Tom 1 • Obietnica krwi
Tom 2 • Krwawa kampania
Tom 3 • Jesienna republika
Sługa korony
Tom 1 • Grzechy Imperium
Tom 2 • Gniew Imperium
Tom 3 • Krew Imperium
Marlene Napalo, licealnej nauczycielce angielskiego, za
czytanie i redagowanie moich wczesnych, wtórnych śmieci
pełnych krasnoludów, elfów i smoków, choć jestem pewien,
że w ferie bożonarodzeniowe miała lepsze rzeczy do roboty.
I Williamowi Prueterowi, licealnemu nauczycielowi
angielskiego, za to, że uczył mnie myśleć niezależnie i ciężko
pracować. A także ponieważ wiem, że prologi
w powieściach fantasy go irytują.
U
Prolog
przywilejowany Robson znieruchomiał z jedną nogą
na błotnistym trakcie, drugą na stopniu powozu
i z jastrzębim nosem nastawionym na gorący wiatr
fatrastańskiego pustkowia. Powietrze było tu wilgotne,
śmierdzące, a woń dymu z kominów dalekiego miasta
wydawała się sklejać mu nos. Gdyby ktoś mnie widział,
pomyślał, mógłby stwierdzić, że wyglądam jak pies łapiący
wiatr – choć tylko głupiec ośmieliłby się głośno porównać
Uprzywilejowanego do istoty tak niskiej jak pies – i miałby,
muszę przyznać, sporo racji.
Magia Uprzywilejowanych dostrojona była do żywiołów
i do Nieświata. Dzięki temu Robson oraz wszyscy jego
bracia i siostry dysponowali głęboką wiedzą o świecie,
której nikt inny nie był w stanie posiąść. Wiedza ta, rodzaj
szóstego zmysłu, dawała mu bezcenną przewagę w wielu
różnych sytuacjach, ale w tej jedyne, czego doświadczał, to
nieokreślony niepokój, przeczucie czegoś groźnego,
wywołujące mrowienie w opuszkach palców. Blisko
minutę trwał tak nieruchomo z nogą na stopniu, po czym
godnie zstąpił na ziemię.
W polu widzenia nie było nikogo. Na południu i na
zachodzie farmy i równina zalewowa ciągnęły się aż po
horyzont. Od wschodu, od oceanu, wiał słony wiatr, na
północy zaś stolica Fatrasty, Landfall, królowała nad
krajem z wysokości dwustustopowego wapiennego
płaskowyżu. Miasto odległe było o niespełna dwie mile,
znajdowało się praktycznie w zasięgu głosu, a obecność
tajnej policji lady kanclerz gwarantowała, że z tej strony
nie nadejdzie żadne niebezpieczeństwo.
Robson nie oddalał się od powozu. Nałożył rękawice,
przez chwilę poruszał palcami. Sprawdzał, czy może
nawiązać kontakt z Nieświatem. Wyczuwał zwykłe trzaski
i iskry magii, blisko, tuż poza zasięgiem, gotowe poddać się
jego woli. Skrzywił wargi w lekkim uśmiechu na myśl
o tym, jaką przyniosło mu to ulgę. Choć to przecież zwykły
drobiazg, głupstwo! Uprzywilejowanemu rzucić wyzwanie
mógł tylko prochowy mag, a ich w Landfall nie było. Skąd
więc ten niepokój?
Zbadał okolicę aż po horyzont, drugi raz i trzeci,
wytężając wszystkie zmysły. Nic, tylko nieliczni farmerzy
i zwykły ruch na gościńcu, omijający jego powóz. Złączył
się z Nieświatem lekkim ruchem środkowego palca, jakby
pociągał za niewidzialną nić, aż wreszcie zgromadził tyle
energii, by otoczyć ciało tarczą stwardniałego powietrza.
Ostrożności nigdy za wiele.
– Jeszcze chwila, Thom – powiedział do stangreta
podrzemującego na koźle.
Błoto chlupotało pod butami Robsona na ścieżce,
prowadzącej w bok od gościńca, w stronę kilku rozbitych
obok siebie brudnych namiotów. Na zdeptanym teraz polu
bawełny, na niewielkim wzniesieniu, rozłożono obóz.
Robotnicy wynosili ziemię z dziury wygrzebanej w samym
jego środku. Im bliżej obozu, tym większy był niepokój
Robsona, lecz mag mu się nie poddawał. Wręcz
przeciwnie, na widok wychodzącego z namiotu starszego
mężczyzny przywołał na twarz chłodny uśmiech.
– Uprzywilejowany Robsonie. – Starszy mężczyzna
ukłonił się kilkakrotnie, nim ośmielił się wyciągnąć dłoń
na powitanie. – Jestem Cressel. Profesor Cressel. Kieruję
pracami wykopaliskowymi. Jestem ci bardzo wdzięczny,
panie, że nie zwlekałeś z przybyciem.
Robson potrząsnął wyciągniętą dłonią, notując
w pamięci, jak Cressel drgnął i skulił się, czując pod
palcami haftowaną tkaninę rękawicy. Profesor był chudy,
zgarbiony od wieloletniego ślęczenia nad księgami, łysy
z wyjątkiem jednego pasma siwych włosów, a na czubku
nosa nosił kwadratowe okulary. Przekroczył już
sześćdziesiątkę, był więc o dwadzieścia lat starszy od
maga, zdecydowanie górującego nad nim wzrostem
i posturą. Na Uniwersytecie Landfall cieszył się doskonałą
opinią.
Cressel wyrwał rękę z uścisku Uprzywilejowanego
najszybciej, jak na to pozwalała grzeczność. To zaciskał
pięści, to je rozwierał, patrząc nieruchomym wzrokiem na
gościniec. Wszystko wskazywało na to, że jest płochliwym
człowiekiem.
– Otrzymałem informację, że to ważne – powiedział
Robson.
Cressel gapił się na niego przez kilka długich chwil.
– Och tak, tak! – zareagował z opóźnieniem. – To bardzo
ważne. A przynajmniej wydaje się ważne mnie.
– Wydaje się? Wydaje? Za dwie godziny siadam do
kolacji z samą lady kanclerz, a tobie się wydaje,
profesorze?
Na czole Cressela pojawiły się krople potu.
– Bardzo mi przykro, Uprzywilejowany. Nie wiedziałem
przecież, że...
– Skoro już tu jestem – przerwał mu mag – może
powiesz mi, panie, o co chodzi.
Kiedy podeszli bliżej obozu, Robson zauważył, że wokół
namiotów stoi w luźnym kręgu kilkunastu strażników,
uzbrojonych w muszkiety i pałki. W środku było ich
więcej, łatwi do rozpoznania w żółtych kurtkach pilnowali
pracujących robotników.
Robson miał poważne zastrzeżenia do obozów pracy.
Na ich więźniów nie można było liczyć, słabi
z niedożywienia pracowali leniwie, powoli. Fatrasta była
jednak obszarem frontowym, więc wysyłano tu więcej
kryminalistów i skazańców z Dziewięciu niż gdziekolwiek
indziej. Lady kanclerz dawno temu uznała, że jedyne, co
dało się z nimi zrobić, to umożliwić im zapracowanie na
wolność. Dzięki temu miasto dysponowało zasobami do
prowadzenia wielkich prac publicznych, a także mogło
wynajmować robotników organizacjom prywatnym, jak
w tym przypadku Uniwersytetowi Landfall.
– Czy orientujesz się, panie, co tu robimy? – spytał
Cressel.
– Słyszałem, że wykopujecie jakieś pozostałości po
Dynizyjczykach – odparł mag. Wszędzie było tego pełno,
reliktów po starej cywilizacji, która wycofała się
z kontynentu na długo przedtem, nim pojawił się tutaj ktoś
z Dziewięciu. Wyrastały w środku parków, służyły za
fundamenty domów, a jeśli było coś z prawdy w krążących
uparcie plotkach, pod bagnistą równiną otaczającą
Landfall znajdowały się kamienne ruiny miasta. Niektóre
z wydobywanych pamiątek zachowały nawet ślady starej
magii, co czyniło je szczególnie interesującymi dla
naukowców i Uprzywilejowanych.
– Tak. Oczywiście, to prawda. A więc do istoty sprawy. –
Profesor nadal wykręcał sobie ręce. – Rzecz w tym,
Uprzywilejowany Robsonie, że kiedy odkopaliśmy
czterdzieści stóp artefaktu, sześciu moich robotników
oszalało.
Robson zrezygnował z rozważań nad ekonomiczną
sensownością obozów pracy. Spojrzał na profesora
z nagłym zainteresowaniem.
– Twierdzisz, panie, że oszaleli?
– Tak. Dostali nagłego ataku gwałtownego szaleństwa.
– Proszę mi pokazać ten artefakt.
Profesor poprowadził maga do wnętrza obozu, ku
wielkiej dziurze w ziemi, mającej mniej więcej
dwadzieścia jardów średnicy i tyleż samo głębokości. Jej
środek wypełniał obelisk o średnicy czterech stóp
kwadratowych, otoczony rusztowaniami. Odpadające ze
ścian schnące błoto ukazywało gładki szary wapień, bez
najmniejszych wątpliwości wydobywany
w kamieniołomach zajmujących centrum płaskowyżu
Landfall. Po wielkich literach, wyrytych na jednej ze
ścianek, Robson rozpoznał język jako starodynizyjski – nic
niezwykłego, często spotykało się go na rozsianych po
mieście ruinach. Ale poczuł też, jak skręca mu się żołądek.
Magia, zawsze obecna na granicach postrzegania świata
czarodzieja, znikła, jakby obelisk wywołał w niej
nieprzezwyciężoną odrazę.
– Wygląda całkiem zwyczajnie – powiedział głośno.
Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos, tylko po to, by
ukryć drżenie palców. – Po prostu kolejny kawał kamienia,
pozostały nam po Dynizyjczykach.
– Myśmy też tak myśleli. – Cressel poprawił umazane
błotem okulary. – Ten zabytek nie wydaje się niezwykły,
od innych różni się wyłącznie tym, że znajduje się
w pewnym oddaleniu od centrum miasta.
– Jeśli nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, dlaczego
uparliście się go odkopać? – spytał mag, nie ukrywając
rozdrażnienia.
– Osiadł w miękkiej ziemi równiny zalewowej. Istnieje
oczywiście problem wody, ale poza tym to miało być
łatwe.
– I jest?
– Na razie... tak. – Cressel zawahał się i dodał: – Póki nie
zdarzyły się te przypadki szaleństwa.
– A co się właściwie stało?
– Robotnicy. – Cressel machnął ręką w kierunku
długiego sznura więźniów, wynoszących kosze ziemi
i gruzu po drewnianych rampach i opróżniających je na
granicy jamy. – Wysokość obiektu szacujemy na
osiemdziesiąt stóp, co czyniłoby go największym ze
znalezionych dotychczas w mieście. W zeszłym tygodniu,
jakieś sześćdziesiąt stóp w dole, czy raczej dwadzieścia,
licząc od podstawy obelisku, odkryliśmy niezwykłe
inskrypcje. Tego samego dnia mieliśmy pierwszy
przypadek szaleństwa.
– Zbieżność to nie przyczynowość – rzucił mag
zirytowany.
– Prawda, oczywiście. Założyliśmy, że ten człowiek
doznał udaru cieplnego, ale następnego dnia mieliśmy
drugi przypadek. A potem trzeci. Powtarzało się to
każdego dnia. Po szóstej ofierze postanowiliśmy
skontaktować się z tobą, panie, bo zawsze bardzo
interesowałeś się uniwersytetem, więc pomyśleliśmy...
– ...że zrobię wam uprzejmość – dokończył Robson
kwaśno. Postanowił zmniejszyć roczną darowiznę na
uniwersytet o kilka tysięcy krana. Niech nie myślą o nim,
że jest aż taki hojny. Cenił uniwersytet, fascynowało go
dążenie do wiedzy, poznania przeszłej i tworzenia
przyszłej, ale teraz uczeni posunęli się za daleko. Był
przecież człowiekiem zajętym.
– W jakim sensie niezwykłe były te inskrypcje? – spytał.
– Nie zapisano ich w starodynizyjskim. Nikt na
Uniwersytecie nie rozpoznał tego pisma. Powinieneś zejść
i zobaczyć je na własne oczy, panie. – Cressel, nie czekając,
poszedł rampą w dół jamy. – Ciekaw jestem opinii
Uprzywilejowanego.
Robson poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie mógł się
ruszyć, jakby wrósł w ziemię, a strach ścisnął mu żołądek
żelazną pięścią. Nie potrafił powiedzieć, skąd wzięło się to
uczucie. Prawie wszystkie starożytne ruiny na tym
kontynencie pokryte były napisami w starodynizyjskim.
Odkrycie na którymś z obelisków napisów w innym języku
miałoby zapewne historyczne znaczenie, ale problemy
z odczytaniem inskrypcji to nie powód, żeby się aż tak
przestraszyć.
Zastanawiał się, czy zmysły dobrze mu radzą: unikać
tego czegoś za wszelką cenę. Przecież to nic wielkiego,
powiedzieć Cresselowi „nie”. Mógł nakazać zamknięcie
wykopaliska, a obelisk zniszczyć prochem lub magią. Ale
Uprzywilejowani nie zawdzięczali swej reputacji
powściągliwości.
Robson ruszył do jamy za Cresselem. Schodzili
prowizorycznym, chwiejnym rusztowaniem, robotnicy
natychmiast ustępowali im z drogi. Już wkrótce stali na
ziemi, wpatrując się w punkt odległy o kilka zaledwie stóp
od dna. Rzeczywiście, na jednym z kamieni widać było
skomplikowaną inskrypcję. Kamień starannie oczyszczono
z błota, aż wydawał się niemal biały, a wijące się, ozdobne
litery nie przypominały żadnych znanych magowi.
Przyglądał się im przez kilka długich chwil.
– Czy te przypadki szaleństwa miały jakąś cechę
wspólną? – spytał z roztargnieniem. Za jego plecami
słychać było stłumiony odgłos kopania ziemi motykami
i łopatami, od którego tu, na dole, wibrowało powietrze.
– Wydaje się, że poddają się mu tylko ci, którzy spędzili
tu większą część dnia. Po trzecim przypadku zakazałem
straży i pracownikom uniwersytetu schodzenia tu, chyba
że jest to absolutnie konieczne.
Ale robotnikom już nie, pomyślał Robson. A co tam.
Nauka wymaga ofiar.
Przechylił głowę na bok. Zaczął dostrzegać w inskrypcji
pewien porządek. Cressel miał rację, to było jakieś pismo.
Ale pismo jakiego języka? Uprzywilejowani w wieku
Robsona dysponowali szeroką wiedzą, nieustępującą
wiedzy profesorów w ich specjalizacjach, ale Robsonowi
nie zdarzyło się widzieć niczego choćby trochę podobnego.
Pismo wydawało się stare, o wiele starsze od
powszechnego na otaczających ich zabytkach pisma
dynizyjskiego, a dynizyjski był jednym z najstarszych
języków znanych współczesnej lingwistyce. Powoli,
z wahaniem Robson uniósł dłoń. Sięgnął do Nieświata, by
podporządkować sobie chaotyczną magię spoza świata.
Ale magia znów usunęła się przed jego dotykiem, musiał
walczyć, by utrzymać ją przy sobie blisko, na wypadek
gdyby nagle jej potrzebował. Obelisk wydawał mu się
w jakiś sposób groźny. Nie chciał dać się zaskoczyć.
A kiedy był już pewien, że jest przygotowany na każdą
ewentualność, dotknął kamienia z inskrypcją dłonią
w rękawicy.
Przez głowę Uprzywilejowanego jak błyskawica
przemknęła wizja. Zobaczył mężczyznę, znajomą twarz
otoczoną kręconymi jasnymi włosami. Mężczyzna
wyciągał ręce, jakby chciał przytulić świat do piersi.
Otaczała go biel, jaskrawa i bezlitosna. Robson wcale nie
miał pewności, czy biel tę tworzy mężczyzna, czy
odwrotnie: biel go pożera.
Oderwał dłoń od obelisku. Wizja znikła, a Robson
uświadomił sobie, że drży gwałtownie, a ubranie ma
przesiąknięte potem. Cressel przyglądał mu się,
wstrząśnięty.
Mag zatarł dłonie. Czubki palców prawej rękawicy
znikły niczym spalone, choć skóra pod nią była nietknięta.
Pozostawił zaskoczonego Cressela na platformie, a sam
wbiegł na górę i popędził do powozu, nie zwalniając ani
na chwilę.
– Thom!
Podrzemujący stangret drgnął i obudził się.
– Panie?
– Thom, chcę, żebyś zawiózł informację do lady
kanclerz.
– Tak jest, panie. Jaką?
– Powiedz jej, że znalazłem.
Thom podrapał się po głowie.
– I to wszystko?
– Tak, to wszystko. Więcej nie musisz wiedzieć. Dla
twojego własnego bezpieczeństwa. Jedź!
Odprowadził wzrokiem powóz, który wjechał na
gościniec tak gwałtownie, że niemal zepchnął z niego
karawanę mułów i klnącego pod niebiosa handlarza.
Robson wyjął chusteczkę. Chciał przetrzeć spocone czoło,
ale okazało się, że chusteczka już jest przesiąknięta potem.
– Uprzywilejowany...
Obrócił się. Profesor wreszcie go dogonił.
– Uprzywilejowany... – wydyszał Cressel. – Co się dzieje?
Dobrze się czujesz, panie?
– Oczywiście, oczywiście, czuję się bardzo dobrze. –
Robson machnął ręką. Poszedł w kierunku obozu.
Archeolog natychmiast do niego dołączył.
– Ale... ale wyglądałeś, panie, jakbyś zobaczył ducha.
Robson przypomniał sobie swoją krótką wizję,
zatrzymał ją w wyobraźni kilka chwil, zmarszczył brwi.
– Nie, nie ducha – powiedział. – Widziałem boga.
Z
1
ROZDZIAŁ
Fort Samnan pozostały tylko ruiny. Wysoka na
dwadzieścia stóp palisada z półbali drewna
cyprysowego otaczała niegdyś największą fortyfikację
przy zachodnim rozgałęzieniu nurtu rzeki Tristan, a także
spore, prosperujące miasteczko handlowe z półobronnym
centrum, w którym znajdowały się plac zebrań
mieszkańców i budynki urzędowe. Czterdziestostopowe
wieże strażnicze strzegły go od strony rzeki i od
przeciwnej, gdzie na kilkuset akrach ziemi, osuszonej pod
uprawy, powstały duże farmy.
Fort był pomnikiem cywilizacji, wzniesionym pośrodku
największych bagien znanego świata, co tylko dodatkowo
smuciło Vlorę, patrzącą na to, co z niego zostało.
Roztrzaskana wielka brama leżała wewnątrz palisady,
niemal całkowicie zniszczonej ogniem artyleryjskim,
wieże spłonęły i wciąż się tliły, z drewnianego gródka,
który skupił na sobie uwagę artylerii, pozostały drzazgi.
Ruiny jeszcze nie dogasły, chmura dymu wznosiła się
w gorące, wilgotne popołudniowe powietrze na tysiąc
stóp.
Krajobraz po bitwie rzadko budził we Vlorze
przerażenie. Zawodowy żołnierz szybko by zwariował,
gdyby przerażały go walki, które toczy się przecież jedną
po drugiej, ale Vlora zawsze czuła coś w rodzaju smutku,
tłumiącego szok. Nadal obecny, choć na granicy
świadomości, nie pozwalał jej radować się zwycięską
bitwą.
Vlora poczuła znajomy smak dymu na języku. Splunęła
w błoto. Przyglądała się żołnierzom w szkarłatnych
i niebieskich kurtkach, to wyłaniającym się, to ginącym
w jego chmurach. Wynosili zwłoki, gromadzili rozrzuconą
broń, przeliczali jeńców, szpital polowy operował
rannych. Robiono to szybko i sprawnie, nikt nie rabował,
nie gwałcił, nie mordował; dla Vlory był to powód do
dumy. Ale jej wzrok ciągle zbaczał na ciała poległych. Jakie
będą straty? Po obu stronach?
Przeszła przez wartownię po kawałkach drewna,
pozostałościach bramy fortu. Zatrzymała się na chwilę, by
przepuścić dwóch żołnierzy z noszami. A potem, kiedy po
raz pierwszy zobaczyła wnętrze Fort Samnan, odetchnęła
głęboko przez zaciśnięte zęby. Kilka budynków
wprawdzie stało, ale i tak nie wyglądał on wiele lepiej od
gródka.
Frontowe forty konstruowano tak, by współczesna
broń, w tym lekka artyleria, znajdowała się za osłoną
fortyfikacji, a Palo z ich łukami i przestarzałymi
muszkietami operowali poza umocnieniami. Nigdy
odwrotnie.
Nagle kątem oka dostrzegła żołnierza, wychodzącego
chyłkiem z na pół zrujnowanego budynku z małym
pudełkiem pod pachą. Bardziej zaskoczona niż
rozgniewana przechyliła głowę na bok. Próbowała
przypomnieć sobie stopień i nazwisko.
– Szeregowy Dobri! – krzyknęła.
Żołnierz, niski człowieczek z wielkim nosem i długimi
palcami, podskoczył dobrą stopę i wykonał zwrot, usiłując
przy tym ukryć pudełko za plecami.
– Tak jest! – Stuknął obcasami i zasalutował. Udało mu
się przy tym upuścić pudełko. Wypadło z niego na ziemię
kilka kubków i jakieś srebra stołowe. Vlora milczała, żeby
tym bardziej osłabić pewność siebie szeregowego,
wzbudzić strach.
– Szukacie właściciela tych cennych sreber, Dobri? –
spytała niewinnie.
Widziała, jak Dobri robi wielkie oczy. Nadal salutował,
wyprężony, i patrzył wprost przed siebie, ale Vlorze
wydawało się, że widzi, jak drży. Podeszła do żołnierza
z boku i ignorując leżące na ziemi dobra, obeszła go
powoli dookoła. Nosił taki sam mundur jak ona,
krwawoczerwoną kurtę ze złotymi guzikami i spodnie
z czerwonym lampasem i mankietami. Jak ona miał też
mosiężną odznakę w klapie kurty: czako w tle dwóch
skrzyżowanych muszkietów. Najemny Oddział Strzelców
Wyborowych. Mundur pokryty był pyłem, na rękawach
i nogawkach widać było smugi sadzy.
Dobri otworzył usta, zamknął je i westchnął. Wiedział,
że przegrał.
– Nie, lady Krzemień. Ja je ukradłem.
COPYRIGHT © BY Brian McClellan COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2018 TYTUŁ ORYGINAŁU Gods of Blood and Powder. Sins of Empire WYDANIE I ISBN 978-83-7964-340-0 ebook lesiojot PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta ILUSTRACJA NA OKŁADCE Mariusz Kozik PROJEKT OKŁADKI, ILUSTRACJE ORAZ MAPY black gear Paweł Zaręba TŁUMACZENIE Krzysztof Sokołowski REDAKCJA Karolina Kacprzak KOREKTA Agnieszka Pawlikowska SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ pan@drewnianyrower.com WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/
Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna Spis treści Cykle autorskie Dedykacje Mapy Prolog 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział
22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział
53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział Epilog Podziękowania Autor
Tom 1 • Obietnica krwi Tom 2 • Krwawa kampania Tom 3 • Jesienna republika Sługa korony Tom 1 • Grzechy Imperium Tom 2 • Gniew Imperium Tom 3 • Krew Imperium
Marlene Napalo, licealnej nauczycielce angielskiego, za czytanie i redagowanie moich wczesnych, wtórnych śmieci pełnych krasnoludów, elfów i smoków, choć jestem pewien, że w ferie bożonarodzeniowe miała lepsze rzeczy do roboty. I Williamowi Prueterowi, licealnemu nauczycielowi angielskiego, za to, że uczył mnie myśleć niezależnie i ciężko pracować. A także ponieważ wiem, że prologi w powieściach fantasy go irytują.
U Prolog przywilejowany Robson znieruchomiał z jedną nogą na błotnistym trakcie, drugą na stopniu powozu i z jastrzębim nosem nastawionym na gorący wiatr fatrastańskiego pustkowia. Powietrze było tu wilgotne, śmierdzące, a woń dymu z kominów dalekiego miasta wydawała się sklejać mu nos. Gdyby ktoś mnie widział, pomyślał, mógłby stwierdzić, że wyglądam jak pies łapiący wiatr – choć tylko głupiec ośmieliłby się głośno porównać Uprzywilejowanego do istoty tak niskiej jak pies – i miałby, muszę przyznać, sporo racji. Magia Uprzywilejowanych dostrojona była do żywiołów i do Nieświata. Dzięki temu Robson oraz wszyscy jego bracia i siostry dysponowali głęboką wiedzą o świecie, której nikt inny nie był w stanie posiąść. Wiedza ta, rodzaj szóstego zmysłu, dawała mu bezcenną przewagę w wielu różnych sytuacjach, ale w tej jedyne, czego doświadczał, to nieokreślony niepokój, przeczucie czegoś groźnego, wywołujące mrowienie w opuszkach palców. Blisko
minutę trwał tak nieruchomo z nogą na stopniu, po czym godnie zstąpił na ziemię. W polu widzenia nie było nikogo. Na południu i na zachodzie farmy i równina zalewowa ciągnęły się aż po horyzont. Od wschodu, od oceanu, wiał słony wiatr, na północy zaś stolica Fatrasty, Landfall, królowała nad krajem z wysokości dwustustopowego wapiennego płaskowyżu. Miasto odległe było o niespełna dwie mile, znajdowało się praktycznie w zasięgu głosu, a obecność tajnej policji lady kanclerz gwarantowała, że z tej strony nie nadejdzie żadne niebezpieczeństwo. Robson nie oddalał się od powozu. Nałożył rękawice, przez chwilę poruszał palcami. Sprawdzał, czy może nawiązać kontakt z Nieświatem. Wyczuwał zwykłe trzaski i iskry magii, blisko, tuż poza zasięgiem, gotowe poddać się jego woli. Skrzywił wargi w lekkim uśmiechu na myśl o tym, jaką przyniosło mu to ulgę. Choć to przecież zwykły drobiazg, głupstwo! Uprzywilejowanemu rzucić wyzwanie mógł tylko prochowy mag, a ich w Landfall nie było. Skąd więc ten niepokój? Zbadał okolicę aż po horyzont, drugi raz i trzeci, wytężając wszystkie zmysły. Nic, tylko nieliczni farmerzy i zwykły ruch na gościńcu, omijający jego powóz. Złączył się z Nieświatem lekkim ruchem środkowego palca, jakby pociągał za niewidzialną nić, aż wreszcie zgromadził tyle energii, by otoczyć ciało tarczą stwardniałego powietrza. Ostrożności nigdy za wiele. – Jeszcze chwila, Thom – powiedział do stangreta podrzemującego na koźle. Błoto chlupotało pod butami Robsona na ścieżce, prowadzącej w bok od gościńca, w stronę kilku rozbitych obok siebie brudnych namiotów. Na zdeptanym teraz polu
bawełny, na niewielkim wzniesieniu, rozłożono obóz. Robotnicy wynosili ziemię z dziury wygrzebanej w samym jego środku. Im bliżej obozu, tym większy był niepokój Robsona, lecz mag mu się nie poddawał. Wręcz przeciwnie, na widok wychodzącego z namiotu starszego mężczyzny przywołał na twarz chłodny uśmiech. – Uprzywilejowany Robsonie. – Starszy mężczyzna ukłonił się kilkakrotnie, nim ośmielił się wyciągnąć dłoń na powitanie. – Jestem Cressel. Profesor Cressel. Kieruję pracami wykopaliskowymi. Jestem ci bardzo wdzięczny, panie, że nie zwlekałeś z przybyciem. Robson potrząsnął wyciągniętą dłonią, notując w pamięci, jak Cressel drgnął i skulił się, czując pod palcami haftowaną tkaninę rękawicy. Profesor był chudy, zgarbiony od wieloletniego ślęczenia nad księgami, łysy z wyjątkiem jednego pasma siwych włosów, a na czubku nosa nosił kwadratowe okulary. Przekroczył już sześćdziesiątkę, był więc o dwadzieścia lat starszy od maga, zdecydowanie górującego nad nim wzrostem i posturą. Na Uniwersytecie Landfall cieszył się doskonałą opinią. Cressel wyrwał rękę z uścisku Uprzywilejowanego najszybciej, jak na to pozwalała grzeczność. To zaciskał pięści, to je rozwierał, patrząc nieruchomym wzrokiem na gościniec. Wszystko wskazywało na to, że jest płochliwym człowiekiem. – Otrzymałem informację, że to ważne – powiedział Robson. Cressel gapił się na niego przez kilka długich chwil. – Och tak, tak! – zareagował z opóźnieniem. – To bardzo ważne. A przynajmniej wydaje się ważne mnie. – Wydaje się? Wydaje? Za dwie godziny siadam do
kolacji z samą lady kanclerz, a tobie się wydaje, profesorze? Na czole Cressela pojawiły się krople potu. – Bardzo mi przykro, Uprzywilejowany. Nie wiedziałem przecież, że... – Skoro już tu jestem – przerwał mu mag – może powiesz mi, panie, o co chodzi. Kiedy podeszli bliżej obozu, Robson zauważył, że wokół namiotów stoi w luźnym kręgu kilkunastu strażników, uzbrojonych w muszkiety i pałki. W środku było ich więcej, łatwi do rozpoznania w żółtych kurtkach pilnowali pracujących robotników. Robson miał poważne zastrzeżenia do obozów pracy. Na ich więźniów nie można było liczyć, słabi z niedożywienia pracowali leniwie, powoli. Fatrasta była jednak obszarem frontowym, więc wysyłano tu więcej kryminalistów i skazańców z Dziewięciu niż gdziekolwiek indziej. Lady kanclerz dawno temu uznała, że jedyne, co dało się z nimi zrobić, to umożliwić im zapracowanie na wolność. Dzięki temu miasto dysponowało zasobami do prowadzenia wielkich prac publicznych, a także mogło wynajmować robotników organizacjom prywatnym, jak w tym przypadku Uniwersytetowi Landfall. – Czy orientujesz się, panie, co tu robimy? – spytał Cressel. – Słyszałem, że wykopujecie jakieś pozostałości po Dynizyjczykach – odparł mag. Wszędzie było tego pełno, reliktów po starej cywilizacji, która wycofała się z kontynentu na długo przedtem, nim pojawił się tutaj ktoś z Dziewięciu. Wyrastały w środku parków, służyły za fundamenty domów, a jeśli było coś z prawdy w krążących uparcie plotkach, pod bagnistą równiną otaczającą
Landfall znajdowały się kamienne ruiny miasta. Niektóre z wydobywanych pamiątek zachowały nawet ślady starej magii, co czyniło je szczególnie interesującymi dla naukowców i Uprzywilejowanych. – Tak. Oczywiście, to prawda. A więc do istoty sprawy. – Profesor nadal wykręcał sobie ręce. – Rzecz w tym, Uprzywilejowany Robsonie, że kiedy odkopaliśmy czterdzieści stóp artefaktu, sześciu moich robotników oszalało. Robson zrezygnował z rozważań nad ekonomiczną sensownością obozów pracy. Spojrzał na profesora z nagłym zainteresowaniem. – Twierdzisz, panie, że oszaleli? – Tak. Dostali nagłego ataku gwałtownego szaleństwa. – Proszę mi pokazać ten artefakt. Profesor poprowadził maga do wnętrza obozu, ku wielkiej dziurze w ziemi, mającej mniej więcej dwadzieścia jardów średnicy i tyleż samo głębokości. Jej środek wypełniał obelisk o średnicy czterech stóp kwadratowych, otoczony rusztowaniami. Odpadające ze ścian schnące błoto ukazywało gładki szary wapień, bez najmniejszych wątpliwości wydobywany w kamieniołomach zajmujących centrum płaskowyżu Landfall. Po wielkich literach, wyrytych na jednej ze ścianek, Robson rozpoznał język jako starodynizyjski – nic niezwykłego, często spotykało się go na rozsianych po mieście ruinach. Ale poczuł też, jak skręca mu się żołądek. Magia, zawsze obecna na granicach postrzegania świata czarodzieja, znikła, jakby obelisk wywołał w niej nieprzezwyciężoną odrazę. – Wygląda całkiem zwyczajnie – powiedział głośno. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos, tylko po to, by
ukryć drżenie palców. – Po prostu kolejny kawał kamienia, pozostały nam po Dynizyjczykach. – Myśmy też tak myśleli. – Cressel poprawił umazane błotem okulary. – Ten zabytek nie wydaje się niezwykły, od innych różni się wyłącznie tym, że znajduje się w pewnym oddaleniu od centrum miasta. – Jeśli nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, dlaczego uparliście się go odkopać? – spytał mag, nie ukrywając rozdrażnienia. – Osiadł w miękkiej ziemi równiny zalewowej. Istnieje oczywiście problem wody, ale poza tym to miało być łatwe. – I jest? – Na razie... tak. – Cressel zawahał się i dodał: – Póki nie zdarzyły się te przypadki szaleństwa. – A co się właściwie stało? – Robotnicy. – Cressel machnął ręką w kierunku długiego sznura więźniów, wynoszących kosze ziemi i gruzu po drewnianych rampach i opróżniających je na granicy jamy. – Wysokość obiektu szacujemy na osiemdziesiąt stóp, co czyniłoby go największym ze znalezionych dotychczas w mieście. W zeszłym tygodniu, jakieś sześćdziesiąt stóp w dole, czy raczej dwadzieścia, licząc od podstawy obelisku, odkryliśmy niezwykłe inskrypcje. Tego samego dnia mieliśmy pierwszy przypadek szaleństwa. – Zbieżność to nie przyczynowość – rzucił mag zirytowany. – Prawda, oczywiście. Założyliśmy, że ten człowiek doznał udaru cieplnego, ale następnego dnia mieliśmy drugi przypadek. A potem trzeci. Powtarzało się to każdego dnia. Po szóstej ofierze postanowiliśmy
skontaktować się z tobą, panie, bo zawsze bardzo interesowałeś się uniwersytetem, więc pomyśleliśmy... – ...że zrobię wam uprzejmość – dokończył Robson kwaśno. Postanowił zmniejszyć roczną darowiznę na uniwersytet o kilka tysięcy krana. Niech nie myślą o nim, że jest aż taki hojny. Cenił uniwersytet, fascynowało go dążenie do wiedzy, poznania przeszłej i tworzenia przyszłej, ale teraz uczeni posunęli się za daleko. Był przecież człowiekiem zajętym. – W jakim sensie niezwykłe były te inskrypcje? – spytał. – Nie zapisano ich w starodynizyjskim. Nikt na Uniwersytecie nie rozpoznał tego pisma. Powinieneś zejść i zobaczyć je na własne oczy, panie. – Cressel, nie czekając, poszedł rampą w dół jamy. – Ciekaw jestem opinii Uprzywilejowanego. Robson poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie mógł się ruszyć, jakby wrósł w ziemię, a strach ścisnął mu żołądek żelazną pięścią. Nie potrafił powiedzieć, skąd wzięło się to uczucie. Prawie wszystkie starożytne ruiny na tym kontynencie pokryte były napisami w starodynizyjskim. Odkrycie na którymś z obelisków napisów w innym języku miałoby zapewne historyczne znaczenie, ale problemy z odczytaniem inskrypcji to nie powód, żeby się aż tak przestraszyć. Zastanawiał się, czy zmysły dobrze mu radzą: unikać tego czegoś za wszelką cenę. Przecież to nic wielkiego, powiedzieć Cresselowi „nie”. Mógł nakazać zamknięcie wykopaliska, a obelisk zniszczyć prochem lub magią. Ale Uprzywilejowani nie zawdzięczali swej reputacji powściągliwości. Robson ruszył do jamy za Cresselem. Schodzili prowizorycznym, chwiejnym rusztowaniem, robotnicy
natychmiast ustępowali im z drogi. Już wkrótce stali na ziemi, wpatrując się w punkt odległy o kilka zaledwie stóp od dna. Rzeczywiście, na jednym z kamieni widać było skomplikowaną inskrypcję. Kamień starannie oczyszczono z błota, aż wydawał się niemal biały, a wijące się, ozdobne litery nie przypominały żadnych znanych magowi. Przyglądał się im przez kilka długich chwil. – Czy te przypadki szaleństwa miały jakąś cechę wspólną? – spytał z roztargnieniem. Za jego plecami słychać było stłumiony odgłos kopania ziemi motykami i łopatami, od którego tu, na dole, wibrowało powietrze. – Wydaje się, że poddają się mu tylko ci, którzy spędzili tu większą część dnia. Po trzecim przypadku zakazałem straży i pracownikom uniwersytetu schodzenia tu, chyba że jest to absolutnie konieczne. Ale robotnikom już nie, pomyślał Robson. A co tam. Nauka wymaga ofiar. Przechylił głowę na bok. Zaczął dostrzegać w inskrypcji pewien porządek. Cressel miał rację, to było jakieś pismo. Ale pismo jakiego języka? Uprzywilejowani w wieku Robsona dysponowali szeroką wiedzą, nieustępującą wiedzy profesorów w ich specjalizacjach, ale Robsonowi nie zdarzyło się widzieć niczego choćby trochę podobnego. Pismo wydawało się stare, o wiele starsze od powszechnego na otaczających ich zabytkach pisma dynizyjskiego, a dynizyjski był jednym z najstarszych języków znanych współczesnej lingwistyce. Powoli, z wahaniem Robson uniósł dłoń. Sięgnął do Nieświata, by podporządkować sobie chaotyczną magię spoza świata. Ale magia znów usunęła się przed jego dotykiem, musiał walczyć, by utrzymać ją przy sobie blisko, na wypadek gdyby nagle jej potrzebował. Obelisk wydawał mu się
w jakiś sposób groźny. Nie chciał dać się zaskoczyć. A kiedy był już pewien, że jest przygotowany na każdą ewentualność, dotknął kamienia z inskrypcją dłonią w rękawicy. Przez głowę Uprzywilejowanego jak błyskawica przemknęła wizja. Zobaczył mężczyznę, znajomą twarz otoczoną kręconymi jasnymi włosami. Mężczyzna wyciągał ręce, jakby chciał przytulić świat do piersi. Otaczała go biel, jaskrawa i bezlitosna. Robson wcale nie miał pewności, czy biel tę tworzy mężczyzna, czy odwrotnie: biel go pożera. Oderwał dłoń od obelisku. Wizja znikła, a Robson uświadomił sobie, że drży gwałtownie, a ubranie ma przesiąknięte potem. Cressel przyglądał mu się, wstrząśnięty. Mag zatarł dłonie. Czubki palców prawej rękawicy znikły niczym spalone, choć skóra pod nią była nietknięta. Pozostawił zaskoczonego Cressela na platformie, a sam wbiegł na górę i popędził do powozu, nie zwalniając ani na chwilę. – Thom! Podrzemujący stangret drgnął i obudził się. – Panie? – Thom, chcę, żebyś zawiózł informację do lady kanclerz. – Tak jest, panie. Jaką? – Powiedz jej, że znalazłem. Thom podrapał się po głowie. – I to wszystko? – Tak, to wszystko. Więcej nie musisz wiedzieć. Dla twojego własnego bezpieczeństwa. Jedź! Odprowadził wzrokiem powóz, który wjechał na
gościniec tak gwałtownie, że niemal zepchnął z niego karawanę mułów i klnącego pod niebiosa handlarza. Robson wyjął chusteczkę. Chciał przetrzeć spocone czoło, ale okazało się, że chusteczka już jest przesiąknięta potem. – Uprzywilejowany... Obrócił się. Profesor wreszcie go dogonił. – Uprzywilejowany... – wydyszał Cressel. – Co się dzieje? Dobrze się czujesz, panie? – Oczywiście, oczywiście, czuję się bardzo dobrze. – Robson machnął ręką. Poszedł w kierunku obozu. Archeolog natychmiast do niego dołączył. – Ale... ale wyglądałeś, panie, jakbyś zobaczył ducha. Robson przypomniał sobie swoją krótką wizję, zatrzymał ją w wyobraźni kilka chwil, zmarszczył brwi. – Nie, nie ducha – powiedział. – Widziałem boga.
Z 1 ROZDZIAŁ Fort Samnan pozostały tylko ruiny. Wysoka na dwadzieścia stóp palisada z półbali drewna cyprysowego otaczała niegdyś największą fortyfikację przy zachodnim rozgałęzieniu nurtu rzeki Tristan, a także spore, prosperujące miasteczko handlowe z półobronnym centrum, w którym znajdowały się plac zebrań mieszkańców i budynki urzędowe. Czterdziestostopowe wieże strażnicze strzegły go od strony rzeki i od przeciwnej, gdzie na kilkuset akrach ziemi, osuszonej pod uprawy, powstały duże farmy. Fort był pomnikiem cywilizacji, wzniesionym pośrodku największych bagien znanego świata, co tylko dodatkowo smuciło Vlorę, patrzącą na to, co z niego zostało. Roztrzaskana wielka brama leżała wewnątrz palisady,
niemal całkowicie zniszczonej ogniem artyleryjskim, wieże spłonęły i wciąż się tliły, z drewnianego gródka, który skupił na sobie uwagę artylerii, pozostały drzazgi. Ruiny jeszcze nie dogasły, chmura dymu wznosiła się w gorące, wilgotne popołudniowe powietrze na tysiąc stóp. Krajobraz po bitwie rzadko budził we Vlorze przerażenie. Zawodowy żołnierz szybko by zwariował, gdyby przerażały go walki, które toczy się przecież jedną po drugiej, ale Vlora zawsze czuła coś w rodzaju smutku, tłumiącego szok. Nadal obecny, choć na granicy świadomości, nie pozwalał jej radować się zwycięską bitwą. Vlora poczuła znajomy smak dymu na języku. Splunęła w błoto. Przyglądała się żołnierzom w szkarłatnych i niebieskich kurtkach, to wyłaniającym się, to ginącym w jego chmurach. Wynosili zwłoki, gromadzili rozrzuconą broń, przeliczali jeńców, szpital polowy operował rannych. Robiono to szybko i sprawnie, nikt nie rabował, nie gwałcił, nie mordował; dla Vlory był to powód do dumy. Ale jej wzrok ciągle zbaczał na ciała poległych. Jakie będą straty? Po obu stronach? Przeszła przez wartownię po kawałkach drewna, pozostałościach bramy fortu. Zatrzymała się na chwilę, by przepuścić dwóch żołnierzy z noszami. A potem, kiedy po raz pierwszy zobaczyła wnętrze Fort Samnan, odetchnęła głęboko przez zaciśnięte zęby. Kilka budynków wprawdzie stało, ale i tak nie wyglądał on wiele lepiej od gródka. Frontowe forty konstruowano tak, by współczesna broń, w tym lekka artyleria, znajdowała się za osłoną fortyfikacji, a Palo z ich łukami i przestarzałymi
muszkietami operowali poza umocnieniami. Nigdy odwrotnie. Nagle kątem oka dostrzegła żołnierza, wychodzącego chyłkiem z na pół zrujnowanego budynku z małym pudełkiem pod pachą. Bardziej zaskoczona niż rozgniewana przechyliła głowę na bok. Próbowała przypomnieć sobie stopień i nazwisko. – Szeregowy Dobri! – krzyknęła. Żołnierz, niski człowieczek z wielkim nosem i długimi palcami, podskoczył dobrą stopę i wykonał zwrot, usiłując przy tym ukryć pudełko za plecami. – Tak jest! – Stuknął obcasami i zasalutował. Udało mu się przy tym upuścić pudełko. Wypadło z niego na ziemię kilka kubków i jakieś srebra stołowe. Vlora milczała, żeby tym bardziej osłabić pewność siebie szeregowego, wzbudzić strach. – Szukacie właściciela tych cennych sreber, Dobri? – spytała niewinnie. Widziała, jak Dobri robi wielkie oczy. Nadal salutował, wyprężony, i patrzył wprost przed siebie, ale Vlorze wydawało się, że widzi, jak drży. Podeszła do żołnierza z boku i ignorując leżące na ziemi dobra, obeszła go powoli dookoła. Nosił taki sam mundur jak ona, krwawoczerwoną kurtę ze złotymi guzikami i spodnie z czerwonym lampasem i mankietami. Jak ona miał też mosiężną odznakę w klapie kurty: czako w tle dwóch skrzyżowanych muszkietów. Najemny Oddział Strzelców Wyborowych. Mundur pokryty był pyłem, na rękawach i nogawkach widać było smugi sadzy. Dobri otworzył usta, zamknął je i westchnął. Wiedział, że przegrał. – Nie, lady Krzemień. Ja je ukradłem.