Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 458
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 037

Carskie Polki - Watała Elwira

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Carskie Polki - Watała Elwira.pdf

Filbana EBooki Książki -E- Elwira Watała
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 267 stron)

Elwira Watała Carskie Polki

Królowałeś, o Panie, a kto inny władał! Adam Naruszewicz

Wstęp Polki bywały carycami i kochankami rosyjskich carów. Uwodziły wszechwładnych carskich faworytów z właściwą sobie znajomością miłosnej sztuki. Szły po trupach, żeby osiągnąć swój cel. Bez drżenia i strachu zabijały swoje nieślubne dzieci, jeśli to sprzyjało przychylności władcy bądź jego faworytowi. Dla osiągnięcia celu pluły na normy etyczne. Zdobywały względy i łaski Aleksandra I, Mikołaja I, wielkiego księcia Konstantego. Co na to ich mężowie „rogacze”? Pokornie znosili zdrady żon, bowiem zdradzały ich małżonki „prestiżowo” – z carem lub wysoko postawioną rosyjską osobistością. Przecież to wielką łaskę im okazano, jeśli małżonka lub córka przespała się z carem lub jego możnym poddanym! Katarzyna Wielka dość pobłażliwie odnosiła się do Polek. A nawet je lubiła, lecz tylko te, które dobrze służyły jej interesom. I stąd się brała taka ogromna liczba Polek – honorowych dam pałacowych. Lecz bezlitośnie poniewierała tymi, które nie okazywały aprobaty jej imperatorskim planom po zawojowaniu Polski. Te skutecznie niszczyła, konfiskując ich mienie i pozbawiając praw obywatelskich. Lecz Polek do więzień nie wtrącała i na Sybir nie zsyłała. Od tego był Mikołaj I. Mimo iż miała kochanka Polaka, Stanisława Augusta Poniatowskiego, z którym miała córkę i którego wbrew oporom polskich magnatów uczyniła polskim królem, to Polaków nie lubiła za ich wolnościowy duch i niepokorność. Polakom zabierała synów, żeby zrobić z nich adiutantów swych wnuków Aleksandra i Konstantego, a córki, żeby uczynić ich frejlinami na swym dworze w Petersburgu. Jej rządy przy pomocy kija i marchewki dały zdumiewające wyniki: kochano ją i nienawidzono. Kochały osoby obłaskawiane, nienawidziły represjonowane. Polskim kochankom swoich faworytów darowała majątki, rozdawała ordery i złote tabakierki obsypane brylantami oraz własne portrety. Nazywała je swoimi przyjaciółkami, zapraszała na bale w Carskim Siole i stopniowo przeobrażała je w swoje służki. Była chytrą i mądrą bestią o dużej znajomości kobiecej psychiki. Nieskończenie uprzejma, zawsze z miłym uśmiechem na ustach, bez trudu łamała ludzkie serca w jednym celu: służcie mi i bądźcie szczęśliwe, lecz w takim zakresie, jaki ja wyznaczę.

Czasami nie udawało jej się zawładnąć Polkami. Różnie bywało. Lecz one zawsze i wszędzie były obok niej, chociaż o wielu sprawach caryca nie dowiedziała się nigdy. Choćby o tym, że jej ukochany wnuk Aleksander, przyszły rosyjski car, na długo związał się z Polką, Marią Naryszkin z Czetwertyńskich, której ojciec Antoni Stanisław, targowiczanin, zginął powieszony na słupie latarni w Warszawie. Aleksander spłodzi z nią dzieci i będzie to najbardziej głęboka i trudna miłość tego niepoprawnego erotomana, mającego setki kochanek. Także jej drugi wnuk, Wielki Książę Konstanty, dla którego wydarła Turcji Krym i Gruzję, żeby dać mu cały dawny chanat krymski, ożeni się z miłości z polską szlachcianką Joanną Grudzińską i dla niej wyrzeknie się tronu rosyjskiego. A jej ukochany i wszechmocny faworyt Grigorij Potiomkin, przez trzy lata, do swej śmierci, będzie namiętnym kochankiem księżnej Zofii Witt-Potockiej, byłej stambulskiej prostytutki, która odbierze ogromne posiadłości podczas insurekcji kościuszkowskiej dzieciom Potockiego, dzięki wstawiennictwu i protekcji drugiego swego kochanka, możnego Mikołaja Nowosilcowa, sprawującego z rozkazu cara najwyższą władzę w Polsce. Także tego, że jej faworyt najukochańszy i już ostatni, Płaton Zubow, umrze nękany przez żonę Polkę, Teklę primo voto Walentynowicz, która po raz drugi wyjdzie za mąż za Rosjanina Uwarowa i umrze straszną śmiercią, w wyniku skrętu jelit zachłysnąwszy się własnym kałem. Drugi jej faworyt, świadczący carycy seksualne usługi i przebywający w Polsce, Walerian Zubow, młodszy brat Płatona, również ożeni się z Polką i również jego małżeństwo będzie nieszczęśliwe. Nie dowie się nigdy Katarzyna Wielka, z jaką ogromną desperacją, graniczącą z fanatyzmem i obłędem będą Polki wraz z mężami i kochankami walczyć o wolność i niepodległość swojej ojczyzny, o odrodzenie własnego państwa, które Katarzyna Wielka wymazała z mapy Europy, podzieliwszy się polskimi ziemiami z Austrią i Prusami. Nie dowie się tego, z jaką żałosną, a zarazem heroiczną desperacją będą Polki, idąc do łóżka z Francuzami, zabiegając o to, by ich ojczyzna miała znów prawo zwać się Rzeczpospolitą i jak będą okłamywane i zwiedzone przez swoich niewdzięcznych kochanków. O tym wszystkim i o wielu innych rzeczach opowiada ta książka. Jej autorka nie unika zaglądania do alkowy. Bo przecież sekrety są jednym z elementów ludzkiego życia i to wcale nie najbłahszym. Czyż nie, Drogi Czytelniku? Elwira Watała

Potoccy Polski król August III Sas miał dwie pasje: operę i polowanie. Polował nie tradycyjnie, nie w lesie, a z lufcika pałacowego okienka. Rozłożą słudzy przed oknem królewskiego pałacu rzędami kawałki mięsa – wołowinę i koninę, psy z klatek wypuszczą, August z lufcika celuje i oto już drugi dziesiątek psów leży w zakrwawionym śniegu, przebierając zgodnie nóżkami w przedśmiertnej agonii. Co za ubaw! Wkrótce bezpańskich psów poczęło brakować w Rzeczpospolitej i szlachta musiała zabrać się do nowego biznesu – hodowli psów. Interes kwitł na całego, ceny na psy podskoczyły w górę, naród się bogacił i dziękował saskiemu królowi, źle mówiącemu po polsku, że tak łatwo i skutecznie zlikwidował w kraju bezrobocie. A opera? O, król był koneserem w tej dziedzinie sztuki, własnych muzyków przy dworze trzymał, a gdy jego dworacy nie kwapili się do udziału w koncertach operowej muzyki, to królewscy grenadierzy wyruszali do Ogrodu Saskiego i zapędzali gapowatych przechodniów do królewskiego pałacu na koncerty muzyczne, rozkazując, aby głośno nie chrapali i żwawo bili brawa. Śpiochów nie represjonowano. Nie były to już neronowskie czasy, kiedy rzymscy legioniści drzemiących widzów lali pasem gdzie popadło, bo mieli czelność zasnąć, gdy cesarz z lirą w ręku na scenie śpiewał kuplety. Opera i polowanie – to zaiste królewskie zajęcia. Szkoda, że Katarzyna Wielka opery nie lubiła, gdyby tak było, łączyłaby ją z Augustem III nie tylko nacja. Zresztą różnic też sporo było. August III był cnotliwy. On żony nie zdradzał. W zupełności mu wystarczała. A królowa Maria Józefa Habsburżanka, córka cesarza Józefa I Habsburga, w podzięce za mężowską wierność, co roku mu dziecko rodziła. Lecz gdy jedenaste dziecko świat ujrzało, pierwszy królewski minister, Aleksander Józef Sułkowski, nie wytrzymał i jęknął: „Już byście lepiej, Wasza Królewska Mość, metresę sobie wzięli, aliści taniej to państwo kosztować będzie niż wasze dzieci”. Usłyszawszy taką bluźnierczą mowę pana Sułkowskiego, który namawiał swego władcę do pogwałcenia świętych obowiązków małżeńskich i jawnej rozpusty, Maria Józefa zakipiała gniewem i bezczelnego ministra z dworu wygnała. Ubzdurał sobie bowiem ten zuchwalec dziecioróbstwo królewskie hamować i ich seksualną przyjemność ograniczać! Na miejsce Sułkowskiego zaproszony został Henryk von Brühl, delikatny i miły człowieczek, bez zmrużenia oka witający

każdą kolejną ciążę królowej. I tak oto cicho i spokojnie, bez specjalnych ekscesów i nawet bez wojen specjalnych rządził August III, nie nauczywszy się gadać po polsku przez niemal trzydzieści lat swego panowania, gdy stało się nieszczęście. Zmarła żona króla, ukochana Maria Józefa. A bez niej August III jak bez rąk. Jak mu żyć i panować, jeśli jego doradczynię i przewodniczkę wszystkich poczynań Pan Bóg do nieba zabrał? Jeszcze z innego powodu męczy się August III, i to dość delikatnego: jak on ma teraz z seksem sobie radzić? W czasie wieloletniego cnotliwego małżeńskiego pożycia król przyzwyczaił się tylko do jednego ciała kobiecego – własnej żony. I cóż to, ma teraz przyzwyczajenie zmieniać? Ministrowie jeden drugiemu do uszka szepczą, że dobrze by było królowi kochankę podsunąć, a on od nich jak od much natrętnych się opędza, rozpuście niechętny. Tu i prostytutka nie pomoże, chociaż król Henryk IV uważał, że to panaceum na wszystkie męskie dolegliwości i woził swego nieślubnego syna do prostytutki Pauliny, aby jego homoseksualną patologię kobiecym ciałem leczyć. Kuracja miała przebieg pomyślny, lecz nie została zakończona, bo w trakcie ostatniej sesji król został zabity, a niedoleczony Vandóme został na całe życie homoseksualistą, epatując wersalski dwór Ludwika XIV zamiłowaniem do gołych dup swych oficerów. Dworzanie w trosce o seksualne zdrowie Augusta III zaczęli mu nagminnie damy przyprowadzać, a damy te, że niby to jest im gorąco, rozbierają się. Król skonfundowany, ręką macha – zabierzcie je stąd. U Augusta III, pomnego przeszłości swej rodziny, swoisty refleks się wyrobił. Jego ojciec, August II, postanowiwszy oczarować pruskiego króla Fryderyka Wilhelma I, a przy okazji i syfilisem go zarazić, podsunął mu nagą dziewczynę cudnej piękności. Gdy obcy królowie spacerowali po drezdeńskim pałacu, nagle w jednej z sal rozsunęła się zasłona: na sofie leżała naga dziewczyna. Fryderyk Wilhelm aluzję zrozumiał i z dzikim wrzaskiem to zdarzenie skwitował: „Jak Pan śmie leźć do mnie z taką rozpustą!”. No i przyjaźń królów się skończyła. Słowem, Drogi Czytelniku, śpi August III jak idiota sam i seksualnym niedosytem się męczy. A to przecież prosta droga do onanizmu, no nie? „Seksualne zdrowie króla to sprawa państwowej wagi” – mawiała markiza Pompadour, sprowadzając znudzonemu Ludwikowi XV młode dziewczynki do „Jeleniego Parku”. I oto w trosce o seksualne zdrowie króla minister Brühl zaczął działać zdecydowanie, ale delikatnie. Postanowił ze swej córki, Amalii, uczynić królewską sekretarkę i pomału przyzwyczaić cnotliwego króla do obecności osoby płci żeńskiej.

Powiedział córce Amalii: „Nie działaj nachalnie”. Takie postępowanie jest dobre wobec ordynarnego francuskiego króla Ludwika XI, którego każda dama mogła uwieść. Wystarczyło tylko, czatując w ciemnym korytarzu, króla przyłapać, zadrzeć spódnicę i podwiązkę mu pokazać. Augusta III podwiązkami nie wzruszysz. To nie angielski król Jerzy I, który z tej intymnej części damskiej toalety, skądinąd dość niechętnie demonstrowanej, order uczynił. Brühl doskonale rozumiał, że August III, zanim do łoża z damą się wgramoli, zechce jej duszę poznać. Czuła ona czy nie? Amalia była mądrą i rezolutną dziewczyną. Ona biegu wydarzeń nie przyśpieszała, tylko spokojnie zaczęła, zamiast ojca, przynosić królowi papiery do podpisu. Swego kobiecego „ja” nie eksponowała, tak że król przez długi czas nie wiedział, że jego sekretarz to kobieta. A gdy wreszcie się o tym dowiedział, spojrzał na Amalię, tak jak się na kobietę spogląda. Bardzo mu się spodobała, bowiem była wykształcona i swobodnie po francusku mogła rozprawiać o Wolterze i Rousseau. Wkrótce Amalia stała się kochanką króla i sprawy w polskim królestwie potoczyły się żwawiej. Oto Katarzyna II doczekać się nie może, kiedy wreszcie wykituje August III, żeby swego kandydata na tronie Polski posadzić: albo Augusta Czartoryskiego, albo jego syna, Adama Kazimierza, albo swego kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego. Kręcą się polscy magnaci tam i z powrotem, z Warszawy do Petersburga, z Petersburga do Warszawy i nawet z Wilna wielki awanturnik, bogaty magnat Karol Radziwiłł, swój głos podaje. I jemu korona polska się marzy, widzicie go! No i wykrakali! W 1763 roku król August III umiera. 17 października jego starszy syn przez kuriera śle Katarzynie Wielkiej depeszę: „Straciłem, Wasza Wysokość, króla, tkliwego ojca. Mam nadzieję, Wasza Wysokość, iż Pani podzieli ze mną rozpacz, jak i moją nadzieję na polski tron. W ręce Pani swój los składam”. Przeczytawszy tę depeszę, Katarzyna II natychmiast zebrała radę ministrów z jednym punktem porządku dziennego: być czy nie być królem Polski synowi Augusta III? Okazało się, że nie być, bowiem ministrowie rosyjscy zgłosili swe veto, decydując, że tym razem polskim królem powinien być Polak, z dynastii Piastów, lecz z charakteru nie bardzo samodzielny. Ktoś, kto byłby dozgonnie wdzięczny matuszce carycy, że uczyniła go królem i pozwoli jak marionetką sobą kierować. Do tej roli nie bardzo pasowali dumni Czartoryscy, ojciec August i syn Adam Kazimierz – zbyt byli niezależni i niepokorni. Ale Katarzyna II jeszcze nie wyjawiła sekretu, kogo ona chce na polski tron. Kandydatura Sasa odpadła sama przez się, gdyż Karol, syn Augusta III, zdążył przez ten czas

umrzeć na ospę. Aliści i bez niego pretendentów jest dużo. Czartoryscy, i Poniatowscy, i Karol Radziwiłł z Wilna, i Michał Kazimierz Ogiński, który nie tylko na klarnecie dobrze grał i polonezy i mazurki komponował, lecz czasami także marzył, by koronę na swą piękną głowę nałożyć. I nawet Potocki, syn Franciszka z Ukrainy, i nawet, o zgrozo, polski ekskról, osiemdziesięciosześcioletni Stanisław Leszczyński z dalekiej Lotaryngii swój nieśmiały głos podaje. Lecz francuski król, Ludwik XV, szybko zapał swego teścia ostudził, powiedziawszy: „Siedzielibyście, papo, ze swoim prawie dziewięćdziesięcioletnim wiekiem cicho i między króle nie leźli. Bardziej wam pasuje szlafrok niż korona i wieczory przy kominku niż szumne audiencje”. Maria Leszczyńska, jego córka i żona Ludwika XV, która zawsze była powolna mężowi, słowa jego przyjęła dosłownie: wyhaftowała ojcu szlafrok w królewskie lilie i wysłała do Lotaryngii jako podarek. A że był on ciepły i grubo watowany, Stanisław Leszczyński odział się w niego i spalił się doszczętnie. O nie, to nie jest ironia, Drogi Czytelniku. Szlafrok zajął się ogniem od iskry kominkowej, gdy staruszek zdrzemnął się po sutym obiedzie. Tak więc zawładnięcie polską koronę od strony Francji już nie groziło. Amalia Brühl po śmierci Augusta III szybko wyszła za mąż za polskiego magnata ze znakomitego rodu, Michała Mniszcha, z rodziny tych Mniszchów, z których wywodziła się Maryna Mniszchówna, przez kilka tygodni caryca rosyjska. Tragiczny był jej los. Obu jej mężów, Dymitra I i Dymitra II, bestialsko zabito, a czteroletniego syna dorosłą śmiercią ukarano: powieszono go na Placu Czerwonym. Marynę aresztowano, do Kołomieńskiej wieży, co niedaleko Moskwy, wrzucono i nakazano być szczęśliwą. Ale jakie to może być szczęście? Zmarła biedna ze zgryzoty i teraz co wieczór strażnicy w czarnych skórach drżą, bo co noc słyszą drobne kroczki Maryny stąpającej po kamiennych schodach: tup, tup – to dusza jej się męczy. I jak w takiej zgryzocie kawiarnię otwierać? – zastanawiają się sponsorzy. Amalia Mniszech bardzo szczyciła się tym, że związała się ze znanym szlacheckim rodem i postanowiła swój ogromny polityczny talent z braku laku wykorzystać na drobne intrygi – wydać za mąż swą córkę Józefinę za najbogatszego polskiego magnata Stanisława Szczęsnego Potockiego, który choć bardzo młody, też pretendował do polskiej korony. Młodzieniec ów w obecności ojca drżał jak osika, a przed matką jeszcze gorzej: lal w portki. Oto do czego doprowadzała młodzieńca wychowawcza srogość rodziców. Notabene, mama tego biedaka, Anna Potocka, zbytnio syna nie terroryzowała, gnębiła raczej swoje służki,

nad którymi sadystycznie się znęcała. Rosyjską księżną Kozłowską znasz, Drogi Czytelniku. Pisaliśmy o niej w poprzedniej książce, jak okładała swe służki pełnym zadziorów kijem, żeby potem z sadystyczną namiętnością z ich ciał igłą wyciągać drzazgi. Nieco inaczej postępowała Anna Potocka. Po nocach nie spała, śledząc swe służące, które biegały do kochanków. Gdy którąś z nich złapała na gorącym uczynku, nakazywała, aby przyprowadzano ją rano do stajni. Tam odbywała się cielesna egzekucja: Anna Potocka z lubością zadzierała im spódnice i okładała biczem po gołych pośladkach, a oczy błyszczały jej wtedy jak podczas orgazmu. Swego syna, najbogatszego młodzieńca w Polsce, Anna Potocka ożenić zamierzała z bogatą i zacną szlachcianką, a nawet z księżniczką królewskiej krwi. A ten fajtłapa, ten niedorajda, wszystkie plany rodziców zniweczył z Gertrudą Komorowską. Uczynił to raczej nie z miłości, tylko z obowiązku, gdy jej brzuch zmajstrował. Ze łzami w oczach błagał księdza udzielającego im ślubu, żeby wszystko trzymał w ścisłym sekrecie, bo nie daj Boże, żeby o tym dowiedzieli się rodzice. „Tatuś mnie zabije, a mama przeklnie” – błagał księdza. Prawie się nie pomylił. Zachować tajemnicę na Wołyniu nie było sposobu. Tam przecież każdy wie nie tylko o tym, kto z kim się ożenił, ale nawet, jakie przepiórki u sąsiada na obiad się pieką. Nie będziemy Czytelnikowi zabierać czasu na opisywanie tego, jak, ojciec Stanisława Szczęsnego – dowiedziawszy się o mezaliansie – syna za czuprynę targał i niemal łysym nie uczynił i jakie inkwizytorskie tortury wymyślała matka, żeby osłodzić gorycz porażki i ukoić ból swego rozczarowanego serca. Roztropniejszą i rozumniejszą od wszystkich okazała się Amalia Mniszech. Wymyśliła plan wyjścia z patowej sytuacji. Gertrudę Komorowską trzeba porwać, do klasztoru wrzucić, zacząć rozwodowy proces, obwiniając Komorowskich o przymuszenie do ożenku syna Potockich ze swoją córką, wykorzystując w tym celu jej ciężarny stan. Potoccy uchwycili się tego planu jak deski ratunku. Stanisława Szczęsnego, skruszonego za granicę wysłać postanowiono i on uroniwszy ostatnią łezkę skruchy i chowając za pazuchę miniaturę z portretem Gertrudy, szybko umknął do Wenecji i Paryża, by tam rozkoszować się Luwrem i Wersalem, a mama z tatą, pod dowództwem Amalii Mniszech, przystąpili do realizacji planu. Najemnym bandytom wyraźnie zostało powiedziane: Gertrudy nie dusić, tylko trochę postraszyć. Ale ci nadgorliwcy, żadnego umiaru nie znając, udusili ją i z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku jej trupa do rzeki wrzucili. Otrzymawszy sowite honorarium, umknęli w siną dal i wszelki ślad po nich zaginął. A trup wiosną wypłynął i w Rzeczypospolitej szum się

podniósł: Potoccy zamordowali szlachciankę Gertrudę Komorowską. Naturalnie śledztwo, sąd, zawierucha! Z nerwów Amalia Mniszech zmarła, nie doczekawszy się zaszczytu bycia teściową Stanisława Szczęsnego Potockiego i nie zdążywszy swej córki Józefiny za mąż za niego wydać. W końcu sprawę w swoje ręce wzięła „praczka Potockich”, jak ją nazywano, czyli Katarzyna Kossakowska. Zapłaciła ogromną kwotę Komorowskim. Miecz Damoklesa udało się zatrzymać. Rodzice Gertrudy, otrzymawszy ogromne odszkodowanie, sprawiedliwości szukać zaprzestali i, zamówiwszy ostatnią mszę za pokój duszy swojej córki, udali się do dawnych włości, szczęśliwi, że weszli do grona bogatej szlachty. Wkrótce z powodu załamania nerwowego zmarła Anna Potocka, a według innej wersji zakończyła życie samobójstwem, gnębiona wyrzutami sumienia z powodu swoich złodziejstw. Nie będziemy rozdzierać szat i zagłębiać się w psychologiczną głębię wyrzutów sumienia zbrodniarzy i morderczyń. W różny sposób objawia się ich poczucie winy. Neronowi zabita przez niego matka Agrypina jako upiór po nocach się zjawiała, spać mu nie pozwalając. Po nocach u Izabeli, „Wilczycy z Francji”, która rozprawiła się ze swym mężem Edwardem II, homoseksualistą, w okrutny sposób, wsuwając mu w anus rozżarzony pręt żelazny, pojawiał się zamordowany mąż, z pretensjami. Już nie mówmy o tym, jakie nocne katusze znosił francuski król Karol IX po Nocy św. Bartłomieja, podczas której dwadzieścia tysięcy hugenotów zostało zabitych. Mimo wszystko nikt z tych zbrodniarzy nie skończył jako samobójca z powodu wyrzutów sumienia. Polka, Anna Potocka, była pionierką pod tym względem. Po upływie dziewięciu miesięcy od śmierci żony i ojciec Stanisława Szczęsnego Potockiego nogi wyciągnął. Został Szczęsny okrągłym sierotką, lecz wcale nie biednym, a przeciwnie, najbogatszym człowiekiem w Polsce. Majątek jego był olbrzymi: trzy miliony złotych rocznego dochodu, trzy i pół miliona hektarów żyznej ziemi, co sama, bez nawożenia, rodzi, dziesiątki miast i miasteczek, setki wiosek. W takiej obfitości bogactwa mógłby niedoświadczony młodzieniec się pogubić, głupstw narobić, a co gorsza, majątek swój w karty przegrać. Do tego postanowiła nie dopuścić jego narzeczona, Józefina Mniszchówna, jak kurz zeszłoroczny „zdmuchnąwszy” z Tulczyna rój natrętnych szlachcianek, oferujące siebie możnemu Potockiemu, i sama za niego za mąż wyszła. „Niedokończone dzieło naszych rodziców dokończymy” – powiedziała niewiasta twardo i zaciągnęła Szczęsnego do ołtarza. Z Mniszchówny przeobraziła się w ponętną i bogatą księżnę Potocką. Wielka szelma była z tej Józefiny. Wkrótce wkupi się w laski rosyjskiej carycy i nawet dorobi się na petersburskim

dworze stanowiska honorowej damy Katarzyny Wielkiej. Talentów ta Józefinka miała co niemiara. Czegóż to ona nie umiała! Nie było takiej dziedziny sztuki, w której by nie wiodła prymu. Muzyka – proszę bardzo, Józefina na harfie i klawikordzie gra. Plastyka – proszę bardzo, Józefina akwarelki gwaszem maluje nie gorzej od francuskiej królowej Marii Leszczyńskiej. Lecz prawdziwą jej pasją była poezja. Tu ona as pełnokrwisty. W Tulczynie, który był jej siedzibą, odbywają się polityczne dysputy i filozoficzne wieczory. Tu się znają na Wolterze i Rousseau, tu na muzycznych wieczorach śpiewają najlepsi włoscy kastraci i zachwycają swym kunsztem najlepsze operowe śpiewaczki świata. Wszystkich gościnnie przyjmuje Tulczyn, zwłaszcza że przewodzi temu wszystkiemu urocza gospodyni, Józefina Potocka. Jej poezja, chętnie demonstrowana przed gośćmi, to przecież arcydzieło klasyki. Mąż zazdrości żonie i również ślęczy nad wierszami, lecz jego wypociny bywalcy Tulczyna przyjmują bez entuzjazmu, a nawet naśmiewają się z nich. On dąsa się, obraża, i już nie rywalizuje z żoną w artystycznych talentach. On po prostu żyje je, pije zresztą dość umiarkowanie, czyta gazety, po trosze interesuje się polityką, a jeśli kto powie, że jeszcze i płodzi dzieci, ten myli się z kretesem, bowiem z jedenaściorga zrodzonych przez Józefinę dzieci tylko troje jest ojcostwa Stanisława Szczęsnego. Leży biedak w bezsenną noc i rozmyśla – które dzieci i są jego, a które kochanków żony? Wniosek jest mało budujący. Z gromadki obejmującej Jerzego, Stanisława, Jarosława, Włodzimierza, Pelagię, Luizę, Wiktorię, Różę, Konstancję i Idalię tylko Jerzy, Pelagia i Luiza są jego dziećmi. Pozostałe to bastardy, które Stanisław Szczęsny musiał uznać za swoje, wychowywać i kochać jak własne dzieci, co szczególnie było dla niego przykre i nieprzyjemne. Lecz jak przeciwstawić się nieumiarkowanemu temperamentowi żony? Przecież ona, jeżdżąc za granicę i nabawiając się tam ciąży, rodzić zawsze przyjeżdżała do Tulczyna. Co za oryginalny patriotyzm! No i jak udowodnić, że dzieci to bachory? Przecież badań DNA jeszcze wtedy nie było. Obecnie żadna kurewka od odpowiedzialności się nie wywinie i mężowi bachora nie przypisze. A dawniej? Całkowita anarchia w porodach! Cierpi Stanisław Szczęsny Potocki, rozpustą żony gnębiony, nieraz ją stłucze, bo trudno przecież z tak rozgałęzionymi wielkimi rogami chodzić, ona do nóg mu pada i o wybaczenie prosi, a potem znów wyjeżdża za granicę! No bo taka już jest natura Józefiny Potockiej. Dla niej seks to sprawa życia i śmierci. Nawet umrzeć może, jeśli nie przyhołubi w swym łożu kolejnego

urodziwego kochanka, dworzanina carskiego albo jego adiutanta. Nimfomanki to przecież niewolnice własnej chuci. Czyż my nie wiemy, jak męczyła się Katarzyna Wielka z powodu swego niepospolitego temperamentu, nawet instytucję faworytów wprowadziła jako organ państwowy. Czyż nie wiemy jak z nadmiaru chuci wyślizgiwała się z królewskiego łoża Messalina, żona Klaudiusza, żeby w burdelu nocą oddawać się piętnastu mężczyznom naraz, jak biegała po rzymskich ulicach rozszalała Julia, córka Oktawiana Augusta, żeby podłapać kolejnego przechodnia i w krzaki go zataszczyć. Otwarcie matrony się łajdaczyły. A Józefina to czyniła skrycie, za granicą, oczu i uszu mężowi nie raniąc, więc mógłby wybaczyć żonie te jej małe psotki. A Stanisław Szczęsny Potocki już nie chce wybaczać, on nie Adam Kazimierz Czartoryski, który ciągle wybacza żonie kolejne zdrady i kolejnych bastardów. On chce brać z żoną rozwód. I chociaż feldmarszałek Suworow odradzał mu ten krok: „Stanisławie, masz jedenaścioro dzieci, jaki tu może być rozwód” – myśli tylko o tym, żeby definitywnie rozstać się z Józefiną. Coś tam napomyka swej żonie, że i on ma kochankę i nawet troje spłodzonych z nią dzieci rośnie. Józefina o żadnym rozwodzie słuchać nie chce. Ona po prostu proponuje życie w separacji nieoficjalnej i bez głośnych skandali. Skandale jej nie są potrzebne, bowiem cieszy się ogromnymi łaskami Katarzyny Wielkiej, której stała się honorową frejliną. Lecz idzie na ustępstwa: „Gdy będę w Wiedniu lub w Petersburgu, twoja kochanka może przebywać w Tulczynie” – proponuje wielkodusznie mężowi. Biedny Tulczyn! Gdyby był żywą istotą, zawyłby ze zgrozy. Słudzy nie wiedzą, kto tu jest prawdziwą gospodynią: czy ta prawowita żona, która rzadko tu przebywa, czy ta piękna czarnooka Greczynka, która prawie się tu zadomowiła? Zofia Witt, lak kochanka się nazywała, jak prawdziwa macocha przyjmuje latem w Tulczynie dzieci Stanisława Szczęsnego Potockiego i nakazuje im nazywać siebie mamą. Dzieci przyjeżdżały, macochy nie cierpiały i zawiadamiały rodzoną matkę, jak swojsko czuje się w ich pałacu ta uzurpatorka, kochanka tatusia. Gdy dziatki trochę podrosły i córki w wieku dwunastu lat zaczęły za mąż wychodzić, a synowie w wieku czternastu lat żenić się, ich „mamą” na ślubnym kobiercu była nie rodzona matka, a Zofia Witt. Józefina wszakże z kochanką się nie pogodziła. Jak lwica walczyła o swoje prawa, czyniąc to małpimi sposobami: mizdrzeniem się i podlizywaniem. Na ordynarne listy męża domagającego się rozwodu odpowiadała z anielską dobrocią i chrześcijańską pokorą. Życzy kochanemu mężowi zdrowia, przekazuje pocałunki i po zdrowienia od dzieci, informuje, jakie to

głębokie ukłony Kochanemu tatusiowi ślą w podzięce za alimenty i podarunki. Słowem, postępuje według rosyjskiego przysłowia: „Napluj nań, ona to wytrze i powie, że to boża rosa”. Wszystko, byleby nie było rozwodu! Kochankowie Józefiny zmieniali się jak londyńska pogoda. Byli różnych rang i maści: blondyni, bruneci; dzieci również rodziły się różne, albo z kruczoczarnymi włosami, albo z białymi jak albinosy. Najbardziej znaczącym był ostatni kochanek Józefiny, Etienne-François de Choiseul, znakomitość, która niemało namieszała w historii: pierwszy minister Ludwika XV, przyjaciel serdeczny markizy de Pompadour i zajadły wróg hrabiny du Barry. Gdy ta wszechwładna królewska metresa wykurzyła de Choiseula z Wersalu i Paryża, i zabrała mu stanowisko pierwszego ministra, on przyjechał do Petersburga, gdzie go z otwartymi ramionami przyjęła Katarzyna Wielka. Caryca zawsze bardzo gościnnie przyjmowała cudzoziemskich banitów. Uczyniła go nie tylko tajnym radcą rosyjskiego dworu, lecz i dyrektorem Akademii Sztuk Pięknych. Caryca ceniła mądrość i erudycję w ludziach bez względu na to, czy byli Rosjanami, czy obcokrajowcami. I oto były minister Francji i były ośmioletni ambasador francuski w Stambule stał się kochankiem Józefiny Potockiej, która niebawem zaszła z nim w ciążę. To będzie jej czternaste dziecko. Trochę wstyd było tej ponad czterdziestoletniej niewieście stawać się po raz kolejny matką, bo wiek predysponował ją już do roli babci. Postanowiła dokonać aborcji, nie mówiąc o tym swemu kochankowi. Między jej czterdziestopięcioletnim kochankiem i dwudziestoletnim synem Jerzym bezustannie iskrzy. Kłócą się o wszystko, nie krępując się obecnością matki i kochanki. Józefina już przyzwyczaiła się do tych awantur i nie wsłuchuje się w treść tych słownych przepychanek, lecz pewnego razu padło w nich nazwisko Zofii Witt i to przykuło jej uwagę. Jej syn Jerzy i jej kochanek de Choiseul kłócili się o tę właśnie osobę. Jerzy wymawiał kochankowi swej matki, że on, pozostawiwszy żonę w paryskim więzieniu, naraził ją na śmierć na gilotynie, a sam uprawia miłość z jego matką i nawet zrobił jej dziecko. A de Choiseul swoje argumentował: czyż Jerzy nie pragnie odbić ojcu jego kochanki, Zofii Witt, i w tym celu tak często i tak długo w Tulczynie przebywa. Z dalszej kłótni Józefina wywnioskowała, że obydwaj spali z Zofią Witt; de Choiseul czynił to we Francji i Stambule, a Jerzy w Tulczynie. Jak rozjątrzona tygrysica podbiega Józefina do de Choiseula i wypinając swój ogromny brzuch, krzyczy, domagając się wyjaśnień. „Mów prawdę matkę!” – wrzeszczy do kochanka. „Prawda matka” okazała się w miarę i prozaiczna, i romantyczna. Po prostu de Choiseul, znawca

i koneser greckiej kultury i autor siedmiu tomów na ten temat, spotkał w Paryżu, w Wersalu, cudzoziemkę niebywałej piękności. Była nią żona majora polskiej twierdzy w Kamieńcu Podolskim, Zofia Witt, z pochodzenia Greczynka. Sentyment do ulubionego kraju wziął górę nad miłością do żony oraz ośmiorga dzieci i de Choiseul uczynił Zofię swą kochanką. Jak udawało się zakochanym męża Zofii okłamywać i randki sobie wyznaczać, tego nie wiemy. Józefina w ferworze oburzenia również w szczegóły nie wnikała. De Choiseul zapewniał Józefinę, że ich miłość ograniczyła się tylko do kilku nocy, nic więcej. Lecz za kilka lat, w 1787 roku, gdy de Choiseul z łaskawej woli markizy Pompadour stał się francuskim ambasadorem w Stambule, znowu spotkał Zofię Witt, która przyjechała tam z tajną misją od swego kochanka i faworyta Katarzyny Wielkiej, Potiomkina. Spotkanie powtórzyło się w aureoli romantycznego uniesienia, godnego Parysa uwielbiającego swą Helenę. Oficjalna wersja przyjazdu Zofii Witt do Stambułu głosiła, że przybyła tam odwiedzić swą matkę. Przypłynęła z Chersonia na statku „Katarzyna Wielka”. Zamierzała swój pobyt w Stambule zachować w tajemnicy, bowiem słusznie nie chciała afiszować się w stolicy Turcji, gdzie przez szereg lat była prostytutką. Mogli ją zobaczyć i poznać byli klienci. A teraz była szanowaną osobą, której rączki całował polski król Stanisław August Poniatowski i austriacki cesarz Józef II, i nawet srogi dziadek, Fryderyk Wielki pruski, lepiej więc nie wywoływać wilka z lasu. Lecz oprzeć się czarowi de Choiseula Zofia Witt nie potrafiła. On, zapłonąwszy miłosnym uczuciem, jak źrebak, któremu pod ogon nalano spirytusu, wgłębiać się w skomplikowane położenie Zofii Witt nie chciał. Po prostu, pochwycił ją w objęcia, jak Marek Antoniusz Kleopatrę, wsadził do gondoli z siedemdziesięciu wioślarzami i popłynął do swej podmiejskiej willi na brzegu Bosforu, z dala od ośmiorga dzieci i zazdrosnej żony. Idylla trwała osiem dni. I były to dni przepojone szczęściem i miłością. Słowikom akompaniowała orkiestra, obiady jadano na plaży, omywanej ciepłymi morskimi falami, a księżyc na niebie nocnym był tak idealnie duży i czysty, że chciało się płakać z zachwytu. No nie, tak romantycznie pan de Choiseul tego spotkania z Zofią Witt nie opisywał, on to utrwalił w swej pamięci, mówił o nim monosylabami, a jeśli padały zdania, to skrajnie lakoniczne z jednym podmiotem i orzeczeniem, żeby nie obrazić uczuć zadziornej kochanki. Przecież niedługo ma rodzić. Józefina zestawiła daty. Maj 1787 roku. Czy tobie, Drogi Czytelniku, coś to mówi? Zapewne nic. A dla Józefiny to była znamienna data. W maju tego roku gościła w swym Tulczynie polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wracał ze spotkania z

Katarzyną Wielką. Gościł w Tulczynie przez całe cztery dni, mroczny i ponury, w kiepskim humorze; spotkanie z Katarzyną po dwudziestopięcioletniej rozłące nie udało się. Cały czas Poniatowski wzdychał, omal nie płakał i wysiłki Józefiny, by rozweselić króla, spełzły na niczym. Nie interesowały go ani sztuczne ognie, ani bale, ani nawet dworskie dziewki, piękne chłopki z grubymi warkoczami grubości męskiej pięści i w wyszywanych koszulach. Stanisław August Poniatowski przez trzy miesiące przygotowywał się do spotkania z Katarzyną Wielką, wydał trzy miliony rubli na przygotowania, a spotkanie z carycą trwało zaledwie trzydzieści minut. Nie pozostała Katarzyna Wielka ani na balu urządzonym przez polskiego króla, ani na pokazie sztucznych ogni. Pośpiesznie wręczyła ekskochankowi Order św. Andrzeja i szpadę wysadzaną diamentami, pocałowała go w czoło na do widzenia i adieu, spieszyła się na spotkanie z austriackim cesarzem Józefem II, które miało dotyczyć nowych rozbiorów Polski. Starania Stanisława Augusta Poniatowskiego, który chciał przekonać rosyjską carycę, żeby pozwoliła Polsce uczestniczyć w wojnie tureckiej, nie odniosły skutku. Caryca nie chciała z nikim dzielić się łupem i ziemiami. Stanisław August Poniatowski był bardzo zmieszany i nie potrafił wydobyć z siebie wcześniej przygotowanej mowy, wzdychał i oddawał się dawnym wspomnieniom, przerażony destrukcyjnym wpływem czasu. Z czarującej księżnej Katarzyna przeobraziła się w pucołowatą, tęgą matronę, z obwisłymi policzkami i chorymi nogami. Jego była kochanka zapewne takiego samego zdania była o Poniatowskim, bowiem zobaczywszy go, wyszeptała: „Jak on się zmienił!”. W głosie jej był smutek. No tak, z trudem poznawała w tym przygarbionym, posiwiałym starszym panu dawnego Stasia smukłego jak krymski cyprys. Na czwarty dzień pobytu króla w Tulczynie Józefinie udało się nieco rozproszyć ponury nastrój gościa. Ze swoistej „śpiączki” obudziły króla wystrzały z armat oddane na jego cześć, tak donośne, że popękały okienne szyby w pałacu i król musiał spać pod moskitierą. Z Tulczyna wyjeżdżał król trochę uspokojony, lecz nader smutny: ciężko mu było ze świadomością, iż utracił względy rosyjskiej carycy. Oto już trzy lata, jak de Choiseul jest kochankiem Józefiny. Koteria carycy pogodziła się z tym faktem i gdy Józefina uczęszczała wraz z de Choiseulem na carskie bale, przyjmowano ich jak męża i żonę. A Stanisław Szczęsny Potocki, podsycany naleganiami swej kochanki, Zofii Witt, nieustannie domaga się od żony rozwodu. Znudziło się to Józefinie i w 1798 roku dała mu rozwód. Był to całkowity triumf stambulskiej prostytutki, która zdążyła już być żoną majora

Józefa Witta, urodzić mu dwoje dzieci, być kochanką Grigorija Potiomkina i spłodzić z Potockim troje bastardów. No, teraz ta szelma, Greczynka o mglistym spojrzeniu wschodniej niewolnicy, pokaże wszystkim gdzie pieprz rośnie. Będzie miała dwóch mężów, dziesiątki kochanków, a wśród nich znamienitego Mikołaja Nowosilcowa. Jej wisienki z tulczyńskiego sadu w wiklinowych koszach będą wysyłane do stołu polskiego króla i Stanisław August Poniatowski będzie mówił swym gościom na czwartkowych obiadach: „Częstujcie się, panowie, te wiśnie są zerwane najpiękniejszą rączką na świecie”. Piękną rączkę Zofii Witt-Potockiej będzie całował rosyjski car Aleksander I, chętnie przebywający w jej Tulczynie, ona zaś będzie posyłała swe córki, Olgę i Zofię, do loża rosyjskiego cara, a on odwdzięczy się Zofii tym, że wyda jej córki za swoich generałów. Wielkie światowe życie na nich czeka na rosyjskim i paryskim dworze. Jej, Zofii Witt-Potockiej, genialnej awanturnicy, morze po kolana. Może wszystko, dopóki ręka boskiej sprawiedliwości jej nie dotknie i umrze dziko, strasznie na raka macicy, roztaczając wokół nieznośny odór. Pod tym względem los ją zrównał z królowymi – Anną Austriaczką i polską Barbarą Radziwiłłówną. Strudzony organ, długo służący swej właścicielce w osiąganiu niecnych celów, dotknęła kara boska. Ale i Józefina nie pożyje długo. W tym samym roku, którym zgodziła się na rozwód, umiera tragicznie, bowiem zleciła przeprowadzenie aborcji, będąc w bardzo zaawansowanej ciąży, włoskiemu lekarzowi Bartolozziemu. Wiedziała, że ryzykuje życiem, lecz nie mogła prze zwyciężyć wstydu stania się matką w wieku prawie pięćdziesięciu lat. A może uczyniła to z zazdrości, pełna nienawiści do Zofii Witt, która zabrała jej nie tylko męża, lecz spędzała upojne miłosne noce z jej ostatnim kochankiem? Zmarła z upływu krwi po aborcji. Stanisław Szczęsny Potocki niespecjalnie rozpaczał z powodu śmierci żony. Nawet na jej pogrzeb do Petersburga nie pojechał, tylko posłał tam swego zarządcę, Adama Moszczeńskiego. Jego zadanie było jasne. Nie tylko uczestniczenie w imieniu Potockiego w pogrzebie, lecz, poszperanie i odszukanie testamentu Józefiny, oraz konfiskata jej rodzinnych klejnotów. No cóż, sentyment sentymentem, a interesy interesami. Potocki dawno już wyrósł z tego wieku, gdy wszystkimi jego poczynaniami dyrygowali rodzice. Teraz on stał się twardy jak stal i nauczył się praktycyzmu. Jego niedoszła teściowa, Amalia Mniszech, byłaby teraz z niego zadowolona. „Galaretka” Staś, wahający się i niezdecydowany, znikł na zawsze. Adam Moszczeński zadanie swego chlebodawcy wykonał tylko połowicznie. To znaczy poszperał w gabinecie Józefiny, lecz

ani testamentu, ani drogocenności nie znalazł. Odnalazł w paskudnej ołowianej szkatułce… stare, śmierdzące, rozdarte koronki. „Cuchnęły bardzo” – listownie zawiadomił on Potockiego. No cóż, Józefina wiedziała, co robi: w zamian za swoje nieudane dwudziestoletnie małżeńskie pożycie pozostawiła mężowi w spadku swoje długi i śmierdzące koronki.

Rozbity wazon miłości. Oleńka Ogińska Wazon stał na kominku w głównym salonie i przedstawiał żałosny widok: szarosina gliniana skorupa, na której czas zatarł rysunek, pozostawiając tylko wyblakły fresk w kształcie fallusa. Lecz wazonem tym chlubiono się i był wzniesiony na piedestał najcenniejszych rzeczy familii Czartoryskich, bowiem fama głosiła, iż pochodzi z pierwszego wieku przed naszą erą, a jego właścicielką była sama Kleopatra. Stanisław Szczęsny Potocki, mimo starań, nie stał się polskim królem, lecz jego polityczna działalność w epoce Katarzyny Wielkiej była bardzo burzliwa. Został wodzem Targowicy, która zaprzedała Katarzynie II Polskę i przyczyniła się do jej rozbioru. Był też drugi kandydat na polskiego króla, Michał Kazimierz Ogiński, litewski magnat, parający się z powodzeniem komponowaniem polonezów i mazurków i z wirtuozerią grający na klarnecie. Zakochał się on w córce znanego magnata, Michała Fryderyka Czartoryskiego, Aleksandrze, w Oleńce, jak ją nazywano, z wzajemnością, ma się rozumieć. Lecz złączyć się zakochanym legalnym ślubem nie pozwolono. Ojciec Oleńki, Michał Fryderyk Czartoryski, apodyktyczny i bezwzględny, wydał ją, zaledwie piętnastoletnią, jeszcze bawiącą się lalkami, za Michała Antoniego Sapiehę, wtedy trzydziestosiedmioletniego bogatego i ważnego magnata. Jednak płakała biedna za „starca” za mąż wychodząc. Też mi „starzec”. Lecz w oczach nastolatki prawie czterdziestoletni mężczyzna to już starzec. Tak to bywa z młodymi. I jeszcze rzewniej zaszlochała, gdy ujrzała pewien obraz. Stoi na nim Oleńka w rozkosznej koronkowej sukni ślubnej, z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, na ślubnym kobiercu, świeczkę dzierży w rączce i drga od drżenia ręki płomień, a obok podstarzały pan z rudymi farbowanymi bokobrodami patrzy nań srogo. Z tyłu zaś ze smutnymi oczami ze złożonymi rękoma stoi jej ukochany, Michał Kazimierz Ogiński. Tak odebrała Oleńka ten obraz rosyjskiego malarza Pukiriewa, którego jarmarczna olejna kopia natychmiast powędrowała do jej pokoju, żeby było nad czym łzy lać, ubolewając nad swym okrutnym losem. Łzy jej jeszcze obficiej się polały, gdy dowiedziała się, że jej ukochany Michał Ogiński odjechał pełen smutku do Paryża. Mąż Oleńki, jak i ten srogi pan z obrazu Pukiriewa, okazał się bardzo bezwzględny i wymagający. A ponieważ miał trudności z seksem, to wszystkie swoje siły tracił na to, żeby

nieco podkształcić Oleńkę. Postanowił uzupełnić jej edukację, wziąwszy na siebie rolę nauczyciela wszystkich przedmiotów, poczynając od matematyki, a astronomią kończąc, stawiając jej oceny według pięciopunktowego systemu, od jedynki do piątki. Więcej niż trzy z minusem nigdy nie udawało się Oleńce otrzymać, bo była uczennicą nieuważną i leniwą. Nie chciała uczyć się tabliczki mnożenia, wolała myśleć o swym ukochanym Michale Ogińskim, pięknym jak Apollo Belwederski i smukłym jak cyprys krymski. Bała się o niego. Za dużo jest przecież pokus w najbardziej rozpustnym mieście świata, w Paryżu. Powiadają, że tam, u Filipa Orleańskiego, regenta, co to zamiast małoletniego Ludwika XV Francją rządzi, w jego Pałacu luksemburskim, do którego wpuszczani są polscy szlachcice, takie ohydne orgie kwitną, że damy uszy sobie zatykały, wysłuchując tych bezeceństw. Tam nagim prostytutkom wkładano do pupci petardy, tam podawano dania, konsumując je na gołych brzuchach dziewcząt. Czyż nie stąd, z rozpustnego dworu regenta, wziął się japoński zwyczaj konsumowania sushi, rybnego dania, na gołych brzuchach gejsz? O, ciężki to chleb: nieruchomo leżeć na stole i nie krzyczeć z bólu, gdy pijany samuraj szturcha cię pałeczką. Nawet pocić się gejszy w roli półmiska na sushi nie wolno. A jeszcze powiadają, że w tym Luksemburskim Pałacu chodzi nago po pokojach córka regenta, księżna du Berry, a sześcioletni przyszły markiz de Sade przez szparkę w drzwiach ją podgląda i w swej chorej wyobraźni widok ten kontempluje, żeby później całemu światu opowiedzieć, jacy to ludzie są zboczeni. Trapi się młodziutka Oleńka jak dorosła kobieta. Nie w głowie jej mądre nauki, którymi gorliwie faszeruje ją jej mąż. „Pięknej kobiecie niepotrzebne jest wykształcenie” – kokieteryjnie oświadcza Oleńka mężowi, a w duchu myśli: „A żebyś zdechł, stary dziadu, jak najszybciej”. I bluźnierczo w dzień i w nocy modli się za pokój duszy swego męża. Wykrakała. Zmarł honorową śmiercią, rażony apopleksją, od której zwykle królowie umierają, tępoty żony nie wytrzymawszy. I oto Oleńka została szesnastoletnią wdową! Hurra! z radości do kościoła biegnie i stupudową świecę zapali za pokój duszy męża. A Ogiński, dowiedziawszy się, że Oleńka została! wdową, już mknie na Litwę do swej ukochanej. A potem leją się te same łzy, tylko z innej przyczyny: to Oleńka błaga ojca, żeby zezwolił jej za mąż za Ogińskiego wyjść, nie czekając końca żałoby. Hańbę, osąd ludzki można przeboleć, gorzej, kiedy miłość może uciec. „Inaczej umrę, tatko – szepcze, obejmując kolana ojca – albo ze sobą skończę” – dodaje j i w jej wilgotnych

niebieskich oczach płonie zdecydowanie. I ojciec, kanclerz litewski Michał Fryderyk Czartoryski, ręką machnął, co tam plotki, życie córki mu jest droższe od ludzkiego osądu, pozwolił więc jej, nie czekając na koniec żałoby, za mąż za Michała Ogińskiego wyjść. Na Litwie się śmiali: młoda, szesnastoletnia wdowa po sześciu tygodniach od śmierci męża za mąż ponownie się wydała. Spełniło się najskrytsze marzenie Oleńki, jest żoną Michała Ogińskiego. Był rok 1761. Michał Ogiński jest faworytem polskiego króla Augusta III. Za dwa lata król umrze i sytuacja Ogińskiego znacznie się pogorszy. A obecnie otrzymuje on od króla wielce szczodry dar: kilka wiosek i aż sześć miasteczek z „duszami” tam zamieszkałymi. Młodzi, zakochani w sobie, zaczęli żyć szczęśliwym rodzinnym życiem. Wydawało się, że nic nie zmąci tej idyllicznej sielanki. Mąż na klarnecie gra, żona obok siedzi, haftuje, bez znudzenia muzyki męża słuchając. Cicho i spokojnie w litewskim majątku. Czasami sąsiedzi przyjadą, wówczas uczta, krzątanina, zabijanie wołów, setek kur, indyków, gęsi. Coś się warzy, coś się smaży, coś kipi. Oleńka radosna po dworze biega, wszędzie nadążając i znajdując chwilkę, żeby w niebo spojrzeć i w głębokiej podzięce do Boga się zwrócić: „Dziękuję ci, Boże, że jestem tak szczęśliwa!”. I emanowała takimi tęczowymi skowronkami, że jej siostry w zazdrości się chmurzyły, a matka wzdychała: „Nie zapeszyć tego szczęścia takim absolutnym zadowoleniem z życia. Szczęście jest kruche jak ten przedpotopowy wazon z czasów Kleopatry, co na kominku stoi. Wystarczy niewielki wstrząs i w drzazgi się rozleci, a odłamków potem nie skleisz”. Po śmierci Augusta III, kiedy to cała Polska krzątała się w poszukiwaniu elekta na nowego króla polskiego, zajmował się tym i Michał Czartoryski, teść Michała Ogińskiego, myśląc o kandydaturze swego zięcia. Postanowił działać nietradycyjnymi sposobami, pomijając administracyjną mitręgę, przez pierwszą osobę, przez Katarzynę Wielką. „Jedź, zięciu, do Petersburga i staraj się o względy rosyjskiej carycy. – W czymże jesteś gorszy od Grigorija Orłowa?” – mówi do Ogińskiego. Teść uważnie obejrzał figurę zięcia w obcisłych łosiowych rajtuzach i z zadowoleniem chrząknął. Imponujące uwypuklenie w dolnej części spodni zapowiadało powodzenie na dworze rosyjskiej carycy. Unikając niepotrzebnych dociekań, łez i domysłów, postanowił Ogiński, wraz z teściem, Oleńki na razie w swoje plany nie wtajemniczać, wymigując się oświadczeniem, że jadą do Petersburga w celu przedstawienia Oleńki rosyjskiej carycy, która chętnie robiła z polskich dam swoje frejliny. I oto Ogińscy są w Petersburgu. Tu Michał Ogiński szuka okazji, żeby być

przedstawionym Katarzynie Wielkiej. Choć matuszka caryca jest uprzejma w stosunku do obcokrajowców i chętnie gości ich na swoich balach, ale podejść do niej nieproszonym byłoby przecież szczytem nietaktu. Za to można było nie tylko kopniaka w tyłek zarobić, i z pałacowych schodów zlecieć, ale i na Sybir trafić. Ogiński zaczyna szukać potężnego mecenasa, sponsora, jak obecnie się mówi. Trzeba było skorzystać z protekcji jakiegoś znanego awanturnika w rodzaju Cagliostra czy Casanovy, którzy wiecznie obijali się na monarszych dworach. Lecz dopiero co Cagliostro został haniebnie z Rosji wydalony: ubzdurał on sobie rosyjskim arystokratom nie tylko młodość i potencję przywracać za pomocą pigułek własnego autorstwa, lecz jeszcze i ich umierające dzieci leczyć, zastępując je kupionymi u chłopów zdrowymi dziećmi. Gdy ta głośna afera wyszła na jaw, Katarzyna II wezwała Cagliostra i jego żonę Serafinę do siebie i powiedziała: „Ja, oczywiście, cenię wasz szatański talent, lecz tak się złożyło, że on koliduje z moją filozofią życiową. Inny naród ogłupiajcie, nie moich Rosjan. Oto daję wam dwadzieścia tysięcy rubli i do widzenia, szukajcie innej krainy, która będzie podatna na wasze machinacje”. Jak niepyszni uciekali małżonkowie Cagliostro do „innej krainy”, a była nią Rzeczpospolita. Na Casanovę również nie można było liczyć. On dopiero co przebywał w Polsce, narobił tam wiele szumu, pojedynkując się z hetmanem Franciszkiem Ksawerym Branickim, ożenionym z Aleksandrą Engelhardówną, siostrzenicą Grzegorza Potiomkina, a według innej wersji z nieślubną córką Katarzyny Wielkiej, i również został z tej krainy niechlubnie wygnany. Ogiński poszukał sobie innego sponsora. Okazał się nim baron Osten, którego arystokratyczny rodowód otwierał mu drzwi do wszystkich salonów Petersburga, także do salonu carycy. Baron Osten byłby się zgodził prezentować Ogińskiego na rosyjskim dworze, lecz zaistniała pewna malutka trudność. Rzecz w tym, że baron Osten, przepraszam, człowiek o nietypowej seksualnej orientami, czyli po prostu homoseksualista, nie miał zamiaru sponsorować Ogińskiego bezpłatnie. Tym bardziej, że czuł słabość do pięknych młodzieńców, a urodziwy Michał Ogiński jak najbardziej przypadł mu do gustu. Baron Osten zgodził się pomóc Ogińskiemu, lecz pod warunkiem, że ten będzie dzielił z nim jego miłosne uczucia. Nie nam, Drogi Czytelniku, sądzić o tym, co czuje, jakie męki cierpi normalny człowiek zmuszony do homoseksualnego aktu, może i pluł, może na wymioty go brało, lecz, jak się mówi, cel uświęca środki i wkrótce Ogiński został przedstawiony rosyjskiej carycy. Oto już błyszczy na balach i ma tam duże powodzenie. Oleńka nie rozumie męża, który uczęszcza na te bale sam, pozostawiając

ją w domu. Niby to miała stać się frejliną Katarzyny Wielkiej, ale jak nią się stanie, jeśli mąż nie bierze jej ze sobą do pałacu carycy i ciągle każe siedzieć w domu? Nie podoba się Oleńce Petersburg. Tu smętnie, mroczno i nudno, i wszystko nie jak u ludzi. „Tu mieszkają barbarzyńcy” – zawyrokowała Oleńka, kiedy zobaczyła na głównej ulicy Petersburga, na Newskim prospekcie, jak pewien jegomość wyszedł z karety i zaczął okładać woźnicę knutem, gdzie popadło, a ten tylko zakrywał pokrwawioną twarz rękoma i mamrotał: „Zawiniłem, wasza jasność, przepraszam pokornie”. Widziała też Oleńka, jak młodą dziewczynę z rozczochranymi włosami i obnażoną piersią wiedli na publiczną chłostę za jakieś drobne przewinienie. Przeraża Oleńkę anomalia Petersburga, gdy noc w dzień się przeobraża i to się nazywa romantycznie „białe noce”. W takie białe noce zasnąć nie sposób, boji wiem w tym półmroku wszystko wygląda złowieszczej i tajemniczo, błądzą zjawy i cienie i nie wiadomo, czy to są duchy, czy wytwory chorej wyobraźni. A mąż tańczy baluje, egoista jeden, o młodej żonie zapominając z kretesem. Caryca, dowiedziawszy się, że Ogiński to ten polski kompozytor, którego polonezy i mazurki z powodzeniem tańczą nie tylko w Rosji, lecz nawet w Paryżu przyjęła go bardzo serdecznie. Zatańczyła z nim w pierwszej parze walca (nogi carycy spuchną znacznie później) i jakby tym dała znak dworakom, że go można przyjmować w petersburskich salonach. Zaproszenia na obiady i bale posypały się ze wszystkich stron. Caryca rozkazała wicekanclerzowi Golicynowi, aby wpuszczał Ogińskiego na jej intymne wieczory w Małym Ermitażu, na które mieli wstęp tylko nieliczni i szczególnie zaprzyjaźnieni z carycą. O tym Małym Ermitażu krążyły złowieszcze plotki Szeptano o tym, jakie tam rozpustne orgie się odbywają. O tym, że caryca, nimfomanka pierwszej klasy, nie może utrzymać w ryzach swej chuci i że zmienia kochanków jak balowe rękawiczki. Lecz oficjalnie wszystko wyglądało nader przyzwoicie, caryca miała swoich faworytów, ale do zboczeń w jej obecności nie dochodziło. Ale to, co działo się w Małym Ermitażu, pobudzało wyobraźnię i wielu obcokrajowców wierzyło w ohydne plotki, że bawi się tam caryca nie tylko z Walerianem Zubowem i jego młodym kolegą Denisowem, ale i zoofilia jest jej nieobca, Oświadczam autorytatywnie, Drogi Czytelniku, że to są tylko plotki. Autorka uważnie przestudiowała materiały archiwach moskiewskich i petersburskich i gwarantuje ze takiego rozpasania tam nie było. Nie czuła caryca pociągu do źrebaków i nie nakładano im ochronnych

futerałów na penisy w celu zmniejszenia penetracji, jak twierdzi angielska pisarka i psycholog, pani Ackerman. Lecz igraszki rozwiązłe i pieszczoty nieprzyzwoite były czymś naturalnym w Małym Ermitażu. A gdzie ich nie było? Może w „Jelenim Parku” Ludwika XV, dokąd sprowadzano specjalnie hodowane dziewięcioletnie dziewczynki dla królewskich igraszek, a gdy podrosły, zmuszano je, aby zaspokajały chuci wiecznie znudzonego króla. Bez wątpienia caryca była bardzo zadowolona z Michała Ogińskiego, skoro nagle otrzymał on od niej Order św. Andrzeja. „A ten order to za co?” – zdumiewali się niedomyślni dworzanie. W rosyjskim wojsku Ogiński nie służył, dla Rosji niczym się nie zasłużył, królestwa swego nie zdradzał i tak od razu dano mu order? A co, czy monarchowie muszą tłumaczyć się przed dworakami. czemu im nieraz przychodzą do głowy takie fantazyjne myśli, żeby cudzoziemcowi za nic rosyjskie ordery wręczać? No, może to był kaprys monarszy. Nasz Stanisław August Poniatowski wprost zasypywał faworytów Katarzyny Wielkiej polskimi orderami Orla Białego i Świętego Stanisława, zmuszając mennicę, wobec mnogości takich faworytów, do wytężonej pracy. Wniebowzięty wręcz z powodu łaski carycy i pełen tęczowych nadziei, oczekiwał Michał Ogiński dnia, kiedy to caryca ogłosi jego nominację na polskiego króla. Ambitnych planów swego męża Oleńka nie podzielała Ona, jak każda zazdrosna kobieta, płacze i przeklina rosyjską carycę, która wniosła destabilizację w jej dotychczasowe spokojne życie z mężem. Płacze coraz częściej i filozoficzne sentencje wygłasza: „Z carycami nie walczę”. Naturalnie, że nie walczy. Każdej innej kobiecie, która jej męża usiłowałaby zabrać, Oleńka by oczy wydrapała, żywcem ze skóry obdarła, lecz co zrobić carycy? I nic już nie pozostawało biednej Oleńce, jak po nocach płakać, a w dzień rzucać się przez okno. Okno było na pierwszym piętrze, lecz piętra w petersburskich domach dość wysokie i pod nimi nie zawsze rosły krzaki mógł być i bruk kamienny. Mąż Oleńki, w obawie przed samobójczą śmiercią żony, zawsze starał się ją podczas biegu ku oknu pochwycić i do upadku nie dopuścić, naśladując w tym względzie angielskiego króla Karola I który wciąż toczył z żoną (on był protestantem, ona wojującą katoliczką) rodzinne kłótnie. I gdy żona Karola I Henrietta, rzucała się z okien swego pałacu, mąż w obawie przed kompromitacją (na dole słudzy mogli ujrzeć pantalony królowej) zawsze ją chwytał i stawiał na twarde nogi. Ale pewnego razu Michał Ogiński, rozzłoszczony szczególnie uszczypliwością