Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Boileau - Narcejac - Widmo w zamku Kermoal

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Boileau - Narcejac - Widmo w zamku Kermoal.pdf

Filbana EBooki Książki -B- Boileau - Narcejac
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

PODRÓŻ — François, zobacz, jak spakowałeś walizkę! Jeśli chcesz za- brać ze sobą książki, nie kładź ich na koszulach! No, daj to! Za- stanawiam się, jak długo jeszcze trzeba będzie cię niańczyć... Gdzie wsadziłeś skarpetki? François, może byś raczył odpowie- dzieć. — Tak, mamo. — Gdzie skarpetki? — Jakie skarpetki? — Słuchaj, jeśli w tej chwili nie przestaniesz, zostawię cię sa- mego z tym całym bałaganem. Poza tym nie zapominaj, że jesz- cze nie wyjechałeś. Biedni Jaouenowie, ładny prezent dostaną! — Och, mamo, będę im pomagał! — Już to widzę. Zabierz szalik. — Ależ, mamo... — Zabierz szalik. W kwietniu na wybrzeżu jest zimno. No, na- reszcie ta walizka zaczyna wyglądać tak, jak należy. Znam Mar- guerite, na pewno będzie chciała rozpakować ci rzeczy. Nie chcę się więc wstydzić. Podczas gdy matka się uwijała, François wzdychał. Czy to jego wina, że nigdy nie może się pozbierać? To raczej złośliwość martwych przedmiotów. Nigdy nie znajdują się tam, gdzie po- winny. Zaczyna się zwykle od samego rana. — Mamo, gdzie jest moja szczoteczka do zębów? Na próżno szukał, a przecież mógłby przysiąc, że wczoraj wie- czorem zostawił ją w łazience obok szczoteczek rodziców. A lewy pantofel? Zaglądał wszędzie po kolei. Dlaczego właśnie lewy? Co też stało się najlepszego z lewym pantoflem? Dlaczego ten przeklęty but się wygłupia? — François, pośpiesz się! — wołała wtedy matka. — Spóźnisz się do szkoły. — Już idę. Skacząc na jednej nodze docierał do jadalni, a ponieważ czas

naglił, wszyscy rzucali się na poszukiwanie pantofla. Pan Ro- bion, ojciec François, klął. Chłopiec był zrozpaczony, lecz pech go nie opuszczał, szedł za nim do szkoły. — Robion, gdzie twoje zadanie? — Przed chwilą je miałem, panie profesorze. Zeszyt zniknął w tajemniczy sposób. Jak zwierzęta morskie przybierające kolor piasku czy skał, zeszyty do matmy lub do wypracowań stawały się niewidzialne. Pewnego razu profesor wdał się w długi wywód na temat ładu i zakończył go słowami: „Ład jest największym atutem człowieka". Od tej pory François został nazwany Bez Atu. Nawet podobał mu się ten przydomek. Przede wszystkim dlatego, że tłumaczył go, usprawiedliwiał. Sokolim Okiem nazywa się kogoś, kto ma przenikliwy wzrok, Rączym Jeleniem kogoś, kto jest zręczny i szybki, a Bez Atu tego, kto jest pozbawiony zasadniczego walo- ru, najważniejszego atutu, czyli poczucia ładu. Tak to właśnie jest i nic nie można na to poradzić. Ani pilność, ani usilne sta- rania nie pomogą. Bez Atu się jest i Bez Atu się pozostaje raz na zawsze. Ale uwaga! Bez Atu oznacza coś jeszcze. Kiedy przy grze w brydża trzyma się w ręku asy i honory, a więc ma się pewność wygranej, licytuje się bez atu i bierze się wszystkie lewy. François był wyjątkowo zdolny i zajmował pierwsze miejsce we wszystkim lub prawie we wszystkim. Bez wysiłku został w klasie prymusem, a w przezwisku nadanym mu przez kolegów kryły się jednocześnie pobłażanie i podziw. Natomiast w domu ciągle traktowano go, mimo jego piętnastu lat, jak smarkacza. — François, nalep wizytówkę na walizce. — Ależ, mamo, walizkę będę miał ze sobą. — No właśnie. Szkoda słów. W domu go nie rozumieją. Ale uradowany wy- jazdem na ferie posłuchał skwapliwie matki i wykaligrafował starannie: FRANÇOIS ROBION ZAMEK KERMOAL PORTSALL (DEPARTAMENT-FINISTERE)

Omal nie dopisał: „U państwa Jaouenów", ale Jaouenowie byli tylko dozorcami. Poza tym wszyscy w okolicy dobrze wie- dzieli, że Kermoal należy do mecenasa Robiona, znanego ad- wokata Sądu Najwyższego. Należy? Jak długo jeszcze? Biedny, stary Kermoal! Po zacho- dzie słońca, gdy budzą się nietoperze, a najdłuższe fale przypły- wu liżą podnóże zamkowych murów, Kermoal ze swoimi wieża- mi, spiczastymi dachami i strzelnicami wygląda jeszcze wspa- niale. Ile filmów można by nakręcić w ogromnych salach zam- ku i na jego murach! Kiedy mecenas zawiadomił rodzinę o za- miarze sprzedania zamku, François aż podskoczył. — Tato! Nie możesz tego zrobić! Niestety wymowa cyfr była silniejsza niż głos serca! Utrzyma- nie zamku kosztowało majątek. Wieża północna groziła runię- ciem, bo po cóż restaurować mury, jak nie ma środków na przyzwoite urządzenie splądrowanych podczas wojny komnat. Czy to rozsądne utrzymywać za wszelką cenę zrujnowany za- mek tylko po to, aby spędzać w nim kilka dni w okresie wielka- nocnym i w czasie wakacji? Nie, Kermoal można było jeszcze sprzedać za dobre pieniądze jakiejś instytucji organizującej na przykład kolonie. Oczywiście ciężko podjąć taką decyzję. — No, François, nie będziesz chyba płakał?... Chłopak powstrzymał łzy, ale przez dłuższy czas nie mógł przyjść do siebie. Napisał długi list do swego przyjaciela Jean- Marca, siostrzeńca Jaouenów, a właściwie ich adoptowanego syna. ,,Jeśli trafi się jakiś zwiedzający z zamiarem kupna, postaraj się, aby twoi rodzice go zniechęcili. To nie jest trudne. Wystar- czy pokazać nabywcy najbardziej zniszczone fragmenty zamku i napomknąć, że wystrój wnętrz jest znikomy. Zresztą sam bę- dziesz wiedział, co należy zrobić. Poza tym gdzie się we troje podziejecie, gdy zamek zostanie sprzedany?" Sześć stron rad, poleceń, po czym François podarł list. Będzie jak Bóg da, jak mawia stary Jaouen. Najwyżej François kiedyś odkupi zamek swego dzieciństwa. Słowo! Na razie nie należy sobie psuć radości wyjazdu. Podróż pocią-

giem! Śniadanie w wagonie restauracyjnym! Właściwie to jego pierwsza prawdziwa podróż, zazwyczaj przecież jeździł z rodzi- cami samochodem. Samochód — sama nuda! Podczas gdy dłu- gi sznur lśniących wagonów, miękkie kołysanie kół, nachylony z szacunkiem kelner: ,,Czy zamawia pan kawę?"... tak, to jest dopiero coś! A jeśli François na przykład zapomni i zostawi te wstrętne tabletki, które musi łykać przy każdym posiłku, nikt mu tego nie wytknie. Kelner go dogoni i wręczy mu dyskretnie fiolkę, przepraszając. To jest dopiero życie! Jeszcze dwie godzi- ny. Byleby tylko mama nie zaczęła na dworcu manipulować chusteczką. I nie kazała mu recytować długiej litanii tego wszystkiego, czego nie powinien zapomnieć. Z mamą to tak za- wsze. Jakby się wyprawiał na Księżyc. Nie kończący się spis za- leceń na „nie". — Przyślij kartkę, żebyśmy byli spokojni. — Brest leży tylko 590 kilometrów od Paryża. Dokładnie 591. — Jestem jednak niespokojna. Ojciec natomiast umie się znaleźć. Silny uścisk dłoni, jak męż- czyzna z mężczyzną, na stole bilet i pieniądze. Niewiele co prawda. Jednak nie całkiem mu ufa. — Baw się dobrze. Przyjedziemy, jak tylko zdołam się wyrwać. Pewnie w końcu tygodnia. I już go nie ma, poszedł do Pałacu Sprawiedliwości. Tam oj- ciec często przemawia, w domu zaś ledwie go słychać. Ojciec jest kimś. Od czasu do czasu gazety zamieszczają jego zdjęcie. — Mamo, może już pojedziemy, co? Matka, zazwyczaj taka energiczna, teraz ociąga się, zwleka. — Spóźnimy się, jeśli będą korki. Ten argument przyśpieszył decyzję. François wreszcie wyru- sza. Ale prawdziwa podróż zacznie się dopiero na ogromnym dworcu Montparnasse, nad którym górują jeszcze bardziej im- ponujące drapacze chmur. François pochyla się przy okienku, aby je lepiej widzieć na tle szarego nieba, podczas gdy samo- chód zręcznie przemyka ulicami. Krew zaczyna chłopcu szyb- ciej krążyć w żyłach. Ach, gdyby umiał prowadzić, byliby już na dworcu! — Mamo, wiesz, co byś zrobiła, gdybyś była fajna? Zostawiła-

byś mnie przed dworcem. Po pierwsze, nie będziesz miała gdzie zaparkować, a po drugie... będę musiał radzić sobie w Breście sam, więc najlepiej zacząć od razu. Matka wzrusza ramionami. Akurat odjeżdża wielki „Buick" i pani Robion zajmuje jego miejsce. Chce wziąć walizkę, ale Fra- nçois zdecydowanie łapie ją sam. To on, tylko on wyjeżdża. Idzie na peron wielkimi krokami. Z rozkoszą chłonie pełną róż- nych odgłosów atmosferę, która tu nie jest tak całkiem paryska. Od czasu do czasu z megafonów płyną trzy miękkie, niskie dźwięki, jak na lotnisku Orly, po czym cierpiętniczy głos oznaj- mia: „Pasażerowie do Nantes..." albo „Pasażerowie do Quim- per...", i czuje się, że Bretania jest tam, na końcu szyn, w głębi deszczowego nieba. „Jadę, Kermoalu, już jadę" — myśli Fra- nçois. Ale w ostatnim momencie to właśnie on odczuł nagle osłabie- nie z emocji. Bez wątpienia nostalgia dworców. Mama, taka czuła, musi popchnąć go w stronę wagonu. — Idź, mój mały. Bądź ostrożny. Już pójdę. Odchodzi parę kroków. — Przekaż Jaouenom ukłony od nas. Jeszcze jedno machnięcie ręką, niepewny uśmiech, potem gubi się w tłumie. François zostaje sam, zmalały, trochę zagu- biony. Mama także się liczy! Najlepszy dowód, że odkąd jej nie ma, chłopiec jest nieswój, prawie zalękniony. Na szczęście pociąg wkrótce rusza, nabiera jednostajnej szyb- kości ekspresu i François zapomina o domu, rodzicach oraz po- przednich obawach. Wygląda przez okno, chodzi po korytarzu, udaje kogoś ważnego — świetnie się bawi. Nie może czytać, jest zbyt podniecony. Tak podekscytowany, że w końcu popada w stan przyjemnego rozmarzenia. Myśli o szeregu spraw naraz: jest z Jaouenem na jego kutrze, ale jednocześnie jedzie starym samochodem Jean- Marca, myszkuje też po walących się strychach Kermoalu... Wykluczone, żeby sprzedać Kermoal! Zamek od dawna należy do rodziny. Na początku zeszłego wieku kupił go podobno za bezcen przodek Robionów, wielki mizantrop. Kupił nie tylko zamek, ale i kawał gruntu wo-

kół niego. Prawdziwych landów1 jak z legendy, ze skałami, osta- mi, wiatrom i... morzem, jak okiem sięgnąć. Kermoal... Jak by to wyrazić? To coś nierzeczywistego, zupeł- nie odmiennego niż wszystko. Jak zamek z baśni. Chłopcu przypominają się niektóre opisy Wiktora Hugo... Kermoal to dokładnie to, z dodatkiem sennego smutku, jakby kamienie du- mały nad burzliwymi wodami. Kiedy François był mały, wie- czorem ogarniał go lęk. Za dużo czytał awanturniczych powie- ści; wymyślał tajemne przejścia, ukryte schody prowadzące Bóg wie dokąd, podziemne lochy. Wsłuchiwał się z napięciem w od- głosy nocy. Za kilka godzin znów będzie ich słuchał, tym razem z przyjemnością, a także z żalem, że nie jest już tym zamyślo- nym dzieckiem, które wierzyło w duchy. François przygotowuje się przecież do matury, pisze wiersze, gdy starcza mu czasu. Koniec z Arsenem Lupin i Sherlockiem Holmesem! Szkoda. François podrywa się. To dzwonek wzywający pierwszą turę podróżnych do wagonu restauracyjnego. Drżą kieliszki, chwieją się butelki. Z wielkim hukiem umykają stacje. Kropla sosu spada na nowe spodnie. François pąsowie- je, ukradkiem wyciera plamę. No tak, znów jest roztargnionym i niezręcznym Bez Atu. Poczciwa Marguerite będzie miała ro- botę. Żeby dodać sobie odwagi, François zamawia jeszcze jedną porcję lodów. To oczywiście jest zabronione, z uwagi na wątro- bę. Ale do diabła z wątrobą! Na zakończenie duża kawa, a na- wet... papieros. Tu otacza go świat dorosłych, ludzi interesu, którzy rozprawiają twarz przy twarzy, ogrzewając w dłoni kieli- szek koniaku. Może jest wśród nich jakiś pośrednik handlu nie- ruchomościami, który marzy o kupnie Kermoalu? François ob- serwuje sąsiadów, ale wie, że to tylko zabawa. Nikt nie zawraca sobie głowy Kermoalem. Jest to na szczęście ruina nie do sprzedania. Zresztą Jean-Marc ma dość sprytu, aby utrzymać ewentualnych nabywców w bezpiecznej odległości. François wraca do przedziału. Ogarnia go senność. Tak, Jean- Marc jest sprytny. Chłopak widzi go w odbiciu szyby, podczas 1 Landy — rozległe piaszczyste równiny we Francji, między Pirenejami a ujściem Garonny; częściowo porosłe lasami sosnowymi, częściowo jałowe i puste.

gdy pociąg dudniąc przecina stację rozrządową Laval. Jean- Marc jest wysoki, szczupły, o kościstej twarzy i szarych lub na zmianę błękitnych oczach północnych Bretończyków. Powolny, skryty, naznaczony niezbyt szczęśliwym dzieciństwem, ale ide- alny kompan zabaw, znający wybrzeże jak własną kieszeń, ob- darzony niezwykłą zręcznością. Właśnie dlatego poszedł do szkoły mechanicznej w Breście, a w przyszłości chciałby się specjalizować w elektronice. François nie zna się na tym. W szkole nazywają go „literatem", myśli o zawodzie adwokata, je- dynym, który w jego oczach się liczy. Lecz mimo to wie, że przy pomocy elektroniki można robić wiele rzeczy: otwierać na odle- głość drzwi garażu i sterować pojazdami w przestrzeni ko- smicznej. Toteż szczerze podziwia starszego o trzy lata przyjaciela. Ko- chają się jak bracia. Jaouenowie i Kermoal to jedno. , Ta bre- tońska rodzina i stary zamek mają ze sobą wiele wspólnego. Może dlatego, że współczesność zatrzymała się w Breście. Już Portsall jest prowincją sprzed lat, ale Kermoal to zupełnie śre- dniowiecze. A stara Marguerite w strojnym czepku, który wy- daje się machać na jej głowie skrzydłami jak ptak, jest duszą zamku. François zasypia z błogością w sercu. Witajcie, Jaouenowie!... Znów się zobaczymy, a jeśli szczęście nam dopisze, tych spo- tkań będzie jeszcze wiele.

KERMOAL Brest! Niemożliwe! François nie może sobie darować, że tak długo spał. Zmarnował najlepszą część podróży, a tyle sobie obiecywał obejrzeć w czasie jazdy: wiadukt w Morlaix, dzwon- nicę w Quimiliau, zatokę Elorn. Trudno, François łapie walizkę i kieruje się do wyjścia. Po drodze wdycha z przyjemnością świeży wiatr, który nadlatuje z oddali przynosząc mokry za- pach, przypływu. Kermoal będzie dziś szczególnie piękny. Jean-Marc czeka z rękami w kieszeni kurtki, w głęboko na oczy nasuniętym berecie, prosty i przyjacielski. — Bez Atu! O mało się nie spóźniłem. Karburator mi nawala. Uściski, przyjacielskie szturchańce i szybko do samochodu, który Jean-Marc kupił okazyjnie zaledwie miesiąc temu. Samo- chód jest brudny, obdrapany, cudowny! Jakie podróże można będzie teraz odbywać! — Byczo chodzi — wyjaśnia Jean-Marc. — Pod warunkiem, że masz torbę z narzędziami pod ręką. W drodze do Portsall rozmawiają tylko o mechanice. Gadają nawet za wiele. Nagle François odnosi wrażenie, że Jean-Marc, zwykle cichy, jest zbyt rozmowny. Bywa taki, kiedy chce coś ukryć. — Co tam u ciebie słychać? — pyta go. — W porządku. Ojciec trochę się starzeje. Połowy zmalały. Letnicy przetrzebili rybę. — A Kermoal? — Kermoal? — powtarza Jean-Marc. — Jak zwykle. Wichura zwaliła blankę z północnej wieży. — Tym lepiej. Byli jacyś nabywcy? — Było kilku chętnych. Ale jak tylko obejrzeli zamek, zaraz zrezygnowali. Spodziewają się niewielkiego dworku, a znajdują fortecę. — Tym lepiej. — Jeden jednak się przyczepił.

— No? — Jakiś przedsiębiorca z Rennes. Ten chciałby wszystko zrów- nać z ziemią, rozparcelować grunt i sprzedać. — Do licha! — Wydaje się, że cena go powstrzymuje. Był już dwa razy. Gryzie mnie to. Oto co dręczy Jean-Marca. Trzeba przyznać, że to niemały zgryz. Jean-Marc milknie, ale prowadzi wóz nerwowo. Z wolna zapa- da noc. W Portsall zapalają się światła. — A co z twoją nauką? — interesuje się François. — Jakoś leci. Nie skarżę się. Samochód dzielnie wdrapuje się na zbocze. Z lewej strony wi- dać morze. Wjeżdżają na tajemniczo wyglądające w mroku lan- dy. I nagle wyrasta mur obronny i wysoka brama Kermoalu. Za każdym razem François odczuwa to samo wzruszenie. Przy każdym nowym spotkaniu zamek wydaje mu się bardziej maje- statyczny. W miarę jak droga rozwija swe meandry, forteca ukazuje się w ciągle innej perspektywie, odkrywa stopniowo swe spiczaste dachy i imponujące mury. Oto północne skrzydło z oknem pokoju François. Bluszcz puścił się jeszcze bardziej, pełznie coraz wyżej ku blankom. Odsłania się zachodnia fasa- da. Wzdłuż narożnej wieży biegnie cienka rysa, niczym blizna na policzku. — To zrobiło się podczas burzy, koło Bożego Narodzenia — wyjaśnia Jean-Marc. — Nic poważnego, murarze daliby sobie z tym radę w ciągu dwóch dni. Ostatni skręt kierownicą i chłopcy wjeżdżają na dziedziniec. Słysząc warkot samochodu, Jaouenowie wychodzą naprzeciw. — Jeszcze bardziej urosłeś! — wykrzykuje wzruszona Margu- erite. Po wymianie ucałowań, trzykrotnych, jak nakazuje stara przy- jaźń, nie ma końca pytaniom... „Tak, wszyscy są zdrowi... Oj- ciec jest bardzo zajęty. Przyjadą, jak tylko będą mogli... Tak, trochę zgłodniałem..." Kiedy Jean-Marc odstawia samochód do przybudówki, Fra- nçois wchodzi z Jaouenami do środka. Nakryty stół z fajansową

zastawą z Quimper i bukietem polnych kwiatów nigdy nie wy- glądał bardziej zachęcająco. Na kominku wesoło trzaska ogień. François się ożywia. Jak dobrze znów się znaleźć w Kermoalu! Jacy wspaniali są ci Jaouenowie! On — barczysty, mimo wieku silny, o twarzy ogorzałej od wiatru, z fajką w zębach, o żywym spojrzeniu zawsze lekko przymrużonych oczu. Ona — łagodna, kochająca, oddana porządkowaniu, sprzątaniu i gotowaniu. Tego wieczora są jednak oboje trochę osowiali, po czułych po- witaniach milkną. Gdyby nie François, rozmowa by upadła. Wchodzi Jean-Marc. — Czy wszystko pozamykałeś? — pyta Marguerite. — Po co? — dziwi się François. — Co tu można ukraść? Jaouenowie szybko wymieniają spojrzenia i przybierają bez- troski wyraz twarzy. — Poza kurami i królikami — odzywa się stary Jaouen — rze- czywiście nie widzę, co by można wziąć. No, synu, spróbuj tego jabłecznika. W Paryżu takiego nie znajdziesz. Ale François nie da się zagadać, chce wiedzieć, jak rzeczy sto- ją, toteż zaczyna mówić o sprzedaży zamku. Starzy opuszczają głowy. Oczywiście, z ciężkim sercem przyszłoby im urządzać się gdzie indziej — są na to za starzy, na służbę u kogoś innego się nie zgodzą. Miejmy jednak nadzieję, że nie dojdzie do tej sprze- daży. To byłoby zbyt smutne. François słucha uważnie, gotów pochwycić najmniejsze nie- domówienie. Nic z tego! Jaouenowie mówią o swoim strapie- niu szczerze i z prostotą. Jednak François wyczuwa, że nie mówią mu wszystkiego. Mógłby przysiąc, że myśl ich krąży gdzie indziej, jak to bywa na przykład wtedy, kiedy ludzie w napięciu czegoś oczekują. Tak, to jest widoczne. Gdy Marguerite wstaje po naleśniki, stąpa ci- cho, jakby nasłuchiwała. Jaouen odstawia na stół dzbanuszek ostrożnie. Jean-Marc uparcie milczy. — Wydaje nam się — przerywa ciszę Marguerite — że będzie ci wygodniej spać bliżej nas, zanim rodzice nie przyjadą. François protestuje: — Ależ skąd! Bardzo lubię mój pokój! — Będziesz sam... w drugim końcu zamku?

— Nikt mnie nie porwie. Nie boję się nocy, będę spał u siebie. Czy światło działa? — Tak — odpowiada Jean-Marc. — Sprawdziłem. — No to świetnie. Mam wrażenie, że ten zegar stoi, tak mi się chce spać. Jaouenowie wymieniają parę zdań po bretońsku. To też coś nowego. Zazwyczaj, przez grzeczność, nie rozmawiają w swym dialekcie. Co się z nimi dziś dzieje? Są tak zmieszani, że zapo- minają wyjaśnić, o czym mówili. Marguerite przygotowuje małą miedzianą lampę, zwaną dawniej „nietoperzem". — W razie jakiejś awarii będziesz miał przynajmniej co za- świecić. Dobre sobie! Zachowują się zupełnie tak, jakby chcieli go na- straszyć. — Jean-Marc cię odprowadzi — mówi Jaouen. — Znam drogę — śmieje się François. — Odniesie ci walizkę. Jesteś zmęczony. Następuje ogólne „dobranoc". Skrępowanie nie ustępuje, a nawet wzrasta. Mar- guerite całuje chłopca. — Śpij dobrze. Byłabym jednak spokojniejsza, gdybyś był bli- żej. Jaouen ściska mu rękę. Wychodzą — Jean-Marc na przedzie z walizką, François za nim z „nietoperzem" w ręku. Mijają głów- ną część budowli. Rozległe, puste komnaty odbijają echo ich kroków. Docierają do północnego skrzydła. Jeszcze tylko ka- mienne kręcone schodki i Jean-Marc otwiera spaczone od wil- goci drzwi. — No, jesteś u siebie! Rzuca walizkę na stojące pośrodku pokoju paradne łoże pod baldachimem, jakie widuje się teraz tylko w muzeach. Udaje, że sprawdza, czy wszystko jest w porządku na toaletce. Widać, że chce coś powiedzieć, ale z trudem mu to przychodzi. — François, to głupie, co ci powiem... — No, jazda, jazda. — Nie... Pomyślisz, że zwariowaliśmy. — Powiedz wreszcie, co się tu dzieje? Tak się dziwnie zacho- wujecie...

Jean-Marc zbliża się do okna ze spuszczonymi żaluzjami. — Posłuchaj, nie chcę cię uprzedzać, bo być może, że to tylko my mamy halucynacje. Podejdź tu. O północy popatrz przez szparę, a przede wszystkim... posłuchaj. Słuchaj dobrze. Nie hałasuj, nie zapalaj światła i nie otwieraj, nie otwieraj. Nie bój się, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo! Musisz tylko słuchać! Dałbym nie wiem co, żebyś nic nie słyszał... Ty nic nie wiesz... Więc pamiętaj. O północy. Dobranoc.

KOŃ WIDMO François nie kłamał mówiąc, że nigdy nie bał się ciemności. Ale teraz, kiedy został sam, poczuł pewien niepokój myśląc o dziwnym zachowaniu Jaouenów, a zwłaszcza o tajemniczych słowach Jean-Marca. Co tu się dzieje o północy? Pierwszy raz miał spędzić noc sam jeden w całym skrzydle zamku. Usiłował nie myśleć o tym, ale wiedział już, że nie zmruży oka. Układając swoją bieliznę w starej bretońskiej szafie myślał, że Jaouenowie nie należą do ludzi, których ponosi wyobraźnia. Jean-Marc też stąpa mocno po ziemi. Co ich więc tak poruszy- ło? Jean-Marc mówił o halucynacjach. Polegają one na tym, że widzi się coś, co nie istnieje naprawdę. François powoli zamknął szafę, która skrzypnęła, jak to tylko stare meble potrafią. Podłoga też skrzypiała. Łóżko trzeszczało przy siadaniu. A wszystkie te trzaski i skrzypienia wzmagały złe samopoczucie chłopca. Nagle odniósł wrażenie, że nie jest już sam w pokoju, a nie miał odwagi nazwać tego słowami, które przekształciłyby jego niepokój w strach. Przestawał panować nad swymi myślami. Ktoś, kto nie istnieje, jest duchem. Czy zamek nawiedzają du- chy? Też coś! Przetrząsnął w Kermoalu wszystkie kąty, a nigdy nie napotkał żadnej zjawy. Kiedy w jakimś zamku straszy, wie o tym cała okolica, wiedzieliby o tym Jaouenowie, rozmawialiby o tym wszyscy. Tymczasem nigdy nikt nie napomknął o czymś takim. Zrobiło mu się trochę zimno. Marguerite przygotowała drew- no w kominku, ale nie rozpaliła ognia, ponieważ zamierzała po- ścielić mu w pokoju obok Jean-Marca. Skąd ta przezorność? François podpalił papier i wkrótce palenisko się rozjaśniło. Do- chodziła dziesiąta. Jeszcze dwie godziny czekania! François za- winął się szlafrokiem, przysunął do kominka fotel i skulił się na nim. Ktoś usiłuje obrzydzić mu Kermoal. Do tej pory zamek był

miejscem przyjaznym, czymś tak swojskim jak domowe zwie- rzę. Nie wyobrażał sobie, że może mu tu coś zagrażać. A teraz Kermoal groził, i to w najbardziej niemiły sposób. W ciszy, nocą. Kominek dymił. François otwierając okno zerknął przez żalu- zje. Jedna z listewek była złamana i można było zobaczyć sporą część landów z ledwie rysującą się drogą, która wiła się między złomami skał i kępami janowca. Nic się nie poruszało. Księżyc w pełni rzucał niemal aż na drogę cień zamkowych wież. Morze uderzało o brzeg tak blisko, że słychać było syk fal na piasku. O północy morza prawie nie będzie słychać, odkryje rozległą pla- żę usianą okami wody, w których wiosną roi się od krewetek i krabów. Ale chłopcu nie połowy były w głowie. Przez chwilę obserwo- wał krajobraz, potem wrócił na fotel i wyciągnął ręce w stronę ognia. Ciepło zaczęło go morzyć, jednak próbował się otrząsnąć i rozwiązać tajemnicę drogą eliminacji, jak to miał w zwyczaju. Jeśli zrezygnować z hipotezy ducha, to co zostaje? Może ktoś się ukrywa w zamku? Zbiegły więzień? Mało prawdopodobne. Przemytnicy? Wszystko to nie trzyma się kupy. Jaouenowie za- wiadomiliby natychmiast policję. François postanowił rano przestudiować historię Kermoalu. Ojciec często mu mówił: „Powinieneś przeczytać broszurę księ- dza Flohica", ale chłopca niewiele obchodziła przeszłość zam- ku. Jak wszyscy wiedział, że został zbudowany w końcu XII wieku, doświadczył wojen, był schronieniem różnych uciekinie- rów. Wiedział o tym wszystkim, ale Kermoal naukowców nie był prawdziwym Kermoalem, zamkiem, gdzie bawił się w cho- wanego i galopował po niosących echo korytarzach. Teraz nad- szedł czas na dokładne zbadanie przeszłości zamku i stwierdze- nie, kto właściwie w nim mieszkał. Jedenasta... François chętnie położyłby się spać, wrócił jednak do okna. Wieże rzucały już krótszy cień. Wkrótce księżyc zawi- śnie pionowo nad zamkiem. Napełniał przestrzeń błękitnawą mgłą, która zacierała kształty, ale silniej wydobywała dźwięki. Gdzieś cicho nawoływał puszczyk. Kto nadejdzie? François podsycił ogień i zgasił lampę. Płomienie wystarczają-

co oświetlały pokój — nie należało zdradzać swojej obecności temu, kto miał nadejść. Na pewno był czujny; Jean-Marc kazał przecież słuchać i patrzeć nie pokazując się. Wpół do dwunastej. François nie mógł już usiedzieć. Przyszło mu do głowy, aby iść po Jaouenów, ale nie znajdował w sobie odwagi na samotne przemierzenie rozpaczliwie pustych sal parteru. Zresztą było już za późno, poza tym należało samemu stawić czoło tej historii. Zaczął uważnie śledzić fosforyzujące w mroku wskazówki zegarka. Za dziesięć dwunasta, nie mogąc powściągnąć niecierpliwości, zaczaił się w rogu okna, podniósłszy kołnierz szlafroka, bo przenikający przez żaluzje chłód stawał się coraz dotkliwszy. Umilkł puszczyk, od strony morza dochodził już tylko głuchy szum. Od czasu do czasu za plecami François słychać było sze- lest osypujących się głowni. Czy TO nadejdzie drogą, czy też wyjdzie z zamku? Północ. Ciągle nic. Czy Jean-Marc się omylił? Nic nie widać, nic nie słychać. Cienie wież jakby skupiły się u stóp murów. Landy zalewała księżycowa poświata. Nagle François drgnął. Trącił czołem o żaluzję. Jakiś dźwięk? Nie, nie ma w nim nic ta- jemniczego. To najzwyczajniejszy w świecie tętent konia kłusu- jącego za murami. Wyraźnie słychać rytmiczny tupot kopyt. Zbliżał się z prawej strony, wkrótce przebiegnie przed bramą. Z tej części zamku droga biegnąca poza murami była niewi- doczna, ale François mimo to przyciskał głowę do żaluzji, wy- trzeszczał oczy. Koń zbliżał się przechodząc w stępa, lekko wy- dmuchując powietrze, jakby zganiał z siebie muchy. Nagle Fra- nçois zorientował się, że koń jest już na terenie posiadłości. Ale jak się tu przedostał? Brama była zamknięta, mury wzno- siły się na dwa metry, nie było w nich wyrwy. O ruchach konia mówiły dolatujące odgłosy. Słychać było spokojne postukiwa- nie podków, z których jedna dźwięczała, jakby źle przybita. Koń zmierzał na środek dziedzińca. Teraz powinien się ukazać! Za- trzymał się jednak, potrząsnął głową. Słychać było brzęk munsztuka. A więc był osiodłany? Gryzł wędzidło? Niósł jeźdź- ca niewidzialnego jak wierzchowiec! Jeźdźca, który dał ostrogę, bo koń znów ruszył.

François dygotał z zimna, a jednak policzki i czoło mu płonęły. Koń jeszcze bardziej się zbliżył, za chwilę znajdzie się akurat pod oknem. François nie wytrzymał, podniósł haczyk, który przytrzymywał skrzydła żaluzji, ostrożnie je uchylił i wysunął głowę. Światło księżyca uwydatniło zarysy skał, każdą kępę tra- wy. Koń powinien już być tuż pod oknem, ale wzrok odkrył tyl- ko guzowatą ziemię landów, piasek, gdzie lśniły blaszki miki. Koń parsknął, odskoczył na bok. Zatrzymało go cmoknięcie. Cmoknięcie? „Niemożliwe!" — pomyślał François. Wychylił się jeszcze bardziej. Koń się oddalał, potem znów za- trzymał, akurat u stóp wieży, która zasłaniała widok na morze. Serce François silniej zabiło. Czy jeździec zsiądzie z konia? „Je- śli usłyszę, że idzie, będę krzyczał" — pomyślał. Odgłosy umilkły. François odetchnął. Wydawało mu się, że bardzo długo panowała kompletna cisza. Potem koń niecierpli- wie zaczął grzebać ziemię. Ciągle tu był, niewidzialny w świetle księżyca jak meduza w wodnej głębinie. Co robił jeździec? Czy zsiadł z konia? Kim był? Człowiekiem z minionego świata? Może był w zbroi? Może obserwował chłopca przez otwory opuszczonej przyłbicy? François cofnął się. Koń powoli zrobił półobrót, znów ruszył. Jeszcze raz przeszedł pod oknem, minął narożnik. Dziwna wy- prawa dobiegła końca. Tętent oddalał się. Jeździec i wierzcho- wiec przebyli widać bramę nieuchwytni jak dym. Byli już na drodze po drugiej stronie muru. Koń znów biegł kłusem. François długo jeszcze nasłuchiwał. Wreszcie zamknął żaluzje i okno. Wyczerpany skulił się na fotelu blisko kominka. Nie ma już mowy o spaniu. Przerażenie Jaouenów stało się teraz zrozumiałe. François czuł, że przed chwilą był świadkiem czegoś niezwykłego. Nie widział widma, ale je słyszał, a to było jeszcze bardziej niesa- mowite, nie dawało się w żaden sposób wyjaśnić. Czy dzwonić do Paryża? Rodzice albo zaniepokoją się i wyślą go do lekarza, albo zdecydują się wystawić Kermoal na licytację. Lepiej pocze- kać. Zjawisko może się więcej nie powtórzy. Właściwie od jakiego

czasu daje o sobie znać? Od niedawna, to pewne. Jaouenowie w końcu powiedzieliby coś. Ale czy zdarza się, że w starym zamku pojawia się ni z tego ni z owego widmo? To było nie- prawdopodobne. A jednak... Poranek zastał chłopca śpiącego w fotelu przy wygasłym ko- minku. Pukanie do drzwi zerwało go na równe nogi.

TAJEMNICZY ŚLAD — No co, stary? Słyszałeś — stwierdził Jean-Marc. — Wyglą- dasz jak trup. — Tak, słyszałem. Jean-Marc przysiadł na oparciu fotela. — Jestem zmartwiony. Nie chcieliśmy ci nic mówić, żeby cię nie nastawiać. Woleliśmy, żebyś sam się przekonał. — Myślisz, że to widmo? — A jak można to inaczej wytłumaczyć? Jeżeli to w ogóle jest jakimś wyjaśnieniem. — Co myślą o tym twoi rodzice? — Są raczej przerażeni. Zwłaszcza matka. Jak wiesz, te okolice mają wiele legend. — A czy znasz jakąś, która wiązałaby się z tym, co tu się dzie- je? — Nie. O koniu widmie nic nie słyszałem. — O koniu i jeźdźcu. — Jeźdźca nie jestem pewien. — Ale ja — wykrzyknął François — jestem absolutnie pewien! Słyszałem, jak cmokał na konia. — My tego nie słyszeliśmy, chociaż byliśmy blisko ciebie. François spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Blisko mnie? — Tak, siedzieliśmy w pokoju twoich rodziców. Tylko w tej części zamku można „to" obserwować, nasza strona jest za da- leko. — Ja naprawdę słyszałem cmokanie — upierał się François. — To było akurat pod moim oknem. Musiał być jeździec. — No... tak, właściwie byłoby to logiczne. Łatwiej uwierzyć w tego konia, jeśli się przyjmie, że ktoś nim kieruje. — Kiedy to się zaczęło? — zapytał François. — W środę. Widzisz więc, że niedawno. Siedziałem wtedy dłu- go w noc, bo musiałem skończyć rysowanie projektu. Przed

snem wyszedłem się przewietrzyć i właśnie wtedy usłyszałem. Myślałem najpierw, że brama została otwarta i jakiś koń dostał się na dziedziniec. Pobiegłem tam, ale nic nie zobaczyłem, za to usłyszałem. Więc... — Jean-Marc nagle się zaczerwienił zmie- szany. — Więc poleciałem obudzić starych. Wróciliśmy razem i oni też usłyszeli. Odtąd każdej nocy jesteśmy na górze. — Czy zawsze przyjeżdża o tej samej porze? — Tak, o północy. — Powiedziałeś, że w środę — zastanawiał się François. — Nic przecież nie świadczy, że przedtem... Przerwał, a Jean-Marc poważnie skinął głową. — Nie, nic nie dowodzi, że koń nie pojawił się już wcześniej. Nic by się przez to nie zmieniło, gdybyśmy z całą pewnością wiedzieli, kiedy... — Oczywiście! — zgodził się François. — Szukam wytłumacze- nia, ale zupełnie na ślepo. — Ja również. — Zresztą, może w ogóle nic się nie zdarzyło, tylko my wszyscy ulegliśmy sugestii lub coś w tym rodzaju. — Nie — powiedział Jean-Marc. — Na pewno nie. Ubieraj się. Znalazłem dowód. François szybko włożył ubranie. — Jaki dowód? — zapytał przyczesując pospiesznie włosy. — Zaraz zobaczysz. Chłopcy zbiegli na dół i otworzyli drzwi wejściowe. — Ten dowód zresztą wszystko nam do reszty pogmatwa. Chodź tędy — pokazywał Jean-Marc. Przebiegli parę metrów dzielących ich od drogi i skierowali się w stronę narożnej wieży. — Patrz! — rozkazał Jean-Marc. — Gdzie? — No tu! — O rany! François nie mógł oderwać oczu od wyraźnie odciśniętego na ziemi śladu. Śladu kopyta. Nawet przykucnął, żeby obejrzeć go z bliska. Podkowa niby pieczęć odcisnęła się w miękkim w tym miejscu gruncie. Można było odróżnić każdy szczegół podkucia.

— Brakuje jednego gwoździa — zauważył François. — To dla- tego słyszałem brzęczenie. — Tu się zatrzymał — powiedział Jean-Marc. — Zwróć uwagę na rozmiar podkowy. Nie na próżno wychowałem się na wsi. Znam się trochę na koniach, więc wiem, że zwierzę, które zo- stawiło ten ślad, było olbrzymie. — Rumak bojowy. Jak te, co brały udział w rycerskich turnie- jach — mruknął François. Podnieśli się z klęczek zamyśleni. — Tylko prawdziwy koń — odezwał się po chwili François — może zostawić taki ślad. A koń, który był ubiegłej nocy, jest nierealny! Gubię się w tym... Są jeszcze jakieś ślady? Jean-Marc wyciągnął rękę w stronę bramy. — Chcesz zobaczyć? François, przygnębiony, wzruszył ramionami. — Czy dopiero teraz zwróciłeś na to uwagę? — Nie... Ale przedtem były mniej wyraźne. O wiele mniej. Wiesz, co myślę? — No? — Och, głupia myśl przyszła mi do głowy. — No, mów! — To pewnie nie ten sam koń. — Jak to? — Jak się tak zastanowić, to dźwięki za każdym razem były inne. François złapał się za głowę. — Przestań, nic już więcej nie mów! Jest tylko jeden koń. I o tego jednego jest za dużo. Ale widmo konia... widmo przejeż- dżające przez zamkniętą bramę nie może zostawić odcisków podków. Chodzi więc o konia z krwi i kości, ale w takim razie... nie może on przenikać przez mury... nie może robić się niewi- dzialny. Czy mówiłeś rodzicom o śladach? — Nie. Są i bez tego wystarczająco przestraszeni. François ze wściekłością kopnął grudę ziemi. — Dobrze zrobiłeś. Zachowajmy to dla siebie. Doszli do dru- giego skrzydła zamku. Na progu kuchni stała Marguerite. — Chodźcie na śniadanie!

François rozejrzał się wokoło. Zapowiadał się piękny dzień. Słońce dodawało blasku starym murom, uwydatniało ich ma- sywność. Widok ten zupełnie nie pasował do wydarzeń nocy. Widmo tutaj? Trudno w to uwierzyć. Marguerite ucałowała François. Dla niej, która była przy jego urodzeniu, zawsze pozostanie dzieckiem. — Teraz już wszystko wiesz — szepnęła kreśląc znak krzyża. — Co pan Robion sobie o nas pomyśli? François żachnął się. — Czy to wasza wina, że coś się tu dzieje? Możecie przegnać włóczęgów, ale nie ,,to"! Nadszedł stary Jaouen. — Męczę się, żeby właśnie to jej wytłumaczyć. U nas duchy nie są czymś rzadkim. Pamiętam, kiedy wzięli mnie do wojska... — Nie zwracaj na niego uwagi — szepnął Jean-Marc chłopcu do ucha. — Święcie w to wierzy. Z nas wszystkich on jest naj- mniej zdziwiony. Marguerite postawiła dzbanek z kawą i masło. — Nie miałam głowy do robienia grzanek — popłakiwała. — Te historie zupełnie podcięły mi nogi. Tak się staram, żeby wszystko zawsze było w porządku, a tu masz! — Trza może zawiadomić pana mecenasa — zaproponował Ja- ouen. — Lepiej zaczekać, aż sam przyjedzie — wtrącił się Jean-Marc. — Tak postanowiliśmy. Jaouen powoli opróżnił swoją filiżankę. — Może ten koń zabłądził? Znać, że się waha, że czegoś szuka. François nie odważył się wspomnieć o jeźdźcu. Biedni Ja- ouenowie byli wystarczająco wstrząśnięci. — Już czwartą noc nie śpię — poskarżyła się Marguerite. A Jaouen dalej ciągnął swą myśl: — Konie, jak psy, potrafią nawet z bardzo daleka wrócić do domu. Kto może wiedzieć, skąd ten przybywa? „Z wypraw krzyżowych" — o mały włos nie powiedział Franço- is. Ta myśl spodobała mu się. Widział już, jak wspaniały rumak okryty kapą haftowaną w lilie, z tarczą przytroczoną do siodła, dąży z kraju niewiernych przez góry i rzeki, niosąc na grzbiecie

do rodzinnych stron ciężko rannego rycerza. Koń jest biały, w kolorze światła księżyca. — Podobno kiedyś były tu stajnie — mówił dalej Jaouen. — Opowiadał mi jakiś turysta, który wyczytał o tym w książce. Stały pod wieżą północną. Pod północną wieżą! W miejscu gdzie koń się zatrzymał! — Biedne zwierzę wie, gdzie zamek, ale ponieważ wszystko się zmieniło, nie może się połapać... Postawcie się na jego miejscu! ,,Chyba śnię — pomyślał François. — Wczoraj rano byłem na dworcu Montparnasse, a dziś mówią mi o jakimś koniu wid- mie, który nie może trafić do stajni. Ja zaś tego słucham i nie- mal w to wierzę. Tego konia, zresztą, sam słyszałem! Siedzę so- bie i spokojnie popijam kawę. Przyzwyczajam się. Po prostu się przyzwyczajam. Dojdzie do tego, że będę zawiedziony, jeśli koń nie przyjdzie punktualnie o północy. Wezmę mu to za złe. Obudź się, Bez Atu! Rób coś!" — Ja, jak wam już powiedziałem, uważam, że nie trzeba nic nikomu mówić — podjął Jean-Marc. — Nie należy obniżać war- tości zamku. W końcu ten koń nie robi nikomu nic złego! Cała sprawa jest dziwna, ale niegroźna. — A gdyby tak zastąpić mu drogę? — zastanawiał się François. — Co by się stało? — Boże mój, ani mi się waż! — krzyknęła Marguerite. Jaouen poparł ją. — Lepiej nie próbować. Nie wiadomo, co mu może strzelić do łba. Jak zobaczy, że nie ma tu dla niego miejsca, poszuka gdzie indziej. Mało to zamków wokoło? François wstał, mąciło mu się w głowie. — Umyję się — powiedział — a potem pójdę nad morze. — Nie oddalaj się — przykazała mu Marguerite. — Bądź ostrożny! Wrócił do swego pokoju. Spieszno mu było do wyjścia. Chciał- by uciec przed tą dziwną atmosferą, która tak szybko wszystko ogarnęła. Jaouenowie się bali, ale jednocześnie przyjmowali całą tę nadnaturalną historię bez sprzeciwu, tak jak ich przod- kowie. Nawet Jean-Marc, chłopak stworzony do nauk ścisłych, reagował podobnie.