężenia. Niestety, na razie bez
rezultatu. Obrońcy mają zapasy żywności i wody...”
W miarę jak ojciec czytał, jego twarz mroczniała, głos stawał się coraz niższy, aż
przy ostatnich słowach, nie doczytawszy listu do końca, Ciemny Władca
wybuchnął, rzucając kartkę na biurko.
– Po kiego margrana?! Trzeci tydzień nie mogą wziąć jakiegoś nieszczęsnego
miasteczka! Ja w ich wieku już zagarnąłem Garratasz!!! Oblężenia próbują! Szturm
się załamał! Ja im pokażę, jak należy wojować...!
No tak, a gdyby jeszcze zamiast golemów i różnej drobnicy zmarnowali
tatusiowych żołnierzy... Jednego lania by nie wystarczyło. O każdego zabitego ojciec
by ich osobno zapytał!
– Nie denerwuj się, kochanie! – Mama rzuciła się go uspokajać. – Chłopcom coś się
po prostu przytrafiło! Czytajmy dalej. Martwię się o nich. Może im tam zimno,
głodno...
– Ależ wszystko w porządku z tymi bęcwałami! – Teraz ojciec uspokajał mamę. –
No dobrze, co oni tam jeszcze nabazgrali? „...jednak myślę, że za parę tygodni
prowiant im się wreszcie skończy i weźmiemy ten przeklęty Giran.
Ogólnie wszystko u nas w porządku.
Do zobaczenia.
Rycerze Ciemności Taren i Gelert
P.S. Mamo, przechwyciłem gońca Tariego. Oczywiście nie miałem zamiaru
go zabijać (i tak mamy deficyt posłańców), po prostu uśpiłem go i teraz się dopisuję.
List i tak dostarczy wam goniec Tariego. Generalnie, chociaż Tari mówi, że
wszystko jest wspaniale, ja nie jestem tego pewien. I tata, jak sądzę, też będzie
takiego samego zdania. Wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby tatuś w ogóle nie
widział tego listu, a ty jedynie mu przekaż, że u nas wszystko dobrze.
Kocham, całuję.
Rycerz Ciemności Gelert
P.P.S. Mamo, okazuje się, że ten bałwan Gelti nie jest jednak taki beznadziejny, jak
myślałem. Przechwyciłem swój list i postanowiłem coś dopisać. W sumie w słowach
Geltiego jest trochę racji. Z pewnością lepiej, żeby tato nie dowiedział się o naszych
problemach.
Twój kochający syn,
Rycerz Ciemności Taren
P.P.P.S. No nie, widziałaś to?! Nazywa mnie bałwanem! A sam jest starszy ledwo
o rok! I w ogóle! Nie cierpię, kiedy nazywają mnie Gelti! Ostatecznie można Gel. Ale
nie Gelti!
Ale nie po to usypiałem posłańca. Mateczko, nie wpuszczaj do Pinia Keira
i innych. Wiesz, jak smoki nie lubią zombie, a Pinio do tego może dostać
niestrawności.
Twój kochający syn,
Rycerz Ciemności Gelert”.
Koniec! – oznajmił ojciec, kładąc list na biurku i parsknął pod nosem: –
No pewnie! Jeśli tego biednego gońca trzy razy łapali i usypiali, nic dziwnego, że
teraz boi się własnego cienia.
Mama zgodziła się z nim, a potem zapytała z naciskiem:
– Kochanie, pojedziesz sprawdzić, jak tam nasi chłopcy, prawda?
– Nie wiem. – Ojciec wzruszył ramionami. – Wydaje mi się, że coś tam jest
nieczysto z tym Giranem. Należałoby rzeczywiście samemu załatwić to na miejscu!
Aha, spróbowałby powiedzieć co innego. Tata niby jest Ciemnym Władcą, ale
i mama nie wczoraj się urodziła.
Ojciec wstał gwałtownie zza biurka i pospiesznie wyszedł z gabinetu. Mama
z głośnym „och!” rzuciła się za nim, pewnie uspokajać.
Rozwiałem zaklęcie i odchyliłem się w krześle. A jeśli ojciec pojedzie... Wygodniej
usadowiwszy się za stołem, popędziłem Keira, który zamierzał podać trzecie danie.
Ojciec wmaszerował do jadalni tak samo gwałtownie, jak ją opuścił. Mama
musiała się po drodze spotkać z Mariką, gdyż obie weszły zaraz za ojcem. Obie
miały takie miny, jakby nic nie zaszło. Ha! Nie róbcie ze mnie głupiego! Jakbym nie
wiedział!
Hm... Tylko tata jakiś zamyślony. Może coś jeszcze się stało? Albo zdążył
porozmawiać o mnie z Grimem? Długo ich nie było, mogli zdążyć! No tak... Coś
tu się kroi i to raczej nic przyjemnego.
– Posłuchaj, Diran...
Krzesło raptem zrobiło się dziwnie twarde... Kawałek mięsa stanął mi w gardle...
Jeśli ojciec jednak dowiedział się o moich spacerach po Korytarzu... Nawet mama
mnie nie uratuje, a jeszcze dołoży od siebie! W niektórych kwestiach będzie sroższa
nawet od ojca.
– Jedz, synu, jedz... – O, mama też była czymś zaabsorbowana.
A jeśli dowiedzieli się o mojej ostatniej wizycie w skarbcu?! To koniec. Żegnaj,
piękny świecie, warhir he
4
... Skuliłem się na swoim miejscu, próbując zajmować
jak najmniej przestrzeni, ale gdzie tam! Ojciec i tak świdruje mnie wzrokiem.
– Dostaliśmy list od twoich braci.
Ufff! Przeszło bokiem. Nie o mnie chodzi! Czyli on jest zły na nich!
– To, o czym mnie powiadomili, wymaga mojej obecności – ciągnął ojciec.
Jakbym sam tego nie słyszał!
– A my z twoją siostrą pojedziemy razem z ojcem. Ty przecież jesteś już dużym
chłopcem i nie będziesz się bał zostać sam, prawda? – zapytała łagodnie mama.
– Ja? Sam?! – A to dopiero... Nie spodziewałem się. Nawet nie wiem, czy się cieszyć,
czy nie. A jeśli...?
– Sam. Ale nie denerwuj się. Zostawię z tobą naczelnika gwardii i Grima. W razie
czego ci pomogą. Chociaż nie powinno się nic wydarzyć. Kardmor jest niedostępny,
a żadnych posłów się nie spodziewam. – Ojciec powoli skinął głową, ważąc w ręku
nóż niczym miecz.
Oj, nie zazdroszczę braciom, ale jednak... Chwila! Biorą ze sobą Marikę?! A co
ze mną?
– Weźcie mnie ze sobą! W czym ja jestem gorszy? Ja też chcę na wojnę!
Ojciec już miał się zgodzić, lecz wtedy wtrąciła się mama:
– A ty co?! Nigdzie go nie puszczę! Tym bardziej na żadną wojnę! Już ja znam tych
żołdaków, nauczą go różnych okropności. Diran jest jeszcze dzieckiem!
Marika paskudnie zachichotała za jej plecami.
– Bobasek!
Zwróciłem się do niej i wyszeptałem samymi wargami:
– W ropuchę zamienię!
Moja starsza siostra parsknęła.
– Mamusiu, przypomnij mi, proszę, jaka ilość aqua toffana jest niezauważalna
w jedzeniu – spytała słodkim tonem.
– Dawka śmiertelna? Dziesięć kropli w jedzeniu i pięć w napojach – odpowiedziała
mama odruchowo, a potem dodała karcąco: – Marika! Przecież ci mówiłam, żebyś
nie eksperymentowała z truciznami na braciach! Przecież i tak nie zadziałają, więc
po co marnować cenne substancje?
– Tak, mamo. – Marika spuściła skromnie oczka, pokazując mi ukradkiem
zaciśniętą pięść.
A mama tymczasem kontynuowała:
– Argalu, nawet nie myśl, żeby go brać ze sobą! To jeszcze dziecko! Zostanie
w domu pod opieką dorosłych i doświadczonych wychowawców. Jest delikatny
i wrażliwy, co miałby robić na wojnie?!
– Ale... – próbowałem oponować.
– Powiedziałam: nie!
– W takim razie ucieknę!
Mama parsknęła sceptycznie. No dobrze, spróbujemy z drugiej strony.
– A na długo wyjeżdżacie?
To było najważniejsze! Ile będę miał czasu, żeby odjechać jak najdalej od zamku?
– Hm...– Ojciec w zadumie potarł podbródek, co oznaczało, że zastanawia się, jak
najlepiej zełgać. – Nie bardzo.
Aha! Czyli nie ma się co ich spodziewać wcześniej, niż za trzy tygodnie.
– Będę tęsknił...
Naprawdę będę... kiedy zwieję! Wtedy na pewno zatęsknię.
– Nie martw się, malutki. – Mamo! Ile razy mam powtarzać, że nie jestem
malutki?! – Prędko wrócimy.
– A kiedy wyjeżdżacie?
– Po kolacji. – O, to nawet nie będą się pakować? – O tym, że wyjeżdżamy,
powinno wiedzieć jak najmniej ludzi. Oficjalnie wybieramy się do górskiej
rezydencji, a ty zachorowałeś i dlatego zostałeś w domu. Tak więc cicho sza,
zrozumiałeś synu?
Aha! Znaczy, nikt nie będzie wiedział. Ciekawe, czemu ojciec chce to zachować
w takiej tajemnicy? Myślałby kto, dwóch Rycerzy Ciemności nie może zdobyć
miasta...
– Tak, tato, rozumiem... – Wbiłem wzrok w talerz. Jeszcze ojciec się zacznie
domyślać, co mi chodzi po głowie...
Ojciec w milczeniu odłożył sztućce, wstał od stołu i skierował się do wyjścia.
– Nie martw się, mój mały, szybko wrócimy! – To już mama. Jeszcze by mnie
po głowie pogłaskała! Oczywiście, że ją kocham, ale mogłaby już zauważyć, że nie
jestem małym dzieckiem!
– Łeee! – Jasne, siostrzyczka nie wytrzymała, żeby nie pokazać mi języka. Uważa
się za dorosłą, ale zachowuje się jak dziewczynka. A niby jest o całe dwa lata starsza
ode mnie... Doprawdy, jak dzieciak! A niech tam. Pójdę lepiej zebrać swoje rzeczy...
* * *
Miotałem się po komnacie jak ranny zwierz. Przez okno widziałem, jak ojciec
i mama z Mariką odjeżdżają. Wojsko maszerowało, lekki wiatr rozwiewał flagi
z wizerunkiem czarnego smoka na złotym polu, a promienie zachodzącego słońca
zapalały ognie na wypolerowanych pancerzach niewielkiego paradnego oddziału.
Widziałem to wszystko i nic nie mogłem zrobić! Nawet uciec!
Generalnie planowałem wyślizgnąć się tylnym wyjściem i cichaczem pojechać
za kawalkadą. I ujawnić się, kiedy wszyscy już oddalą się dostatecznie od zamku.
A wtedy pozamiatane!
Tymczasem mama zaczarowała wszystkie bramy i nie mogłem opuścić Kardmoru
w pojedynkę. Gdybym spróbował, zwyczajnie odrzuciłoby mnie z powrotem
na dziedziniec i to dość brutalnie. Aby tego uniknąć, ktoś musiałby zgodzić się iść
ze mną, albo zabrać mnie ze sobą.
To nie dotyczyło tylko mojej osoby. Nawet służba nie mogła samotnie opuszczać
zamku, ale im jakoś się nie chciało. Nie to co mnie!
No i z kim mógłbym się zabrać? Ze sługami? Ha, ha, ha! Przykazano im nie
wyprowadzać mnie z zamku i prędzej umrą (powtórnie) niż to zrobią.
O żołnierzach nie ma co nawet wspominać. Sapią człowiekowi za plecami i łażą jak
przyklejeni. Co złego mogłoby mi się przytrafić we własnym domu, ja się pytam?!
No dobra, proszę bardzo! Odegram się inaczej. Czeka na mnie skarbiec. I Korytarz!
I biblioteka!
* * *
Tak... Nuda... Nudno, paskudnie i obrzydliwie. Z nudów i bezczynności niemal
chodziłem po ścianach. Chociaż najpierw znalazłem sobie zajęcie: przez pierwszy
tydzień prawie nie wychodziłem ze skarbca i Korytarza, skłamawszy opiekunom, że
jestem chory. W łóżku, jako dowód dla niedowiarków, wylegiwał się w pełni
dotykalny fantom, który bardzo przekonująco pojękiwał spod kołdry, a poza tym
chował dla mnie posiłki. Niby należę do rodu Ciemnych Władców, ale jeść jednak
muszę.
W drugim i połowie trzeciego tygodnia badałem tę część biblioteki, gdzie ojciec
mnie nie wpuszczał. Niby że jestem jeszcze za mały na takie lektury. Hm, nic
takiego, czego faktycznie warto byłoby zakazywać. Tylko parę foliałów okazało się
rzeczywiście interesujących. A kiedy tam skończyłem, zrozumiałem, że to koniec!
Nie mam już absolutnie nic do roboty! Nawet treningi z Gojrem nie sprawiały
mi przyjemności. Zwłaszcza że naczelnik gwardii z pełną powagą zapędzał mnie
do machania rozmaitym kłująco-tnącym żelastwem i próbował zapakować
w familijną smoczą zbroję. Ależ ona cięęęężka! A niech on spada z takim...
treningiem! I bez zbroi umiem doskonale machać mieczem!
– Wasza Wysokość! List od Władcy! – Za plecami rozległ się gromowy głos,
przerywając moje niewesołe rozmyślania.
– Grim! – Zaskoczony niemalże podskoczyłem. – Prosiłem, żebyś się nie podkradał
od tyłu! Umrę ze strachu i co wtedy powiesz memu ojcu?
– Wasza Wysokość nie umrze. Prędzej doprowadzi do zawału mnie i Gojra –
uśmiechnął się ochmistrz.
– No dobrze, dobrze... – burknąłem. – Daj ten swój list. Może wrócą wcześniej...
– Chciałbym w to wierzyć, Wasza Wysokość – westchnął Grim smutno.
Pod badawczym spojrzeniem Grima, który widocznie był równie zaciekawiony,
otworzyłem list i przebiegłem wzrokiem zawartość.
– Upssssss...
– Co się stało, Wasza Wysokość? – Ochmistrz popatrzył na mnie z niepokojem.
– Zatrzymują się tam na dłużej.
No to jestem ugotowany... Co mam teraz robić? Przechodzić to wszystko po raz
drugi? Niemożliwe! Oszaleję z nudów!
Wróciłem do swojego pokoju, rzuciłem się na łóżko na wznak, wsunąłem ręce pod
głowę i wbiłem wzrok w sufit. Od poprzedniego oglądania nie pojawiło się na nim
nic ciekawego.
Skrzypnęły cicho drzwi i do komnaty wszedł lokaj. Nieustannie tu sprzątał.
Przypomniałem sobie jego historię – obłąkany nekromanta. Zachciało mu się
władzy nad swoim krajem i nie wymyślił nic lepszego, jak przyjść do mego ojca
z propozycją: Oddam ci dusze obrońców jednej z przygranicznych twierdz Karakhu
i samą twierdzę na dokładkę, a ty zrobisz mnie władcą zawojowanego terytorium.
W odpowiedzi na propozycję ojciec przeczyścił mu mózg, zablokował magię
(niewiele było do blokowania) i przekazał Grimowi pod komendę. Chciałeś służyć,
to służ! I co? Służy! Lokaj z niego wyszedł o wiele lepszy, niż czarownik. Nawet
awansował na starszego...
– Ej! Słuchaj... – A może lepiej go nie pytać? Powtórzy przecież Grimowi...
– Tak, Wasza Wysokość? – Zgiął się w ukłonie.
– A co ty robiłeś, kiedy byłeś w moim wieku? – zapytałem ostrożnie, gotów
w każdej chwili się wycofać lub wykręcić.
– Chodziłem do szkoły, Wasza Wysokość. – Lokaj ponownie zgiął się w pokłonie.
To było interesujące.
– Do szkoły...? Hm... A co to za szkoła? Dlaczego nic o niej nie wiem?
– Międzyrasowa Szkoła Wszelkich Magii i Żywiołów, Wasza Wysokość. – Jeszcze
jeden głęboki ukłon. Że też mu się grzbiet nie złamie od tego wiecznego zginania.
Magiczna... Międzyrasowa... Hm... Ciekawe!
– A gdzie ona się znajduje?
– W Soelenie, Wasza Wysokość, przy głównym placu.
Uuuu... Zaraz mnie głowa rozboli od tych pokłonów. Jednak postanowiłem nie
okazywać rozdrażnienia.
– A jak myślisz, tak czysto teoretycznie, mnie by tam przyjęli? Dobre pytanie...
Spróbowaliby nie przyjąć!
– Tak, Wasza Wysokość, przyjęliby. Czy to już wszystko? Kiedy sam już będę
decydował o własnej służbie, zabronię pokłonów pod karą śmierci!
– Tak. Przynieś mi kolację i jesteś wolny do pojutrza.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za lokajem, zerwałem się na równe nogi
i nerwowo zacząłem krążyć po komnacie.
Na wojnę mnie nie wzięli, że niby jeszcze za mały! No to co mi, biednieńkiemu,
zostało? Tylko iść do szkoły! A co? W czym jestem gorszy od innych? Wszyscy
normalni ludzie i nieludzie chodzą do tej magicznej szkoły, a ja co?! Nie jestem tak
do końca człowiekiem, ale ona jest przecież międzyrasowa! Zdecydowane! Ruszam
do szkoły! I niech ktoś choćby piśnie coś przeciwko! Taaak... Co by tu...? Mapa,
mapa, mapa...
Rulon pergaminu znalazłem pod łóżkiem. Dziwne, wydawało mi się, że chowałem
go do szuflady... A, nieważne. Gdzie leży ten cały Soelen? Popatrzmy... Aha! Stolica
Nirawiene? W samym środku Jasnych Ziem?! Niech to margran błotny... Jak nie
jedno, to drugie! I jak ja mam się tam dostać? Przecież nie wezmę ze sobą armii,
żeby wstąpić do szkoły! Ojciec nie pozwoli. Chociaż...?
Aha, już to sobie wyobrażam. Grzecznie stukam do wrót szkoły, taki skromniutki,
zakurzony, pieszo. „Weźcie mnie do szkoły, prooooszęęę...” A za moimi plecami
tatusiowa armia łomocze żelastwem, szczerzy kły, ślepiami błyska, mieczami
macha, smoki bojowe po niebie krążą... Może nie zawał serca, ale niespodziankę
dyrektor szkoły ma zagwarantowaną!
Nie, nie będę ryzykować. Ci jaśni są tacy nerwowi, z poczuciem humoru też u nich
marnie. Jeszcze uznają, że to szturm, albo ofensywa... A potem przez trzy wieki
będziemy to odkręcać.
A tata to w ogóle urwie mi głowę i powiesi na ścianie.
Ot, problem... Chociaż, czyja mam na czole napisane, kim jest mój ojciec? Albo
tabliczkę na plecach? Wyglądam jak zwykły człowiek. Czyli pójdziemy bez armii,
a po drodze się zobaczy, co i jak. Ostatecznie Widmowych Strażników nikt nie
odwoływał.
Co ze sobą zabrać? Co wożą ze sobą bohaterowie powieści i epickich poematów?
Jedzenie, odzież, książki, artefakty, broń, pieniądze... To wszystko? Chyba tak. Tylko
jak teraz niezauważalnie wyjść z zamku z całym tym barachłem? Potrzebowałbym
minimum trzech tragarzy! Ech... A może...? Jasne! Leżała przecież pod łóżkiem,
zaraz obok mapy!
Zakosiłem tę torbę ze skarbca jeszcze w zeszłym roku. Targałem w niej książki
z biblioteki, artefakty, ciastka z kuchni wynosiłem. Mama piecze świetne „elfickie
uszka”, palce lizać! Może dlatego, że sama jest w połowie elfką? W tę torbę można
napchać, co i ile się chce, a z wierzchu nic nie widać. Do tego przechowywać można
ze sto lat – nie psuje się. Oczywiście aż tyle nie próbowałem, ale jeśli po miesiącu
od wyprawy do kuchni znajduje się zagubione w torbie absolutnie świeże ciasteczko
albo soczyste jabłko, to daje do myślenia. Nie potrafię dokładnie powiedzieć,
od czego to zależy. Coś związanego z piątym, siódmym czy jakimś jeszcze innym
wymiarem. Nie miałem do tego głowy, ani czasu. Gdyby ojciec zobaczył... Tak...
jeszcze torbę na Trima...
Chyba to już wszystko. Uff! A teraz pozostaje znaleźć sposób na wydostanie się
z zamku. Kto chciałby...? Komu by zależało...?
Nagle mnie olśniło. Komu zależy? Mnie i... Uśmiechnąłem się chytrze.
Nieoczekiwanie rozległo się głośne stukanie do drzwi, aż drgnąłem.
– Wasza Wysokość! Podano kolację!
Niech to marguł... Grim! Zawsze nie w porę. Pochować wszystko, szybko! A plan
przemyślę jeszcze rano, ze świeżą głową. Nigdzie mi nie ucieknie.
* * *
Tak, idea jest całkiem niezła, jeśli tylko uda się to zrealizować. Ha! Gdzieś tu było
tajne przejście do lochów? O, jest! Nie ma nikogo? Świetnie. Na lewo, jeszcze raz
na lewo i trzeci korytarz z prawej... Aha. Cele, cele, znowu cele... Powiedzcie mi,
na jaki harram
5
potrzebna ojcu ta cała ciemnica, jeśli połowa cel jest
wykorzystywana jako magazyny i zwykłe piwnice, a druga połowa stoi pusta? Gdzie
mam teraz szukać tych jasnych złodziei? No dobrze, spróbujmy myśleć logicznie.
Złapano ich stosunkowo niedawno i od tamtej pory nic o nich nie słyszałem. Czyli
nie awanturują się i wpychać ich daleko nie ma sensu. W takim razie poszukajmy
niedaleko głównego wejścia. Nie, znowu nie... Są!
Hm... „Kwiatek”? A to dlatego są tak cicho! Ten typ cel wymyślił specjalnie dla
różnych drużyn jeszcze mój pra-pra... jakiś praprzodek. Drużyny zawsze właziły
nam w szkodę, o czym najlepiej świadczą kroniki rodzinne. I czego oni tak nas się
czepiają? Jakbyśmy byli nikrem posmarowani...
Wracając do „kwiatka”: szczególna cecha tego typu więzienia polega na tym, że
całą drużynę rozmieszcza się w niewielkich klatkach – tworzących razem coś
w rodzaju płatków kwiatu – zagrodzonych mirinowymi
6
prętami,
i rozmieszczonych dookoła jednej ogólnej salki. Wyjść stamtąd można tylko przez
nią, więźniowie mogą się widzieć nawzajem i rozmawiać ze sobą, ale nic więcej.
Jedna próba ucieczki kogokolwiek i cierpią wszyscy! Wspólnie. Tak jak powinni
członkowie prawdziwej drużyny. A im więcej prób, tym większy ból, który odczuwa
cała grupa, przy czym każdy proporcjonalnie dla swojej rasy i wytrzymałości. Mój
przodek był widocznie sprawiedliwy i preferował równe traktowanie.
Dlatego nikt za bardzo nie próbuje opuścić tych gościnnych apartamentów.
Bolesne to i bardzo nieprzyjemne! Jedna rzecz, jeśli boli tylko ciebie, ale jeśli
wszystkich...
Poza tym gospodarz zamku może zadawać uwięzionym dowolne pytania, a oni
muszą odpowiedzieć. Przy czym prawdę! Za kłamstwo przewidziana jest taka sama
kara, jak za próbę ucieczki. Generalnie, wszystko to było zaprojektowane specjalnie
dla drużyn.
No dobrze, gadu gadu, ale powinienem pomyśleć o swojej własnej ucieczce.
Narzućmy tymczasem zaklęcie niewidzialności i obejrzyjmy sobie tych...
bohaterów. A co? Może nie? Trzeba być rzeczywiście bohaterem (albo ostatecznie
kompletnym idiotą) żeby pchać się do zamku mojego ojca. Słyszałem mimochodem
w mieście takie historie, które o nas opowiadają, że mnie samemu skóra cierpła!
Chwileczkę... Tata mówił, że jest im potrzebny jakiś artefakt. No i po kiego
margrana leźli całym odważnym i jasnym tłumem? Znaleźliby jakiegoś spryciarza
i wysłali go w pojedynkę. Idioci! Co było do okazania.
Taaaak... W pierwszej celi siedział wojownik, nie miałem żadnych wątpliwości.
Niczego sobie, silny. Nie stary, ale i nie młody. Włosy smoliście czarne, z paroma
siwymi pasemkami, zebrane na karku w ogon. Oczy też czarne, nos z garbkiem,
albo kiedyś złamany, albo któryś z przodków pochodził ze stepu. I dumna poza
typu „mam was gdzieś”. Ha! Widzieliśmy już takich! Poza tym prawdopodobnie
doświadczony rębajło (niedoświadczonego by do drużyny nie wzięli). Bez zbroi
i oręża, ale to zrozumiałe – kto by mu w więzieniu zostawił broń? Nawet
w „kwiatku”. Dobra, kogo mamy dalej?
Dalej mamy jeszcze jednego wojownika. Ej! Wojow... niczka? Zdaje się, że tak się
nazywa kobieta-wojownik? Ładna. Z długimi srebrzystopopielatymi włosami,
zaplecionymi w gruby warkocz, szarymi, lekko skośnymi oczami. Rysy regularne,
czyste... Może ma domieszkę elfickiej krwi? Też bez broni. Ciekawe, czym włada?
Łucznik? Czy szermierz?
Nie rozumiem tych kobiet. Nie mają własnych problemów? Muszą się jeszcze
pchać na wojnę i przysparzać innym kłopotów? Marika tak samo stuknięta.
Wojować powinni mężczyźni! A kobiety – cicho siedzieć w zamku i machać przez
okienko chusteczką. Ostatecznie smutno wzdychać, czekając, aż bohater wróci
z wyprawy.
Tja... Spróbowałbym coś takiego powiedzieć mamie albo siostrze. Ojciec by mnie
poparł... w tajemnicy. Doktora by przyprowadził i ogólnie, nie dał umrzeć,
chociażby z czysto męskiej solidarności. Jednak i tak lepiej nie doprowadzać
do takiej sytuacji.
Oj, jakoś mi się odechciewa z nimi iść... Ale innych wariantów nie widać. Dobrze,
zobaczymy, może dalej będzie lepiej.
Karzeł. A dokładniej krasnolud. Jeszcze dokładniej – poddany króla Morkinu,
o czym dobitnie świadczą bransolety na przegubach. Sądząc z ornamentów,
ze znacznego rodu! Jaki podziemny wiatr go tu przywiał? Długa kasztanowa broda,
zapleciona w trzy warkocze – już mistrz? Ciekawe, jakiej specjalności? Pewnie
niedawno go przyjęli, skoro nie ma jeszcze znaków rozpoznawczych. W czym mi się
podobają krasnoludy, to w tym, że starczy raz spojrzeć i już wiadomo: kto, co, skąd
i czym się zajmuje. Konkretni chłopcy, solidni.
Co prawda nie lubią i nie szanują magii. A poza tym nienajgorszy naród. Myślę, że
z tym tutaj problemów nie będzie.
A kto siedzi w następnej celi?
A tu mamy kapłankę... Włosy długie, jaskrawoszmaragdowe (pomyliła się
w zaklęciu farbującym, czy zjadła coś nieodpowiedniego?). Oczy też ma zielone,
z gadzimi, pionowymi źrenicami, Moda jakaś, czy co? Przecież to niewygodne!
Kolorów się nie widzi, żadna przyjemność. Chuda jak szczapa... Towarzysze jej nie
karmią, czy jak? A paznokcie...! Marzenie każdego upiora! Długie, zakrzywione,
fioletowe i dziwnie nakrapiane, brrr... Chociaż płaszczyk ma całkiem, całkiem...
Naszemu zamkowemu duchowi by się spodobał, w charakterze śmiertelnego
całunu.
Czy ta kapłanka nie mogła znaleźć sobie czegoś lepszego? Taka biedna czy kogoś
ograbiła? I to jasna! A może ona tak specjalnie? Po prostu udaje? Tę myśl
odrzuciłem od razu jako głupią. Tak się nie udaje. Nawet ciemni będą od niej
uciekać! A w ogóle, czy tym jasnym brakuje mężczyzn? Trudno znaleźć magów płci
męskiej? Mogli powiedzieć – byśmy się podzielili!
Co to za nowa moda, żeby kobiety wlec ze sobą na niebezpieczne przedsięwzięcia?
Dobrze, że moja mama ich nie widziała. Dopiero by im urządziła bal! Miejmy
nadzieję, że ta tutaj zna się cokolwiek na magii. Chociaż, skoro ją wzięli... Z jasnymi
nigdy nic nie wiadomo. Dzika jakaś ta drużyna, niestandardowa.
Kto tam jest dalej?
Mizerny i śliski typ, z ognistorudymi włosami w artystycznym nieładzie, które
grzebień najwyraźniej widują tylko w koszmarnych snach. Ubrany w szarą koszulę,
brązowe skórzane spodnie i wysokie miękkie buty. Co za chamidło! Mógłby
zdejmować obuwie, kiedy się rozwala na łóżku! Co jest nie tak z tymi bohaterami?
Posiedzą trochę w lochu i się rozbestwiają. A biedne zombie muszą po nich prać
pościel i myć podłogi. Albo czyścić ściany z wulgarnych napisów. W dodatku
nieortograficznych!
Coś mi się on nie podoba. Trzeba będzie na niego uważać. Po takim typie można
się spodziewać tylko noża pod żebro. W jakim lesie i na jakiej drodze go znaleźli?!
A zresztą... Nie muszę z nim pić bruderszaftu. Byle mnie doprowadzili do szkoły.
A w ostatniej celi... Elf? Prawdziwy?! Nic nie widać, siedzi plecami do mnie,
zakutany w kołdrę, tylko charakterystyczne uszy mu sterczą. A to dopiero! Stop,
dlaczego on mnie nie czuje? W podręcznikach stoi, że ciemnych powinien
wyczuwać ze sporej odległości. Dobrze, potem się tym zajmę.
Przyznaję, że chyba nie miałem racji. Sprytny typ, czyli złodziej, chyba pośród
nich jest, a kto lepiej od krasnoluda zdoła zorientować się w skomplikowanej sieci
podziemnych korytarzy? Elf rozwiąże kwestię artefaktów i starożytnych tekstów,
jeśli takie się pojawią. Kapłanka zabezpieczy ochronę magiczną, a wojownicy
w razie czego dadzą ochronie po pysku. Albo zabezpieczą odwrót, co jest bardziej
prawdopodobne. Może i nie są takimi idiotami, jak się zdawało na początku.
A skoro tak, spróbujmy wcielić plan w życie.
Przede wszystkim bądźmy uprzejmi. Ojciec często powtarzał, że uprzejmość,
nawet wobec wrogów, to sprawa honorowa. Tak więc wyjdźmy i wejdźmy jeszcze
raz, już w widzialnej postaci.
Puk-puk-puk...
– Można? – No, do ogólnej sali wejdę i bez pozwolenia, ostatecznie jestem u siebie
w domu.
– Ty popatrz! Jacy to ciemni zrobili się uprzejmi! Aż niedobrze się robi!
Skąd u takiego malca taki bas?
– Tak więc można, czy macie zamiar tam siedzieć do trzeciego nadejścia
Cesarzowej Nocy? – zapytałem sufitu.
– Milcz, Torm! – ofuknięto krasnoluda. – Zapraszamy, zapraszamy...
Oj, od mdlącej słodyczy w tym głosie aż mnie zęby zabolały. A... Mizerny
rudzielec. Mogłem się tego spodziewać.
– Dzień dobry. – Kołdra powoli spełzła z ramion elfa. Nie elfa! Elfki! Dzień pełen
niespodzianek!
– Nazywam się Diran. – Ukłoniłem się wytwornie, zamiatając posadzkę połą
płaszcza. Nie darmo przez siedem lat brałem lekcje dobrych manier.
– No proszę! Jaki grzeczny i miły młodzieniec! A co taki sympatyczny chłopiec robi
w tej paskudnej ciemnicy?
Kapłanka. Dobrze, że się jeszcze nie oblizała. Ja jestem niejadalny! A ona jeszcze
ma takie pazury! Dlaczego tak mruga? Pewnie to nerwowe. Brrr... Aż mnie ciarki
przeszły. Lepiej się od niej trzymać z daleka, może to zaraźliwe?
– Ona nie jest paskudna! – wyraziłem sprawiedliwe oburzenie. Ja nie krytykuję ich
domów! – A w ogóle to tu mieszkam. Tylko na górze, w zamku.
Ależ jej się twarz wyciągnęła, aż miło popatrzeć.
– Czego tu szukasz, ciemny? – Wojownik. Odruchowo sięgnął do pasa po broń,
której oczywiście nie ma. – Przyszedłeś sobie popatrzeć? Nacieszyć się?
– Tak nawiasem, jasny, ja się przedstawiłem. – Rzuciłem niby zadumane
spojrzenie na sufit, lekko zakołysałem się z palców na pięty i z powrotem.
Niech wiedzą! Ja do nich z szacunkiem, a oni „ciemny, ciemny”, To obraźliwe! I w
ogóle, kto tu jest w większej potrzebie?
– Ma rację! – zabrzmiał melodyjny głos. Mało się nie przewróciłem. El łka mnie
popiera?! Coś tu śmierdzi i to wyraźnie. – Nie powinniśmy być gorsi od ciemnych
i dawać im powód, by uważali, że są choć trochę lepsi od nas. Jestem Aeliniel. – Nie
był to ukłon, jedynie aluzja. Uf! Czyli wszyscy żywi, zdrowi i normalni w tym domu.
No i świetnie!
– Wangar – przedstawił się wojownik niechętnie, przez zęby. – Moja żona, Tajma.
– Wskazał swoją sąsiadkę. Ta lekko pochyliła głowę.
– Szamit! Baaardzo mi przyjemnie! – Jako następny odezwał się rudy. No cóż, nie
powiem, że mnie też.
– Amata. – Sądząc po wyrazie twarzy, kapłanka przed chwilą wypiła łyżkę tranu
i teraz źle się czuje. Zdecydowanie ma jakieś problemy z psychiką. To patrzy
na mnie jak na nikrowy piernik, to znów jak elf na orka.
Popatrzyłem pytająco na ostatniego członka drużyny.
– Niedoczekanie! Nigdy jeszcze nikt z rodu tor-Nagar nie podał swego imienia
ciemnym! – oznajmił krasnolud z patosem i pozą męczennika.
No, no, honoru tyle, że na trzech ludzi starczy! I gdzie mu się to wszystko mieści?
Pewnie tam, gdzie powinien mieć rozum...
– El gere, tar’griit narmah
7
, Torm a’tor-Nagar – uśmiechnąłem się złośliwie.
Grim byłby ze mnie zadowolony. Głęboki i pełen szacunku ukłon wykonałem
wedle wszelkich kanonów etykiety. A powitanie w krasnoludzkim języku dobiło
małego ostatecznie. Nie na darmo przecież przez trzy lata jeździłem z ojcem
do Podziemnych Miast. Chcąc nie chcąc, nauczyłem się rozmaitych zwrotów.
Krasnoludowi aż para poszła z uszu!
– Załatwił cię, Torm, załatwił! – uśmiechnął się wojownik. Okazuje się, że
ma poczucie humoru. Nie spodziewałem się tego...
Wangar wstał, podszedł do kraty i ujął ją obiema rękami.
– Tak więc, co cię tu przywiodło, Diranie?
– Mam dla was konkretną propozycję.
– Tak? – odrzekł Wangar, patrząc na mnie w zadumie. – I cóż chcesz nam
zaproponować?
– Jakoś mi się wydaje – zacząłem – że bardzo byście nie chcieli spotkać się
z Ciemnym Władcą. I przyjechaliście tutaj bynajmniej nie po to, by złożyć
mu życzenia z okazji Dnia Talaryka
8
. Dlatego ja pomogę wam opuścić ten gościnny
przybytek, a wy... – Tu specjalnie zrobiłem pauzę.
– Co my? – nie wytrzymała kapłanka i nawet podeszła krok bliżej.
– A wy odprowadzicie mnie do magicznej szkoły w Soelenie!
– Gdzie??!! – Chóralny okrzyk całej drużyny wprawił mnie w czysty zachwyt.
To się nazwa jednomyślność! To dopiero współdziałanie! Od razu widać, że
to drużyna! I okazuje się, że elfy też mogą mieć wybałuszone oczy oraz
nieestetycznie obwisłą szczękę.
– Do szkoły... – Spuściłem skromnie oczka i nie zapomniałem szurnąć nóżką.
Wypisz-wymaluj wzorcowy grzeczny chłopczyk.
– Ty ten, młody, całkiem nie ten tego?! – Krasnolud ze zdumienia zapomniał
normalnego języka i nawet o tym, że nie rozmawia z ciemnymi. Akurat będę pytał
o jego opinię, czy ja tego, czy nie tego!
– A co? – Niewinnie zatrzepotałem rzęsami. – To niemożliwe? Jakieś komplikacje?
– Przecież ty jesteś ciemny! – Nareszcie odezwała się Tajma. Okazało się, że
ma piękny głos, niski, dźwięczny i głęboki. Powinna w zamkach śpiewać
na przyjęciach, nie opędziłaby się od wielbicieli. A nie łazić nie wiadomo gdzie i nie
wiadomo z kim.
– I co? Ciemnych do tej szkoły nie przyjmują? Przecież ona jest „międzyrasowa”
i tak dalej, tak? Czy może nekromanci raptem zrobili się jaśni, biali i puszyści jak
owieczki, tylko ich strzyc?
Doprawdy! Nekromantów nauczać – proszę bardzo, a jednego ciemnego przyjąć
to nie ma miejsc?!
– Ten spór nie ma sensu – odezwała się spokojnie elfka, patrząc gdzieś nad moją
głową. Aż się odruchowo obejrzałem. Nie, na ścianie nie było niczego
interesującego. Ona też postanowiła wypowiedzieć się na temat mojej ciemnoty
i ciemności? No to posłuchajmy... Może się dowiem czegoś nowego.
– My i tak nie możemy doprowadzić cię nawet do granic Jasnych Ziem, ciemny –
ciągnęła elfka.
– Dlaczego? – Pytanie zabrzmiało natarczywie i uparcie. Teraz nałożone zaklęcia
nie pozwolą im ani uchylić się od odpowiedzi, ani skłamać.
– Aeliniel! Naprawdę masz zamiar mu wszystko powiedzieć?! – żarliwy szept
rudego słyszeli chyba wszyscy. I zgodnie udali, że nic nie rozumieją. I to
„wszystko”...?
– Szamit! – wybuchnęła elfka. Hm, nie krępuje się mojej obecności. Mogłaby
mówić troszkę ciszej. To nawet zabawne: otwarcie kłócić się w obecności „złego
i podstępnego ciemnego”. Publicznie prać brudy. – Zapominasz, gdzie jesteśmy!
I kto tutaj zadaje pytania. Jeśli on zechce wiedzieć wszystko – a chce, nie mam
wątpliwości – nie zdołasz ani zmilczeć, ani zełgać! A jeśli się będziesz upierał,
to ukarzesz tym nie tylko siebie, ale i pozostałych. Chcesz tego?!
Nie takie z niej znów bezradne niewiniątko, jak mi się wydawało na początku.
Chłopak skurczył się i popatrzył na mnie, jakbym był wszystkiemu winny. A co
ja mam z tym wspólnego? Wołałem ich tutaj? Zapraszałem w gości? Obiecywałem
przywitać z otwartymi ramionami? Jakoś sobie nie przypominam. Skleroza widać!
– Tym bardziej, że ze swojej misji nie robiliśmy szczególnej tajemnicy. – Wangar
westchnął ciężko i popatrzył na żonę. – O tym wiedzieli wszyscy, kto tylko chciał.
– A kto nie chciał, tego oświecili – mruknął krasnolud niewesoło.
– Ale co wam przeszkadza? – nie wytrzymałem. Nadojadło mi to chodzenie
opłotkami!
Czego oni chcą, orszaku pożegnalnego z orkiestrą dętą? Czy może łkającego
Władcy, machającego białą chusteczką z okienka wieży lub z muru obronnego?
A może im czerwony dywan położyć do tej tam, zgubionej świątyni?!
– Widzisz, chłopcze... – Aha! Torm-jak-mu-tam-dalej chyba zdecydował się
odpowiedzieć za wszystkich. Śmiało. Myśli, że jeśli się rozgniewam, to ukarzę tylko
jego. Ha! Naiwny... Ja w ogóle nikogo bym nie karał. Potrzebne mi to?
To więźniowie taty, niech on się z nimi męczy. – My tutaj nie przyszliśmy tak sobie,
żeby kwiatki w ogrodzie powąchać. Jesteśmy drużyną!
– I...? Drużyny kwiatków nie wąchają? To zabronione prawem wojennym?
Co dalej?
Krasnolud zakipiał i zabulgotał (oczywiście w przenośni), prawie się na mnie
rzucając. Oni wszyscy tacy nerwowi? Czy tylko ten? Zdaje się, że wszyscy. Toj ere!
9
W co ja się wpakowałem? Dlaczego wszystkie drużyny wszędzie normalne, a mnie
się trafiła akurat taka zwariowana?
Pomysł już nie wydawał mi się aż tak genialny.
– To, że mamy określony cel. – Tajma widocznie gra w tym zespole rolę rozjemcy.
Może chociaż ona mi powie, co i jak, bo do wieczora stąd nie wyjdę. Albo strażnicy
wyniosą mnie stąd z zawałem serca!
– I tak nic nie rozumiem! – niemalże wyjęczałem. Nie powinienem z nimi jechać,
nic dobrego z tego nie wyniknie. – Macie cel, i co?! Jaki cel?!
– Powinniśmy wykraść Serce Smoka – odezwał się nieoczekiwanie rudy, ucinając
wszystkie rozmowy.
Chwała wszelkim bogom, nareszcie doszliśmy do sedna! A ja myślałem, że wzięli
go tylko dla ozdoby, albo jako chłopca na posyłki, a to złodziej! I umie rozmawiać
bez chamskich odzywek.
– Uff! Nareszcie do czegoś doszliśmy. Nie mogliście od razu powiedzieć? Też
mi wielki sekret! Dobrze. – Machnąłem ręką. – Będziecie gotowi na wieczór?
Z tymi jasnymi oszaleć można, nim pojmiesz, o co im chodzi. Mogli od razu
powiedzieć, ale nie – ciągną i ciągną, jak morloka za ogon... No i czemu tak wszyscy
się na mnie gapią?
– Młody! Ty co, nie łapiesz? – Krasnolud ze zdenerwowania zapomniał, że jestem
ciemny i przycisnął się do prętów, oglądając mnie od stóp do głów. – Mamy
gwizdnąć Serce Smoka, horszoh
10
mu w ryło! Ten, jak mu tam, artefakt, którym
tego twojego Władcę pac! I po ptokach!
Aha, jasne. Jest taki ptaszek, na iwie mieszka. Naiwniak się nazywa. Akurat
mojego ojca jednym „artechfaktem” załatwisz! Tym bardziej, że niedawno
go używałem... A ta góra... To tak sama z siebie zniknęła. Naprawdę, nie chciałem!
Teraz ten, jak to określa krasnolud, „artechfakt” będzie gromadził energię
i gromadził... Powiedzieć im, czy nie? Nieee. Potrzebna im ta pałka, to przyniosę,
a co do reszty – sza! Przespacerują się do świątyni dla zdrowia. Ostatecznie jestem
ciemny! Powinienem zachowywać się jak na ciemnego przystało.
Obojętnie wzruszyłem ramionami.
– A czym się tu przejmować? Poza tym trzeba jeszcze umieć zrobić to wasze „pac".
Tak więc wieczorem idziecie ze mną, czy czekacie na powrót Władcy w tych jakże
przestronnych i wygodnych apartamentach?
Członkowie drużyny wymienili spojrzenia, zgodnie popukali się w skronie
i równie zgodnie pokiwali głowami. Pójdą. Rozczulająca jednomyślność. Drużyna
to jednak wielka siła jest... Chi, chi, chi! Byłe tylko utrzymać poważną i zatroskaną
minę, bo jeszcze się domyślą, że mnie rozbawili i się obrażą.
– W takim razie, do wieczora. Swoje rzeczy i broń zabierzecie później, są
niedaleko. A tak nawiasem, konie macie?
– Ogólnie to tak – odpowiedział Wangar, patrząc na mnie uważnie. – Ale
zostawiliśmy je w Tarkrimie, w płatnej stajni...
– U Skroga? – zapytałem w napięciu. A jeśli znaleźli inną stajnię?
– Tak – potwierdził Wangar.
Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. O konie można być spokojnym.
– Doskonale! – Doczekałem się jeszcze jednego zdumionego spojrzenia ze strony
wojownika, które zignorowałem, tak jak i sceptyczne prychanie rudzielca. – Czyli
do wieczora!
Odwróciłem się i z trudem powstrzymując się od okrzyków radości, wyskoczyłem
z celi. Na odchodnym usłyszałem jeszcze głos kapłanki:
– Czy on naprawdę nic nie rozumie? Czy udaje?
Ciekawe, nigdy nie próbowała mówić ciszej?
Odpowiedni gest i zaklęcie „czułego ucha" wyszło mi niemal odruchowo. Z natury
jestem bardzo ciekawski, przez co zresztą często cierpię. Któregoś razu na przykład
Taren gdzieś powędrował, a ja byłem strasznie ciekaw, co takiego zamierza.,,
Skradam się za nim, udaję element umeblowania... Zauważy! mnie, niestety. Nie
poskarżyłem się mamie, że dał mi po karku, tak samo jak on milczał w sprawie
butów przyklejonych do podłogi. Zwykłe sprawy między rodzeństwem.
A co będą mówić o mnie jaśni? Naturalnie nie spodziewałem się, że będą śpiewać
hymny pochwalne, ale, jak mawia ojciec, trzeba wiedzieć, kto i co nosi
po kieszeniach. To często pomaga zachować własne zdrowie i życie. Dlatego też
skręciłem w niewielki korytarzyk, przysiadłem w cieniu i aktywowałem zaklęcie.
Ryży tak się awanturował, że strażnicy mogli go swobodnie słyszeć, nie wychodząc
z przytulnej i ciepłej wartowni.
– Wierzycie temu ciemnemu?! Przecież on z nas otwarcie drwi! – jęczał i krzyczał,
biorąc na siebie rolę wcielonego sumienia całej drużyny.
– A ty co proponujesz? – odpowiadał mu rozsądnie Wangar. – Siedzieć tutaj
i czekać, kiedy nas odwiedzi sam Ciemny Władca? To przecież idiotyzm!
– A ufać ciemnemu, to po twojemu nie jest idiotyzm? – uniósł się rudy.
– Toteż nie będziemy ufać odezwała się elfka, nieoczekiwanie spokojnie. – Nikt nie
przeszkodzi nam posłuchać go, a potem zrobić po swojemu. Ostatecznie, skoro
bogowie zsyłają nam takiego naiwnego idiotę, to dlaczego go nie wykorzystać?
Słyszane rzeczy?! Okazuje się, że to ja jestem idiotą! Do tego naiwnym! A sami
to pewnie wielcy mędrcy, wyshi dit?! Ojciec miał rację, jasnym nie wolno
dowierzać. No nic, wyjdę z zamku, a oni niech radzą sobie sami, margranowe
mądrale! Leję na nich z wysokiej Zachodniej Wieży! I oni nas nazywają
dwulicowymi...
Czułem się pokrzywdzony. Ja z nimi uczciwie, a oni... No i warhar g’es
11
z nimi!
Niech sobie sami jadą do tej swojej świątyni! Nic im nie powiem, ani o artefakcie,
ani o niczym innym. Niech się wypchają!
– No dobrze, koniec wrzasków. – Głośny bas krasnoluda zagłuszy! wszystkie
dźwięki, niosące się z „kwiatka”. – Jeśli on wróci, to zorientujemy się w trakcie,
a jeśli nie to horszoh z nim!
– Właśnie – poparła go kapłanka Amata. – Nie ma co się denerwować i kłócić
po próżnicy. Ale to ciekawe, swoją drogą. On naprawdę przyniesie artefakt?
Aeliniel, co ty na to? Jesteś specjalistką od ciemnych.
– O dziwo, nie kłamał – odpowiedziała elfka z zastanowieniem. – Wyczułabym to.
A co się tyczy artefaktu, kto tych ciemnych zrozumie? Intrygi są dla nich jak
powietrze i woda. Może ojciec Dirana zamierza zrobić swojemu Władcy taką
niespodziankę...? A może sam chłopiec po prostu ma dostęp do skarbca
w charakterze sprzątacza czy coś w tym rodzaju.
– A nie bierzecie pod uwagę, że on może być synem Władcy? – Nieoczekiwane
pytanie Tajmy sprawiło, że pokryłem się zimnym potem. Jednak już po sekundzie
się uspokoiłem.
– No coś ty?! – Chóralny okrzyk przepełniony był granitową wręcz pewnością.
– Żeby syn samego Władcy sam przyszedł do jasnych? Prędzej niebo spadnie
na ziemię! – Amata.
Aha, czyli muszę się później rozejrzeć, czy gdzieś tam się niebo nie poniewiera...
Na kupkę by je zmieść, jeśli mocno się rozbiło. W domu należy utrzymywać
porządek.
– I bez oddziału gwardii przybocznej! – Tym razem krasnolud.
Taaak, tylko mi tutaj tatusiowych ciemnych gwardzistów brakowało. Świetnie
by podtrzymywali rozmowę. Grobowym milczeniem i stalą...
– Zachowaniem też nie pasuje – dodał Wangar. – Jego synek na pewno nie byłby
uprzejmy, tylko pogardliwy. I by nie prosił, nie negocjował, tylko rozkazywał, i w
ogóle... – Co miało oznaczać „w ogóle”, Wangar nie powiedział, ale widocznie
wszyscy go zrozumieli.
– Dobrze, zobaczymy wieczorem – podsumowała elfka. – A teraz może
pośpiewamy?
Słuchanie nudnego i nierymowanego wycia, określanego jako „jasne ballady”,
przekraczało moją wytrzymałość. Kto słyszał w życiu choć jedną starą balladę
jasnych, zna je wszystkie. Sens w każdym razie się nie zmienia. Wielki i kryształowo
czysty Bohater zawsze zwycięża kolejnego okropnego, strasznego i ciemnego
Złoczyńcę, a potem żeni się z nieskazitelną, najlepszą, najpiękniejszą i zarazem
najgłupszą Księżniczką – bo kto jak kto, ale tylko kompletna idiotka będzie
przeszkadzać swojemu rycerzowi w trakcie walki. Nudziarstwo! Tylko mi ci jaśni
humor zepsuli. Pójdę lepiej się przygotować do ucieczki.
Podniosłem się z posadzki, otrzepałem spodnie i skierowałem do wyjścia z lochów.
PROLOG Nad Ciemnym Imperium lał deszcz. Nie, nie wszystko było takie mroczne, jak się wydaje. No dobrze, Imperium. No, w porządku, Ciemne. I co dalej? Mdleć ze strachu? Deszcz padał również nad rezydencją samego Ciemnego Władcy – potężnym i niedostępnym zamkiem Kardmor – ostoją i sercem Ciemnego Imperium. Szare strugi ciekły po szybie, pokrywając ją jak gdyby warstwą żywego srebra. W to improwizowane zwierciadło patrzył chłopak lat około szesnastu-siedemnastu. Szczupły, o delikatnych rysach i czarnych, rozwichrzonych włosach, związanych na karku w krótki ogonek. Ciemnozielone oczy i nieco spiczaste uszy, nieomylnie zdradzały domieszkę elfickiej krwi – co jednak było dość często spotykane. Odziany w luźną czarną szatę, bez żadnych ozdób, z roztargnieniem wodził spojrzeniem za cieknącą wodą i kreślił palcem skomplikowane figury na zaparowanym szkle.
ROZDZIAŁ 1 JAKI GOŚĆ – TAKA JEMU CZEŚĆ Deszcz... Uuuuh! Jak ja nienawidzę deszczu! Nudno, mokro i paskudnie! Łazisz po zamku jak widmo – tak samo nikt cię nie zauważa. W dobrą pogodę można przynajmniej wyjechać za bramę, chociaż tam wszystko już dawno zostało zbadane, ale może jednak...? A teraz... Postanowiłem wczoraj pojechać do Tarkrimu. Słyszałem, że przybyła tam karawana z południa. Może przywieźli coś interesującego? Ale nie! Siedź w domu i czekaj, aż przestanie padać. A to nawet nie jest zwyczajny deszcz, lecz Deszcz! Konkretnie Wielka Wiosenna Ulewa. Chociaż z równym powodzeniem można by nazwać ją Letnią, gdyż faktycznie znamionowała koniec wiosny i początek lata. Ale czy to robi jakąkolwiek różnicę?! Jeszcze raz nienawistnie spojrzałem na zwartą szarą kurtynę – lać zaczęło w środku nocy i nic nie wskazywało na to, by miało przestać do obiadu. A wtedy już nie będzie sensu gdziekolwiek jechać. Ucieknę stąd! Po prostu ucieknę! Tylko... – Wasza Wysokość! Aż się wzdrygnąłem z zaskoczenia. – Tark marhar! Nie skradaj się tak za plecami, Grim! Mało przez okno nie wyskoczyłem! – Wasza Wysokość, Jego Najciemniejsza Mość, Władca Nocy i... Zrozpaczony przewróciłem oczami. – Grim, doskonałe znam na pamięć zarówno pełny, jak i skrócony tytuł ojca! Po prostu powiedz, czego on chce. – Czas na obiad, Wasza Wysokość... Jeszcze jeden dowód na to, że pora brać stąd nogi za pas i to jak najszybciej. Ochmistrz Grim od zawsze był nudziarzem i uwielbiał tytuły każdego członka naszej rodziny wygłaszać w pełnym brzmieniu, poowoooooli, z namaszczeniem, żeby wszyscy należycie to poczuli i odpowiednio się przejęli. W ten sposób do sedna sprawy można było dotrzeć dobrze, ale w przeciągu godziny. Nawiasem, do tej pory byłem tylko młodszym księciem Diranem, więc dlaczego raptem awansowałem do „Waszej Wysokości”? Zapytam ojca. Tak czy owak, chce mi się jeść... I lepiej się pospieszyć. Jeżeli Grim dotrze do jadalni przede mną, nie uniknę pełnej tytulatury. W rzeczywistości każdy przedstawiciel naszego klanu ma dwa tytuły. Pełny – długi jak miłosna ballada grafomana – przeznaczony na wszelkie oficjalne
spotkania, uroczystości i inne sposoby spędzania czasu, gdzie owego czasu jest cała kupa, a każdy ma ochotę pokazać się przed Władcą i innymi. Oraz tytuł krótki, po prostu rodzinny, przeznaczony do użytku wewnętrznego, tak jak teraz – w czasie śniadań, obiadów, kolacji i tak dalej. Jednak od tego wcale nie robi się lżej. Aha! Nie ma go przed drzwiami, czyli zdążyłem... – Jego Wysokość, książę Diran as’Argal gar Tarrkhan, Trzeci Jeździec Nocy, pan i władca Sorru, Kingaru i Marlingu, pan trolgów i argorotów! A niech to! Postawił za drzwiami starszego lokaja! Dobrze, że ten przynajmniej nie zna pełnego tytułu! Tugran walharr! Oho! Cała rodzinka w komplecie! I ojciec, i matka, i siostra Marika. Oczywiście mam jeszcze dwóch starszych braci – Tarena i Gelerta, ale ci już od pół roku włóczą się po południowo-zachodnich ziemiach, rozszerzając granice rodzimego Ciemnego Imperium. A tam jak na złość same wsie i osady, więc póki nie zajmą choć jednego większego czy mniejszego miasta, nie zaryzykują pokazać się ojcu na oczy. Doskonale ich rozumiem. Jeśli twoim ojcem jest Ciemny Władca, należy naprawdę dwa razy dobrze się zastanowić, zanim się go rozzłości. Owszem. Jestem synem Ciemnego Władcy. I jestem dumny ze swojego ojca! Obiad zaczął się jak zwykle. Za stołem panowała cisza, mącona jedynie brzękiem sztućców. Keir – milczący starszy lokaj, zombie – podawał dania, zmieniał talerze i ponownie cierpliwie zamierał koło stołu serwisowego w rogu. Dziwne, dlaczego Grim nazwał mnie „Jego Wysokością”...? Posępnie dłubałem widelcem w smażonym filecie z gorgony. Dlaczego mama tak się upiera przy wołowinie? Gorgony to w sumie zwykłe krowy, tylko potrafią wzrokiem zamieniać w kamień. Owszem, lubię gorgoninę, ale żeby podawać ją bez przerwy? Nareszcie siostra uznała, że pora zainteresować się moim nastrojem. – Di, dlaczego jesteś taki ponury? – zapytała, uważnie oglądając sałatę na własnym talerzu. – Dlatego! – burknąłem cicho w odpowiedzi. – Jesteś pewien? – Marika nie chciała się odczepić. Zostawiła sałatę w spokoju i zaczęła gapić się na mnie. – Jestem. – Nie odrywałem oczu od kotleta. – Niech ci będzie… – westchnęła, wracając do jedzenia. Czego ona chce? Ponury jestem i co? Mam zły humor! Skąd niby miałbym wziąć dobry? Zaraz zacznę wyć z nudów jak morlok 1 . Sami osądźcie: mam siedemnaście lat, a mama do tej pory uważa mnie za dziecko! Na przykład dzisiaj, skoro nie udało się pojechać do miasta, chciałem potrenować
tworzenie samonaprowadzającego się pioruna kulistego. Zaklęcie znalazłem w pewnej starej książce z biblioteki ojca. Wyszedłem na dziedziniec, który jest chroniony specjalnym zaklęciem – deszcz wyparowuje dwadzieścia stóp nad ziemią. Przygotowałem się, kazałem wszystkim odejść jak najdalej i pochować się jak najgłębiej, skoncentrowałem się... I w tym momencie, kiedy pozostało mi tylko wypowiedzieć ostatnie słowo, przybiega mamusia! „Diran, skarbie, jak możesz?! To przecież niebezpieczne! Och, ach, ojej...!!!”. Z zaskoczenia zamiast finalnego słowa rzuciłem całkiem inne. Takie, którego według mamy w ogóle nie powinienem znać. Oj, co to było...! Nawet pożałowałem, że zaklęcie nie rozniosło mnie, ani dziedzińca w łyse margrany... Przynajmniej nie musiałbym wtedy wysłuchiwać dwugodzinnego kazania o tym, że bojowa magia to nie zabawa dla małych dzieci. A Marika: „Co się stało, co się stało?!”. Tfu! Ech, Tarenowi i Gelertowi to dobrze... Pojechali, znaczy się, rozszerzać granice rodzinnego Ciemnego Imperium – zjednoczonych królestw Moreanii, Takalii, Gór Zachodnich i tratatata dalej według listy. Szczerze mówiąc, tylko Grim i skarbnik Olgius wiedzą dokładnie, co i ile czego wchodzi w skład imperium, bo ojciec już dawno stracił rachubę. Oczywiście bezczelni rządzący prowincjonalnymi królestwami to wykorzystują. Jak wszystko jest w porządku, to są jaśni, puszyści i wolni, a jak ich murg 2 w... delikatne miejsce dziobnie, to podnoszą wrzask: „My jesteśmy wasi poddani, raczcie nas chronić i bronić!”. I taszczą odpowiednie pisemko z dziwnie zatartą datą. Tak więc trzeba chronić i bronić. Tyle że Olgius nie zapomina! Podliczy wszystkie zaległe podatki, że nie ma przebacz, poczynając od tegoż zatartego roku i jeszcze doda grzywnę za zwłokę, tak ze dwieście procent! No tak, prawdziwych wojen mało, przychodzi więc oblegać nie niepokojone dotąd wioski i miasta. Całą armią! Nawiasem mówiąc, trzeba będzie spróbować skontaktować się z braciszkami. Jakoś dawno listów nie pisali... Moje smętne rozmyślania przerwał głęboki głos. Ojciec powiódł spojrzeniem po sali jadalnej i zapytał matkę: – Moja droga, mam nadzieję, że nie zaniepokoił cię zbytnio hałas dzisiejszej nocy? Mama, dostojna i bardzo piękna kobieta, z wyglądu trzydziestoletnia, uśmiechnęła się. – Nie, kochanie... A co to było? Znów torturowałeś jeńców? Najdroższy, przecież prosiłam, żebyś nie robił tego nocą. Dzieci potem źle śpią! Ojciec skrzywił się mimowolnie.
– Krista, przecież wiesz, że już od pięciu lat się tym nie zajmuję. Po prostu do zamku przedostali się złodzieje i straż ich pojmała. – Złodzieje?! – Moja siostra podskoczyła, potrącając przy tym Keira, a zombie, który napełniał jej kielich, oczywiście się nie zorientował i teraz wino lało się strugą na suknię Mariki. A tak w ogóle, zawsze mówiłem, że w gospodarstwie domowym lepiej używać żywych sług. Zombie są takie niezdarne! Dobrze chociaż, że rodzice nie poddali się modzie i nie podmienili wisielca Keira na jakiegoś topielca. Tacy bardzo szybko się rozpadają, a znaleźć w czasie śniadania czyjś palec na talerzu nie należy do przyjemności. Choć podobno niektórzy uważają, że na tym polega cały szyk. Dla mnie to jednak o-brzy-dli-we! I w ogóle, czas skończyć z tymi starożytnymi obyczajami. Nająć więcej żywej służby, bo w zamku cuchnie jak na cmentarzysku, chociaż mama bezustannie odnawia zaklęcia aromatyzujące. – Złodzieje – potwierdził ojciec, krojąc mięso. – Wyobraźcie sobie, ci idioci postanowili ukraść jakiś artefakt ze skarbca! Dobrze, że nie dotarli do Korytarza, bo znów trzeba by przez miesiąc ściany czyścić! Nie do wiary, jacy ci jaśni zrobili się bezczelni! Ja przecież u nich niczego nie kradnę?! Ha! Tego jeszcze brakowało, żeby ojciec kradł artefakty. Ma ich przecież we wspomnianym skarbcu największą i najbardziej różnorodną kolekcję! Co prawda, część z nich nie działa, gdyż wyczerpała się ich energia... Ja nie mam z tym nic wspólnego! Te upiory nie musiały na mnie napadać! A tamta szczelina nie musiała być taka wąska! Pozostałe artefakty są z kolei bardzo specyficzne. Komu, na przykład, mogłaby się przydać umiejętność rozmawiania z żabami i innymi stworzeniami ziemnowodnymi? Poza tym, od czasu kiedy odwiedziłem skarbiec po raz pierwszy i łapałem wszystko, co mi wpadło w oko (a patrzeć umiałem szybko), wiele artefaktów słuchało tylko mnie. Ojciec był wściekły i musiałem stać cały dzień w kącie kazamaty, ale w końcu mu przeszło i ochłonął. Co prawda z największą surowością zabronił mi choćby zbliżać się do skarbca. A Korytarz to już w ogóle osobna historia, która pamiętała jeszcze czasy mego przodka, założyciela Ciemnego Imperium. Ów przodek, cierpiący na paranoję w ciężkiej postaci (trzeba przyznać, że nie całkiem bezpodstawnie) wybudował ten Korytarz przy swoich apartamentach, szpikując go wszelakimi pułapkami, jakie tylko można było sobie wyobrazić. I to się na nim zemściło, bo zapomniał, gdzie co nastawił. Jego syn nie był takim sklerotykiem – w miarę sił i możliwości unowocześniał wspomniany cud architektury. Tym samym zajmowali się inni moi krewni, póki Korytarz nie
przybrał obecnej postaci. Bardzo lubiłem w dzieciństwie chować się tam przed resztą rodzeństwa. Moi bracia i siostra bali się tam wchodzić. A ja po prostu czułem, gdzie i jak stawiać stopy, co naciskać. Dobrze, że ojciec tego nie widział, miałbym za swoje! – I niby ten artefakt – ciągnął tymczasem ojciec – trzeba zanieść do jakiejś Zaginionej Świątyni w Zachodnich Górach. Macie pojęcie? Jechać przez całe imperium, żeby odnieść, margran 3 wie gdzie, jakąś błyskotkę! Przez Ciemne Ziemie! Gromada jasnych! Czy to nie idioci? Generalnie kazałem ich wrzucić do lochu, a potem się zobaczy. Marika w końcu zauważyła, że purpurowa plama na jej sukni robi się coraz większa, zaklęła cicho (O! A jej mama nie zwróciła uwagi!) i odepchnęła Keira. Zombie posłusznie zamarł z dzbankiem w ręku, odstąpiwszy kilka kroków. Siostra pospiesznie teleportowała się do swojej komnaty. Po kilku minutach wróciła do stołu, już przebrana, i miałem ochotę zapytać, czy służąca czekała tam na nią z przygotowaną nową sukienką. Nieoczekiwanie do jadalni wślizgnął się sługa i nisko pokłoniwszy się nam wszystkim, wyszeptał coś ojcu na ucho. Ten wysłuchał w skupieniu, wstał od stołu i wyszedł przez drzwi, które gwałtownie się przed nim otworzyły. Nie lubił się teleportować w obecności mojej i Mariki, twierdząc, że to niepoważne. Matka poszła za nim. Marika zerknęła na mnie i zerwała się z miejsca, najwyraźniej chcąc ruszyć za rodzicami. – Powiem... – Niewinne spojrzenie skierowane ku sufitowi. Mało mnie gnębiła, kiedy nie mogłem się bronić? – Tylko spróbuj! – Aha! Mama za coś takiego na pewno jej po główce nie pogładzi. – A w ogóle, to idę do siebie! – I nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, znowu teleportowała się z sali. Tylko na to czekałem! Tak, teraz bierzemy płaski talerz, wylewamy na niego tarmińskie wino, skupiamy się na gabinecie ojca i rodzicach... Znajome uczucie palącego mrozu, płynnie przechodzące w zimne gorąco i już mamy obraz oraz dźwięk! Byle tylko nikt teraz nie wszedł. Keir się nie liczy, i tak nie jest w stanie niczego powiedzieć. Tymczasem na zaimprowizowanym ekranie ojciec wszedł do gabinetu i zasiadł na fotelu za biurkiem. Mama spoczęła na rzeźbionym krześle koło okna, czyli zapowiadało się coś rzeczywiście poważnego. Ich śladem wszedł sługa i tato zapytał: – Czyli od kogo, powiadasz, przyszedł list? Sługa wymamrotał kilka słów i ojciec radośnie klasnął w ręce. – Od Tarena i Gelerta? Oczywiście, niech goniec wejdzie! Sługa wyskoczył z komnaty.
Ciężkie dębowe drzwi ponownie się uchyliły i Grim, uroczyście stuknąwszy ciężką laską (że też chce mu się ją dźwigać) w posadzkę, oznajmił: – Goniec z wiadomością dla Jego Imperatorskiej Mości, Ciemnego Władcy, Pana Nocy, pełnoprawnego włodarza ziem ościennych, Wysp Wschodnich, Sojuszu Miast Podgórskich, Moreanii, Takalii i Gór Zachodnich od Rycerzy Ciemności Tarena Doryjskiego i Gelerta Alentarskiego! Hm, mały tytuł... Braci w ogóle zwyczajnie nazwał... Czyli Grim też jest ciekaw, co ci dwaj piszą! Inaczej gadałby tak długo, że obiad zmieniłby się w kolację. A tak posłaniec już wszedł do gabinetu, powoli, odmierzając krok. Zgodnie z etykietą zatrzymał się kilka stóp od ojca, upadł na jedno kolano niczym podcięte drzewo i podał mu zapieczętowane pismo. Ojciec przyjął wiadomość i łaskawie skinął głową. – Możesz odejść. Goniec, wystraszony chłopaczek, na oko piętnastoletni, pospiesznie wybiegł z komnaty. Dlaczego oni wszyscy tak się boją Władcy? Ojciec tymczasem złamał pieczęć, a mama poprosiła: – Czytaj głośno, kochanie. Ojciec kiwnął głową i zaczął: – „Drodzy tato i mamo! Przekażcie gorące pozdrowienia Marice i małemu Di. Co u was? U nas z Gelertem wszystko idzie świetnie. Co prawda mamy niewielkie problemy z zajęciem Giranu. Już trzeci tydzień stoimy pod tym miastem. Najpierw próbowaliśmy wziąć je szturmem, ale ataki golemów się załamały. Teraz, za namową Gelerta, postanowiliśmy spróbować oblężenia. Niestety, na razie bez rezultatu. Obrońcy mają zapasy żywności i wody...” W miarę jak ojciec czytał, jego twarz mroczniała, głos stawał się coraz niższy, aż przy ostatnich słowach, nie doczytawszy listu do końca, Ciemny Władca wybuchnął, rzucając kartkę na biurko. – Po kiego margrana?! Trzeci tydzień nie mogą wziąć jakiegoś nieszczęsnego miasteczka! Ja w ich wieku już zagarnąłem Garratasz!!! Oblężenia próbują! Szturm się załamał! Ja im pokażę, jak należy wojować...! No tak, a gdyby jeszcze zamiast golemów i różnej drobnicy zmarnowali tatusiowych żołnierzy... Jednego lania by nie wystarczyło. O każdego zabitego ojciec by ich osobno zapytał! – Nie denerwuj się, kochanie! – Mama rzuciła się go uspokajać. – Chłopcom coś się po prostu przytrafiło! Czytajmy dalej. Martwię się o nich. Może im tam zimno, głodno... – Ależ wszystko w porządku z tymi bęcwałami! – Teraz ojciec uspokajał mamę. – No dobrze, co oni tam jeszcze nabazgrali? „...jednak myślę, że za parę tygodni
prowiant im się wreszcie skończy i weźmiemy ten przeklęty Giran. Ogólnie wszystko u nas w porządku. Do zobaczenia. Rycerze Ciemności Taren i Gelert P.S. Mamo, przechwyciłem gońca Tariego. Oczywiście nie miałem zamiaru go zabijać (i tak mamy deficyt posłańców), po prostu uśpiłem go i teraz się dopisuję. List i tak dostarczy wam goniec Tariego. Generalnie, chociaż Tari mówi, że wszystko jest wspaniale, ja nie jestem tego pewien. I tata, jak sądzę, też będzie takiego samego zdania. Wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby tatuś w ogóle nie widział tego listu, a ty jedynie mu przekaż, że u nas wszystko dobrze. Kocham, całuję. Rycerz Ciemności Gelert P.P.S. Mamo, okazuje się, że ten bałwan Gelti nie jest jednak taki beznadziejny, jak myślałem. Przechwyciłem swój list i postanowiłem coś dopisać. W sumie w słowach Geltiego jest trochę racji. Z pewnością lepiej, żeby tato nie dowiedział się o naszych problemach. Twój kochający syn, Rycerz Ciemności Taren P.P.P.S. No nie, widziałaś to?! Nazywa mnie bałwanem! A sam jest starszy ledwo o rok! I w ogóle! Nie cierpię, kiedy nazywają mnie Gelti! Ostatecznie można Gel. Ale nie Gelti! Ale nie po to usypiałem posłańca. Mateczko, nie wpuszczaj do Pinia Keira i innych. Wiesz, jak smoki nie lubią zombie, a Pinio do tego może dostać niestrawności. Twój kochający syn, Rycerz Ciemności Gelert”. Koniec! – oznajmił ojciec, kładąc list na biurku i parsknął pod nosem: – No pewnie! Jeśli tego biednego gońca trzy razy łapali i usypiali, nic dziwnego, że teraz boi się własnego cienia. Mama zgodziła się z nim, a potem zapytała z naciskiem: – Kochanie, pojedziesz sprawdzić, jak tam nasi chłopcy, prawda? – Nie wiem. – Ojciec wzruszył ramionami. – Wydaje mi się, że coś tam jest nieczysto z tym Giranem. Należałoby rzeczywiście samemu załatwić to na miejscu! Aha, spróbowałby powiedzieć co innego. Tata niby jest Ciemnym Władcą, ale i mama nie wczoraj się urodziła. Ojciec wstał gwałtownie zza biurka i pospiesznie wyszedł z gabinetu. Mama z głośnym „och!” rzuciła się za nim, pewnie uspokajać. Rozwiałem zaklęcie i odchyliłem się w krześle. A jeśli ojciec pojedzie... Wygodniej
usadowiwszy się za stołem, popędziłem Keira, który zamierzał podać trzecie danie. Ojciec wmaszerował do jadalni tak samo gwałtownie, jak ją opuścił. Mama musiała się po drodze spotkać z Mariką, gdyż obie weszły zaraz za ojcem. Obie miały takie miny, jakby nic nie zaszło. Ha! Nie róbcie ze mnie głupiego! Jakbym nie wiedział! Hm... Tylko tata jakiś zamyślony. Może coś jeszcze się stało? Albo zdążył porozmawiać o mnie z Grimem? Długo ich nie było, mogli zdążyć! No tak... Coś tu się kroi i to raczej nic przyjemnego. – Posłuchaj, Diran... Krzesło raptem zrobiło się dziwnie twarde... Kawałek mięsa stanął mi w gardle... Jeśli ojciec jednak dowiedział się o moich spacerach po Korytarzu... Nawet mama mnie nie uratuje, a jeszcze dołoży od siebie! W niektórych kwestiach będzie sroższa nawet od ojca. – Jedz, synu, jedz... – O, mama też była czymś zaabsorbowana. A jeśli dowiedzieli się o mojej ostatniej wizycie w skarbcu?! To koniec. Żegnaj, piękny świecie, warhir he 4 ... Skuliłem się na swoim miejscu, próbując zajmować jak najmniej przestrzeni, ale gdzie tam! Ojciec i tak świdruje mnie wzrokiem. – Dostaliśmy list od twoich braci. Ufff! Przeszło bokiem. Nie o mnie chodzi! Czyli on jest zły na nich! – To, o czym mnie powiadomili, wymaga mojej obecności – ciągnął ojciec. Jakbym sam tego nie słyszał! – A my z twoją siostrą pojedziemy razem z ojcem. Ty przecież jesteś już dużym chłopcem i nie będziesz się bał zostać sam, prawda? – zapytała łagodnie mama. – Ja? Sam?! – A to dopiero... Nie spodziewałem się. Nawet nie wiem, czy się cieszyć, czy nie. A jeśli...? – Sam. Ale nie denerwuj się. Zostawię z tobą naczelnika gwardii i Grima. W razie czego ci pomogą. Chociaż nie powinno się nic wydarzyć. Kardmor jest niedostępny, a żadnych posłów się nie spodziewam. – Ojciec powoli skinął głową, ważąc w ręku nóż niczym miecz. Oj, nie zazdroszczę braciom, ale jednak... Chwila! Biorą ze sobą Marikę?! A co ze mną? – Weźcie mnie ze sobą! W czym ja jestem gorszy? Ja też chcę na wojnę! Ojciec już miał się zgodzić, lecz wtedy wtrąciła się mama: – A ty co?! Nigdzie go nie puszczę! Tym bardziej na żadną wojnę! Już ja znam tych żołdaków, nauczą go różnych okropności. Diran jest jeszcze dzieckiem! Marika paskudnie zachichotała za jej plecami. – Bobasek! Zwróciłem się do niej i wyszeptałem samymi wargami:
– W ropuchę zamienię! Moja starsza siostra parsknęła. – Mamusiu, przypomnij mi, proszę, jaka ilość aqua toffana jest niezauważalna w jedzeniu – spytała słodkim tonem. – Dawka śmiertelna? Dziesięć kropli w jedzeniu i pięć w napojach – odpowiedziała mama odruchowo, a potem dodała karcąco: – Marika! Przecież ci mówiłam, żebyś nie eksperymentowała z truciznami na braciach! Przecież i tak nie zadziałają, więc po co marnować cenne substancje? – Tak, mamo. – Marika spuściła skromnie oczka, pokazując mi ukradkiem zaciśniętą pięść. A mama tymczasem kontynuowała: – Argalu, nawet nie myśl, żeby go brać ze sobą! To jeszcze dziecko! Zostanie w domu pod opieką dorosłych i doświadczonych wychowawców. Jest delikatny i wrażliwy, co miałby robić na wojnie?! – Ale... – próbowałem oponować. – Powiedziałam: nie! – W takim razie ucieknę! Mama parsknęła sceptycznie. No dobrze, spróbujemy z drugiej strony. – A na długo wyjeżdżacie? To było najważniejsze! Ile będę miał czasu, żeby odjechać jak najdalej od zamku? – Hm...– Ojciec w zadumie potarł podbródek, co oznaczało, że zastanawia się, jak najlepiej zełgać. – Nie bardzo. Aha! Czyli nie ma się co ich spodziewać wcześniej, niż za trzy tygodnie. – Będę tęsknił... Naprawdę będę... kiedy zwieję! Wtedy na pewno zatęsknię. – Nie martw się, malutki. – Mamo! Ile razy mam powtarzać, że nie jestem malutki?! – Prędko wrócimy. – A kiedy wyjeżdżacie? – Po kolacji. – O, to nawet nie będą się pakować? – O tym, że wyjeżdżamy, powinno wiedzieć jak najmniej ludzi. Oficjalnie wybieramy się do górskiej rezydencji, a ty zachorowałeś i dlatego zostałeś w domu. Tak więc cicho sza, zrozumiałeś synu? Aha! Znaczy, nikt nie będzie wiedział. Ciekawe, czemu ojciec chce to zachować w takiej tajemnicy? Myślałby kto, dwóch Rycerzy Ciemności nie może zdobyć miasta... – Tak, tato, rozumiem... – Wbiłem wzrok w talerz. Jeszcze ojciec się zacznie domyślać, co mi chodzi po głowie... Ojciec w milczeniu odłożył sztućce, wstał od stołu i skierował się do wyjścia.
– Nie martw się, mój mały, szybko wrócimy! – To już mama. Jeszcze by mnie po głowie pogłaskała! Oczywiście, że ją kocham, ale mogłaby już zauważyć, że nie jestem małym dzieckiem! – Łeee! – Jasne, siostrzyczka nie wytrzymała, żeby nie pokazać mi języka. Uważa się za dorosłą, ale zachowuje się jak dziewczynka. A niby jest o całe dwa lata starsza ode mnie... Doprawdy, jak dzieciak! A niech tam. Pójdę lepiej zebrać swoje rzeczy... * * * Miotałem się po komnacie jak ranny zwierz. Przez okno widziałem, jak ojciec i mama z Mariką odjeżdżają. Wojsko maszerowało, lekki wiatr rozwiewał flagi z wizerunkiem czarnego smoka na złotym polu, a promienie zachodzącego słońca zapalały ognie na wypolerowanych pancerzach niewielkiego paradnego oddziału. Widziałem to wszystko i nic nie mogłem zrobić! Nawet uciec! Generalnie planowałem wyślizgnąć się tylnym wyjściem i cichaczem pojechać za kawalkadą. I ujawnić się, kiedy wszyscy już oddalą się dostatecznie od zamku. A wtedy pozamiatane! Tymczasem mama zaczarowała wszystkie bramy i nie mogłem opuścić Kardmoru w pojedynkę. Gdybym spróbował, zwyczajnie odrzuciłoby mnie z powrotem na dziedziniec i to dość brutalnie. Aby tego uniknąć, ktoś musiałby zgodzić się iść ze mną, albo zabrać mnie ze sobą. To nie dotyczyło tylko mojej osoby. Nawet służba nie mogła samotnie opuszczać zamku, ale im jakoś się nie chciało. Nie to co mnie! No i z kim mógłbym się zabrać? Ze sługami? Ha, ha, ha! Przykazano im nie wyprowadzać mnie z zamku i prędzej umrą (powtórnie) niż to zrobią. O żołnierzach nie ma co nawet wspominać. Sapią człowiekowi za plecami i łażą jak przyklejeni. Co złego mogłoby mi się przytrafić we własnym domu, ja się pytam?! No dobra, proszę bardzo! Odegram się inaczej. Czeka na mnie skarbiec. I Korytarz! I biblioteka! * * * Tak... Nuda... Nudno, paskudnie i obrzydliwie. Z nudów i bezczynności niemal chodziłem po ścianach. Chociaż najpierw znalazłem sobie zajęcie: przez pierwszy tydzień prawie nie wychodziłem ze skarbca i Korytarza, skłamawszy opiekunom, że jestem chory. W łóżku, jako dowód dla niedowiarków, wylegiwał się w pełni dotykalny fantom, który bardzo przekonująco pojękiwał spod kołdry, a poza tym chował dla mnie posiłki. Niby należę do rodu Ciemnych Władców, ale jeść jednak muszę. W drugim i połowie trzeciego tygodnia badałem tę część biblioteki, gdzie ojciec mnie nie wpuszczał. Niby że jestem jeszcze za mały na takie lektury. Hm, nic
takiego, czego faktycznie warto byłoby zakazywać. Tylko parę foliałów okazało się rzeczywiście interesujących. A kiedy tam skończyłem, zrozumiałem, że to koniec! Nie mam już absolutnie nic do roboty! Nawet treningi z Gojrem nie sprawiały mi przyjemności. Zwłaszcza że naczelnik gwardii z pełną powagą zapędzał mnie do machania rozmaitym kłująco-tnącym żelastwem i próbował zapakować w familijną smoczą zbroję. Ależ ona cięęęężka! A niech on spada z takim... treningiem! I bez zbroi umiem doskonale machać mieczem! – Wasza Wysokość! List od Władcy! – Za plecami rozległ się gromowy głos, przerywając moje niewesołe rozmyślania. – Grim! – Zaskoczony niemalże podskoczyłem. – Prosiłem, żebyś się nie podkradał od tyłu! Umrę ze strachu i co wtedy powiesz memu ojcu? – Wasza Wysokość nie umrze. Prędzej doprowadzi do zawału mnie i Gojra – uśmiechnął się ochmistrz. – No dobrze, dobrze... – burknąłem. – Daj ten swój list. Może wrócą wcześniej... – Chciałbym w to wierzyć, Wasza Wysokość – westchnął Grim smutno. Pod badawczym spojrzeniem Grima, który widocznie był równie zaciekawiony, otworzyłem list i przebiegłem wzrokiem zawartość. – Upssssss... – Co się stało, Wasza Wysokość? – Ochmistrz popatrzył na mnie z niepokojem. – Zatrzymują się tam na dłużej. No to jestem ugotowany... Co mam teraz robić? Przechodzić to wszystko po raz drugi? Niemożliwe! Oszaleję z nudów! Wróciłem do swojego pokoju, rzuciłem się na łóżko na wznak, wsunąłem ręce pod głowę i wbiłem wzrok w sufit. Od poprzedniego oglądania nie pojawiło się na nim nic ciekawego. Skrzypnęły cicho drzwi i do komnaty wszedł lokaj. Nieustannie tu sprzątał. Przypomniałem sobie jego historię – obłąkany nekromanta. Zachciało mu się władzy nad swoim krajem i nie wymyślił nic lepszego, jak przyjść do mego ojca z propozycją: Oddam ci dusze obrońców jednej z przygranicznych twierdz Karakhu i samą twierdzę na dokładkę, a ty zrobisz mnie władcą zawojowanego terytorium. W odpowiedzi na propozycję ojciec przeczyścił mu mózg, zablokował magię (niewiele było do blokowania) i przekazał Grimowi pod komendę. Chciałeś służyć, to służ! I co? Służy! Lokaj z niego wyszedł o wiele lepszy, niż czarownik. Nawet awansował na starszego... – Ej! Słuchaj... – A może lepiej go nie pytać? Powtórzy przecież Grimowi... – Tak, Wasza Wysokość? – Zgiął się w ukłonie. – A co ty robiłeś, kiedy byłeś w moim wieku? – zapytałem ostrożnie, gotów w każdej chwili się wycofać lub wykręcić.
– Chodziłem do szkoły, Wasza Wysokość. – Lokaj ponownie zgiął się w pokłonie. To było interesujące. – Do szkoły...? Hm... A co to za szkoła? Dlaczego nic o niej nie wiem? – Międzyrasowa Szkoła Wszelkich Magii i Żywiołów, Wasza Wysokość. – Jeszcze jeden głęboki ukłon. Że też mu się grzbiet nie złamie od tego wiecznego zginania. Magiczna... Międzyrasowa... Hm... Ciekawe! – A gdzie ona się znajduje? – W Soelenie, Wasza Wysokość, przy głównym placu. Uuuu... Zaraz mnie głowa rozboli od tych pokłonów. Jednak postanowiłem nie okazywać rozdrażnienia. – A jak myślisz, tak czysto teoretycznie, mnie by tam przyjęli? Dobre pytanie... Spróbowaliby nie przyjąć! – Tak, Wasza Wysokość, przyjęliby. Czy to już wszystko? Kiedy sam już będę decydował o własnej służbie, zabronię pokłonów pod karą śmierci! – Tak. Przynieś mi kolację i jesteś wolny do pojutrza. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za lokajem, zerwałem się na równe nogi i nerwowo zacząłem krążyć po komnacie. Na wojnę mnie nie wzięli, że niby jeszcze za mały! No to co mi, biednieńkiemu, zostało? Tylko iść do szkoły! A co? W czym jestem gorszy od innych? Wszyscy normalni ludzie i nieludzie chodzą do tej magicznej szkoły, a ja co?! Nie jestem tak do końca człowiekiem, ale ona jest przecież międzyrasowa! Zdecydowane! Ruszam do szkoły! I niech ktoś choćby piśnie coś przeciwko! Taaak... Co by tu...? Mapa, mapa, mapa... Rulon pergaminu znalazłem pod łóżkiem. Dziwne, wydawało mi się, że chowałem go do szuflady... A, nieważne. Gdzie leży ten cały Soelen? Popatrzmy... Aha! Stolica Nirawiene? W samym środku Jasnych Ziem?! Niech to margran błotny... Jak nie jedno, to drugie! I jak ja mam się tam dostać? Przecież nie wezmę ze sobą armii, żeby wstąpić do szkoły! Ojciec nie pozwoli. Chociaż...? Aha, już to sobie wyobrażam. Grzecznie stukam do wrót szkoły, taki skromniutki, zakurzony, pieszo. „Weźcie mnie do szkoły, prooooszęęę...” A za moimi plecami tatusiowa armia łomocze żelastwem, szczerzy kły, ślepiami błyska, mieczami macha, smoki bojowe po niebie krążą... Może nie zawał serca, ale niespodziankę dyrektor szkoły ma zagwarantowaną! Nie, nie będę ryzykować. Ci jaśni są tacy nerwowi, z poczuciem humoru też u nich marnie. Jeszcze uznają, że to szturm, albo ofensywa... A potem przez trzy wieki będziemy to odkręcać. A tata to w ogóle urwie mi głowę i powiesi na ścianie. Ot, problem... Chociaż, czyja mam na czole napisane, kim jest mój ojciec? Albo
tabliczkę na plecach? Wyglądam jak zwykły człowiek. Czyli pójdziemy bez armii, a po drodze się zobaczy, co i jak. Ostatecznie Widmowych Strażników nikt nie odwoływał. Co ze sobą zabrać? Co wożą ze sobą bohaterowie powieści i epickich poematów? Jedzenie, odzież, książki, artefakty, broń, pieniądze... To wszystko? Chyba tak. Tylko jak teraz niezauważalnie wyjść z zamku z całym tym barachłem? Potrzebowałbym minimum trzech tragarzy! Ech... A może...? Jasne! Leżała przecież pod łóżkiem, zaraz obok mapy! Zakosiłem tę torbę ze skarbca jeszcze w zeszłym roku. Targałem w niej książki z biblioteki, artefakty, ciastka z kuchni wynosiłem. Mama piecze świetne „elfickie uszka”, palce lizać! Może dlatego, że sama jest w połowie elfką? W tę torbę można napchać, co i ile się chce, a z wierzchu nic nie widać. Do tego przechowywać można ze sto lat – nie psuje się. Oczywiście aż tyle nie próbowałem, ale jeśli po miesiącu od wyprawy do kuchni znajduje się zagubione w torbie absolutnie świeże ciasteczko albo soczyste jabłko, to daje do myślenia. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, od czego to zależy. Coś związanego z piątym, siódmym czy jakimś jeszcze innym wymiarem. Nie miałem do tego głowy, ani czasu. Gdyby ojciec zobaczył... Tak... jeszcze torbę na Trima... Chyba to już wszystko. Uff! A teraz pozostaje znaleźć sposób na wydostanie się z zamku. Kto chciałby...? Komu by zależało...? Nagle mnie olśniło. Komu zależy? Mnie i... Uśmiechnąłem się chytrze. Nieoczekiwanie rozległo się głośne stukanie do drzwi, aż drgnąłem. – Wasza Wysokość! Podano kolację! Niech to marguł... Grim! Zawsze nie w porę. Pochować wszystko, szybko! A plan przemyślę jeszcze rano, ze świeżą głową. Nigdzie mi nie ucieknie. * * * Tak, idea jest całkiem niezła, jeśli tylko uda się to zrealizować. Ha! Gdzieś tu było tajne przejście do lochów? O, jest! Nie ma nikogo? Świetnie. Na lewo, jeszcze raz na lewo i trzeci korytarz z prawej... Aha. Cele, cele, znowu cele... Powiedzcie mi, na jaki harram 5 potrzebna ojcu ta cała ciemnica, jeśli połowa cel jest wykorzystywana jako magazyny i zwykłe piwnice, a druga połowa stoi pusta? Gdzie mam teraz szukać tych jasnych złodziei? No dobrze, spróbujmy myśleć logicznie. Złapano ich stosunkowo niedawno i od tamtej pory nic o nich nie słyszałem. Czyli nie awanturują się i wpychać ich daleko nie ma sensu. W takim razie poszukajmy niedaleko głównego wejścia. Nie, znowu nie... Są! Hm... „Kwiatek”? A to dlatego są tak cicho! Ten typ cel wymyślił specjalnie dla różnych drużyn jeszcze mój pra-pra... jakiś praprzodek. Drużyny zawsze właziły
nam w szkodę, o czym najlepiej świadczą kroniki rodzinne. I czego oni tak nas się czepiają? Jakbyśmy byli nikrem posmarowani... Wracając do „kwiatka”: szczególna cecha tego typu więzienia polega na tym, że całą drużynę rozmieszcza się w niewielkich klatkach – tworzących razem coś w rodzaju płatków kwiatu – zagrodzonych mirinowymi 6 prętami, i rozmieszczonych dookoła jednej ogólnej salki. Wyjść stamtąd można tylko przez nią, więźniowie mogą się widzieć nawzajem i rozmawiać ze sobą, ale nic więcej. Jedna próba ucieczki kogokolwiek i cierpią wszyscy! Wspólnie. Tak jak powinni członkowie prawdziwej drużyny. A im więcej prób, tym większy ból, który odczuwa cała grupa, przy czym każdy proporcjonalnie dla swojej rasy i wytrzymałości. Mój przodek był widocznie sprawiedliwy i preferował równe traktowanie. Dlatego nikt za bardzo nie próbuje opuścić tych gościnnych apartamentów. Bolesne to i bardzo nieprzyjemne! Jedna rzecz, jeśli boli tylko ciebie, ale jeśli wszystkich... Poza tym gospodarz zamku może zadawać uwięzionym dowolne pytania, a oni muszą odpowiedzieć. Przy czym prawdę! Za kłamstwo przewidziana jest taka sama kara, jak za próbę ucieczki. Generalnie, wszystko to było zaprojektowane specjalnie dla drużyn. No dobrze, gadu gadu, ale powinienem pomyśleć o swojej własnej ucieczce. Narzućmy tymczasem zaklęcie niewidzialności i obejrzyjmy sobie tych... bohaterów. A co? Może nie? Trzeba być rzeczywiście bohaterem (albo ostatecznie kompletnym idiotą) żeby pchać się do zamku mojego ojca. Słyszałem mimochodem w mieście takie historie, które o nas opowiadają, że mnie samemu skóra cierpła! Chwileczkę... Tata mówił, że jest im potrzebny jakiś artefakt. No i po kiego margrana leźli całym odważnym i jasnym tłumem? Znaleźliby jakiegoś spryciarza i wysłali go w pojedynkę. Idioci! Co było do okazania. Taaaak... W pierwszej celi siedział wojownik, nie miałem żadnych wątpliwości. Niczego sobie, silny. Nie stary, ale i nie młody. Włosy smoliście czarne, z paroma siwymi pasemkami, zebrane na karku w ogon. Oczy też czarne, nos z garbkiem, albo kiedyś złamany, albo któryś z przodków pochodził ze stepu. I dumna poza typu „mam was gdzieś”. Ha! Widzieliśmy już takich! Poza tym prawdopodobnie doświadczony rębajło (niedoświadczonego by do drużyny nie wzięli). Bez zbroi i oręża, ale to zrozumiałe – kto by mu w więzieniu zostawił broń? Nawet w „kwiatku”. Dobra, kogo mamy dalej? Dalej mamy jeszcze jednego wojownika. Ej! Wojow... niczka? Zdaje się, że tak się nazywa kobieta-wojownik? Ładna. Z długimi srebrzystopopielatymi włosami, zaplecionymi w gruby warkocz, szarymi, lekko skośnymi oczami. Rysy regularne, czyste... Może ma domieszkę elfickiej krwi? Też bez broni. Ciekawe, czym włada?
Łucznik? Czy szermierz? Nie rozumiem tych kobiet. Nie mają własnych problemów? Muszą się jeszcze pchać na wojnę i przysparzać innym kłopotów? Marika tak samo stuknięta. Wojować powinni mężczyźni! A kobiety – cicho siedzieć w zamku i machać przez okienko chusteczką. Ostatecznie smutno wzdychać, czekając, aż bohater wróci z wyprawy. Tja... Spróbowałbym coś takiego powiedzieć mamie albo siostrze. Ojciec by mnie poparł... w tajemnicy. Doktora by przyprowadził i ogólnie, nie dał umrzeć, chociażby z czysto męskiej solidarności. Jednak i tak lepiej nie doprowadzać do takiej sytuacji. Oj, jakoś mi się odechciewa z nimi iść... Ale innych wariantów nie widać. Dobrze, zobaczymy, może dalej będzie lepiej. Karzeł. A dokładniej krasnolud. Jeszcze dokładniej – poddany króla Morkinu, o czym dobitnie świadczą bransolety na przegubach. Sądząc z ornamentów, ze znacznego rodu! Jaki podziemny wiatr go tu przywiał? Długa kasztanowa broda, zapleciona w trzy warkocze – już mistrz? Ciekawe, jakiej specjalności? Pewnie niedawno go przyjęli, skoro nie ma jeszcze znaków rozpoznawczych. W czym mi się podobają krasnoludy, to w tym, że starczy raz spojrzeć i już wiadomo: kto, co, skąd i czym się zajmuje. Konkretni chłopcy, solidni. Co prawda nie lubią i nie szanują magii. A poza tym nienajgorszy naród. Myślę, że z tym tutaj problemów nie będzie. A kto siedzi w następnej celi? A tu mamy kapłankę... Włosy długie, jaskrawoszmaragdowe (pomyliła się w zaklęciu farbującym, czy zjadła coś nieodpowiedniego?). Oczy też ma zielone, z gadzimi, pionowymi źrenicami, Moda jakaś, czy co? Przecież to niewygodne! Kolorów się nie widzi, żadna przyjemność. Chuda jak szczapa... Towarzysze jej nie karmią, czy jak? A paznokcie...! Marzenie każdego upiora! Długie, zakrzywione, fioletowe i dziwnie nakrapiane, brrr... Chociaż płaszczyk ma całkiem, całkiem... Naszemu zamkowemu duchowi by się spodobał, w charakterze śmiertelnego całunu. Czy ta kapłanka nie mogła znaleźć sobie czegoś lepszego? Taka biedna czy kogoś ograbiła? I to jasna! A może ona tak specjalnie? Po prostu udaje? Tę myśl odrzuciłem od razu jako głupią. Tak się nie udaje. Nawet ciemni będą od niej uciekać! A w ogóle, czy tym jasnym brakuje mężczyzn? Trudno znaleźć magów płci męskiej? Mogli powiedzieć – byśmy się podzielili! Co to za nowa moda, żeby kobiety wlec ze sobą na niebezpieczne przedsięwzięcia? Dobrze, że moja mama ich nie widziała. Dopiero by im urządziła bal! Miejmy nadzieję, że ta tutaj zna się cokolwiek na magii. Chociaż, skoro ją wzięli... Z jasnymi
nigdy nic nie wiadomo. Dzika jakaś ta drużyna, niestandardowa. Kto tam jest dalej? Mizerny i śliski typ, z ognistorudymi włosami w artystycznym nieładzie, które grzebień najwyraźniej widują tylko w koszmarnych snach. Ubrany w szarą koszulę, brązowe skórzane spodnie i wysokie miękkie buty. Co za chamidło! Mógłby zdejmować obuwie, kiedy się rozwala na łóżku! Co jest nie tak z tymi bohaterami? Posiedzą trochę w lochu i się rozbestwiają. A biedne zombie muszą po nich prać pościel i myć podłogi. Albo czyścić ściany z wulgarnych napisów. W dodatku nieortograficznych! Coś mi się on nie podoba. Trzeba będzie na niego uważać. Po takim typie można się spodziewać tylko noża pod żebro. W jakim lesie i na jakiej drodze go znaleźli?! A zresztą... Nie muszę z nim pić bruderszaftu. Byle mnie doprowadzili do szkoły. A w ostatniej celi... Elf? Prawdziwy?! Nic nie widać, siedzi plecami do mnie, zakutany w kołdrę, tylko charakterystyczne uszy mu sterczą. A to dopiero! Stop, dlaczego on mnie nie czuje? W podręcznikach stoi, że ciemnych powinien wyczuwać ze sporej odległości. Dobrze, potem się tym zajmę. Przyznaję, że chyba nie miałem racji. Sprytny typ, czyli złodziej, chyba pośród nich jest, a kto lepiej od krasnoluda zdoła zorientować się w skomplikowanej sieci podziemnych korytarzy? Elf rozwiąże kwestię artefaktów i starożytnych tekstów, jeśli takie się pojawią. Kapłanka zabezpieczy ochronę magiczną, a wojownicy w razie czego dadzą ochronie po pysku. Albo zabezpieczą odwrót, co jest bardziej prawdopodobne. Może i nie są takimi idiotami, jak się zdawało na początku. A skoro tak, spróbujmy wcielić plan w życie. Przede wszystkim bądźmy uprzejmi. Ojciec często powtarzał, że uprzejmość, nawet wobec wrogów, to sprawa honorowa. Tak więc wyjdźmy i wejdźmy jeszcze raz, już w widzialnej postaci. Puk-puk-puk... – Można? – No, do ogólnej sali wejdę i bez pozwolenia, ostatecznie jestem u siebie w domu. – Ty popatrz! Jacy to ciemni zrobili się uprzejmi! Aż niedobrze się robi! Skąd u takiego malca taki bas? – Tak więc można, czy macie zamiar tam siedzieć do trzeciego nadejścia Cesarzowej Nocy? – zapytałem sufitu. – Milcz, Torm! – ofuknięto krasnoluda. – Zapraszamy, zapraszamy... Oj, od mdlącej słodyczy w tym głosie aż mnie zęby zabolały. A... Mizerny rudzielec. Mogłem się tego spodziewać. – Dzień dobry. – Kołdra powoli spełzła z ramion elfa. Nie elfa! Elfki! Dzień pełen niespodzianek!
– Nazywam się Diran. – Ukłoniłem się wytwornie, zamiatając posadzkę połą płaszcza. Nie darmo przez siedem lat brałem lekcje dobrych manier. – No proszę! Jaki grzeczny i miły młodzieniec! A co taki sympatyczny chłopiec robi w tej paskudnej ciemnicy? Kapłanka. Dobrze, że się jeszcze nie oblizała. Ja jestem niejadalny! A ona jeszcze ma takie pazury! Dlaczego tak mruga? Pewnie to nerwowe. Brrr... Aż mnie ciarki przeszły. Lepiej się od niej trzymać z daleka, może to zaraźliwe? – Ona nie jest paskudna! – wyraziłem sprawiedliwe oburzenie. Ja nie krytykuję ich domów! – A w ogóle to tu mieszkam. Tylko na górze, w zamku. Ależ jej się twarz wyciągnęła, aż miło popatrzeć. – Czego tu szukasz, ciemny? – Wojownik. Odruchowo sięgnął do pasa po broń, której oczywiście nie ma. – Przyszedłeś sobie popatrzeć? Nacieszyć się? – Tak nawiasem, jasny, ja się przedstawiłem. – Rzuciłem niby zadumane spojrzenie na sufit, lekko zakołysałem się z palców na pięty i z powrotem. Niech wiedzą! Ja do nich z szacunkiem, a oni „ciemny, ciemny”, To obraźliwe! I w ogóle, kto tu jest w większej potrzebie? – Ma rację! – zabrzmiał melodyjny głos. Mało się nie przewróciłem. El łka mnie popiera?! Coś tu śmierdzi i to wyraźnie. – Nie powinniśmy być gorsi od ciemnych i dawać im powód, by uważali, że są choć trochę lepsi od nas. Jestem Aeliniel. – Nie był to ukłon, jedynie aluzja. Uf! Czyli wszyscy żywi, zdrowi i normalni w tym domu. No i świetnie! – Wangar – przedstawił się wojownik niechętnie, przez zęby. – Moja żona, Tajma. – Wskazał swoją sąsiadkę. Ta lekko pochyliła głowę. – Szamit! Baaardzo mi przyjemnie! – Jako następny odezwał się rudy. No cóż, nie powiem, że mnie też. – Amata. – Sądząc po wyrazie twarzy, kapłanka przed chwilą wypiła łyżkę tranu i teraz źle się czuje. Zdecydowanie ma jakieś problemy z psychiką. To patrzy na mnie jak na nikrowy piernik, to znów jak elf na orka. Popatrzyłem pytająco na ostatniego członka drużyny. – Niedoczekanie! Nigdy jeszcze nikt z rodu tor-Nagar nie podał swego imienia ciemnym! – oznajmił krasnolud z patosem i pozą męczennika. No, no, honoru tyle, że na trzech ludzi starczy! I gdzie mu się to wszystko mieści? Pewnie tam, gdzie powinien mieć rozum... – El gere, tar’griit narmah 7 , Torm a’tor-Nagar – uśmiechnąłem się złośliwie. Grim byłby ze mnie zadowolony. Głęboki i pełen szacunku ukłon wykonałem wedle wszelkich kanonów etykiety. A powitanie w krasnoludzkim języku dobiło małego ostatecznie. Nie na darmo przecież przez trzy lata jeździłem z ojcem do Podziemnych Miast. Chcąc nie chcąc, nauczyłem się rozmaitych zwrotów.
Krasnoludowi aż para poszła z uszu! – Załatwił cię, Torm, załatwił! – uśmiechnął się wojownik. Okazuje się, że ma poczucie humoru. Nie spodziewałem się tego... Wangar wstał, podszedł do kraty i ujął ją obiema rękami. – Tak więc, co cię tu przywiodło, Diranie? – Mam dla was konkretną propozycję. – Tak? – odrzekł Wangar, patrząc na mnie w zadumie. – I cóż chcesz nam zaproponować? – Jakoś mi się wydaje – zacząłem – że bardzo byście nie chcieli spotkać się z Ciemnym Władcą. I przyjechaliście tutaj bynajmniej nie po to, by złożyć mu życzenia z okazji Dnia Talaryka 8 . Dlatego ja pomogę wam opuścić ten gościnny przybytek, a wy... – Tu specjalnie zrobiłem pauzę. – Co my? – nie wytrzymała kapłanka i nawet podeszła krok bliżej. – A wy odprowadzicie mnie do magicznej szkoły w Soelenie! – Gdzie??!! – Chóralny okrzyk całej drużyny wprawił mnie w czysty zachwyt. To się nazwa jednomyślność! To dopiero współdziałanie! Od razu widać, że to drużyna! I okazuje się, że elfy też mogą mieć wybałuszone oczy oraz nieestetycznie obwisłą szczękę. – Do szkoły... – Spuściłem skromnie oczka i nie zapomniałem szurnąć nóżką. Wypisz-wymaluj wzorcowy grzeczny chłopczyk. – Ty ten, młody, całkiem nie ten tego?! – Krasnolud ze zdumienia zapomniał normalnego języka i nawet o tym, że nie rozmawia z ciemnymi. Akurat będę pytał o jego opinię, czy ja tego, czy nie tego! – A co? – Niewinnie zatrzepotałem rzęsami. – To niemożliwe? Jakieś komplikacje? – Przecież ty jesteś ciemny! – Nareszcie odezwała się Tajma. Okazało się, że ma piękny głos, niski, dźwięczny i głęboki. Powinna w zamkach śpiewać na przyjęciach, nie opędziłaby się od wielbicieli. A nie łazić nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim. – I co? Ciemnych do tej szkoły nie przyjmują? Przecież ona jest „międzyrasowa” i tak dalej, tak? Czy może nekromanci raptem zrobili się jaśni, biali i puszyści jak owieczki, tylko ich strzyc? Doprawdy! Nekromantów nauczać – proszę bardzo, a jednego ciemnego przyjąć to nie ma miejsc?! – Ten spór nie ma sensu – odezwała się spokojnie elfka, patrząc gdzieś nad moją głową. Aż się odruchowo obejrzałem. Nie, na ścianie nie było niczego interesującego. Ona też postanowiła wypowiedzieć się na temat mojej ciemnoty i ciemności? No to posłuchajmy... Może się dowiem czegoś nowego. – My i tak nie możemy doprowadzić cię nawet do granic Jasnych Ziem, ciemny –
ciągnęła elfka. – Dlaczego? – Pytanie zabrzmiało natarczywie i uparcie. Teraz nałożone zaklęcia nie pozwolą im ani uchylić się od odpowiedzi, ani skłamać. – Aeliniel! Naprawdę masz zamiar mu wszystko powiedzieć?! – żarliwy szept rudego słyszeli chyba wszyscy. I zgodnie udali, że nic nie rozumieją. I to „wszystko”...? – Szamit! – wybuchnęła elfka. Hm, nie krępuje się mojej obecności. Mogłaby mówić troszkę ciszej. To nawet zabawne: otwarcie kłócić się w obecności „złego i podstępnego ciemnego”. Publicznie prać brudy. – Zapominasz, gdzie jesteśmy! I kto tutaj zadaje pytania. Jeśli on zechce wiedzieć wszystko – a chce, nie mam wątpliwości – nie zdołasz ani zmilczeć, ani zełgać! A jeśli się będziesz upierał, to ukarzesz tym nie tylko siebie, ale i pozostałych. Chcesz tego?! Nie takie z niej znów bezradne niewiniątko, jak mi się wydawało na początku. Chłopak skurczył się i popatrzył na mnie, jakbym był wszystkiemu winny. A co ja mam z tym wspólnego? Wołałem ich tutaj? Zapraszałem w gości? Obiecywałem przywitać z otwartymi ramionami? Jakoś sobie nie przypominam. Skleroza widać! – Tym bardziej, że ze swojej misji nie robiliśmy szczególnej tajemnicy. – Wangar westchnął ciężko i popatrzył na żonę. – O tym wiedzieli wszyscy, kto tylko chciał. – A kto nie chciał, tego oświecili – mruknął krasnolud niewesoło. – Ale co wam przeszkadza? – nie wytrzymałem. Nadojadło mi to chodzenie opłotkami! Czego oni chcą, orszaku pożegnalnego z orkiestrą dętą? Czy może łkającego Władcy, machającego białą chusteczką z okienka wieży lub z muru obronnego? A może im czerwony dywan położyć do tej tam, zgubionej świątyni?! – Widzisz, chłopcze... – Aha! Torm-jak-mu-tam-dalej chyba zdecydował się odpowiedzieć za wszystkich. Śmiało. Myśli, że jeśli się rozgniewam, to ukarzę tylko jego. Ha! Naiwny... Ja w ogóle nikogo bym nie karał. Potrzebne mi to? To więźniowie taty, niech on się z nimi męczy. – My tutaj nie przyszliśmy tak sobie, żeby kwiatki w ogrodzie powąchać. Jesteśmy drużyną! – I...? Drużyny kwiatków nie wąchają? To zabronione prawem wojennym? Co dalej? Krasnolud zakipiał i zabulgotał (oczywiście w przenośni), prawie się na mnie rzucając. Oni wszyscy tacy nerwowi? Czy tylko ten? Zdaje się, że wszyscy. Toj ere! 9 W co ja się wpakowałem? Dlaczego wszystkie drużyny wszędzie normalne, a mnie się trafiła akurat taka zwariowana? Pomysł już nie wydawał mi się aż tak genialny. – To, że mamy określony cel. – Tajma widocznie gra w tym zespole rolę rozjemcy. Może chociaż ona mi powie, co i jak, bo do wieczora stąd nie wyjdę. Albo strażnicy
wyniosą mnie stąd z zawałem serca! – I tak nic nie rozumiem! – niemalże wyjęczałem. Nie powinienem z nimi jechać, nic dobrego z tego nie wyniknie. – Macie cel, i co?! Jaki cel?! – Powinniśmy wykraść Serce Smoka – odezwał się nieoczekiwanie rudy, ucinając wszystkie rozmowy. Chwała wszelkim bogom, nareszcie doszliśmy do sedna! A ja myślałem, że wzięli go tylko dla ozdoby, albo jako chłopca na posyłki, a to złodziej! I umie rozmawiać bez chamskich odzywek. – Uff! Nareszcie do czegoś doszliśmy. Nie mogliście od razu powiedzieć? Też mi wielki sekret! Dobrze. – Machnąłem ręką. – Będziecie gotowi na wieczór? Z tymi jasnymi oszaleć można, nim pojmiesz, o co im chodzi. Mogli od razu powiedzieć, ale nie – ciągną i ciągną, jak morloka za ogon... No i czemu tak wszyscy się na mnie gapią? – Młody! Ty co, nie łapiesz? – Krasnolud ze zdenerwowania zapomniał, że jestem ciemny i przycisnął się do prętów, oglądając mnie od stóp do głów. – Mamy gwizdnąć Serce Smoka, horszoh 10 mu w ryło! Ten, jak mu tam, artefakt, którym tego twojego Władcę pac! I po ptokach! Aha, jasne. Jest taki ptaszek, na iwie mieszka. Naiwniak się nazywa. Akurat mojego ojca jednym „artechfaktem” załatwisz! Tym bardziej, że niedawno go używałem... A ta góra... To tak sama z siebie zniknęła. Naprawdę, nie chciałem! Teraz ten, jak to określa krasnolud, „artechfakt” będzie gromadził energię i gromadził... Powiedzieć im, czy nie? Nieee. Potrzebna im ta pałka, to przyniosę, a co do reszty – sza! Przespacerują się do świątyni dla zdrowia. Ostatecznie jestem ciemny! Powinienem zachowywać się jak na ciemnego przystało. Obojętnie wzruszyłem ramionami. – A czym się tu przejmować? Poza tym trzeba jeszcze umieć zrobić to wasze „pac". Tak więc wieczorem idziecie ze mną, czy czekacie na powrót Władcy w tych jakże przestronnych i wygodnych apartamentach? Członkowie drużyny wymienili spojrzenia, zgodnie popukali się w skronie i równie zgodnie pokiwali głowami. Pójdą. Rozczulająca jednomyślność. Drużyna to jednak wielka siła jest... Chi, chi, chi! Byłe tylko utrzymać poważną i zatroskaną minę, bo jeszcze się domyślą, że mnie rozbawili i się obrażą. – W takim razie, do wieczora. Swoje rzeczy i broń zabierzecie później, są niedaleko. A tak nawiasem, konie macie? – Ogólnie to tak – odpowiedział Wangar, patrząc na mnie uważnie. – Ale zostawiliśmy je w Tarkrimie, w płatnej stajni... – U Skroga? – zapytałem w napięciu. A jeśli znaleźli inną stajnię? – Tak – potwierdził Wangar.
Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. O konie można być spokojnym. – Doskonale! – Doczekałem się jeszcze jednego zdumionego spojrzenia ze strony wojownika, które zignorowałem, tak jak i sceptyczne prychanie rudzielca. – Czyli do wieczora! Odwróciłem się i z trudem powstrzymując się od okrzyków radości, wyskoczyłem z celi. Na odchodnym usłyszałem jeszcze głos kapłanki: – Czy on naprawdę nic nie rozumie? Czy udaje? Ciekawe, nigdy nie próbowała mówić ciszej? Odpowiedni gest i zaklęcie „czułego ucha" wyszło mi niemal odruchowo. Z natury jestem bardzo ciekawski, przez co zresztą często cierpię. Któregoś razu na przykład Taren gdzieś powędrował, a ja byłem strasznie ciekaw, co takiego zamierza.,, Skradam się za nim, udaję element umeblowania... Zauważy! mnie, niestety. Nie poskarżyłem się mamie, że dał mi po karku, tak samo jak on milczał w sprawie butów przyklejonych do podłogi. Zwykłe sprawy między rodzeństwem. A co będą mówić o mnie jaśni? Naturalnie nie spodziewałem się, że będą śpiewać hymny pochwalne, ale, jak mawia ojciec, trzeba wiedzieć, kto i co nosi po kieszeniach. To często pomaga zachować własne zdrowie i życie. Dlatego też skręciłem w niewielki korytarzyk, przysiadłem w cieniu i aktywowałem zaklęcie. Ryży tak się awanturował, że strażnicy mogli go swobodnie słyszeć, nie wychodząc z przytulnej i ciepłej wartowni. – Wierzycie temu ciemnemu?! Przecież on z nas otwarcie drwi! – jęczał i krzyczał, biorąc na siebie rolę wcielonego sumienia całej drużyny. – A ty co proponujesz? – odpowiadał mu rozsądnie Wangar. – Siedzieć tutaj i czekać, kiedy nas odwiedzi sam Ciemny Władca? To przecież idiotyzm! – A ufać ciemnemu, to po twojemu nie jest idiotyzm? – uniósł się rudy. – Toteż nie będziemy ufać odezwała się elfka, nieoczekiwanie spokojnie. – Nikt nie przeszkodzi nam posłuchać go, a potem zrobić po swojemu. Ostatecznie, skoro bogowie zsyłają nam takiego naiwnego idiotę, to dlaczego go nie wykorzystać? Słyszane rzeczy?! Okazuje się, że to ja jestem idiotą! Do tego naiwnym! A sami to pewnie wielcy mędrcy, wyshi dit?! Ojciec miał rację, jasnym nie wolno dowierzać. No nic, wyjdę z zamku, a oni niech radzą sobie sami, margranowe mądrale! Leję na nich z wysokiej Zachodniej Wieży! I oni nas nazywają dwulicowymi... Czułem się pokrzywdzony. Ja z nimi uczciwie, a oni... No i warhar g’es 11 z nimi! Niech sobie sami jadą do tej swojej świątyni! Nic im nie powiem, ani o artefakcie, ani o niczym innym. Niech się wypchają! – No dobrze, koniec wrzasków. – Głośny bas krasnoluda zagłuszy! wszystkie dźwięki, niosące się z „kwiatka”. – Jeśli on wróci, to zorientujemy się w trakcie,
a jeśli nie to horszoh z nim! – Właśnie – poparła go kapłanka Amata. – Nie ma co się denerwować i kłócić po próżnicy. Ale to ciekawe, swoją drogą. On naprawdę przyniesie artefakt? Aeliniel, co ty na to? Jesteś specjalistką od ciemnych. – O dziwo, nie kłamał – odpowiedziała elfka z zastanowieniem. – Wyczułabym to. A co się tyczy artefaktu, kto tych ciemnych zrozumie? Intrygi są dla nich jak powietrze i woda. Może ojciec Dirana zamierza zrobić swojemu Władcy taką niespodziankę...? A może sam chłopiec po prostu ma dostęp do skarbca w charakterze sprzątacza czy coś w tym rodzaju. – A nie bierzecie pod uwagę, że on może być synem Władcy? – Nieoczekiwane pytanie Tajmy sprawiło, że pokryłem się zimnym potem. Jednak już po sekundzie się uspokoiłem. – No coś ty?! – Chóralny okrzyk przepełniony był granitową wręcz pewnością. – Żeby syn samego Władcy sam przyszedł do jasnych? Prędzej niebo spadnie na ziemię! – Amata. Aha, czyli muszę się później rozejrzeć, czy gdzieś tam się niebo nie poniewiera... Na kupkę by je zmieść, jeśli mocno się rozbiło. W domu należy utrzymywać porządek. – I bez oddziału gwardii przybocznej! – Tym razem krasnolud. Taaak, tylko mi tutaj tatusiowych ciemnych gwardzistów brakowało. Świetnie by podtrzymywali rozmowę. Grobowym milczeniem i stalą... – Zachowaniem też nie pasuje – dodał Wangar. – Jego synek na pewno nie byłby uprzejmy, tylko pogardliwy. I by nie prosił, nie negocjował, tylko rozkazywał, i w ogóle... – Co miało oznaczać „w ogóle”, Wangar nie powiedział, ale widocznie wszyscy go zrozumieli. – Dobrze, zobaczymy wieczorem – podsumowała elfka. – A teraz może pośpiewamy? Słuchanie nudnego i nierymowanego wycia, określanego jako „jasne ballady”, przekraczało moją wytrzymałość. Kto słyszał w życiu choć jedną starą balladę jasnych, zna je wszystkie. Sens w każdym razie się nie zmienia. Wielki i kryształowo czysty Bohater zawsze zwycięża kolejnego okropnego, strasznego i ciemnego Złoczyńcę, a potem żeni się z nieskazitelną, najlepszą, najpiękniejszą i zarazem najgłupszą Księżniczką – bo kto jak kto, ale tylko kompletna idiotka będzie przeszkadzać swojemu rycerzowi w trakcie walki. Nudziarstwo! Tylko mi ci jaśni humor zepsuli. Pójdę lepiej się przygotować do ucieczki. Podniosłem się z posadzki, otrzepałem spodnie i skierowałem do wyjścia z lochów.