Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony777 029
  • Obserwuję567
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań524 516

Bill Floyd - Żona mordercy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Bill Floyd - Żona mordercy.pdf

Filbana EBooki Książki -B- Bill Floyd
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 254 stron)

BILL FLOYDŻONA MORDERCY przłożył PIOTR GRZEGORZEWSKI

Tytuł oryginału The Killer's Wife Redakcja Anna Kaniewska Korekta Maria Kaniewska, Anna Lewicka-Pawlak Projekt okładki i strony tytułowej Maciej Sadowski Skład i łamanie Akapit, Jakub Nikodem Druk Opolgraf S.A. Copyright © 2008 by Bill Floyd Copyright © for the Polish translation by Piotr Grzegorzewski, Warszawa 2008 Copyright © for the Polish edition by Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S Warszawa 2008 Wydanie I Warszawa 2008 ISBN 978-83-60192-85-6 Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S Al. Jerozolimskie 107 02-011 Warszawa www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl Infolinia 0-800-777-778

Dla Amy

ROZDZIAŁ PIERWSZY 1. - Czy my się znamy? Uniosłam wzrok znad lodówki z mrożonkami. Przeglądałam właśnie gotowe posiłki, zastanawiając się nad kupnem czegoś, co smakowałoby Haydenowi. Zobaczyłam starszego pana, który wpatrywał się we mnie z uniesionymi brwiami. Zażywny staru- szek z bujną szpakowatą czupryną, ubrany niezobowiązująco w sweter i niebieskie dżinsy. Prawdopodobnie dobiegał siedemdzie- siątki. Poczułam nieokreślony niepokój. Był piątek, zbliżała się północ; wymarzona pora na co- tygodniowe zakupy, jeśli chciało się uniknąć tłumów. Nie byłam miłośniczką jałowych pogaduszek z sąsiadami ani z nikim innym, jeśli mam być szczera. Tej nocy, kiedy wielkie szklane drzwi Har- ris Teeter rozsunęły się przede mną z cichym sykiem niczym śluza powietrzna na statku kosmicznym, odniosłam wrażenie, że mam to miejsce całkowicie dla siebie. Oczywiście nie byłam zupełnie sama: nastoletni pracownicy kiwali się sennie przy kasach, kilku samotnych mężczyzn (zapewne robotnicy niewykwalifikowani pracujący na drugą zmianę) szwendało się po alejkach sklepo- wych, próbując zabić czas, zanim wrócą do domów i rozłożą się na sofach. Jeden z tych facetów przyglądał się mojej pupie; zobaczy- łam to w jednym z parabolicznych luster, które wisiały na bielonych dźwigarach sufitu. Kobieta w moim wieku powinna potraktować to 8

jako komplement, jednak ja poczułam się obnażona i przyspieszy- łam kroku. Najczęściej klienci chodzący po sklepie o tej porze byli bez reszty pochłonięci sobą i tak samo nie chcieli spotkać mojego wzroku, jak ja nie chciałam spotkać ich. Jednak starszy człowiek, który mnie zaczepił, patrzył mi prosto w oczy. Ponieważ jego pytanie nie było niegrzeczne, potrząsnęłam głową i odparłam uprzejmie: - Nie sądzę. - Leigh Wren? - upewnił się. Poczułam ulgę i zaczęłam się zastanawiać, gdzie się poznali- śmy. Wyglądał znajomo. Nie miałam zbyt wielu przyjaciół, moje życie kręciło się wokół Haydena i pracy. Domyślałam się, że mu- siałam poznać tego człowieka przy okazji wykonywania obowiąz- ków służbowych. Przez chwilę miałam poczucie winy, że nie je- stem w stanie go rozpoznać. Jednak, mówiąc szczerze, niczym szczególnym się nie wyróżniał; takich jak on było mnóstwo w Cary. Wyobraziłam sobie, że na parkingu przed sklepem stoi jego terenówka, która na tablicy rejestracyjnej ma chrześcijański sym- bol ryby i nalepkę z kampanii wyborczej Busha. - Zgadza się - odparłam. - Przepraszam, z kim mam przy- jemność? Wyciągnęłam rękę. Chwycił ją i nagle wyraz jego twarzy się zmienił. Oczy mu za- lśniły. Wciągnął powietrze, po czym rozpoczął: - Nazywam się Charles Pritchett. Nigdy nie musiałem ukry- wać się pod innym nazwiskiem, bo nie wstydziłem się tego, kim jestem. Pani naprawdę nazywa się Nina Mosley. Osiemnastego listopada 1997 roku pani mąż, Randall Roberts Mosley, zabił moją córkę, Carrie.

9 Pociemniało mi w oczach. Czułam wyraźnie napięcie Charlesa Pritchetta. O mało nie zmiażdżył mi dłoni. Usiłowałam się wy- rwać, ale trzymał ją mocno; jego oczy były teraz jak światło stro- boskopowe. Zaczął się cały trząść; zrozumiałam, że musiał od dawna przygotowywać się do tego spotkania i teraz był bliski omdlenia, nie wytrzymał napięcia. Sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł stracić przytomność, to musiała być dla niego naprawdę ważna chwila. Chciałeś powiedzieć: mój były mąż, pomyślałam. Nie byłam jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Gardło miałam ściśnięte i wiedziałam, że zdoła się z niego wydostać jedynie przerażający krzyk. Bolały mnie zęby. Czułam coraz większą panikę. Do połowy zapełniony wózek sklepowy, w którym znajdowały się kiście zielo- nych winogron (Hayden nie lubił czerwonych, ponieważ miały za dużo pestek), pakowane próżniowo krojone wędliny i sery, diete- tyczne batoniki dla mnie i słodkie płatki śniadaniowe dla mojego syna, poszedł nagle w zapomnienie. Wciąż starałam się uwolnić rękę z uścisku Pritchetta, cofając się, dopóki nie uderzyłam pupą o wózek, a on nie stuknął, skrzypiąc kółkami, o szklane drzwi zamrażarki. Mężczyzna szedł za mną, cały czas ściskając moją rękę i coraz głośniej mówiąc. - Znalezienie ciebie, Nino, zajęło mi sporo czasu, nie mówiąc już o pieniądzach. Wyglądasz teraz zupełnie inaczej niż wtedy, gdy widziałem cię po raz ostatni, w sądzie. Masz inny kolor wło- sów i zrzuciłaś kilka kilogramów. Ufarbowałaś włosy, żeby nikt cię nie rozpoznał, prawda? W sumie nawet się nie dziwię, że chciałaś się odciąć od przeszłości. Ja też chciałbym pozwolić sobie na ten luksus - wycedził. - Niestety, żyję wciąż przeszłością i ciągle roz- paczam, że nie ma ze mną mojej córki. Odeszła na zawsze. Wiem,

10 co powiedziała policja: że to wszystko sprawka twojego męża. Ty jednak nigdy nie przestałaś być dla mnie podejrzana. To dlatego się tutaj zjawiłem. Przyjechałem, żeby cię zdemaskować. Zamie- rzam zniszczyć fikcję, którą stworzyłaś, i pokazać wszystkim, kim naprawdę jesteś. - Przepraszam, wszystko w porządku? - rozległ się nagle jakiś głos. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam faceta, który przedtem gapił się na moją pupę, a za nim kasjera o wyłupiastych oczach. Obaj przyglądali się badawczo Pritchettowi i mnie. Kasjer wyda- wał się podminowany, odniosłam wrażenie, że szuka tylko pretek- stu, by rzucić się na mojego prześladowcę, młodzieńczą głowę miał pewnie nabitą fantazjami o bohaterskich czynach. Może Pritchett przypominał mu jakąś osobę z przeszłości. Jego towa- rzysz był o wiele spokojniejszy, trzymał w ręce zielony koszyk z zakupami, jego pewna siebie mina zdawała się świadczyć, że brał już udział w tego rodzaju konfrontacjach i zwykle zwyciężał. Może to były wojskowy. Albo po prostu zwykły barowy zabijaka. Pritchett w końcu puścił moją rękę, ale nie przestał mówić, kierując słowa tym razem do nowo przybyłych. - Wiecie, kto to jest? Kim był jej mąż? Założę się, że pamięta- cie jego nazwisko. - Wycelował kościstym palcem w moją twarz. - Może zadzwonimy na policję, Nino? Chcesz złożyć zawiadomienie o tym „zdarzeniu”? O niczym innym nie marzę. Z chęcią skorzy- stam z okazji, żeby powiadomić miejscowe władze, kto mieszka od sześciu lat w tym mieście. Miłośnik kobiecych wdzięków miał dosyć. Postawił koszyk na posadzce i zagrodził Pritchettowi drogę. Nie mogłam oderwać

11 wzroku od starszego człowieka. W jego oczach zalśniły łzy, widać było, że ledwo znosi ciężar tego spotkania. - Nie wiem, o co chodzi, ale wydaje mi się, że powinien pan zostawić tę panią w spokoju - powiedział jeden z moich wybaw- ców. Drugi z nich nazwał Pritchetta łobuzem. Staruszek uniósł dłonie i cofnął się o kilka kroków. Spokojnym głosem po raz drugi zaproponował wezwanie policji. Z głośników powyżej popłynęła piosenka Commodores Take on Me. Wydało mi się nagle, że już zawsze kojarzyć się będzie z tą chwilą. - Gdzie śpi tej nocy Hayden, Nino? - zawołał do mnie Pri- tchett. - Musisz go lepiej pilnować. Ja nie pilnowałem wystarcza- jąco dobrze Carrie i wiesz, jak to się skończyło. Wiesz, co jej zro- bił. Te słowa przelały czarę goryczy. Odwróciłam się i zaczęłam biec w kierunku wyjścia ze sklepu, ślizgając się na posadzce. Au- tomatyczne drzwi nie zdążyły się przede mną otworzyć i uderzy- łam w nie. Jutro będę miała na ramieniu paskudnego siniaka. Na razie jednak nie czułam bólu; ręka wciąż pulsowała od uścisku Pritchetta. 2. Kiedy w bezpośrednim sąsiedztwie naszego osiedla domów jednorodzinnych zaczęto budować centrum handlowe, wcale mi się to nie podobało. Tej nocy jednak dziękowałam Bogu, że znaj- dowało się tak blisko. Wyjechałam z parkingu, po czym, nie za- trzymując się przed znakiem stopu, skręciłam w lewo w Kensington

12 Arbor, a potem w prawo. Jechałam tak blisko krawężnika, że sły- szałam, jak ocierają się o niego opony. Niecałe cztery minuty po opuszczeniu sklepu zatrzymałam swoją toyotę camry przed do- mem McPhersonów. Uliczka była cicha, domy duże i eleganckie, wybudowane obok siebie, z malutkimi podwórkami. Wokół lamp ulicznych zbierały się obłoczki pary. Na ganku przed domem McPhersonów paliło się światło. Na pierwszy rzut oka nic nie wyglądało podejrzanie. Nic jednak nigdy tak nie wyglądało na tym osiedlu domów jedno- rodzinnych, które stało się naszym schronieniem. Mieszkaliśmy trzy ulice dalej: dom z garażem na jeden samochód i ładnym tara- sem, na którym Hayden zwykł się bawić. Nieczęsto pozwalałam mu spędzać noce poza domem, ale błagał mnie o to przez cały tydzień, a ja wiedziałam, że muszę tej nocy zrobić zakupy, więc w końcu ustąpiłam i pozwoliłam mu spać u kolegi, Caleba. Bordowy GMC zaparkowany na chodniku był „starym” samochodem matki chłopca; garaż zajmował obecnie cadillac, który Doug McPherson kupił żonie na gwiazdkę. Delikatnie zamknęłam drzwi auta, po czym wślizgnęłam się na podwórko, patrząc na ulicę, żeby się przekonać, czy nie ma na niej czegoś podejrzanego. Byłam w tej części dzielnicy ledwie kilka razy. Hayden miał ze sobą komórkę i zastanawiałam się, czy do niego nie zadzwonić, ale doszłam do wniosku, że nie ma sensu budzić wszystkich bez potrzeby. Chociaż Charles Pritchett miał ze mną na pieńku, z pewnością nie zrobi krzywdy mojemu dziecku. To na pewno nie była groźba, jak mi się wydawało. Nie zrobi mu nic złego, zwłaszcza po tym, co zrobiono jego córce...

13 „Gdzie śpi tej nocy Hayden, Nino? Musisz go lepiej pilnować”. Ponownie rozejrzałam się po ulicy. Kilka samochodów stało na podjazdach lub przy chodnikach, jednak nie widziałam żadnych sylwetek w środku. Nikt też nie patrzył z ciemnych okien domów. Budynki znajdowały się tak blisko siebie, że wyglądały jak war- townicy albo ściany labiryntu. Dawało mi to poczucie bezpieczeń- stwa, ale zawsze wiedziałam, że może się obrócić przeciwko mnie. Po prostu nie byłam na to wszystko przygotowana. W ostatniej chwili postanowiłam nie naciskać dzwonka. Mc- Phersonowie już i tak dziwnie na mnie patrzyli. Na szczęście ograniczali się na razie do zastanawiania, dlaczego kobieta w mo- im wieku jest samotna, i do myśli w rodzaju: „jest strasznie skry- ta” i „gdzie jest ojciec tego chłopca?”, czyli do reakcji, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Potrafiłam znieść samotność; w sumie zaczynałam ją cenić, ale mój syn potrzebował przyjaciół i nie chciałam go ich pozbawiać. Był w wieku, w którym samotność może stać się sposobem na życie; następnym przystankiem będzie alienacja, a skończy się na tym, że gdy osiągnie wiek nastoletni, będę przeszukiwać jego szafę, by się upewnić, że nie chowa w niej karabinu. Nie zawsze myślałam o najgorszym. Była to cecha nabyta, mi- mowolne uwarunkowanie. Gdy pierwszy raz przywiozłam Haydena, Gabby McPherson oprowadziła mnie z dumą po swoim domu. Znałam dokładnie rozkład pomieszczeń; przestudiowałam plany miejscowych bu- dynków, kiedy postanowiłam zamieszkać na tym osiedlu. Nie zrobiła nic oryginalnego; umeblowanie i wystrój pochodziły pro- sto od Marthy Stewart... tyle że sprzed pięciu lat. Salon, w którym

14 zapewne biwakowali tej nocy chłopcy, znajdował się za rogiem. Szłam na paluszkach przez podwórko, dopóki nie stanęłam pod jego oknami. Bóg jeden raczy wiedzieć, co sąsiedzi by zrobili, gdy- by zauważyli, że zaglądam przez okna, ale nic mnie to nie obcho- dziło, naprawdę. Nie miałabym nawet nic przeciwko temu, żeby pojawił się na ulicy jakiś radiowóz - sama zastanawiałam się, czy nie zadzwonić na policję. Miałam nadzieję, że Pritchett jest w pełni usatysfakcjonowany spotkaniem w sklepie i da nam już spokój, jednak za bardzo w to nie wierzyłam. Serce biło mi jak szalone; czułam puls na szyi i z trudem przełykałam ślinę. Dziękowałam Bogu, że Gabby ma taki a nie inny gust. Kupiła ładne, cienkie zasłonki, ale chłopcy oczywiście zapomnieli je za- ciągnąć, dzięki czemu mogłam zajrzeć do środka. Podłoga salonu przemieniła się w zaimprowizowane legowisko, śpiwory leżały na dywanie przed skórzaną kanapą. Do połowy opróżnione miski z popcornem i puszki po napojach stały na stoliku. Telewizor pla- zmowy był włączony, ale nic nie słyszałam. Domyśliłam się, że dźwięk jest całkiem wyłączony albo ściszony na tyle, by nie prze- szkadzać dorosłym, którzy spali na górze. Caleb McPherson leżał po prawej stronie, zwinięty w kłębek, na poły wysunięty ze śpiwo- ra, z zamkniętymi oczami. Mój synek siedział zbyt blisko ekranu, opierając się na łokciach. Wpatrzony był w wideoklip z nastolat- kami w kusych strojach, których taniec polegał głównie na kręce- niu biodrami. Nie pozwalałam mu na oglądanie takich rzeczy w domu - w końcu miał zaledwie siedem lat - ale poczułam ulgę, że nic mu nie jest, doznałam uczucia, jakby strumień zimnej, orzeź- wiającej wody oblał mi głowę. Szloch uwiązł mi w gardle, kiedy

15 pomyślałam, że Hayden zarywa noc tylko po to, by oglądać durne obrazki w MTV. Zachowywał się jednak jak każdy normalny, zdrowy chłopiec w jego wieku. Odwrócił głowę w kierunku okna i szybko się schyliłam. Wró- ciłam do samochodu, czując wstyd, chociaż wiedziałam, że nikt mnie nie widzi i zapewne wszyscy mieszkańcy tej cichej uliczki są pogrążeni we śnie. Zamknęłam drzwi wozu. W lusterku zobaczyłam swoją twarz i dokonałam smutnego odkrycia: wyglądałam jak obłąkana. Moje jasnobrązowe włosy, zwykle starannie uczesane i sięgające do ramion, podwinięte nieznacznie na końcach jak u wszystkich ma- tek z przedmieść zbliżających się do wieku średniego, były potar- gane. Gładka skóra, która zawsze stanowiła dla mnie powód do dumy, wyglądała blado i mizernie w świetle latarni. A oczy, szma- ragdowe oczy, które moje przyjaciółki zawsze otwarcie po- dziwiały, ale które dla mnie wyglądały na zbyt bezbronne, dając mężczyznom sygnał, że jestem uległa, teraz, szeroko otwarte ze strachu, wydawały się plastikowymi kulkami. Dotarło do mnie w tej chwili, że chociaż każdego ranka spędzałam dużo czasu przed lustrem w łazience, myjąc zęby, czesząc się i robiąc makijaż, rzad- ko patrzyłam sobie w oczy. Chyba wciąż jeszcze sobie do końca nie wybaczyłam. Najwyraźniej nie uczynił tego również Pritchett. Zastanawiałam się, czy jeszcze jakieś inne osoby wciąż rozdrapują rany, nie mogąc zaznać spokoju, odkąd Randy wkroczył w ich życie. Opanuj się, powiedziałam sobie. Nie mogłam obudzić McPher- sonów; nie chciałam robić scen. Ale niech mnie szlag, jeśli tej nocy stracę ich dom z oczu. Jednego z pewnością nie można mi było odmówić: wytrwałości.

16 Przez ostatnie sześć lat zdarzało mi się zapominać, kim na- prawdę jestem. Godzinami, dniami, czasami nawet tygodniami wierzyłam, że nazywam się Leigh Wren, a nie Nina Leigh Mosley, z domu Sarbaines. Czasami całkowicie udawało mi się zapomnieć, że nosiłam kiedyś inne nazwisko i że zmieniłam je po skandalu z moim byłym mężem. Jednak podobne uczucie nigdy nie trwało długo. Coś mi zaw- sze przypominało, kim jestem: straszliwe wydarzenia pokazywane w wieczornych wiadomościach, rozmowa w pracy, jakiś prawniczy niuans. A kiedy już sobie przypominałam, wracałam do swojego zwykłego stanu ciągłego pogotowia. Nigdy nie czułam ulgi, która by pozwalała odpocząć mi choć przez chwilę i ostatecznie za- mknąć przeszłość. Zamiast tego wydawałam się sobie nieodpo- wiedzialna, dziecinna i głupia. Czułam, że jestem egoistką, i ba- łam się, że mogę sprawić zawód Haydenowi. Charles Pritchett. Musiał odkryć, gdzie mieszkamy. Dowiedział się tego i czekał na okazję do spotkania ze mną, delektując się myślą o nim. Boże, to znaczy, że nie żartował. To znaczy, że nie mógł być usatysfakcjonowany nastraszeniem mnie w sklepie; na pewno miał jakiś większy plan. Ludzie jego pokroju postrzegają życie jako serię planów, a na przygotowanie planu z moim udzia- łem prawdopodobnie poświęcił wiele czasu. Gdy sobie to uświadomiłam i pomyślałam, co to oznacza, za- kręciło mi się w głowie. Nie mogłam sobie pozwolić na rozkoja- rzenie, więc zaczęłam robić notatki na karteczkach z bloczku, który trzymałam w schowku w samochodzie. Nie miało to więk- szego sensu, ledwo byłam w stanie dojrzeć w srebrzystej poświa- cie latarni to, co pisałam, jednak musiałam coś począć z rękami.

17 Zanotowałam kilka przypadkowych dat. Spisywałam słowa i wolne skojarzenia. Wiedziałam, że gdy za jakiś czas do nich wró- cę, nie uda mi się ich odczytać. Zmięłam karteczki i rzuciłam je na podłogę. Pamiętałam jak przez mgłę Pritchetta. Był bogaty, jedyne gło- śne nazwisko na liście rodzin ofiar. Inne osoby były znane tylko z tego, że członek ich rodziny został zabity przez Randy'ego. Przed rozpoczęciem procesu zwołał konferencję prasową. Chodziły słu- chy, że zatrudnił firmę w branży public relations do kontaktów z mediami. Nie pamiętałam, czy znajdował się na sali rozpraw, ale to jeszcze nic nie znaczyło; z całej tej męczarni pozostało mi w pamięci zaledwie kilka niewyraźnych obrazów: parę słów, które ktoś do mnie powiedział, kilka pytań, jakie zadali mi oskarżyciele i obrońcy. Nie pamiętałam za bardzo swoich odpowiedzi, chociaż byłam pewna, że zostały gdzieś oficjalnie zapisane. Moje własne wspomnienia tych wydarzeń zostały zamknięte i pogrzebane głę- boko w pamięci. W każdym razie oskarżyciele, z którymi współ- pracowałam, ochronili mnie przed najgorszym, a poza tym prze- prowadziłam się do mamy, więc pozostałam z dala od tego całego medialnego cyrku. Głównym wspomnieniem nie był sam Pritchett, ale jego wy- stępy w telewizji. Pamiętałam, jak celował palcem w kamerę i nie mógł opanować emocji, co było w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności. Jak mogłam o tym zapomnieć? Dlaczego go od razu nie rozpoznałam, czemu jego nazwisko natychmiast nie pojawiło się w mojej głowie? Pamiętałam nazwiska wielu ofiar, prawdopodobnie większości. Pamiętałam chłopca, który ocalał, chowając się w gościnnym pokoju, gdy resztę rodziny mordowa- no. W dniu, kiedy zeznawał, rozmawiałam z nim. Okazał się

18 rozbity, zawstydzony, prawie w stanie katatonii, i pełen poczucia winy, że przeżył, podczas gdy jego ukochani zginęli. Kolejna ofia- ra, podobnie jak inni, którzy stracili przyjaciół i członków rodziny z rąk Randy'ego. Większość z nich nie była obecna na sali rozpraw i nikt ich za to nie winił. W tym czasie wszystkim tym synom, córkom, matkom, ojcom, braciom, siostrom i małżonkom już i tak nie można było pomóc. Teraz był to cyrk Randy'ego, jego ostatni występ, do którego jego chora osobowość cały czas zmierzała, publiczne ujawnienie tego, co tak naprawdę skrywał w swoim wnętrzu. Mój partner. Mój mąż. Krwawy festiwal Randy'ego trwał co najmniej dziesięć lat, prawdopodobnie znacznie dłużej. Spędziłam z nim większość tego czasu, lecz nie dostrzegłam nigdy nic podejrzanego. Biedna, głu- piutka Nina, która sypiała z potworem, pozostając w błogiej nie- świadomości. W pewnym momencie podejrzewano mnie nawet o to, że brałam w tym wszystkim udział. Klnę się na wszystkie świętości: nie wiedziałam, nie mogłam wiedzieć. Wszystkie te oskarżenia nigdy tak naprawdę do mnie nie do- cierały, nigdy się przed nimi nie broniłam, a ich logika była dla mnie niejasna. Oczywiście, że miałam pewne wskazówki. Oczywi- ście, że przymykałam oko na pewne rzeczy. Obserwowałam ten dom, siedząc w samochodzie, całą noc. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć głuchego bicia mojego serca.

ROZDZIAŁ DRUGI Jakiś rok po ślubie wzięliśmy udział w akcji poszukiwawczej chłopca nazywającego się Tyler Renault. Matka Tylera i jego star- sza siostra dwa dni wcześniej zostały znalezione zamordowane w swoich łóżkach. Cała dzielnica huczała od plotek. El Ray było przedmieściem Fresno i zwykle nie doświadczało przestępczości wielkiego miasta. Ludzie podejrzewali, że to pozostający w sepa- racji mąż zabił żonę i dziecko. Policja przesłuchiwała go kilka razy, ale nie postawiła mu zarzutów. Twierdził, że jest niewinny, jednak nikt nie dawał temu wiary. Według innej hipotezy, najczę- ściej powtarzanej szeptem, rodzina padła ofiarą sekty, której członkowie rekrutowali się spośród młodych ludzi zbierających się na kempingu za miastem i utrzymujących z handlu narkoty- kami. Nie znaliśmy osobiście Renaultów; mieszkali kilka kilometrów od nas, a czas tak pędził od naszego miesiąca miodowego, że led- wie zdążyliśmy poznać ludzi, którzy mieszkali przy naszej ulicy. Randy pracował jako specjalista do spraw jakości w Jackson- Lilliard Corporation, międzynarodowym koncernie chemicznym, który produkował barwniki przemysłowe o różnym zastosowaniu. Dużo podróżował, robiąc inspekcje fabryk, sprawdzając, czy się trzymają wytycznych i czy wszystko odbywa się zgodnie z przepi- sami. Ja z kolei po ukończeniu college'u i naszej przeprowadzce do El Ray zaczęłam pracować w Shaw Associates, gdzie po jakimś czasie dostałam awans z asystentki zastępcy prezesa do spraw marketingu na analityka biznesowego i zajmowałam się takimi

20 sprawami jak kierowanie produktów do określonego odbiorcy w celu maksymalizacji zysków. Nie mieliśmy więc zbyt dużo czasu, by się naprawdę zadomowić. W garażu wciąż jeszcze stały nieroz- pakowane pudła. Ta zbrodnia była jednak czymś, o czym wszyscy mówili, i kiedy Judy Larson z Kościoła metodystycznego zadzwoniła do mnie i powiedziała, że policja prosi o pomoc w przeszukaniu terenu, oczywiście zgłosiłam się na ochotnika. Randy początkowo nie był tym zachwycony, ale w końcu zmienił zdanie. Prawdopodobnie poszedł ze mną, żeby uniknąć moich pretensji, co sprawiło mi odrobinę satysfakcji. Przypadła nam w udziale łąka leżąca na wschód od autostrady. Razem z siedemnastoma innymi dorosłymi osobami, w większo- ści nieznajomymi, przedzieraliśmy się, idąc w jednym rzędzie, przez wysokie do pasa, pożółkłe zielsko i grube zarośla, odgania- jąc owady latające przy naszych spoconych twarzach. Był wiosen- ny poranek. Wszyscy rozglądali się za ciałem, w ogóle za jakimiś śladami. Dwóch umundurowanych policjantów przydzielonych do naszej grupy chodziło wzdłuż szeregu, wykrzykując imię Tylera przez megafony. Randy szedł pewnie przed siebie. Wyglądał wspaniałe w mgli- stym porannym słońcu; miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzro- stu - najwyższy z mężczyzn idących z nami w rzędzie. Był w wy- śmienitej formie; koszulka Land's End, którą kupiłam mu na ostatnie urodziny, opinała jego szerokie ramiona i klatkę piersio- wą. Wciąż nie mogłam się nadziwić, że udało mi się go zdobyć; miał piwne oczy i krótko ostrzyżone czarne włosy, oliwkową skórę i pełne usta; był mężczyzną, którego większość kobiet uznałaby za wyjątkowo przystojnego, w typie modela. Przyłapywałam je

21 - samotne albo w parach, starsze i nastolatki - jak podążały za nim wzrokiem, kiedy byliśmy w centrum handlowym albo w restaura- cji, i zawsze w takich przypadkach ogarniał mnie wstyd. Byłam dosyć zgrabna, przynajmniej tak uważałam, ale drobna, i nawet nasi przyjaciele często pozwalali sobie na komentarze na temat tego, jak się razem prezentujemy. Jeśli mieli choć odrobinę taktu, mówili, że ładnie się uzupełniamy; jeśli nie - że wyglądamy śmiesznie. Znaliśmy parę, która maszerowała obok nas, przez co rozu- miem, że spotkaliśmy się przedtem parę razy i przynajmniej zna- łam ich imiona. Roger Adler i jego żona Georgia należeli do na- szego kościoła. On przez dwadzieścia lat uczył matematyki w miejscowej szkole średniej. Ona była emerytowaną księgową. Mieli dorosłe dzieci i wydawali się uosabiać marzenie każdego Amerykanina o tym, jak powinno wyglądać się na emeryturze. Randy kiedyś wspomniał, że prawdopodobnie oboje przeszli ope- racje plastyczne, ja jednak nie byłam tego pewna. Wyglądali „wspaniale jak na swój wiek”, przypominając starsze pary rekla- mujące witaminy i zdrową żywność w telewizji. Roger szedł na początku obok mnie. Odganiał swoją laską owady. Często zatrzy- mywał się i wpatrywał w puszki lub opakowania po jedzeniu, któ- re zalegały w wysokiej trawie. Georgia miała na sobie krótkie spodenki. Jej grube białe uda pokryły się zadrapaniami. Udawała, że nie zwraca na to uwagi, ale słyszałam, jak przeklina pod nosem. Kilka minut później zamieniła się z mężem miejscami, żeby ze mną porozmawiać. Obok mojego męża szedł Dalton Forte, prawnik pracujący w firmie, która mieściła się w tym samym budynku co biura praco- dawcy Randy'ego. Forte był jednym z tych czterdziestokilkulat- ków, których całoroczna opalenizna i nastroszone włosy

22 bardziej pasowałyby do nastolatka z jakiegoś reality show, było to w równej mierze odrażające, jak i żałosne. On i Randy grali cza- sami w squasha i szybko wpadli w żartobliwy nastrój, zupełnie nie na miejscu, biorąc pod uwagę okoliczności. Georgia czuła się w obowiązku wygłosić komentarz na temat potworności tego, co się przytrafiło rodzinie Renaultów. Słysza- łam takie same banały od wszystkich, z którymi rozmawiałam w ostatnich dniach: „to takie smutne, takie niepotrzebne, robota prawdziwego psychola, powinni go od razu zabić, odpuścić sobie proces, zaoszczędzić pieniądze podatników, to świadczy tylko o tym, jak bardzo zdewaluowało się nasze życie”... i tak dalej. Zu- pełnie jakby ktoś nie uważał tego za potworność. Ale oczywiście mówiłam to samo co inni, po prostu nie chcąc się wyróżniać. Todd Cline, policjant, który mieszkał przy naszej ulicy, był na służbie tego dnia, kiedy zostały znalezione ciała Trudi i Do- minique Renault (nawiasem mówiąc, tego straszliwego odkrycia dokonał pan Renault), i napomknął, że istnieją pewne drastyczne szczegóły, które nie przedostały się do prasy. Twierdził, że ciała okaleczono; nie może o tym rozmawiać, ale nie widział czegoś równie potwornego przez osiem lat swojej służby. Podobno zro- biono coś z ich oczami. Dominique Renault miała dziesięć lat. - W głowie mi się nie mieści, że ktoś mógł coś takiego zrobić, a co dopiero jej ojciec - powiedziała Georgia, kołnierzykiem bluzki ocierając pot z szyi. - Nigdy nie słyszałam, żeby coś takiego wyda- rzyło się w takim miejscu jak to. Usłyszałam pełne irytacji, teatralne westchnienie i skuliłam się w duchu. Zanim zdążyłam warknąć, żeby był cicho, Randy rozpo- czął:

23 - Właściwie to „coś takiego” najczęściej zdarza się właśnie w takich miejscach jak to, jeśli przez „takie miejsce jak to” rozu- miesz „wygodne, idylliczne przedmieście dla klasy średniej, leżące przy autostradzie, zaledwie dwadzieścia minut od centrum”. Trzy z pięciu zabójstw w ciągu ostatniego roku zostały dokonane w takich dzielnicach jak nasza, a w każdym razie w dzielnicach poza śródmieściem. Oczywiście prawie nikt już nie mieszka w śródmie- ściu, więc „takie miejsce jak to” to obecnie dosyć szerokie pojęcie. - Cieszę się, że mamy pana tutaj i może nam pan to wyjaśnić, profesorze - zażartował Forte. - Twoje uwagi dotyczące planowa- nia przestrzennego i przestępczości są nieocenione. Znowu nasłu- chałeś się radia publicznego. Randy uśmiechnął się do niego kwaśno i pokazał przed siebie. Pięćdziesiąt metrów dalej rozpoczynał się zagajnik. Kilka lat temu zapewne był to jeszcze las. Teraz przez prześwity między drzewa- mi widziało się rozryte spychaczami zbocze, na którym jesienią powstanie nowe osiedle. - Ja tylko chciałem zauważyć, że większą część Ameryki wy- pełniają takie miejsca jak to i że liczba przestępstw pozostaje w zasadzie niezmienna od początku lat osiemdziesiątych. Z wyjąt- kiem przestępstw narkotykowych, oczywiście, ale myślę, że mo- żemy się zgodzić, iż Renaultowie nie zginęli w wyniku porachun- ków gangów. To, co mamy tutaj, to albo wynik rodzinnej awantu- ry, albo czyn jakiegoś psychopaty. Dodajmy, psychopaty, który wciąż znajduje się na wolności. W każdym razie fakt, że chłopiec został uprowadzony z miejsca zbrodni, może oznaczać, iż wciąż jeszcze żyje. Zawsze jest na to szansa, chociaż założę się, że akurat na tej łące go nie znajdziemy.

24 Podobnie jak mąż oglądałam w telewizji programy doku- mentalne rekonstruujące prawdziwe zbrodnie. W Primetime co tydzień przedstawiano trzy podobne sprawy, opisując dokładnie wszystko, od okoliczności wykrycia zbrodni do wyroku sądu. Po- dejrzewałam, że to stamtąd Randy czerpał informacje. Wiedzia- łam, że w całym swoim życiu ani razu nie słuchał publicznego radia. Kiedy byliśmy na pierwszej randce, uznałam za urocze, że potrafi rozmawiać praktycznie na każdy temat, sprawiając wraże- nie oczytanego. Mężczyźni w jego wieku umieli zwykle mówić tylko o sporcie i pieniądzach. Z biegiem czasu jednak zdałam so- bie sprawę, że całkowicie się myli w wielu kwestiach, wyjmując cytaty z kontekstu albo wymyślając dowody i dopasowując je do gotowych wniosków. Jednak wszystko to bardzo dobrze brzmiało, a na dodatek przekonałam się na własnej skórze, jak bardzo nie cierpiał podważania jego zdania, obrażając się albo wdając w awantury, zwykle więc po prostu odpuszczałam. Nic bym sobie z tego nie robiła, gdyby dotyczyło to tylko mnie. Sęk w tym, że w kontaktach z innymi ludźmi Randy był taki sam. Tym razem nie mogłam się opanować. - Myślałam, że jeśli ktoś został uprowadzony, to szanse na to, że zostanie odnaleziony żywy, topnieją z każdym dniem - powie- działam cicho, żeby nikt obcy nie dosłyszał moich słów. - To prawda - zgodził się Randy, piorunując mnie wzrokiem. - Ale psychopata, ktoś, kto się nie kontroluje i działa w ferworze, zwykle zabija wszystkich na miejscu. Nie myśli jasno. Jakim cu- dem miałby powstrzymać żądzę krwi i pozostawić ofiarę przy życiu? I dlaczego miałby ryzykować przewiezienie jej w jakieś inne miejsce?

25 Georgii, która już wyraziła swoje zdanie na temat zbrodni, nie spodobało się, dokąd ta rozmowa zmierza. Wzdrygnęła się lekko i dodała: - Cóż, to po prostu straszne. Słowa mojego męża wzbudziły zainteresowanie Forte'a. - Sam sobie odpowiedziałeś - stwierdził. - Ten psychopata - odgonił ręką owady i uśmiechnął się do Randy'ego - może nie podejmować decyzji samodzielnie. Rozsądek go opuścił. Może po prostu słuchać głosów w głowie albo zielonych ludzików czy cze- gokolwiek innego. Poza tym może też myśleć jaśniej, niż nam się wydaje, i chce użyć Tylera jako zakładnika, jeśli gliny go wytropią. - Albo może po prostu jeszcze z nim nie skończył - dodał ci- cho Randy. Doszłam do wniosku, że jest naprawdę podminowany i w każdej chwili może wybuchnąć. Nie podobał mi się taki scena- riusz i zrobiło mi się niedobrze. Chciałam coś powiedzieć, cokol- wiek, byleby tylko zmienić temat, ale Randy nie dopuścił mnie do głosu. - Jeśli Renault jest sprawcą, to faktycznie, niewykluczone, że chce użyć swojego dziecka jako karty przetargowej w rozmowach z władzami - zaczął przemądrzałym tonem, który, jak sobie za- pewne wyobrażał, był wymarzony do rozmowy z prawnikiem. - Ale policja już kilka razy go przesłuchiwała i nie stwierdziła nicze- go podejrzanego. Poza tym ze statystyk wynika, że branie zakład- nika wcale nie jest takim dobrym pomysłem, ponieważ często kończy się śmiercią zarówno samego porwanego, jak i porywacza. Jeśli to jednak Renault popełnił tę zbrodnię na skutek załamania nerwowego, wszystkie domniemania biorą w łeb. Nie sposób przewidzieć zachowania kogoś, kto działa pod wpływem histerii. Ale zostawmy to i zajmijmy się teorią, której nikt nie chce dopuścić,

26 a mianowicie, że w naszej spokojnej dzielnicy grasuje seryjny morderca. Specjaliści od ustalania profili przestępców twierdzą, że tego rodzaju osobnicy często wcale nie postępują tak chaotycz- nie jak osoby działające pod wpływem silnych emocji. Planując swoje zbrodnie, biorą pod uwagę najdrobniejsze szczegóły i naj- bardziej absurdalne ewentualności, wszystko opierając na jakiejś idei, która zrodziła się w ich umysłach. Na potrzeby tej idei stają się chłodni, analityczni. - Błysnął uśmiechem do swojego partnera do gry w squasha. - Zupełnie jak prawnicy. Forte przyglądał mu się z zakłopotaniem, a może z uznaniem, trudno mi było orzec. - Dziękuję, doktorze Lecter - powiedział w końcu, a potem wszedł na gałąź ukrytą w wysokiej trawie. Wystrzeliła do góry i o mało nie uderzyła go w twarz. Odrzucił ją z wściekłością. - Za dużo oglądamy kanałów kryminalnych - wyjaśniłam Georgii, która przyglądała się nam spod opuszczonych powiek. Najwyraźniej uznała, że nie podziela zdania mojego męża, bo zaczęła mnie pytać, kiedy planujemy dzieci. Wygłosiłam wyuczo- ną formułkę, że najpierw chcemy na dobre się zadomowić, a poza tym oboje mamy życie zawodowe, na którym nam bardzo zależy, i tak dalej. Mój mąż posłał mi rozdrażnione spojrzenie, po czym wrócił do rozmowy z Forte'em. - Seryjny morderca zwykle działa na znanym sobie terenie, niedaleko swojego domu, czasem w sąsiednim stanie, rzadko gdzieś dalej. Częściowo może wynikać to z faktu, że jego celem jest sterroryzowanie lokalnej społeczności. - Przerwał, wpatrując się w bezchmurne błękitne niebo. -Plotki, uwaga mediów, nasze małe wędrówki po okolicznych łąkach, nawet ta rozmowa,