Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Carlo A. Martigli - Heretyk

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlo A. Martigli - Heretyk.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Carlo A. Martigli
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 507 stron)

Mojemu ojcu Walterowi, który prosił Jana Pawła II o zmianę ostatniego zdania modlitwy „Ojcze nasz”, bo to nie Bóg wodzi na pokuszenie, tylko Zło. A on przesłał mu swoje błogosławieństwo.

ROZDZIAŁ 1 FLORENCJA, 7 LUTEGO 1497 ROKU Głos Girolama Savonaroli rozbrzmiewał w nawie kościoła Świętego Marka niczym trzask bicza. – Padnij na kolana, rozpasany Kościele! Jam ci dał, mówi Pan, piękny ubiór, a tyś zrobił z niego bożka! Naczynia przeznaczyłeś na pychę, sakramenty na symonię, w żądzy stałeś się bezwstydną prostytutką; jesteś gorszy od zwierzęcia! Szkaradny z ciebie potwór! Kiedyś żeś się wstydził za swoje grzechy, teraz już nie. Niegdyś kapłani zwali kuzynami swoich synów, teraz już nie kuzynami, ale synami, synami w rzeczy samej. Zrobiłeś z siebie miejsce publiczne i postawiłeś w nim burdel! Na zewnątrz przez cały ranek lodowate podmuchy zimnego, suchego wiatru z północy rozpędzały chmury. Na florenckim niebie pozostały jedynie delikatne białe smużki, lodowate pociągnięcia pędzla na błękitnej palecie. Niemal białe słońce było już w zenicie, cienie znikły, ale ich zimny ślad razem z resztkami kryształków lodu pozostawał na wszystkich ścianach skierowanych na zachód. Ludzie chodzili szybko, żeby się rozgrzać, a kto mógł sobie na to pozwolić, był otulony wełnianym płaszczem. Wszyscy pochyleni, zarówno by chronić się przed lodowatym lutowym wiatrem, jak i dlatego, że od patrzenia na niebo poprzecinane czarnymi pasmami dymu robiło się niedobrze. Tego dnia postanowiono, że próżność zostanie spalona i wszędzie budowano stosy. Płomienie strzelające wysoko w górę zmniejszały się do wątłych słupów ciemnego dymu ulatujących ponad brunatnymi glinianymi dachami i oplatających jasne marmurowe wieże. Czasem wracały na ziemię w postaci mglistego pyłu na białawych plamach ostatniego śniegu. W górze krążyły gromady gołębi przyciągniętych ciepłym powietrzem, które ułatwiało łączenie

się w pary. Stosy, wszędzie stosy. Luksus płonął na placach wielu świątyń. Od ciasnego kościoła Świętego Ambrożego, gdzie mniszki oblewały wodą bramę pod czujnym i pełnym niepokoju okiem przełożonej, po marmurowy kościół Świętego Krzyża, w którym franciszkanie zabarykadowali się w pawilonie, żeby się modlić, bardziej obawiając się zazdrości zwolenników Savonaroli niż gniewu Bożego. Nawet przed najmniejszą kapliczką dominikanie rozpalali oczyszczający ogień. Płonęły kosmetyki z Afryki, perły z Indii, kolorowe pióra egzotycznych ptaków, lakierowane na czerwono meble z Chin, francuskie dywany wypchane piórami flamandzkich gęsi, tkaniny adamaszkowe i wytłaczane oraz całe mnóstwo niezwykle cennych ksiąg. Biedacy z miasta, zbierając pniaki i gałęzie ściętych drzew owocowych leżące porzucone w każdym ogrodzie, przystawali zdumieni przed tymi ogniskami, gdzie w mgnieniu oka z dymem szły przedmioty, których nigdy nie byliby w stanie sobie kupić, nawet pracując przez całe życie. Niektórzy myśleli, że to żart, w końcu był tłusty czwartek, pierwszy z trzech dni świątecznych, kiedy każdy, kto miał zamiar umartwiać się przez czterdzieści kolejnych podczas Wielkiego Postu, mógł sobie pozwolić na każde szaleństwo. Toteż co poniektórzy tylko czekali, kiedy pojawią się cyrkowcy albo grupa karłów. Ale zza stosów wyglądały jedynie surowe postaci mnichów, klęczących ze skrzyżowanymi rękoma niczym kariatydy gigantycznych kominków. A za nimi zbieranina dam i panów rzucających w ogień klejnoty i ozdoby. Wkrótce więc ludzie orientowali się, że nie było żadnej radości, żadnego ciepła w tym ogniu, który buchał i skwierczał, trzaskał i niczym fajerwerk wystrzelał znienacka. Początkowe zdumienie na ich twarzach szybko zastępował strach, przez który nie przenikała nawet ani okrutna satysfakcja, ani subtelne poczucie zemsty na widok szlachetnie urodzonych i bogatych odartych z ich próżności. Ten, kto się zatrzymał przerażony tą dantejską sceną, szybko odchodził ze spuszczonym wzrokiem, prawą ręką czyniąc jak zwykle znak krzyża. Największy stos mieścił się na kwadratowym placu przed dopiero co odrestaurowanym kościołem pod wezwaniem Świętego Marka Ewangelisty. Wewnątrz, stojąc na kamiennej ambonie, Girolamo Savonarola górował nad tłumnie przybyłymi, by go słuchać. Kazanie dobiegało już końca: Savonarola wzniecił ogień w duszach

i pobudził umysły skrupulatnym opisem najstraszniejszych grzechów, które zadały rany Chrystusowi. A szczegółowy wykaz kar Boskich wywołał dreszcz strachu, nawet kilka omdleń. Oskarżenia rzucane przez Savonarolę przeciwko upadkowi i zepsuciu dworu rzymskiego zapewniły mu niejedną groźbę ekskomuniki, ale to tylko zwiększyło liczbę jego klątw. Jego głos, to gromki, to przenikliwy, trafiał niczym miecz w serca obecnych, wzniecając pogardę i przerażenie, że Kościół zniżył się do pozycji stosu nikczemności i wstydu. Ale zakapturzony mnich ostatni cios zachował dla swojego największego wroga, papieża Aleksandra VI, od pięciu lat zasiadającego na tronie Piotrowym. – Jesteś przeklęty na Ziemi, ty, zdolny tylko uganiać się za kobietami i chłopcami. Znajdujesz przyjemność w gromadzeniu dóbr i nakładaniu ekskomunik na każdego, kto ci się nie podoba, ale to ty jesteś wyklęty u Boga! Gdy Savonarola przestał krzyczeć, w nawie zapadło pełne oczekiwania milczenie. Potem jego głos zabrzmiał spokojniej, co nie znaczy, że zawierał mniej przestróg. – Teraz idźcie, moje dzieci, ale spieszcie się, bo łaska Pańska nie będzie czekać. I pamiętajcie, że kto w tym życiu nie porzuci luksusu i grzechu, w przyszłym będzie potępiony na wieki! Na zewnątrz przed ceglaną fasadą słudzy i giermkowie zgromadzili już meble, lustra, obrazy, haftowane stroje, instrumenty muzyczne, karty do gry i klejnoty, w odpowiedniej kolejności nakazanej przez brata Girolama. Siedem warstw tworzących piramidę symbolizowało siedem grzechów głównych. Na próżno wenecki kupiec zaoferował datek w wysokości tysiąca złotych florenów na cele dobroczynne, by przemycić te nieczyste towary ukryte przed wzrokiem Bożym. Za to świętokradztwo ryzykował wysmaganie batem przez grupę najzagorzalszych zwolenników Savonaroli, więc wmieszał się w tłum. Przed kościołem służba czekała na wyjście swych panów, by dorzucić rozpustne, filozoficzne księgi do ognistej sterty wysokością przekraczającej już lunetę bramy. Jeszcze trzy sezony wcześniej możni i bogaci kupcy skorzystaliby z okazji, jaką była msza święta, by pokazać się wszystkim w płaszczach z wydr, futrach z soboli i szerokich sukniach zdobionych szlachetnymi kamieniami, podczas gdy damy prezentowałyby głębokie dekolty okolone perłami i długie suknie z adamaszku, haftowane złotem i srebrem. Po wyjściu śmialiby się i pokrzykiwali radośnie, korzystając z tłoku, wymieniając sekretne karteczki i obietnice, wśród spojrzeń

i delikatnych dotknięć. Tymczasem tłum schodzący po stopniach kościoła w powolnej procesji był ubrany skromnie, kobiety okrywały czarne woalki, bez śladu bogactwa ówczesnej mody. Ludzie otoczyli wielki stos dający nieco ciepła, które łagodziło lodowate powietrze, jednak nie było w stanie ogrzać dusz. Savonarola wyszedł jako ostatni, z czarnym kapturem nasuniętym na twarz. Nawet z daleka widać było jego wydatny haczykowaty nos. Odkrywając chude ramiona, wzniósł je do nieba i w tym momencie słudzy zaczęli z furią wrzucać symbole bogactwa swych panów do oczyszczającego ognia. Z oddali, trzymając się blisko siebie, obserwowali scenę mężczyzna i kobieta. On, wysoki i dobrze zbudowany, wbrew ówczesnym zwyczajom miał krótkie włosy. Nosił jak zawsze czarny dublet z subtelnym srebrnym haftem oraz spodnie w tym samym kolorze, wsunięte w wysokie buty z grubej skóry. Okrył się spiętą na prawym ramieniu krótką peleryną, spod której wystawała rękojeść lekkiego miecza. – Chcesz już stąd iść? Kobieta u jego boku przecząco potrząsnęła długimi kasztanowymi włosami, ledwo zakrytymi plisowaną, haftowaną woalką i splecionymi w warkocz okalający jej głowę niczym korona. Jej regularne, prawie dziecięce rysy uwydatniały blask zielonych oczu. Prosta błękitna suknia opadała w dół z delikatnym drapowaniem, związana w talii wąskim złotym paskiem ze strzałą, która przecinała go niczym klamerka. – Nie, Ferruccio, chcę popatrzeć – odpowiedziała. Kiedy jego żona, Leonora, zwracała się doń po imieniu, wiedział, że nadchodzi burza. Wielokrotnie wolał się usunąć i zaczekać, aż sama się przed nim otworzy, ale w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie może tak zrobić, a w głębi duszy nawet tego nie chciał. Wyobrażał sobie, o czym myśli – być może nawet o tym samym co on. – Jak to możliwe, że sługa Boży staje się fanatykiem i zbrodniarzem? Gdy udzielał nam ślubu, chociaż na swój sposób, ale mówił o miłości, pamiętasz? Ferruccio westchnął. – Ludzie się zmieniają. A teraz nie ma już Wawrzyńca, który by mu się przeciwstawił. Miasto należy do niego. – Mam ochotę ubrać się jak kurtyzana, umalować usta na czerwono, wpiąć złote łańcuchy i perły we włosy i stanąć tak przed nim. Chciałabym zobaczyć,

czy miałby odwagę kazać mi wrzucić w ogień moje klejnoty. Spojrzałabym mu w oczy i zmusiłabym go, żeby spuścił wzrok! – Wiem, że byłabyś do tego zdolna – uśmiechnął się. – Chciałbym zobaczyć jego minę, ale sądzę, że nie wahałby się zakuć cię w kajdany. I jak byś się uwolniła? – Nie wiem jak, ale ty byś wiedział – odwzajemniła uśmiech. – Ty możesz wszystko. Ferrucciowi spodobały się te słowa i sposób, w jaki Leonora pół żartem, pół serio sprawiała, że czuł się wszechmocny. Nie wiedział już, czy większą przyjemność sprawiało jej bycie chronioną, czy jemu chronienie jej. Gdy tak przytulał ją do siebie, nagle wstrząsnął nimi gwałtowny wybuch; z ognistej sterty wystrzeliły we wszystkie strony rozżarzone odpryski, a zwęglone kartki uniosły się do nieba. Ktoś uciekł, jakiś sługa zaczął krzyczeć, kręcąc się wokół jak szalony i próbując ugasić włosy, które zajęły się ogniem. Leonora wbiła paznokcie w ramię Ferruccia. – Co to było? – Nie wiem – odpowiedział mężczyzna. – Pewnie nie sól chińska, armaty zużywają jej wiele i jest zbyt cenna, nawet dla naszego brata zakonnego. Może to tylko butelka likieru z maraski. Przed wprowadzeniem zakazu był specjalnością dominikanów. Ale spójrz, wszyscy uciekają, a on stoi nieruchomo. Zupełnie jakby naprawdę czuł się chroniony przez strasznego, żądnego zemsty Boga. Savonarola krzyczał coś, ale stał zbyt daleko, a do tego trzask ognia zagłuszał jego słowa. Ponownie zobaczyli, jak wznosi ręce do niebios, a na ten gest ludzie wrócili niechętnie, niczym osioł ciągnięty przez swego pana. Brat musiał pilnować, by grzesznicy patrzyli, jak płonie ich próżność i przewinienia. Ciało Savonaroli drżało z emocji, gdy czuł zapach ognia i strachu. Florencja należała do niego. Przepowiedział to Wawrzyńcowi Medyceuszowi, tak jak przepowiedział mu śmierć, gdy ten jeszcze był jego władcą, wówczas Medyceusz go wyśmiał. A jednak nie można żartować z Wszechmocnego, który wybrał jego nędzne doczesne szczątki, by w nich zamieszkać i głosić swoją wolę. Wibracje, które czuł w całym ciele, były tak gwałtowne, że niemal wydawało mu się, iż może się unieść nad ziemię. Spojrzał na swoje stopy, by sprawdzić, czy rzeczywiście Pan pozwolił mu lewitować niczym Świętej

Katarzynie Sieneńskiej. Sandały stały jednak twardo na stopniach przed ciemnym narteksem z porfiru. Savonarola wyznał grzech pychy, ale jeśli nawet Bóg słusznie nie uznał go za godnego takiego zaszczytu, jego triumf na ziemi był faktem. Jeśli Rzym, wilczyca, zakazywał wiernym biczowania się, stawało się to zaproszeniem do zaślubin z Panem. Tak jak chęć popełnienia grzechu, który nas kusi, jest tym silniejsza, im silniejszy jest zakaz, tak procesja towarzysząca stosowi roznieci wiarę nie tylko we Florencji, ale i w całym świecie chrześcijańskim. Jakby wywołana jego myślami, do uszu obecnych pochłoniętych kontemplacją niszczycielskiego ognia dobiegła płaczliwa litania, której odgłos powoli narastał. Wszyscy się odwrócili i zobaczyli, jak z ogrodów obok kościoła nadchodzą pierwsi pątnicy w kapturach, początek czegoś, co rozwija się powoli, niczym syty wąż. W miarę jak się zbliżali, coraz wyraźniej słychać było ich posępne modły. Z lasek pątników zwisały trzy sznury z wielkimi supłami przepiętymi skrzyżowanymi żelaznymi kolcami. Byli tam tylko mężczyźni o nagich torsach. Biczowali sobie plecy i piersi, które puchły i zabarwiały się na sino i na czerwono, podczas gdy białe szaty spływały krwią z ich ran. Leonora odwróciła głowę i oparła ją na ramieniu męża. – Chodźmy już stąd, proszę. – Jeszcze chwilkę, najdroższa, wybacz mi. Zostań tutaj, ja zaraz wrócę. Ferruccio bowiem właśnie dostrzegł mężczyznę, który nie mógł i nie powinien się tam znaleźć. Zostawił żonę i pobiegł wzdłuż ogrodów, z których nadeszła procesja. Serce jak szalone pompowało krew do jego mięśni, tak że nie czuł już chłodu. Szybkim krokiem dotarł do grupy pątników, ich krew utworzyła szerokie kałuże w kurzu. Wśród tych poruszających się rytmicznie ramion i wzorów rysowanych przez sznury w powietrzu rozpoznał w łańcuchach i z głową w dybach Amosa Gemignaniego, skromnego żydowskiego bankiera, swego czasu chronionego przez Wawrzyńca. Ferruccio często chadzał do biura Amosa, ukrytego w podwórzu ulicy Bankierów, po odbiór pieniędzy, którymi Medyceusze wynagradzali jego usługi. Nie mógł uwierzyć, że go tu widzi. Słyszał, że wyjechał do Volterry, odkąd Savonarola zmusił Republikę Florencji, by zakazała pożyczek na procent. Ten zakaz przysporzył ogromnych problemów bankowi Medyceuszy, którzy bogacili się właśnie na takich pożyczkach. Co też Amos robił we Florencji? Znając jego łagodne usposobienie i przyjazny charakter,

zastanawiał się, jakież to prawo musiał złamać, by znaleźć się tutaj w pręgierzu, przed wszystkimi. Broda Amosa była czerwona od krwi, a długie zmierzwione włosy wyglądały nie na ścięte, ale wyrwane garściami, dla zniewagi. Przecisnąwszy się między biczowanymi ciałami, Ferruccio podszedł do więźnia, prawą rękę trzymając zaciśniętą na rękojeści miecza. Pątnik zrobił gest, jakby chciał go uderzyć biczem, ale nikt z towarzyszy mu nie zawtórował, więc natychmiast cofnął rękę. Postawa Ferruccia i jego zdecydowany wyraz twarzy sprawiły, że litania straciła swój rytm. Pieśń ustała i powoli na placu zapadła cisza. Ferruccio ukląkł obok Żyda w łańcuchach. – Amos, to ja, Ferruccio de Mola, pamiętasz mnie? Nie chcę cię skrzywdzić. – Ty... Wydawało się, że go rozpoznał, ale jego głos był zaledwie szeptem. Ferruccio zbliżył się i objął go ramieniem. Z oddali Leonora widziała, jak dwaj żołnierze, strażnicy ognia, powoli szli w kierunku jej męża. – Co ty tu robisz, Amos? – zapytał Ferruccio, nie zważając na to, co działo się wokół. – Musiałem inkasować należności... Nie wiedziałem, że zakazano mi powrotu do Florencji. – Porozmawiam z bratem Girolamem, doskonale go znam, wytłumaczę mu... – Nie! Nie chcę niczego od was, chrześcijan... Idź już, nie wtrącaj się, jestem tu na własne życzenie. Jeśli nie będę nic komplikował, po zakończeniu stosu puszczą mnie wolno. Dwaj strażnicy byli tuż za plecami Ferruccia, ale on się zorientował dopiero, gdy usłyszał krzyk żony. – To jego przyjaciel – krzyknęła Leonora, zwracając się do zakonnika – i jak mówi Ewangelia, niesie ulgę słabemu! Może nawet grzesznikowi! Czy to też jest zabronione? Ludzie odwrócili się zdumieni tą zuchwałością, zwłaszcza że był to głos kobiety, która, jak powtarzał brat, była istotą kuszoną przez szatana dużo częściej niż mężczyzna. Ponieważ, jak dobrze wiadomo, jej ciało miało więcej otworów, przez które szatan mógł wniknąć i zapanować nad nią. Żołnierze odwrócili się w stronę Savonaroli, gotowi interweniować. Teraz na niego zwróciły się oczy wszystkich, łącznie z Leonorą, która stała z podniesioną

głową. Ferruccio patrzył na nią zdumiony. Kaznodzieja rozłożył ramiona, jakby chciał rozdzielić wody Morza Czerwonego, potem powoli położył lewą rękę na sercu, prawą wciąż trzymając uniesioną, otwartą dłonią powstrzymując straże. Połączył palec serdeczny z małym, pokazując tłumowi znak błogosławieństwa, gwarancję pokoju. Ferruccio odsunął się, uścisnąwszy przedtem po raz ostatni wątłą dłoń Amosa. Jego sylwetka przesuwała się powoli wśród tłumu biczujących się, który rozstępował się za każdym jego krokiem. Gdy dotarł do Leonory, wziął ją pod rękę i oddalił się z placu, nie odwracając się. Zakonnik odprowadzał ich wzrokiem do chwili, gdy jego uwagę zwrócił jeden z pątników, krzyczący coś niezrozumiale. Piętnował zbytnią egzaltację i to mu się nie podobało. Bóg kocha skromnych, powiedział sobie. Mężczyzna odwrócił się ku niemu, wymachując biczem. Co też wygadywał ten prostak? Savonarola przymknął oczy i wskazał na niego palcem. Wreszcie zobaczył, jak ten się uśmiecha, ale był to uśmiech szaleńca. Zakonnik domyślał się tego, co miało się zaraz stać, a jego oskarżycielska dłoń otworzyła się w geście powstrzymania. Pątnik rozebrał się do naga i wbiegł prosto w ogień. – Nie! – krzyknął Savonarola. Za późno. Mężczyzna wskoczył w stos, wśród wybuchu iskier, prawie nurkując w jego głąb, w samo serce ognia, aż zniknął. Kilku strażników republiki Chrystusa podbiegło do ognia, zatrzymali się jednak w bezpiecznej odległości, by się nie poparzyć, ale twarze mieli czerwone. Ludzie zgromadzeni na placu podchodzili zaciekawieni i przerażeni tą niezwykłą ofiarą, podczas gdy w powietrzu unosił się smród spalonego ciała, mieszając się z zapachem żywicy, farb i minerałów. Savonarola poczuł w powietrzu śmierć. Przeszedł go prawie przyjemny dreszcz.

ROZDZIAŁ 2 DOLINA LADAKH, TYBET, ROK 1476 – Dziewczynka żyje, ale jej matka umiera, Ada Ta. – Życie za życie, cykl się wypełnia, jednak to bardzo smutny dzień. – Ojciec już nigdy nie wróci, prawda? – Niczym pszczoły wypełnił swoją karmę i jego duch jest już daleko stąd. Ada Ta przez chwilę poczuł ciężar swoich lat i skierował wzrok ku oknu. Pchana wiatrem biała chmura rozdzieliła się nad szczytem Czogori, Wielkiej Góry, a jej obie części oddalały się od siebie wzdłuż linii biegu słońca. Ada Ta usłyszał dochodzący z oddali przenikliwy pisk rozdzierający powietrze. Może mały gryzoń o okrągłych uszach stał na straży, a gdy orzeł nadleciał, poświęcił się, by jego towarzysze zdążyli schronić się w norach. Jego mięso pozwoli przetrwać orlętom do przyszłej jesieni. Gdy Ada Ta kręcił głową, młody mnich zauważył, jak małe paluszki dziewczynki zacisnęły się wokół jego palca wskazującego i poczuł się pewniej. Gdy już ją umył i wypachnił, położył ją na piersi matki. Dotyk sprawił, że cierpienie ustąpiło ukojeniu i kobieta odeszła w pokoju. – Jak damy jej na imię? – młody mnich próbował powstrzymać łzy. – Jest piękna i zasługuje na piękne imię. – Zasługa nie jest jeszcze jej, ale myślę, że Gua Li będzie odpowiednie; imię miłości i mądrości, wartości, które ten oto nędzny starzec jej przekaże. Krew, która w niej płynie, zrobi resztę. Przestań płakać. – Matka już nie oddycha... – Więc daj mi dziecko, jest za mała, by czuć zapach śmierci. Ma jeszcze wiele czasu na jej poznanie, a cykl życia powtórzy się w niej. Słyszysz tę ciszę? Nie płacze, chociaż jest głodna: to dobry początek. A teraz przyprowadź tu kozę, jej wymiona są pełne pysznego mleka. Gdy zawiniesz ciało matki

w białą tkaninę, zaniesiemy ją tam, gdzie nawet sępy nie mają dostępu. Niebo uśmiechnie się jeszcze do jej duszy. DOLINA LADAKH, TYBET, DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ, ROK 1496 O zachodzie słońca nadszedł wolnym krokiem stary Annasz syn Setiego z rękami złożonymi do modlitwy i pochyloną głową. Tłum w milczeniu, z niepokojem i zaciekawieniem obserwował, jak nadchodzi ten, który jest najwyższym kapłanem. Zdziwili się też, że pieszo, o własnych siłach wspiął się na wzgórze, gdzie wymierzano sprawiedliwość złoczyńcom: Golgotę, Miejsce Czaszki, jak je nazywano. Przed krzyżem Annasz wzniósł oczy ku Issie. Przez moment ujrzał w tej dorosłej twarzy podobieństwo do chłopca, który wiele lat wcześniej zwrócił się do niego tak arogancko, gdy jeszcze stał na czele sanhedrynu. Skryba pomógł mu zdjąć okrycie i cenny mitznefet, nakrycie głowy zdobione białymi i czarnymi kamieniami. Inny podał mu buławę, którą starzec uniósł z trudem, zaciskając zęby. Rozejrzał się wokół, by się upewnić, że wszyscy na niego patrzą, i kiedy powiew wiatru musnął jego twarz, podniósł pałkę wysoko nad głowę i z całej siły uderzył w tablice prawa u stóp krzyża. Kamień rozpadł się na kawałki, a wstrząs zachwiał krzyżem. Issa otworzył oczy, silny ból przeszył jego plecy. Wiedział, że opuszczenie ciała jest jedynym sposobem uniknięcia cierpień fizycznych i obłędu, ale wibracje przerwały jego oddzielenie się od zmysłów. Jeszcze silniejszy spazm poczuł, gdy ich oczy się spotkały: rozpoznał go, chociaż minęło dwadzieścia lat. W stanie, w jakim się znajdował, męczył go każdy ruch, musiał oddychać spokojnie, ale na ten widok serce zaczęło mu bić szybciej. Odwrócił twarz, a we mgle bólu zobaczył w dole postać swojej matki, skupionej i dumnej, otoczonej jego braćmi, Marią i innymi przyjaciółmi – i to go uspokoiło. Przymknął oczy, by oddalić umysł od tego miejsca i pogrążyć się w bieli gór oraz zaspach miękkiego śniegu. Słuchał wezwania orła, zawodzenia włochatego jaka. Zjednoczył się z najniższą mantrą, jaką kiedykolwiek słyszał. Uśmiechnął się na głos Gai i jej dzieci i na odwieczne pytania przyjaciela Sayeda. Wszedł w ten sposób w stan pozornej śmierci ciała, kiedy zmysły są uśpione, ale umysł czuwa. Myśli stawały się coraz ostrzejsze i zdołały pokonać ściany chroniące świadomość, odkrywając to, co umysł czasem odrzuca lub czego nie może pojąć. W tym opuszczeniu po raz pierwszy fizycznie zrozumiał znaczenie przepływów energii, o których tyle mu

opowiadali mnisi bön. Kiedy się zorientował, że widzi z zamkniętymi oczami, tym, co nazywali szóstą czakrą albo trzecim okiem, poczuł, że się unosi nad ziemią, a jego umysł odlatuje daleko. Ponownie zobaczył swoich towarzyszy medytacji siedzących w kole i połączył się z ich radością. Głos starego Annasza docierał do niego z oddali niczym stłumione dudnienie ziemi. – Ten człowiek zgrzeszył przeciw naszym ojcom! – na te słowa, ciśnięte niczym kamienie, tłum się cofnął. – Przeciw tradycji Abrahama, przeciw jego ziemi. Wywołał chaos i skandal. I zrobił to z naszym prawem, wyśmiał je, obraził i złamał, więc dziś widzicie jego upadek – efekt sprawiedliwej kary. Annaszowi pomogli założyć nakrycie głowy i czarną wełnianą tunikę, ale chciał zostawić na stole stułę, która przykrywała mu ramiona. Wszyscy musieli pamiętać to, co zrobił w imię i na rzecz Boga. Odprowadzany obojętnym wzrokiem dwóch rzymskich żołnierzy Judasz wziął szatę i ukrył ją. Od wieczora do rana rozeszła się też większość ludzi, a za nimi sprzedawcy szarańczynu i piwa jęczmiennego z pustymi już wózkami. Słońce było wysoko, gdy manipuł wojska ze świątyni zatrzymał się przed Gajuszem Kasjuszem, który nadszedł niedawno na zmianę warty. – Czego chcecie? – zapytał ich setnik rzymski. – Mamy rozkaz Wielkiego Sanhedrynu, aby się upewnić, że trzej skazańcy nie żyją – powiedział mężczyzna dzierżący włócznię Heroda Antypasa. – Jeszcze żyją. – A więc my się tym zajmiemy. Włócznia króla dawała im władzę – setnik był zmuszony ich przepuścić. Cichą agonię Dyzmy i Gestasa przyspieszyły uderzenia kijem. Ich nogi połamano. Dopiero gdy została z nich bezkształtna masa kości i krwi, wymierzający sprawiedliwość połamali skazańcom czaszki. Wtedy urzędnik sanhedrynu miał pewność, że nie żyją. Nawet gdy kamienowano cudzołożnice, dopóki nie roztrzaskano głowy, nie można było uznać, że nastąpiła śmierć. Gajusz Kasjusz wolał nie patrzeć, ale odgłos łamanych kości go paraliżował. W swoim żołnierskim życiu widział już rzezie wszelkiego rodzaju. Nawet w przemocy był honor, nawet w odcinaniu głowy zabitemu wrogowi, ale nie w masakrowaniu bezbronnych konających ludzi, i to w barbarzyński sposób, w jaki nie wolno było postępować nawet ze zwierzętami. Bardziej niż uderzenia zbudził Issę z letargu chrzęst łamanych kości. Zrozumiał, że niedługo przyjdzie jego kolej i że tym razem nic go nie uratuje. Wypuszczając tyle powietrza, ile mógł, by zachować zmysły, przygotował się

na śmierć. Gajusz Kasjusz spojrzał na swoich żołnierzy beztrosko grających w kości i szybko ocenił sytuację. Za kilka miesięcy, jeśli będzie się zachowywał nienagannie, otrzyma kawałek ziemi w Brytanii, a przy odrobinie szczęścia może nawet w Kantabrii. Może wystarczy mu pieniędzy, by kupić sobie żonę, ale tylko w zimne noce wiedziałby, co z nią robić. Nie robiłby z nią nic ponad to, co mógłby robić z byle dziwką z burdelu. – Tutaj ja stanowię prawo, nie wy – powiedział, krzywiąc się, i z łatwością wyrwał włócznię z dłoni Żyda. Spojrzał na mężczyznę na krzyżu, który zdawał się rozumieć, co miało się zaraz stać, i zamknął oczy. Rzymski setnik wbił włócznię w pierś Issy, łamiąc mu żebro. Wiedział, gdzie i jak uderzyć. – Nie żyje! – wykrzyknął. – Krew przestała płynąć. Nakazał dwóm swoim żołnierzom stanąć na straży przy krzyżu i gwałtownie wcisnął trzon włóczni w dłoń urzędnika sanhedrynu. Ten chciał zaprotestować, ale nie zareagował. Kasjusz dał mu znak, by się oddalił. Był pewien, że na niego doniesie. Żydzi, nie mogąc użyć siły, nigdy nie przepuszczali okazji do zemsty na rzymskich żołnierzach. Setnik krzyknął na swoich, by zrobili mu miejsce i żeby przez myśl im nie przeszło oszustwo, bo poderżnie im gardła. Gdy rzucał kości, czuł się usatysfakcjonowany. Straci żołd i ześlą go na jakąś prowincję, gdzie przez kolejne pięć lat będzie walczył na wojnie, ale lepiej umrzeć od febry i żelaza niż z nudów. Gua Li złączyła ręce z palcami skierowanymi ku górze i przerwała swoją opowieść, czekając, by na twarzy Ada Ta zarysował się jakikolwiek wyraz, aprobaty albo krytyki. Stary mnich wydawał się jednak bardziej skupiony na mamrotaniu mantry, przesuwając rytmicznie prawą rękę na błyszczącej czaszce. Kobieta wstała, podniosła prawą stopę na wysokość lewego kolana i rozłożyła ramiona, trzymając je lekko wygięte w łuk, z palcami skierowanymi w dół. Tymczasem Ada Ta dalej rytmicznie powtarzał swój gest, aż słońce przeszło cały łuk nieba, lodowce zabarwiły się na czerwono i niebiesko, a na niebie pojawiły się cztery gwiazdy, które pierwszy raz zabłysły w dniu śmierci Buddy. – Nie zmęczyłaś się jeszcze robieniem żurawia? – zapytał Ada Ta. – Żuraw pokona węża swoimi skrzydłami – powiedziała z naciskiem kobieta.

– A jeśli wąż nie chce walczyć? Gua Li czuła, że ciało zaczyna jej drętwieć, ale nie chciała ustąpić. – Dlaczego mi nie odpowiadasz? – nalegała Gua Li. Szybkim ruchem, zginając kolana, Ada Ta przeskoczył od razu w pozycję lotosu. – Jakie było pytanie? Kobieta lekko ugięła kolana, będąc u kresu wytrzymałości. – Przez miesiąc bez przerwy nalegałeś, by sprawdzić, czy nauczyłam się na pamięć historii Issy, i pytałeś o epizody bez zachowania chronologii. Chyba o niczym nie zapomniałam, opowiadając ci jego historię najlepiej, jak potrafię. A ty w zamian nic nie powiedziałeś. – Powinnaś być zadowolona. Zapomniałaś, że milczenie mistrza jest najwyższą akceptacją, ponieważ nie ma nic, co mógłby u swojej uczennicy skrytykować? Gua Li opuściła ramiona i postawiła na ziemi prawą stopę. Ada Ta, mając zamknięte oczy, delikatnie się uśmiechnął. Wtedy Gua Li otoczyła go ramionami, ale mnich był szybszy i się wymknął, i zanim się zorientowała, był za jej plecami. – Jak to zrobiłeś? Uczyłeś mnie, że skrzydła żurawia mają przewagę nad wężem. Nabrałeś mnie, stary ojcze. – Naprawdę tak powiedziałem? Być może, ale wszystko zależy od rodzaju żurawia i rodzaju węża. Tego ci nie powiedziałem? – Nie – wymamrotała Gua Li bez przekonania. – Oszust z ciebie. – Taka jest natura węża: potrafi się dostosować do każdych warunków, nawet udając martwego. Mógłbym przewrócić się na brzuch i leżeć z szeroko otwartymi ustami, wydając obrzydliwy odór. I skorzystać w ten sposób ze zdziwienia drapieżnika, żeby ugryźć go w chwili, gdy wystawia nos, by mnie powąchać. Ale ty jesteś moją córką, żurawiu, nie mogę tego zrobić. Po pierwsze, martwiłabyś się, czy nie umarłem, a po drugie, nie mógłbym zostawić na tobie śladów moich zębów. Ada Ta delikatnie ucałował ją w czoło i westchnął. – W ilu językach umie mówić twoja dusza? – zapytał dziewczynę. – W tylu, ilu mnie nauczyłeś, ojcze; umiem w nich pisać tak szybko, jak szybko pająk biega po swej pajęczynie. – Jesteś gotowa, by wyruszyć? Gua Li potarła oczy, przez chwilę się zawahała, a potem objęła go i położyła

mu głowę na piersi. Ten moment wystarczył mnichowi, by podziękować Maha, Wielkiej Matce, że dała mu tę radość. – Twoja milcząca odpowiedź jest bardzo wymowna. Teraz idź przygotować to, co najważniejsze. Niestety, wąż nie umie latać tak jak żuraw, więc przed nami co najmniej osiem miesięcy wędrówki. Co oznacza, że będziesz mogła mi powtórzyć opowieść przynajmniej sześć razy. Kobieta odsunęła się i spojrzała na niego czarnymi jak obsydian oczami. – A więc to będzie długa podróż, ojcze. Ada Ta wyciągnął się na kamieniu i oparłszy wewnętrzne strony dłoni na ziemi, uniósł ciało, pozostając w równowadze. Kobieta stała kilka kroków dalej. – Przestrzeń ocenia się w relacji z czasem, którego potrzebujemy, żeby połączyć początek z metą. Ale czas jest jak pieniądz: jeśli masz sto monet, wykorzystanie jednej jest jak zrezygnowanie z jednego piórka w poduszce. Głowa nawet tego nie zauważy. Gua Li z zaciekawieniem obserwowała, jak przeniósł ciężar ciała, uniósł lewą rękę i zastygł w równowadze tylko na prawej, niczym żuraw na krótkich nogach. – I przeciwnie – mówił dalej mnich – jeśli masz tylko dwie monety, zanim pozbędziesz się jednej, dobrze się zastanowisz. Ale my – uśmiechnął się – jesteśmy bardzo bogaci w czas. Zmuszona do pochylenia się aż do ziemi, żeby spojrzeć mu w oczy, Gua Li spoważniała. – Ada Ta, dlaczego musimy odbyć tę podróż? – Obowiązki są częścią życia. Tak jak musiałaś nauczyć się na pamięć wielu książek, tak deszcz musi padać z nieba. Nie ma przyczyny, dla której płynie woda albo dla której Słońce ogrzewa Ziemię. To ich przeznaczenie. – Może wszystko jest częścią obrazu, którego nie możemy objąć ani dostrzec przyczyn jego powstania. – Bardzo dobrze, moja córko. Ja też nie znam obrazu. Musiałbym latać jak orzeł, który zna ścieżki kóz, by go zobaczyć, a nie potrafię. Teraz widzę tylko bruzdy ziemi. Wiem jednak, że jedna linia wyszła od tego człowieka, któremu powierzono kopię historii życia Issy. Wtedy powstał obraz. – A teraz naszym obowiązkiem jest zinterpretować jego kształt, prawda? – Kto spełnia swój obowiązek, sprawia przyjemność innym. Gdyby wszyscy tak robili, świat byłby szczęśliwszy. Szlachetny Giovanni Pico della Mirandola

przed śmiercią chciał nam powierzyć swój sekretny obowiązek. To czyni z nas narzędzia szczęścia. – Jesteś tego pewien? To, co niesiemy, może nie zostać mile przyjęte. – To prawda, takie jest ryzyko, ale w języku naszych przodków słowo „pułapka” zapisuje się tak samo jak „okazja”. Kiedy chan Tamerlan zapytał mnie, czy zacząć swoje podboje na zachodzie czy na wschodzie... – Chan Tamerlan? Ale on nie żyje już od cyklu... Ada Ta, nigdy cię o to nie zapytałam: ile tak naprawdę masz lat? Mnich zmienił rękę podpierającą i teraz dotykał ziemi tylko lewą, podczas gdy prawą założył za plecy. Jego ciało znajdowało się idealnie w poziomie, kilka centymetrów nad ziemią. – Zacząłem je liczyć, gdy mongolscy bandyci poderżnęli gardło moim rodzicom, ale po stu przestałem. Gua Li oddaliła się w milczeniu: z tego, co pamiętała, Ada Ta nigdy jej nie oszukał.

ROZDZIAŁ 3 RZYM, MARZEC 1497 ROKU – Ojcze! – Córko moja, co cię tak zaniepokoiło? Widząc, jak Lukrecja wchodzi zdyszana, Rodrigo Borgia wstał z klęcznika, na którym pozował. Nadworny malarz Bernardo di Betto już chciał zrobić pełen irytacji gest, ale powstrzymał się w obliczu swego gniewnego zleceniodawcy. Miał już dosyć wprowadzania poprawek do dzieła, które uznawał za idealne, lecz nie mógł odmówić ich wykonania. Na oryginalnym obrazie dziewczynka, którą Giulia Farnese delikatnym ruchem podsuwała papieżowi, swojemu oficjalnemu kochankowi, nie miała wad. Kiedy jednak po kłótni z Giulią Aleksander VI oddalił ją od swego łoża, nakazał przemalować byłą kochankę na Madonnę, ich córkę na Dzieciątko, a potem zamienić żołnierską giorneę Borgiów na długą obrzędową kapę papieską. Przebrnę przez dwie aureole i płaszcz, myślał sobie di Betto, ale namalowanie prawej ręki dziewczynki w akcie błogosławieństwa i ukrycie grzechotki w złotym jabłku królewskim to naprawdę zbyt wiele. Ponadto niszczył malowidło, nie wiedząc nawet, czy dostanie za to zapłatę. Czekał cierpliwie, chybocząc się na drabinie, w izdebce naprzeciwko sypialni. Gdy papież zdjął kapę, Bernardo zrozumiał, że na dziś jego praca była skończona. – Malarzyku! Nienawidził tego przezwiska, które ciągnęło się za nim od czasów, kiedy jeszcze był chłopcem. To prawda, był niski, ale nazywanie go małym malarzem ośmieszało bardziej jego sztukę aniżeli wzrost. – Tak, wasza świątobliwość? – Możesz odejść, madonna Lukrecja mnie wzywa. Przyjdź jutro o tej samej

porze i obyś szybko skończył. Bernardo di Betto zebrał farby, włożył pędzle do kieszeni szorstkiej płóciennej koszuli i ostrożnie zszedł z drabiny. Z trudem ją złożył i wycofał się, znikając w przyległej sali, gdzie rzymscy szlachcice czekali od wczesnych godzin porannych, mając nadzieję, że uda im się złożyć błagalną wizytę lub otrzymać wyróżnienie. Z powodu niechęci do papieża skłonił się tylko kardynałowi Riariowi Sansoni della Roveremu, pachnącemu czyśćcem, winnemu bycia krewnym jego towarzysza Giuliana, którego lud wesoło nazywał Sodomitą, chociaż nie jego jedynego na dworze można by tak nazwać. Jego wina polegała bardziej na tym, że przed pięciu laty ośmielił się ubiegać o tron Piotrowy jako konkurent Borgii. Długie kosmyki blond włosów Lukrecji przykleiły się do jej twarzy zalanej łzami. Ojciec spojrzał na nią surowo, potem skierował wzrok w stronę korytarza, by się upewnić, że nikt nie prosi o widzenie czy wysłuchanie. Powąchał ją, by wychwycić sekret alkowy, ale jego wrażliwe nozdrza nie wyczuły ani śladu miłosnej schadzki. Kobieta instynktownie zakryła okazały dekolt lnianą chustką z frędzlami i stała z pochyloną głową. – Co się dzieje, moje dziecko? Ojciec delikatnie pogładził jej kark, ale pierścień z rubinem zaplątał się w siatkę z perłami, która przytrzymywała jej włosy. Gdy próbował się oswobodzić, wyrwał ich kilka, a Lukrecja cicho i żałośnie jęknęła. Zanim pojawiła się sylwetka, dało się słyszeć kroki brata Lukrecji, Cesarego. Kobieta schowała się za ojca. – ¡Es una perra! – krzyczał Cesare. – To suka, nie słyszysz, jak skomli? Cesare zdjął rękawiczkę, odsłaniając skórę dłoni zniszczoną przez chorobę francuską, pokrytą pęcherzami i czerwonymi ranami. Próbował schwycić Lukrecję, lecz ona, zamknąwszy oczy, schroniła się jeszcze dalej za postawnym ojcem. – Cesare, a cóż to za słowa! Dlaczego tak się zwracasz do siostry, i to w mojej obecności? – Ta brudna krowa pasowałaby do najgorszego burdelu w Rzymie i mogłaby wiele nauczyć te wszystkie dziwki! – ¡Cállate, hijo! Dość, synu! Możesz mi wyjaśnić, dlaczego jesteś taki zły na nią? Co ci zrobiła? – Mnie? Mnie nic...

Uśmiechnął się lekko, przyzwyczajony już, by nie otwierać za szeroko ust z obawy przed pęknięciem pęcherzy, które przykrywała broda. – Powiedz mu, siostro – ciągnął. – Jeśli nie chcesz, żebym ja opowiedział naszemu ojcu, jak zhańbiłaś nasze nazwisko. – Dosyć tego! – krzyknął papież. – Skończcie to przedstawienie albo wyrzucę stąd oboje! – Ojcze... – Lukrecja wytarła oczy. – Jestem w ciąży... Aleksander VI skrzywił się i cofnął, by opaść na złocony tron. Zacisnął dłonie na lwich głowach, którymi były zdobione podłokietniki, i zagryzł wargi. Rzucił ogniste spojrzenie swemu synowi, który pokręcił głową i wykonał przeczący gest dłońmi. Potem głęboko westchnął. – Który to miesiąc? – spytał Lukrecję. – Wydaje mi się, że trzeci albo czwarty, ojcze. Rodrigo Borgia poszukał w pamięci mętnych szczegółów swoich spotkań z córką i pospiesznie policzył. Nie robił już tego z taką częstotliwością jak dawniej, poza tym Lukrecja spotykała się też z innymi kochankami. W każdym razie był to problem. Mąż Lukrecji, Giovanni Sforza, który niedawno uciekł z Mediolanu, dopiero co dał się przekonać do pisemnej przysięgi, że jest bezpłodny – częściowo pod groźbą otrucia, częściowo dzięki obiecanym trzydziestu tysiącom dukatów. Po takim formalnym akcie dałoby się unieważnić małżeństwo i zorganizować zaślubiny Lukrecji z Alfonsem Aragońskim. – Właśnie teraz, gdy twój mąż miał oświadczyć, że jest niezdolny do poczęcia i do zbliżenia... ¡Mierda! – wymamrotał i ugryzł paznokieć małego palca. – Latami się o to staraliśmy i gdyby nie jego wuj, kardynał Sforza... – Nie sądzę, żeby Ascanio Sforza zrobił to z dobrej woli... – wtrącił Cesare. – Jeszcze przyjdzie po zapłatę, a my mu ją damy, tak nam dopomóż Bóg! – Nie spiesz się tak, zobaczymy, czego zażąda, i wtedy będziemy reagować – zganił go papież. – Primum ferire, deinde qaerere, ojcze. Najpierw bić, potem pytać, oto moja filozofia. Miękniecie, a odkąd odeszła Farnese, zmiękł wam też mózg. – Nie pozwalam ci mówić do mnie w ten sposób! – Bo co mi zrobicie, ojcze? Zabierzecie mi nadzór nad Orvieto i tych kilka dukatów, które z tego mam? Jestem tylko kardynałem, a gdyby nie ten, którego noszę przy boku, nikt by mnie nie szanował!

Uderzył prawą ręką w rękojeść miecza, który wisiał przy skórzanym pasie zapiętym wokół kaftana z zielonego adamaszku. – Moja espada ropera to jedyny przyjaciel, którego mam w Rzymie – ciągnął dalej Cesare. – I także wasz, nawet jeśli nie zdajecie sobie z tego sprawy. Wiele ryzykujecie, trzymając jako kapitana straży tego pokrakę, mojego brata Juana. Każdy mógłby zbliżyć się do was, podciąć wam gardło i wrzucić was do Tybru. – Juan jest następcą Pedra Luisa i jako książę Gandii ma prawo do tego stanowiska – zaprotestował jego ojciec. – A poza tym... straże go uwielbiają. – To znaczy, że wyleją wiele łez, gdy znajdą jego zwłoki. Ostatnie zdanie wstrząsnęło Lukrecją – do tej chwili wydawało się, że nie zważa na to, co mówią obaj mężczyźni. – Co chcesz przez to powiedzieć? Cesare wyciągnął dłoń w rękawiczce, by pogładzić jej twarz, ale siostra gwałtownie się odwróciła. Skrzywił się i zaczął gładzić swoją brodę. – Tylko to, że ten, kto nie potrafi sam siebie obronić, nie jest w stanie chronić nikogo innego, zwłaszcza ojca książąt i królów, kanclerza świata, wikariusza Chrystusa na ziemi. Jednym słowem – uśmiechnął się – jest człowiekiem niebezpiecznym dla siebie i dla innych. – Będę cię ścigać aż do piekła, jeśli się dowiem, że skrzywdziłeś Juana – wypaliła Lukrecja. – Ooo, czyżbyśmy już wiedzieli, czyj jest bękart, którego nosisz? Lukrecja wyciągnęła z lewej kieszeni sztylet i wycelowała w kierunku brata. – Nigdy nie prowokuj, jeśli nie jesteś w stanie spełnić groźby – syknął do niej. – Wysłałem już niejedną perra, żeby cudzołożyła w piekle. Nie zmuszaj mnie do noszenia żałoby, której nie chcę. – Ojcze, obrońcie mnie! Wiecie, dlaczego tak mówi. Jest zazdrosny, gnije jak figa w słońcu. I wiecie też, że jest tak od czasu, gdy jeszcze byliśmy dziećmi. – Na Boga, dosyć! – Aleksander VI uniósł się, opierając na podłokietnikach. – Nie zmieniliście się ani trochę, odkąd wasza matka goniła was po skalnych schodach opactwa w Subiaco. Lukrecjo, mogę wiedzieć, kto jest ojcem? – Nie, obu was pozostawię w niepewności. Nie zasługujecie, by wiedzieć. – Może ona sama tego nie wie... – zauważył Cesare ze złośliwym

uśmieszkiem. Lukrecja zagryzła wargi. – Cesare jest zazdrosny, bo wie, że on nie może być ojcem, więc podejrzewa wszystkich, nawet Pedra Calderona... – Pedra? Mojego sekretarza? – Ojcze Święty, cóż za bystrość! – Lukrecja dotknęła swojego brzucha. – Oczywiście, a czemu nie? W tym okresie był mi bliższy niż wy wszyscy razem wzięci. To on przekonał mojego męża Giovanniego do podpisu, nie wasz najjaśniejszy kardynał Ascanio Sforza. On powiedział mu prawdę, to znaczy, że jeśliby się nie zgodził, wkrótce zostałabym wdową. I żaden krewny ani forteca by go nie obronili. – Możesz przysiąc na krzyż, siostro? Tak czy inaczej uwolnimy się od niego. – Udasz się do zakonu Świętego Sykstusa – Aleksander gestem ręki dał im znać, że rozmowa jest skończona. – Tam cię nauczą, jak postępować, i tam urodzisz. – Lepiej wysłać ją do Nepi, do dominikanek, to bezpieczniejsze miejsce niż Rzym. – Nawet o tym nie myślcie, nie chcę jechać do Nepi, ja raczej... Zanim Lukrecja zdążyła dokończyć zdanie, Aleksander uniósł rękę, by ją uderzyć, ale Cesare go powstrzymał. Ojciec i syn długo patrzyli sobie w oczy i żaden nie spuszczał wzroku. Cesare zwolnił uścisk, a Aleksander przerwał milczenie. – Idź, moje dziecko, zwierz się swojej opiekunce. Adriana Mila jest szlachcianką i kobietą, ma więc wszelkie cechy potrzebne, by dać ci właściwą radę. Potem z nią pomówię. Lukrecja wstała, ukazując dwóm mężczyznom szkarłatne pończochy i adamaszkowe błękitne pantofle. Spojrzała na nich z ukosa i ruszyła w stronę komnaty z podniesionym czołem, gotowa dać odpór szlachcie. Wśród nich byłaby królową. W rękach Cesarego błysnęło złoto kielicha. – Nie ma we Włoszech wina lepszego od naszego jerez, skąpanego w naszym deszczu i ogrzanego naszym słońcem. – Wytarł brodę rękawiczką i znów napełnił puchar. – Ciekawe, czyj jest ten bękart. – Uważaj na to, co mówisz, możesz być krewnym ojca. W każdym razie wątpię, by był to Pedro – stwierdził Aleksander. – Lukrecja jest nasza!

– Zawsze była i zawsze będzie, ale teraz siądź, Cesare, i posłuchaj, czym martwi się twój ojciec i czym ty też powinieneś się martwić. Doszły mnie słuchy, że Giovanni de’ Medici wrócił z Niemiec i zdaje się, że jest już we Florencji... – Tym zajmie się brat Girolamo... Poślemy mu wiadomość. – Giovanni jest fałszywy niczym żmija, która się boi borsuka i gotowa jest go ukąsić, gdy tylko będzie nieuważny. Brat jest za to jak ropuch rechoczący na bagnach. – Sprawmy więc, by żmija ugryzła ropucha. – Nie żartuj sobie, Cesare. Grzmoty Savonaroli wstrząsają umysłami najprostszymi, ale zaalarmowały też naszych wrogów. Hiszpania, Francja i Niemcy są gotowe ukąsić nas w szyję. A Neapol, Wenecja, Mediolan, ale też Mantua, Ferrara, Modena, a nawet plebania z Massa de’ Malaspina i rodzina Appiano z Piombino szykują zasadzkę. – Aleksander zazgrzytał zębami. – Psy i szakale. Gotowi rozszarpać się nawzajem, ale też podzielić się papiestwem i jego posiadłościami. Problem w tym, że w tej chwili nie jesteśmy ani zwierzyną, ani psami, ani łowczymi, tylko w duchów wątpliwych przystani[1]. Nie zapominaj, że Francuzi weszli nam na głowę, a my nawet palcem nie kiwnęliśmy. Musimy działać szybko i zdecydować, kim chcemy być. – W głowie mi się kręci od tych scen polowania. Powiedzcie, co macie na myśli, ojcze. – Cesare, Cesare... dobrze wiesz, co mam na myśli. Dopóki ta korona – pokazał na tiarę leżącą na czerwonej poduszce – nie pozwoli swojemu królowi mieć potomków w linii prostej, nie będziemy bezpieczni. To jest nasza słabość, słabość Kościoła, i to musimy zmienić. Królestwo Boże będzie królestwem Borgiów. Także dlatego jesteś kardynałem: musisz być wilkiem wśród wilków, przynajmniej tak długo, jak będzie trzeba! Oczy Cesarego błyszczały. Właśnie w takich momentach czuł się naprawdę owocem lędźwi swego ojca. Nawet jeśli wydawało się, że Juan miał większą władzę od niego, dzięki opatrznościowej śmierci ich brata Pedra Luisa majorat już mu nie ucieknie. Jego ojciec miał rację: paradoksalnie wieczne królestwo Boże trwało tylko do śmierci Bożego wikariusza. Gdyby Chrystus miał dzieci, czy nie one zasiadłyby na tronie zamiast Piotra? To była wyjątkowa okazja. Podczas gdy ojciec użyje siły polityki, on posłuży się ogniem i mieczem. Nieprzypadkowo miał na imię Cesare. Będzie Cezarem nie

tylko z imienia, ale i z czynów. Pewnego dnia, jeśli będzie trzeba, przekroczy Rubikon. A jego brat Juan czyżby nie nosił tego samego imienia co Chrzciciel, którego przeznaczeniem było usunięcie się na bok, by oznajmić światu przybycie ważniejszego od siebie? Umknęły mu ostatnie słowa ojca, na którego patrzył, nie widząc go, pochłonięty swymi najwspanialszymi marzeniami. – ...my założymy to królestwo, nadszedł już czas. Służyłem pięciu papieżom, zanim doszedłem do tego miejsca i zdałem sobie sprawę, że moim celem jest zamiana tiary na koronę. Podaj mi tamtą mapę. Cesare spełnił prośbę bez słowa, rozkładając mapę na stole obok okna i przyciskając czterema żelaznymi lichtarzami, które wyglądały teraz niczym łańcuchy wokół nadgarstków i kostek młodej dziewczyny o imieniu Italia. – Od południa musimy się sprzymierzyć z Neapolem i Kalabrią, a na północy dotrzeć do granic Toskanii. Mediolan jest już za bardzo zjednany z Francuzami, zajmiemy się nim w swoim czasie albo pozwolimy, żeby go całkiem odarli. Fakt, że twój brat Jofré jest zięciem króla Neapolu, otwiera nam drogę do wydania Lukrecji za Alfonsa, brata króla. Spójrz: tak odizolowane i bogate w żyzne ziemie południe to dopiero początek. Od tego zaczniemy się rozrastać, z Rzymu wyruszy nasza reconquista, taka, jaką przygotowali Izabela i Ferdynand na naszej pięknej ziemi. Mężczyźni południa są silni, ale pozbawieni energii, czekają tylko na kogoś silnego, kto ich poprowadzi. – A kobiety południa? – Cesare wykrzywił kącik ust w lekkim uśmiechu. – Jeśli chodzi ci o żonę Jofrégo, to daj sobie spokój, nie chcę problemów. – Ja tylko podążam śladami mojego ojca... Czy może nie chcecie rywali? Obaj spróbowali już jej wdzięków i obaj dobrze o tym wiedzieli. – Sancha jest chora, ma obsesję na jednym punkcie. No vale un caracol, nie jest warta ani jednego baiocca i nie ma strażnika, który by się nie chwalił, że ją posiadł. Kobiety neapolitańskie są za to niczym dojrzałe śliwki, gotowe, by przyjmować żołnierzy i marynarzy. Bóg jest z nami, Cesare, nawet jeśli jeszcze tego nie wie. Teraz już idź, twój brat Juan wrócił z Ostii, która wreszcie z powrotem znalazła się w naszym władaniu. Uśmiech zastygł Cesaremu w gniewnym grymasie. – To nie jego zasługa, wszyscy o tym wiedzą. Gdyby nie Gonsalvo, przegrałby i tę bitwę. Zapomnieliście już, jakiego Orsini wysłali wam