Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 239
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 954

Carla Montero - Złota skóra

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Carla Montero - Złota skóra.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Carla Montero
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 329 stron)

Dla Luisa, za piętnaście po prostu doskonałych lat

Obraz to połączenie rozumu i emocji w danej chwili (…) dające owo poczucie natychmiastowej wolności, to wrażenie nagłego wzrastania, którego doświadczamy w obliczu największych dzieł sztuki. Ezra Pound

PROLOG Słyszeliście o zbrodniach z Whitechapel? Być może imię zbrodniarza, Kuby Rozpruwacza, wyda się wam bardziej znajome… Pomiędzy kwietniem 1888 a lutym 1891 roku na londyńskim East Endzie brutalnie zamordowano jedenaście kobiet. Do dziś nie poznano tożsamości mordercy – lub morderców. W tamtym czasie byłem dzieciakiem w krótkich spodenkach, chowającym po kieszeniach szklane kulki i korki od butelek, i całe dnie łowiłem żaby w wiejskim stawie, za pomocą wędki własnej konstrukcji. A jednak londyńskie wydarzenia zrobiły na mnie wielkie wrażenie – tak wielkie, że w pełnym silnych doznań okresie dorastania bawiłem się w układanie klocków tego skomplikowanego obrazu, usiłując znaleźć własne rozwiązanie tej zagadki jedynie na podstawie skąpych wiadomości z wycinków z brytyjskich i austriackich gazet, skrupulatnie zbieranych w albumie o skórzanych okładkach, który dostałem od dziadka w prezencie na czternaste urodziny. Szczenięce lata… W tak młodym wieku nie wiedziałem jeszcze, że prasa często ucieka się do manipulowania rzeczywistością tylko po to, żeby uczynić wiadomość bardziej popularną. Nie winię jej za to… Wszyscy mniej lub bardziej manipulujemy rzeczywistością, żeby sprzedać ją sobie samym albo innym ludziom. Gdyby było inaczej, życie czasem

mogłoby się okazywać nieznośne. Kiedy dorosłem, natychmiast to zrozumiałem, z niejakim przerażeniem. Zdałem sobie również sprawę, że obojętnie, jak bardzo człowiek honorowy i rozsądny wysila się, aby utrzymać twardą rzeczywistość z dala od siebie – za szybą, jest to skazane na porażkę; nie ma znaczenia, jak wiele barier i skrótów myślowych zastosuje, by się od niej odgrodzić, ani jak wiele razy będzie sam siebie przekonywał, że brud, brzydota, smród i degeneracja nie mają z nim nic wspólnego. W końcu naga rzeczywistość zaskakuje go w najmniej spodziewanym momencie, wali w pysk i porzuca w ciemnym, pustym zaułku. Stało się tak ze mną, gdy stawiałem czoło własnym zbrodniom z Whitechapel, prawdziwym jak policzek, po którym piecze zaczerwieniona twarz. Żadnych wycinków z gazet, żadnych zabaw ani makabrycznych kolekcji. Cztery wstrząsające zabójstwa, które stargały nerwy rozhisteryzowanego Wiednia i zachwiały moim otoczeniem, moimi przekonaniami, a nawet moim spojrzeniem na świat. Chociaż nie byłoby sprawiedliwe winić za ten kataklizm morderstw: wszak moja praca polegała na rozwiązywaniu zagadek. Chodziło o coś znacznie bardziej złożonego, na co nikt ani nic mnie nie przygotowało. A tak przy okazji, nazywam się Karl Sehlackman i jestem inspektorem brygady kryminalnej cesarsko-królewskiej Policji w Wiedniu. Proszę jednak nie dać się zwieść – historia, którą mam zamiar opowiedzieć, nie jest historią zbrodni ani zbrodniarzy; ja przecież nigdy nie byłem dobrym policjantem. Oto, panie i panowie, historia pewnej kobiety. Najpiękniejszej kobiety Wiednia – Inés.

1 Wiedeń, marzec 1904 W Wiedniu wszyscy ją znali i wszyscy cenili sobie tę znajomość. Wszyscy nazywali ją Inés, od służących do najbardziej dystyngowanych dam. Czasem mówiono o niej „la donna”, ale wynikało to jedynie z przekonania, iż akcent osładzający jej niemczyznę jest włoski. Tak naprawdę nikt nie wiedział o niej zupełnie nic, ani kim jest, ani skąd pochodzi. Inspektor Karl Sehlackman był przekonany, że po raz pierwszy zobaczył ją w burdelu; wtedy jednak nie wiedział, że była to Inés, i w żadnym razie nie spodziewałby się jej spotkać w podobnym miejscu. Gdyby chociaż pozwoliła się zobaczyć w luksusowym lupanarze w centrum miasta, dokąd chadzali szlachetni i bogaci kawalerowie… Ale nie, to była piekielna dziura ukryta na robotniczych przedmieściach, zarządzana przez niejaką madame Lamour, którą inspektor bardzo dobrze znał. Zgodnie z kartoteką, to sugestywne i niezbyt wyszukane imię skrywało tożsamość kobietki tak pospolitej jak jej prawdziwe nazwisko: Gertrude Schmid. Frau Schmid była wulgarną ulicznicą i drobną przestępczynią, która miała na koncie między innymi publiczne skandale, nieposłuszeństwo władzom, kradzieże i oszustwa. Ona sama była doskonałym odbiciem swojego interesu:

starego, brzydkiego, obrzydliwego, nieuczciwego, zjedzonego przez mole i pluskwy, taniego… A dziewczyny… Dziewczyny też nie wydawały się inne: wcale nie grzeszyły urodą i większość z nich była już po czterdziestce. Prawie niemożliwością było, aby w podobnym miejscu obecność kobiety zwanej Inés przeszła niezauważona, tak bardzo bowiem jaśniała ona na tle wszystkiego, co ją otaczało. Zupełnie jak purpurowy zachód słońca nad śmietniskiem. Inspektor Sehlackman starał się nie zwracać uwagi na otoczenie, wpatrując się w porcelanowy profil na wpół ukryty pod kapturem obszernej granatowej peleryny. Krótko jednak trwał ten obraz kamery pracującej w zwolnionym tempie, na którym mieszały się wrażenia ze snów, bez dotyku, zapachu, dźwięku, bez tchu. Gdy tylko madame Lamour zauważyła inspektora w holu, podbiegła do niego i zastawiła mu drogę swoim wielkim ciałem, uprzednio dawszy dziewczynom znak, aby najpierw schowały piersi, a potem same znikły w pokojach na piętrze. – Kochany pan inspektor Sehlackman, jakże mnie zaszczyca pańska wizyta! – zawołała żywo, gestykulując z nadmierną teatralnością. – Proszę pozwolić się poprowadzić do saloniku i zaprosić na filiżankę herbaty. Karl spojrzał ponad ramieniem madame, by nie stracić z oczu nieznajomej w pelerynie, ale został po niej już tylko falujący ślad niebieskiego jedwabiu, niczym kurtyna opadająca po przedstawieniu. Przez chwilę wydawało mu się, że kobieta była tylko magiczną wizją. Zamrugał, po czym spróbował się skupić na swojej nieprzyjemnej rozmówczyni. – Proszę sobie oszczędzić tych uprzejmości, Gertrude – próbował się przebić przez dobiegające z głębi domu dźwięki rozstrojonej pianoli i śmiech. – Po pierwsze, obawiam się o to, czy pani herbata mi nie zaszkodzi, a po drugie, nie przychodzę służbowo, a zatem nie musi mi pani nadskakiwać.

Gdy tylko intencje inspektora zostały wyjaśnione, zachowanie madame Lamour w jednej chwili całkowicie się zmieniło. Jej groteskowa twarz wykrzywiła się w łotrowskim grymasie, a zbliżywszy się do Karla, madame wypięła biust, jakby chciała go zmiażdżyć tymi wielkimi piersiami, które wyglądały tak, jakby zaraz miały się wyswobodzić spod przybrudzonej bielizny. – Ach, kochany panie inspektorze, a zatem w końcu zdecydował się pan spróbować jednej z moich dziewczynek… Dla pana pierwsza jest gratis – wyszeptała tuż przy jego twarzy głosem szorstkim, przesyconym anyżówką. Karl cofnął się o krok, nie mogąc oderwać wzroku od włochatej brodawki tuż obok jej ust. – W żadnym razie… dziękuję. Już się znamy, Gertrude, więc nie wiem, co prędzej by mnie zabiło, twoja herbata czy twoje dziewczyny. Kobieta okazała, że jest urażona do żywego. Zasłoniła niemal nagi dekolt szalem, jakby w akcie zemsty zaciągnęła zasłony w oknie wychodzącym na raj. – Nie wiem, o czym pan mówi. Jestem bogobojną kobietą, szanuję cesarza i jego prawa. Wszystkie moje papiery są w porządku. – Proszę nie zmuszać mnie do tego, żebym chciał je zobaczyć… Przejdźmy do rzeczy, madame: szukam pewnej osoby… Inspektor wyciągnął z kieszeni fotografię i pokazał ją Gertrude, która rzuciła na nią okiem niemal bez zainteresowania. – Nie przypominam sobie. Wielu ludzi tu przychodzi, zwłaszcza mężczyzn. Nie oczekuje pan przecież ode mnie, że będę się każdemu przyglądała. Świadomy tego, że madame nie ma najmniejszego zamiaru współpracować, Karl przystąpił do działania. – Rzucę okiem do salonu – stwierdził, ruszając w głąb domu.

Gertrude zastąpiła mu drogę bardziej zdenerwowana niż zadziorna. – Proszę zaczekać… Ten człowiek może być wszędzie! A jeśli wynajął pokój i właśnie odpoczywa? Jakim prawem zakłóca pan spokój i intymność moich klientów? Nie mogę pozwolić na to, żeby pan tak po prostu sobie tu wchodził. Karl, który nie był w nastroju do żartów ani sprzeczki, wbił wzrok w tę starą bezczelną dziwkę, żeby przypomnieć jej, kto tu gra pierwsze skrzypce. – Proszę posłuchać, madame Lamour – zauważył z przekąsem. – Wejdę do pani brudnego salonu i dla dobra swojego oraz mojego proszę błagać Boga, żebym znalazł tego, kogo szukam, w przeciwnym bowiem razie będę się czuł zobowiązany do wyważenia wszystkich drzwi prowadzących do tych pokoików, dopóki na niego nie natrafię. I przypominam, że prawo daje mi możliwość zamknięcia tej pani brudnej speluny już jutro z samego rana. Nie mówiąc ani słowa więcej, inspektor Sehlackman postanowił wykonać swoje zadanie i skierował się do salonu, podczas gdy madame Lamour stała jak wryta pośrodku holu, przeżuwając własną bezsilność. Salon spowijała chmura dymu, który zapiekł go w oczy już od progu; w nos uderzył go odór potu i przetrawionego alkoholu. W zamieszaniu i pośród hałasu Karl zaczął się przypatrywać zebranym tam mężczyznom o obliczach zmienionych nałogiem i żądzą – była to istna galeria brzydoty i zdeprawowania. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, tak bardzo wszyscy byli skupieni na własnych przyjemnościach: pijaństwie, grze i seksie. Mógł zatem bez przeszkód przechadzać się po salonie, omijając dziwki i pijaków. Aż w końcu go znalazł. Dostrzegł Hugona w ciemnym kącie z tyłu lokalu, siedzącego przy stole, gdzie królowały karty i alkohol. Jego głowa spoczywała na zwiędłych

piersiach starej kurwy o skąpym ubraniu i obfitym makijażu, podczas gdy druga, niewiele młodsza, znaczyła mu szyję karminowymi pocałunkami i pod rozpiętą koszulą pieściła go szorstkimi od odcisków dłońmi. Pił z zielonej szklanej butelki prawdopodobnie rozrobiony wodą bimber, mimo zwodniczej etykietki z napisem WÓDKA. Był bardzo pijany, ale jeszcze na tyle świadomy, żeby rzucać karty na stół zgodnie z zasadami gry. – Przykro mi, panowie – przerwał im Karl, z ledwie skrywaną ironią – ale wydaje mi się, że zabawa się skończyła. – A zwracając się do Hugona, rozkazał: – Dobra, idziemy! Musiał ciągnąć Hugona za rękę, żeby wyrwać go z ramion dziwek, zanim jednak mu się to udało, jeden z mężczyzn, o grubiańskim proletariackim wyglądzie, uniósł swe zwaliste ciało, znacznie potężniejsze niż Karla, i zaczął na niego krzyczeć: – Chwileczkę, kutasiński. Co ty se, kurwa, wyobrażasz? Ten tu kolo właśnie dostaje po dupie i nigdzie nie idzie, póki nie wyskoczy z forsy, którą mi wisi. Karl sięgnął ręką do kieszeni, wyciągnął garść banknotów i trzasnął nimi o stół z takim impetem, że aż podskoczyły przetłuszczone karty, pełne szklanki i puste butelki. – Tego będzie aż nadto na te długi. I możecie wychylić szklankę za jego zdrowie – zakończył, wyrywając Hugonowi butelkę i odstawiając ją na stół obok pieniędzy. I pieniądze, i butelka zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. – Ej! Oddawaj moją wódkę i spadaj! – zaprotestował słabo młodzieniec, opędzając się od inspektora, który próbował go postawić na nogi. Gburowaty mężczyzna chwycił Karla za klapy i wionąc mu w twarz obrzydliwym oddechem, zagroził: – Lepiej będzie, jeśli posłuchasz chłopaka. Spadaj i pozwól mu honorowo dokończyć grę. Nie chcę, żeby ktoś mówił, że ja, szlachetny Rutger, skubię

wróbelki w brzydki sposób, czy to jasne? Chór śmiechów zakończył groźby Rutgera, który absolutnie pewny tego, że napędził strachu temu przylizanemu dandysowi, puścił go, żeby mógł sobie iść, dokąd mu się podoba. Olbrzym nie spodziewał się jednak, że chwilę potem otrzyma silny cios w szczękę, który rzuci go na krzesła i rozciągnie bez czucia na podłodze. Karl podsunął mu pod rozbity nos legitymację policyjną i spokojnym, acz stanowczym głosem zamknął sprawę: – Wiesz co, Rutger? Powinienem cię ze sobą zabrać, żebyś to wszystko wyjaśnił sędziemu. Ale mam co innego do roboty. To pewnie twoja szczęśliwa noc, więc nie kuś złego. Podczas gdy reszta biesiadników, którzy wcześniej tak ochoczo rechotali, bez ruchu i bez słowa obserwowała scenę, Karl obciągnął marynarkę, poprawił przekrzywione okulary i ponowił wysiłki zmierzające do wyciągnięcia Hugona z burdelu. Hugo pamiętał, że żywo protestował, nawet wtulał się w przetłuszczoną spódnicę tamtej dziwki… Jakże ona miała na imię? W ogóle jednak nie pamiętał, jak to się stało, że skończył z głową w lodowatej wodzie, i teraz bezskutecznie próbował ją unieść, by złapać oddech. Czy ten kutas chciał go utopić?! W końcu poczuł, że czyjeś ręce ciągną go do góry. Chwytając powietrze i kaszląc, z trudem zawołał: – Co ty, do diabła, wyprawiasz? Przeklęty! Zwariowałeś, czy jak? Garnitur Karla pokrył się kropelkami rozsiewanymi pośród przekleństw. Nagle Hugo pohamował gniew, osunął się na chodnik i oparł plecami o zniszczone mury jedynego domu w tym zapomnianym przez Boga zaułku.

Karl domyślił się, że naszły go mdłości: na takie pijaństwo nie pomoże nawet kilka wiader zimnej wody. Patrzył na Hugona w milczeniu, czekając, aż nieco dojdzie do siebie, żeby można go było zabrać do domu. – Odejdź i zostaw mnie w spokoju, dobra? – wymamrotał Hugo z głową pomiędzy kolanami. Nie był w stanie poprawnie wymawiać słów. – Nie potrzebuję niańki. – Powiedz to swojej ciotce Kornelii. Ona mnie poprosiła, żebym cię znalazł. Hugo milczał, a Karl zastanawiał się, czy po raz kolejny nie stracił przytomności. – Cieszę się, że znowu cię widzę, Hugo – mówił dalej. – Chociaż wolałbym się dowiedzieć od ciebie, a nie od Kornelii, że wróciłeś do Wiednia. Młodzieniec zaśmiał się ironicznie. – Naprawdę? Jesteś pewnie jedyną osobą w tym zakazanym mieście, która się ucieszyła, że mnie widzi. Karlowi żal się zrobiło tego pijanego ludzkiego wraku leżącego na pustym chodniku. Ów człowiek w niczym nie przypominał Hugona von Ebenthala, którego niegdyś znał. Starego przyjaciela Hugona von Ebenthala… Prawdopodobnie jego jedynego przyjaciela. Najsympatyczniejszego człowieka, najbardziej frywolnego i szczęśliwego, jakiego kiedykolwiek udało mu się spotkać. Tego, który śmiał się z wynalezionego przez niego przyrządu do łowienia żab i z jego albumu zbrodni, a który sam wolał w tym czasie uwodzić dziewczęta, nieważne jakiego stanu. Tego chłopaka o zdrowym umyśle i wolnego od uprzedzeń, z którym Karl bawił się w chowanego w ogrodzie, w piratów na jeziorze i w zbójów w lasach von Ebenthalów. Z którym przeżył swe pierwsze pijaństwa za studenckich czasów w Wiedniu i któremu nad kolejnymi kuflami piwa

zwierzał się ze swoich problemów. Hugo von Ebenthal był nader pożądanym kawalerem, dziedzicem majątku i tytułów, obdarzonym urodą, która wzbudzała nieustające szepty w kręgach rumieniących się na jego widok panien z najlepszych domów w mieście. Uwiódł większość kobiet w Wiedniu i znakomitą część w całej Austrii – tak naprawdę wszystkie panny, które stanęły na jego drodze. Bawił się w uprawianie miłości z lekkością człowieka, który uważa się za odpornego na jej trujący wpływ. Nikt jednak nie jest uodporniony na miłość. Nawet Hugo von Ebenthal. Karl niebywale się zdziwił, gdy Hugo wyznał mu, że jest szczerze zakochany. Żadna wieść o klęsce żywiołowej, ba, nawet wiadomość o zmianie osi obrotu Ziemi, nie zaskoczyłaby go bardziej. Jednak to spojrzenie, ten uśmiech, za którym kryło się płomienne szczęście graniczące z głupotą, upewniły Karla, że jego przyjaciel nie kłamie: naprawdę był zakochany. Dziewczyna była miła, piękna, ufna, wesoła… Niewinna dzieweczka. I być może jej jedynej obojętne były arystokratyczne pochodzenie oraz fortuna Hugona, a pewnie i jego ciało wyrzeźbione przez olimpijskich bogów. Tylko ona odkryła piękno we wnętrzu chłopaka, autentyczne piękno ukryte pod blichtrem powierzchni. Wydawało się, że życie daje Hugonowi wszystko. Tak myślał Karl. Jednak Karl się mylił. Życie nigdy nie daje wszystkiego. Przez ostatnie lata Karl codziennie zmagał się z obrazem wczepiającym się w jego mózg ostrymi szponami. Codziennie nachodziło go wspomnienie Hugona rozciągniętego obok wypatroszonego ciała ukochanej, z rękami czerwonymi od krwi i twarzą ściągniętą rozpaczą i zagubieniem. Sam inspektor Sehlackman prowadził śledztwo w sprawie tej zbrodni. Wszystkie ślady wskazywały na to, że popełnił ją Hugo, na zimno i z premedytacją. Ale nie, Hugo nie mógł być mordercą, był przecież jego

przyjacielem. Co do tego Karl był przekonany i to samo przypomniał mu książę von Ebenthal, ojciec Hugona. „Hugo jest twoim przyjacielem, musisz mu pomóc. Zrób to dla nas, a nasza rodzina będzie ci wdzięczna na wieki”. Wdzięczność von Ebenthalów to było coś, co Karl wysoce sobie cenił; podobnie jak przyjaźń z Hugonem. Nie chciał zawieść tych, których w dziwacznym poczuciu wasalnej zależności uważał za swoich panów i którym, nawet jako policjant, służył – tak jak służyli jego ojciec, dziadek i pradziadek, będący lekarzami w tym szlacheckim domu. Dlatego zrobił to, o co poprosił go książę von Ebenthal: Hugo został oczyszczony z zarzutów o morderstwo, sprawę zamknięto z braku dowodów. Doprowadził do tego, czego sam – jak sądził – chciał. Bo Hugo von Ebenthal był jego przyjacielem… Jego jedynym przyjacielem. Szkoda, że spraw nie można zamykać, kierując się zwykłą wiarą i wolą. Karl Sehlackman niebawem odkrył, że duchy ze źle domkniętych grobów zawsze powracają, żeby dręczyć sumienie winnych. Prawdą jest, że po tym nieszczęsnym zdarzeniu jego przyjaciel nigdy już nie był taki sam. Zdruzgotany i zgorzkniały, wygnany przez ojca, którego nie obchodziło to, czy syn jest mordercą czy nie, a jedynie to, że okrył rodzinę hańbą, którą można było zmyć tylko poprzez zatarcie w pamięci Wiednia jego imienia, Hugo wyruszył do Ameryki, gdzie spędził ostatnich kilka lat. Stan leżącego teraz na chodniku Hugona utwierdził Karla w przekonaniu, że przygody za granicą wpędziły chłopaka w nałogi, sprowadziły go na drogę rozpasania i autodestrukcji. A jednak nie zamierzał się rozczulać nad przyjacielem, bo wiedział, że to do niczego nie prowadzi. I nie przyniesie mu nic dobrego. – Może niewielu za tobą tęskni… ale to nie usprawiedliwia chowania się przed ludźmi w najgorszym burdelu w mieście. Bóg jeden raczy wiedzieć, co za choroby możesz tam złapać… Są lokale znacznie przyjemniejsze, gdzie

można spędzić kilka miłych chwil, gdzie podają alkohole dobrej jakości i mają młode, ładne dziewczyny. – Żadna luksusowa kurwa nie chciałaby zostać ze mną sam na sam. Wszystkie potrafią czytać i wiedzą, kim jestem. Wszystkie się mnie boją – odpowiedział Hugo z ledwie skrywaną goryczą. Rozmowa zaczynała się przedłużać i zmierzała w stronę zwierzeń. Karl podszedł do przyjaciela i usiadł przy nim na chodniku. Noc była zimna, więc poczuł się lepiej, objąwszy rękami kolana. Hugo tymczasem, w samej koszuli, z obnażonym torsem i mokrą głową sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie odczuwał chłodu ani nie odbierał żadnych innych bodźców z zewnątrz, jakby czuł tylko kotłujące się i wyjące w jego wnętrzu duchy. – Stary umiera – oświadczył, nie odrywając oczu od ziemi. Karl nic nie powiedział; wiedział już, że książę jest u kresu. – Dlatego wróciłem. I, cóż, myślałem… myślałem, że wszystko poszło w zapomnienie. Ale nie… Nie, nic z tego. Dziś rano jakiś kretyn, z tych, co wyglądają na ludzi z zasadami, o nieskazitelnej moralności, zagadnął mnie, czy ponownie otworzy się sprawę. Karl pokręcił głową; tamten facet musiał być nie tylko kretynem, ale na dodatek bardzo wrednym kretynem. – Czy teraz rozumiesz, dlaczego wolę przychodzić tutaj? Przynajmniej Rutger chce mnie jedynie oskubać do ostatniego grosza i nic więcej. – No i niewiele brakowało, a udałoby mu się. Hugo uśmiechnął się łotrowsko. – Tak mu się tylko wydawało… Na Jukonie całymi miesiącami grałem w pokera z najgorszymi oszustami na świecie. Przy nich ten fanfaron to zwykły amator. Podpuszczałem go, żeby sobie myślał, że jestem łosiem, a potem zamierzałem go załatwić. Inspektor nie mógł się nie uśmiechnąć – okazało się, że wyświadczył przysługę Rutgerowi, który teraz wydawał jego korony na nowe uciechy.

– To oczywiste, że masz mi wiele do opowiedzenia… – podsumował, wyjmując z kieszeni marynarki paczkę tytoniu. – Masz ochotę na papierosa? Hugo, zaskoczony, zdołał unieść głowę. – A ty od kiedy palisz? Stałeś się niegrzecznym chłopcem, Karlu Sehlackmanie? – zakpił. – Nie palę. Przyniosłem je dla ciebie. Hugo bardzo głośno się roześmiał. – Mówiłem ci już, że jesteś obrzydliwie doskonały? – Chciał go sprowokować. Próbował zatrzymać na nim szklisty wzrok, ale głowa kołysała mu się tak, jakby szyja nie była w stanie jej utrzymać. Ponieważ Karl milczał, Hugo znowu zaatakował: – A na ludzi doskonałych trzeba uważać… Bardzo uważać… Bo w końcu okazuje się, że jest w was więcej zgnilizny niż w innych śmiertelnikach… Powiedz, Sehlackman, robiłeś to już kiedyś z jakąś starą, brudną kurwą? – Zamknął oczy i westchnął głęboko. – Ech… To tak, jak przesunąć palcem po dobrze naostrzonym nożu… Wiesz, że się skaleczysz, ale chcesz zobaczyć, jak krew wypływa i plami stal na czerwono… – Daj spokój, Hugo… Jesteś zbyt pijany, żebym brał cię na poważnie, więc tracisz czas, próbując mnie zaszokować. Zdążyłem się już uodpornić na skandale i prowokacje. I nie sądź, że robi na mnie wrażenie ta autodestrukcyjna postawa. Skoro twoje życie wydaje ci się tak okropne, że chcesz z nim skończyć, przychodzą mi do głowy szybsze i prostsze sposoby, żeby tego dokonać; syfilis to droga wolna i bolesna. – Tak. Ale nie sprawiłyby mi tyle radości. Karl pominął milczeniem jego zaślepienie. – Chcesz w końcu czy nie? – zapytał po raz drugi, kusząc przyjaciela papierosem. Hugo niechętnie go przyjął i znowu spuścił głowę między kolana.

– Nie wiem, co to była za gówniana wódka… Czuję się okropnie… Kurwa… Powinienem był zostać na Alasce i dalej sprzedawać bobrowe skóry… – pożalił się, po czym wyciągnął papierosa w stronę Karla, by ten podał mu ogień. Karl zapalił zapałkę, z której wydobył się zapach palonego fosforu. W słabym świetle na bladym obliczu Hugona pojawiły się cienie, które jeszcze bardziej upodobniły go do nieboszczyka. – A skąd ci, do diabła, przyszło do głowy handlować bobrowymi skórami? Ciekawość Karla nie została zaspokojona, bo po pierwszym zaciągnięciu się papierosem Hugo znowu zaczął gwałtownie wymiotować. Wiedeń, kwiecień 1904 O tej popołudniowej godzinie światło słoneczne wpadało przez okna rotundy pod szczególnym kątem i oświetlało skórę modelki tak, że jej odcień i faktura wydawały się wyjątkowe. A jednak baronowa Kornelia von Zeska złorzeczyła sobie w duchu, bo nie była w stanie przenieść tego na płótno: nie potrafiła znaleźć odpowiedniej perspektywy, żeby zaprezentować kształty, ani nie odwzorowywała dokładnie cieni układających się w talii. W ogóle nie koncentrowała się na tym, co robi; ani ona, ani modelka. Therese pozowała na stojąco, w postaci klasycznej Wenus, poza jednym szczegółem – zamiast patrzeć na widza, zwiesiła głowę tak, że jej twarz skrywały gęste i długie rude włosy, opadające niczym kurtyna na całe ciało i u dołu mieszające się z włosami łonowymi.

Baronowa westchnęła z rezygnacją i rzuciła węgiel na stół. – Na dzisiaj wystarczy, poprzestaniemy na tym – burknęła opryskliwie. – Therese, możesz się ubrać. To proste zdanie, wypowiedziane w sali do tamtego momentu pogrążonej w niemal absolutnym bezruchu i ciszy, pociągnęło za sobą serię drobnych zdarzeń. Czterech uczniów, którzy malowali Therese, okazało zdumienie nagłym przerwaniem lekcji: szeptali między sobą, zbierając i chowając przybory malarskie. Therese z kolei rozluźniła się, uniosła głowę i po zebraniu włosów na jedną stronę zaczęła rozmasowywać zesztywniałą szyję. Niemal w tej samej chwili na podwyższeniu pojawił się Hugo von Ebenthal ze szlafrokiem w ręku. – Nie musisz jej pomagać, Hugo. Ona potrafi się ubrać sama. – Kornelia strofowała bratanka, jak gdyby był małym chłopcem, on zaś, nie biorąc tego na poważnie, posłał jej kpiarskie spojrzenie i dalej robił swoje. Baronowa z obrażoną miną mechanicznie zbierała kawałki węgla, którego jeszcze przed chwilą używała. Podszedł do niej Alexander de Behr. – Nie powinnaś mu pozwalać na uczestnictwo w sesjach malowania aktu – pouczył ją, odnosząc się do Hugona. – Niepotrzebnie straciliśmy prawie całą lekcję. – Jutro to nadrobimy, Sandro – burknęła w odpowiedzi. Alexander de Behr kazał się nazywać Sandro na cześć Botticellego, którego uważał za najcudowniejszego malarza wszech czasów. Aby daleko nie szukać, Sandro kazałby sobie wytatuować Wiosnę na jakiejś odpowiednio szerokiej i wolnej części ciała, gdyby nie to, że jak sam podkreślał, był niebywale wrażliwy na ból. Tak naprawdę Sandro był niebywale wrażliwy na wszystko. Podobnie jak wiele kobiet, albo jeszcze bardziej. Byli z baronową von Zeska nierozłączni i stanowili parę, która wyglądała tak, jakby się zamieniła płciami. Przynajmniej co do wyglądu, bo Kornelia była typem

bardzo męskim: z przyciętymi na krótko siwiejącymi włosami, z twarzą pozbawioną makijażu – co wystawiało na widok całą surowość jej ładnych rysów i skórę upstrzoną zmarszczkami oraz śladami po ospie – w niedbałych, nieco androginicznych ubraniach, wśród których nie brakowało spodni; Sandro zaś zawsze miał nieskazitelnie uczesane farbowane na blond włosy spływające na ramiona oraz oczy lekko podkreślone kredką i nosił bogate w formy i kolory ubrania. Czy poza przyjaźnią dzielili też łoże, tego nikt w Wiedniu nie ośmieliłby się poruszyć, przynajmniej publicznie. – Nie o to chodzi – zauważył Sandro. – Chodzi o to, że są pewne zasady, a jeśli pozwalasz mu ich nie przestrzegać, to dlaczego wszyscy inni mieliby je respektować? W końcu będziemy tu mieli istny cyrk: proszę wchodzić i sobie pooglądać! Całkiem gołe dziewczyny! Wejście gratis! – Dość tych bzdur. – Baronowa zmierzyła go wzrokiem, wycierając przy tym ręce w poplamioną szmatę. – Jak zwykle popadasz w przesadę. Doskonale znam zasady, przypominam ci, że sama je ustanowiłam. W rzeczy samej, ta akademia sztuk pięknych była instytucją prywatną, założoną i prowadzoną przez baronową; projekt ten, który zainicjowała wiele lat wcześniej, w odpowiedzi na męski szowinizm, segregację i rasizm panujące w świecie sztuki, a szczególnie w kręgach akademickich i najbardziej konserwatywnych. Oczywiście Kornelia nie spodziewała się, że tak archaiczna i tak bardzo zakorzeniona w przeszłości instytucja jak Wiedeńska Akademia Sztuk Pięknych dopuści do studiowania kobiety. W jej mniemaniu jednak jeszcze poważniejszym uchybieniem była postawa grupy artystów głoszących modernizm i hołdujących nowemu prądowi, czyli secesji. Och, rzecz jasna popierali kobiety, łaskawie wystawiali obok nich i dopuszczali je na swoje spotkania, ale przyznanie im prawa głosu na zebraniach oznaczałoby odstąpienie od męskiej hegemonii, a tego nie mieli zamiaru zrobić.

Co do lekcji rysunku z nagimi modelkami… Ta bitwa rzeczywiście była przegrana. Moralność, przyzwoitość oraz etyka nie przewidywały, by dama mogła stanąć przed nagim ciałem, czy to mężczyzny, czy kobiety. Nie było źle widziane, żeby kobiety kierowały swój marny talent w stronę szlachetnej sztuki malarstwa, jeśli ograniczały się do portretu, pejzażu i martwej natury. Cała reszta okazywała się niemoralna, obsceniczna i znajdowała się poza zasięgiem ich delikatnej natury. Baronową zawsze oburzały takie zacofane poglądy. Ona sama musiała walczyć o własne miejsce w wiedeńskim świecie artystycznym, jeździła po nauki do Paryża, gdzie kształciła się w instytucjach prywatnych, Akademii Colarossiego i Akademii Juliana, w środowisku bardziej otwartym i tolerancyjnym. Jednak nie wszystkie kobiety miały takie możliwości. Dlatego do jej akademii przyjmowano zarówno mężczyzn, jak i kobiety i wszyscy uczyli się w jednakowych warunkach i przy zastosowaniu identycznych środków; odnosiło się to także do malowania aktów. Zgodnie z tą rewolucyjną filozofią w jej akademii nie narzucano zbyt wielu zasad, ale jednej zdecydowanie przestrzegano: w lekcji malowania aktu mogli brać udział wyłącznie uczniowie i nauczyciele. Wynikało to z dwóch powodów. Pierwszy właśnie wyjaśnił Sandro w swoim specyficznym stylu: nie pozwolić, by lekcje zmieniły się w cyrk. Drugim było to, żeby nikt i nic nie rozpraszało uczniów i modeli. Bo w zależności od tego, kto był obserwatorem, modele w jakiś sposób wyczuwali, kiedy w spojrzeniu kryje się zainteresowanie wykraczające poza artystyczne. Właśnie coś takiego wydarzyło się tamtego popołudnia. Od chwili, kiedy Hugo wszedł do galerii i usiadłszy w rogu pomieszczenia, zaczął pożerać wzrokiem ciało Therese, dziewczyna przestała się skupiać na swojej pracy: poruszała się niemal niezauważalnie, jej mięśnie naprężały się i rozluźniały, cienie wędrowały po jej ciele, fałdki skóry zmieniały miejsce… Zrobiła nawet ruch, jakby chciała unieść głowę, aby spojrzeć na młodzieńca. Nie do

przyjęcia… – Na zbyt wiele mu pozwalasz, Kornelio. Tyle razy ci to mówiłem. Tylko dlatego, że jest – a raczej był – bezlitośnie zachwycający i niewiarygodnie wręcz śliczny, ulegasz wszystkim jego zachciankom. To w żadnym razie nie jest dla niego dobre. Baronowa odwróciła spojrzenie w stronę podwyższenia. Hugo i Therese wciąż tam stali. Rumieńce, znaczące uśmiechy, powłóczyste spojrzenia i delikatne przybliżanie się. Wysmakowane ceregiele zakończone z dłonią Therese w rękach chłopaka, który gładził ją palcami, jak gdyby przepowiadał dziewczynie przyszłość. Oczywiście to on znajdował się na końcu wszystkich linii jej dłoni. Zawsze tak samo mamił te ufne stworzenia. – Ten biedak tyle wycierpiał… Przez tyle czasu był tak daleko ode mnie… Nie mogę mu niczego odmawiać… – baronowa odpowiedziała w końcu szczerze swojemu dobremu przyjacielowi. A jednak to Sandro miał rację. I ona nie była w stanie przestać myśleć o tym, jak bardzo to wszystko szkodzi jej bratankowi: niepohamowanie, tłumienie żalów w nałogach, pogarda wobec samego siebie i innych… Nieustannie myślała o tym, co mogłaby zrobić, żeby mu dopomóc. Karl Sehlackman zawsze utrzymywał bliskie i serdeczne stosunki z baronową Kornelią von Zeska. Może z racji jej otwartego usposobienia i tolerancyjnej postawy nigdy nie było sensu trzymać tego pełnego szacunku dystansu, jaki zachowywał w przypadku innych von Ebenthalów, w szczególności wobec jego wysokości księcia, brata Kornelii i ojca Hugona. Inspektor zwykł często odwiedzać baronową i od czasu do czasu brał

udział w jej słynnych przyjęciach w pałacu przy Herrengasse. Podczas jednego z nich oficjalnie poznał Inés. Inés była kochanką Aldousa Lupu, słynnego artysty. Oboje właśnie otworzyli swoją pierwszą wspólną wystawę w pawilonie Secesji; a mając na względzie to, że cieszyli się sławą umiarkowanych skandalistów, w stopniu możliwym do zaakceptowania, i pisały o nich wszystkie gazety, a rozmowy w kawiarniach określały ich zarazem jako geniuszy i szaleńców – tak cienka linia oddziela te dwa stany – Kornelia nie chciała stracić okazji, by to uczcić, i zorganizowała przyjęcie na cześć pary. Nie można powiedzieć, żeby baronowa była najbardziej ekscentryczną kobietą w Wiedniu, bo w tamtych czasach mnóstwo osób w mieście walczyło o palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie, ku uciesze i przyjemności jego specyficznej społeczności. Bez wątpienia jednak baronowa zajmowała niepoślednie miejsce w owym rankingu. Była nie tylko artystką, ale też rozwódką, feministką i adeptką kilku jeszcze innych co bardziej rewolucyjnych idei społecznych, pilnującą, by jej ekstrawagancka postawa była doskonale widoczna. Miała czarnego jak smoła służącego, który zawsze nosił berberyjską tunikę i turban w kolorze indygo i swymi jasnokawowymi oczami wprawiał w zmieszanie każdego, komu otwierał drzwi. Nie mówiąc już o Leonardzie, gepardzie, który był jej maskotką, nazwanym tym imieniem w hołdzie renesansowemu geniuszowi. Nie wszyscy goście tolerowali wielkiego kota ocierającego się cętkowanym grzbietem o ich nogi i mruczącego z obnażonymi kłami. Nie należy się więc dziwić, że przyjęcia u baronowej von Zeska były paradą osobliwości. Tymczasem ku rozczarowaniu najbardziej ciętych języków w mieście, które najchętniej obdarłyby baronową ze skóry za brak szacunku dla leżącego na łożu śmierci księcia von Ebenthala, wieczór poświęcony Aldousowi i Inés był kameralnym spotkaniem przyjaciół, bez

przepychu i luksusów, bez orkiestry i nawet kwartetu smyczkowego. Oczywiście nie zabrakło krytykantów, którzy wyrzucali jej tę skromność graniczącą ze skąpstwem, wszak nie sposób zaspokoić oczekiwań wszystkich ludzi. W każdym razie nie było słoni ani linoskoczków w ogrodzie, cesarski balet rosyjski nie odegrał Jeziora łabędziego dla zaproszonych gości, baronowa odmówiła zaproszenia hipnotyzerów i magików, zastąpiła czym innym fontannę czekolady i piramidę kawioru i chociaż jej przyjaciółka mezzosopranistka Grete Frost ofiarowała się, że zaśpiewa „Casta Diva” z Normy – o czym wszyscy znakomicie wiedzą, że to bardzo smutna aria – baronowa uprzejmie odrzuciła tę propozycję. Szacunek wobec cierpienia brata narzucał wstrzemięźliwość. Tylko Leonardo nie przystawał do reszty, obnosząc się z naszyjnikiem południowoafrykańskich brylantów, który nosił na wszystkich przyjęciach. „Gepardy nie rozumieją żałoby. A poza tym mój brat nigdy nie lubił Leonarda”, argumentowała Kornelia w jego obronie. Karl przybył do pałacu baronowej wcześnie, więc miał okazję porozmawiać z siostrą Hugona Magdą, po mężu von Lützow. Magda nie była wymarzonym towarzystwem. Jej charakter był równie szorstki jak wygląd – w rodzinie von Ebenthal złośliwym zrządzeniem losu urodę i wdzięk dziedziczyli mężczyźni. A jednak dobrze wyszła za mąż, za owdowiałego pułkownika, dwadzieścia lat starszego od niej, spolegliwego w obliczu jej przypływów geniuszu i nieustających żądań. Wiano, które wniosła Magda, także pomagało w ugłaskaniu zaprawionego w bojach wojskowego. Z typową dla siebie cierpką miną Magda wyłożyła Karlowi, jak poważny jest stan starego księcia, mając na względzie jedynie to, żeby przekazać mu, jak bardzo jest zniesmaczona postawą Hugona, który od powrotu do Wiednia ledwie na chwilę wpadł do pałacu Ebenthalów i nie okazał najmniejszego zainteresowania towarzyszeniem rodzinie w tak trudnym okresie, a zamiast