Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Caryca. Wyspa stracencow - Przemyslaw Slowinski

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Caryca. Wyspa stracencow - Przemyslaw Slowinski.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Caryca
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

Kto urodził się na władcę, kto dokonał tego, że co dnia w jego ręku spoczywa los tysięcy, ten zstępuje z tronu jakby do grobu. Johann Wolfgang von Goethe

Rozdział I Czas płynął jakgórski potok– zdawało się – szybciej i szybciej. Wbrew temu jednak, co głosił przed wiekami grecki poeta Menander, nie goił żadnych ran i nie ujawniał prawdy. Wciąż lała się krew. I potęgowała się coraz bardziej w udręczonych sercach ludzka zaciętość. Moskwa była polska. Była twierdzą i zarazem pułapką, bo za murami Kremla i Kitajgrodu stały nieprzeliczone w swym ogromie wojska Kuźmy Minina i kniazia Dymitra Pożarskiego, jak wilki czekające na chwilę, gdy zatopić będą mogły kły w ciele Lachów. Pogodna i jasna jesień dobiegała końca. Już mroźny wiatr szarpał się wśród drzew, drobny deszcz mżył bezustannie, zamarzając na gałęziach i zmieniając drogi w grząskie bagniska. Nadciągnął październik, zły miesiąc, pełen ciężkich wspomnień. Chwila, w której skończone są wszystkie roboty, pełne stodoły i skrzynie, a lud – zazwyczaj chciwy i drapieżny, teraz syty i beztroski – wychodził z ciepłych chat, by wspólnie uderzyć na wroga. Chociaż pierwsze pospolite ruszenie zakończyło się niepowodzeniem (oburzeni stosowaniem przez niego zbyt surowych środków, kozacy zabili Prokopa Lapunowa, co doprowadziło do opuszczenia powstańczych oddziałów przez szlachtę), sam ruch bynajmniej nie wygasł. Jesienią 1611 roku wybuchł ze zdwojoną siłą. Jego ośrodkiem stał się leżący przy ujściu Oki do Wołgi Niżny Nowogród, miasto bodajże najbardziej zasobne i najsilniejsze w całej Rosji, w dodatku nigdy nietknięte przez oddziały Samozwańca. Założony w 1221 roku jako gród obronny księstwa włodzimierskiego1, z czasem stał się prężnym ośrodkiem handlowo-kulturowym. Od roku 1350 był stolicą Księstwa Suzdalsko-Niżnonowogrodzkiego, a w 1392 włączony został do państwa moskiewskiego2. Kuźma Minin urodził się i większość życia spędził w mieście Bałachna. Później był rzeźnikiem i handlarzem mięsem w Niżnym Nowogrodzie. Kiedy ludowy ruch patriotyczny zaczął organizować oddziały ochotnicze, kupcy miejscy wybrali Minina, obdarzanego zaufaniem i szanowanego członka gildii3, aby zarządzał funduszami zebranymi przez nich na wyposażenie drugiego pospolitego ruszenia. Wkrótce Minin zaczął rozgłaszać, że we śnie ukazał mu się święty Siergiej z Radoneża i wezwał do „obudzenia śpiących”. Nowogrodzki kupiec zwrócił się wtedy jako pierwszy z apelem do ludności, ażeby wystąpiła do walki z nieprzyjacielem, nie cofając się przed żadnymi, najcięższymi nawet ofiarami. Zebrane w Niżnym Nowogrodzie i innych miastach pieniądze znacznie ułatwiły formowanie drugiego pospolitego ruszenia (tzw. wtorowo opołczenia), na którego czele stanął książę Dymitr Michajłowicz Pożarski z rodu Rurykowiczów, czczony w Rosji do dzisiaj wraz z Mininem jako bohater narodowy. Dymitr Pożarski urodził się 17 października 1577 roku. W roku 1598 wziął udział w obradach Soboru Ziemskiego, który wyniósł na tron carski Borysa Godunowa, a równe dziesięć lat później uczestniczył w opisanej w tomie II obronie Kołomny przed wojskami Samozwańca. W tym samym roku, 1608, rozbił powstańców Iwana Bołotnikowa. Na czele powstania przeciwko okupującej Kreml polskiej załodze stanął już w marcu 1611 roku, a ostatniego dnia tego miesiąca, zaatakowany niespodziewanie przez śmiały wypad husarii pod dowództwem rotmistrza Samuela Dunikowskiego, został ciężko ranny. Obaj, Pożarski i Minin, odznaczali się niepospolitym talentem organizacyjnym.

Do wszystkich miast i powiatów rozesłano pisma wzywające do poparcia ruchu, który też nieustannie rósł w siłę, chociaż nie zawsze łatwo było przekonać ludzi do walki. – Kto chce walczyć z Lachami, skórę na grzbiet, łapcie, zapas chleba i iść, choćby na śmierć! – wołał kniaź Pożarski w czerwcu w Nowołoku. – Strzelać, rąbać, bić… I gryźć nawet, jeśli potrzeba. – Nie chcemy – odpowiadali mu mieszkańcy. – Bądźcie cicho! – wrzeszczał na nich Kuźma Minin. – Jak książę powiedział, tak ma być! Przyszło nieszczęście, trzeba więc zaradzić. Książę Pożarski dobrze mówi. Pokojem się nie najemy, Lachy i samozwańcy stale będą nas gnębić. Źle mówię? – A co z carem? – rozległo się wśród tłumu. – Sami go wybierzemy – krzyczał z zapałem Pożarski. – Wyzwolimy Moskwę i wybierzemy cara. Naszego własnego! – Carową przecie mamy – odezwał się ktoś z tyłu. Odpowiedział mu gromki śmiech, a ktoś inny dodał: – Chłopy nie utrzymują się na tronie! Może baba się na coś zda? – Kto tam gębę piłuje? – rozsierdził się Minin. – To ty, Stiepan Podkowa? Językci wyrwę. Kniaź Pożarski przepchnął się przez ciżbę, podchodząc do krzykacza. – Co za carowa? – zapytał cichym głosem. Stiepan spuścił głowę, nie śmiąc spojrzeć w oczy księciu. – Słyszałeś o ukazie? – Pożarski położył chłopu swą ciężką dłoń na ramieniu. – Temu, kto nazywać się będzie carem, carówną albo carewiczem, grozi śmierć. Na stryczku. – Jedź z Bogiem, książę – odezwał się jakiś stary chłop. Siwe włosy ledwo zakrywały mu czubek głowy. Kilka wątłych kędziorków sterczało wokół dużych uszu. Szyję miał chudą i pomarszczoną, wąskie ramiona i w ogóle wyglądał, jakby składał się z samych kości i chrząstek. – Damy sobie radę i bez wojowania. A kimże ty jesteś, książę, że takie rzeczy nam tu mówisz? – A wy, coście za ludzie? – rzucił pogardliwie kniaź. – Muszę stać przed wami i prosić… Albo grozić… Nie wiecie sami co należy zrobić? Myślicie, że smutę za piecem przesiedzicie? Nie da rady! Rosja doszła do końca. Do kresu. Ludzie stali, pospuszczawszy głowy. – Dzwoń! – rozkazał książę stojącemu obokpopowi. Duchowny chwycił za sznur i po chwili w powietrzu rozległy się głośne, metaliczne dźwięki. – Pierwszy dzwon, diabłom na zgon! – rzekł splunąwszy na ziemię wysoki chłop w baraniej czapie. – A dzwoń sobie, książę. Może i obudzisz ludziska… * * * Zebrane w ziemi niżnonowogrodzkiej główne siły drugiego opołczenia wyruszyły z początkiem 1612 roku do Kostromy, a potem do Jarosławla, gdzie Pożarski zatrzymał się na czas dłuższy, starannie przygotowując się do mającej nastąpić walki. W Jarosławlu też ukonstytuowała się rada, złożona z przedstawicieli ludzi służebnych i miast – właściwie najwyższy wówczas organ w całym państwie, ponieważ władza tych kilku bojarów moskiewskich, którzy współpracowali z dowództwem polskim, nie miała praktycznie żadnego zasięgu. Bojarzy ci byli uważani powszechnie za zdrajców, czemu dał na przykład wyraz patriarcha Hermogenes. Kiedy zażądali od niego, by rzucił na szalę swój autorytet i zabronił pospolitemu ruszeniu ataku na Moskwę, odmówił, za co został uwięziony w monasterze Czudowskim, gdzie najprawdopodobniej zamorzono go głodem. Inna rzecz, że w tym czasie i ci, których obarcza się za to odpowiedzialnością, sami z głodu

konali… Wielu historyków, między innymi Andrzej Andrusiewicz, zaprzecza, jakoby polska załoga Kremla świadomie pozbawiła Hermogenesa żywności, twierdząc, że karmiony chlebem i wodą patriarcha demonstracyjnie odmawiał przyjmowania nawet tych posiłków, co stało się kanwą dla stworzenia legendy. Poza tym, patriarchę uwięzili moskiewscy bojarzy, z Sałtykowem na czele. W 1913 roku Rosyjska Cerkiew Prawosławna uznała Hermogenesa za świętego i męczennika za wiarę. Jego relikwie znajdują się na Kremlu, w Soborze Uspienskim. W maju 2013 roku patriarcha moskiewski i całej Rusi, Cyryl, poświęcił w Moskwie pomnik świętego Hermogena, jednego ze swoich poprzedników, kreowanego przez oficjalną propagandę na inicjatora „zbrojnego oporu przeciwko polskiej interwencji w 1612 roku”. Wykonany z brązu monument stanął w parku Aleksandrowskim przed murami Kremla, nieopodal Grobu Nieznanego Żołnierza. Odsłonięto go w setną rocznicę kanonizacji prawosławnego duchownego. Podczas odsłonięcia pomnika patriarcha Cyryl wyraził nadzieję, że „umocni on w sercach obywateli miłość do ojczyzny, wiarę prawosławną i dążenie do uczynienia wszystkiego, co możliwe, dla rozwoju kraju”. Z kolei szef administracji prezydenta Federacji Rosyjskiej, Siergiej Iwanow, odczytał posłanie od prezydenta Władimira Putina, w którym ten określił Hermogenesa jako „jedną z najwybitniejszych i najjaśniejszych postaci w historii Rosji”, która „własnym przykładem, odwagą i wytrwałością natchnęła naród do wielkiego czynu”. „W rosyjskiej polityce historycznej elementy nawiązujące do wojen z Polską w XVII wieku są coraz liczniejsze – czytamy w artykule Moskwa szuka bohaterów [„Nasz Dziennik”, nr 122, z 27 maja 2013]. – Zaczynają nawet wypierać dominujące dotąd wątki związane ze zwycięstwem nad Napoleonem. Wypędzenie Polaków z Moskwy przedstawiane jest jako pozytywny zwrot dziejowy, zakończenie tzw. wielkiej smuty i wejście na drogę budowy imperium. W rocznicę tego wydarzenia, 4 listopada, obchodzony jest Dzień Jedności Narodowej, jedno z najważniejszych świąt państwowych, które zostało ustanowione w 2004 roku z inicjatywy Putina, po zniesieniu oficjalnych obchodów ku czci rewolucji październikowej (7 listopada). Patriarcha Cyryl w swoich wystąpieniach często apeluje do elit Rosji, aby pamiętały o lekcjach płynących z okresu smuty i nie ulegały pokusie szukania zbawienia dla swojego kraju za granicą”. * * * 4 października 1611 roku przybył pod Moskwę Jan Karol Chodkiewicz ze swą niewielką armią i zachęcił głodującą załogę Kremla do wytrwania przynajmniej do jesieni, wtedy bowiem spodziewano się przedsięwzięcia wyprawy z udziałem królewicza Władysława. Jak zauważył przy okazji Maskiewicz: „[…] ze Smoleńska ledwo nie większą część wziął, niźli co z nim przyszło inflanckiego z Litwy”. Hetman przywiódł ze sobą dwanaście chorągwi jazdy oraz dwie piechoty swojego pułku, a także pułk liczący jedenaście chorągwi jazdy, wydzielony z garnizonu smoleńskiego. W sumie około dwa i pół tysiąca ludzi. Mówiąc delikatnie, nie była to oszałamiająca siła, zważywszy na postawione przed nim zadania. Dysponując tak skromnymi środkami, nie miał szans na zdjęcie blokady Kremla i Kitajgrodu. Licząc na współdziałanie resztek wojsk Jana Piotra Sapiehy, mógł jedynie spróbować ją osłabić. Przyjęto go tam jednak z otwartymi ramionami, tym bardziej że sytuacja polskiej załogi na Kremlu stawała się z dnia na dzień coraz bardziej dramatyczna. Kilka dni wcześniej, 25 września, „Moskwa szturm potężny do stolicy przypuściła”. Jak wspominał Maskiewicz: „[…] upatrzyli czas pogodny, kiedy wiatr srogi był i z dziesięciu moździerzów zaraz wystrzelili kulami ognistemi, od których zapaliło się siano, tamże nagromadzone. Przez wiatr srogi i nawalność ognia ratować nie mogliśmy. Spalili nam Kitajgród wszystek, zostały jeno kramy murowane, cerkwie i cokolwiekz cegły było”.

Na wiadomość o ataku pospolitego ruszenia ruszyło się na szczęście także dawne wojsko pana Sapiehy, posyłając na odsiecz kilka rot pod dowództwem Józefa Budziły i uderzając jednocześnie na nieprzyjacielski obóz. Mimo potwornego zamętu – bo oprócz zmagań z rozprzestrzeniającym się pożarem obrońcy musieli odpierać atak na wschodnie mury dzielnicy handlowej – Polacy sprawili się bardzo dzielnie. Jak opisuje sam chorąży mozyrski: „[…] wojsko pana Sapieżyne na obóz ich uderzyło, posławszy pierwej do zamku kilka rot na posiłek, czym szturm rozerwali”. Chorągwie wysłane przez Budziłę na Kreml dostały się tam przez południowo-zachodni odcinek murów Białegogrodu, stykających się w tym miejscu z murami kremlowskimi, co pokazuje, jak ważną rolę odgrywała ta pozycja w systemie obrony moskiewskiego garnizonu. Szturm „pospolitaków” został więc odparty, jednak spora część Kitajgrodu stanęła w ogniu. Przewaga drewnianej zabudowy, wąskie ulice i brak odpowiedniej ilości rąk do gaszenia ognia przyczyniły się do ogromnych zniszczeń. „Oprócz wielu drogocennych przedmiotów, zgorzały także i będące tamże zapasy paszy i żywności, co oczywiście niemałą było klęską dla oblężonych”. Przede wszystkim zaś groziło klęską głodu… Mimo wszystko Gosiewski i Zborowski podjęli decyzję, aby nie opuszczać kitajgrodzkich umocnień. Dokonali tylko niewielkiego przemieszczenia inwentarza i zapasów poszczególnych chorągwi. W związku z tym Maskiewicz opisał dość osobliwą historię: „Towarzystwo się do nas do Krymgorodu wnosiło. Rotmistrz kozacki Rudnicki upatrzył sobie sklep4 w cekhauzie5 próżny, z którego prochy już wystrzelano było, i chcąc się tam wprowadzić dla mieszkania, rozkazał ognia przynieść chłopcowi, aby upatrzył, jeśliby miał kędy ogień kłaść, bo już zimno zachodziło. I jak prędko ogień na ziemi położył, tak się w skok zajęło fuss6 on, co, nigdy nie chędożony, od prochów tam na ziemię napadł, którego niemal na piędź7 było, bo od sta lat i dalej, jako zamurowany, a prochy w nim poczęły stawiać. Tak ich wszystkich wyrzucił, których natenczas było tam osiemnastu. Samego najbardziej porozrzucało, że sztukę do sztuki przybrać nie mogli. Dwaj jednak z tej liczby cało i zdrowo zostali. Choć ich wysoko było wyrzuciło, bez obrazy na ziemię padli. Ja też obawiając się ognia, dla warowniejszego schowania zamknąłem rzeczy swoje w sklepie tegoż cekhauzu, podle tego właśnie, co go wyrzuciło, i [gdy]by nie było tam rzeczy czeladnych, moje by musiały przepaść. Bo obawiając się coraz nagłego wyrzucenia którego sklepu, kiedy do prochów przyjdzie, żaden nie śmiał tam przystąpić. Do drugich bowiem sklepów, gdzie przyprawy rozmaite do ognia [były], ogień już szedł. Wódki, kule, strzały, haki, osęki [taksię paliły], że jak [by] w piekle gorzało [przez] kilka dni. I tak czeladź swoim rzeczom gwoli i moich ratowali. Ale jednakco wilkozionął, korzyści [mi?, im?] z tego nie mieć”. * * * Nazajutrz po przybyciu pod stolicę, Chodkiewicz sforsował rzekę i zaatakował obozujące w Skorodomie oddziały moskiewskie. Razem z nim wyruszyło też wojsko Sapiehy. Jak wspomina Budziło: „[…] JM pan hetman i wojsko Sapieżyne […] mieli z Moskwą pod samymi taborami potrzebę, którzy daleko w pole nie śmieli wychodzić, tylko w swoim fortelu z taborami stali, których naszy w same tabory często wpierali, ale iż mieli piechoty dostatek, snadnie naszych od murów odparli strzelbą”. Na obwarowany obóz hetman nie mógł uderzyć, ponieważ dysponował w tym momencie samą tylko konnicą. Jazda zaś, „choć miała z to serca i ochoty, przez przekop i parkan nic sprawić”, a nawet „między pieczyska miasta zgorzałego rozpościerać się nie mogła”. Nie tylko zresztą brakpiechoty uniemożliwiał Chodkiewiczowi podjęcie odpowiednich działań wojskowych.

Jakpodaje Maskiewicz, „wojsko, które hetman zastał w Kremlu i pod Moskwą, dziwnie znędznione było i chociaż niemal wyłącznie składało się z jazdy, tak dalece zeszło na koniech, iż roty, które były w zamkach, prawie zupełnie je postradały, a z Sapieżyńców zaledwie trzecia część je zachowała”. Jeszcze większym problemem był zupełny brak dyscypliny w tej pozostawionej na obczyźnie „armii oberwańców”. Pozostawiony przez Żółkiewskiego na Kremlu jako dowódca polskiego kontyngentu hetman polny Aleksander Gosiewski wprawdzie początkowo bardzo surowo karał winnych jej naruszania, z czasem jednak, coraz bardziej zniechęcony – opowiada Maskiewicz – „nie chciał ich sądzić, na Pana Hetmana składając, a w takowych rzeczach, jeśli zabiegając złemu, pierwszych ekscesów nie skarżą i dalej się im wodzy popuści, już trudno powściągnąć, bo jeden drugim się wymawia: czemu pierwszego nie skarano?”. „Chodkiewicz, przybywszy pod Moskwę, surowie zaczął sądzić, ale napróżno starał się przywrócić w wojsku ład i posłuszeństwo i tylko siła ich od siebie odchęcił. Postrzegł-ci się potem, ale niewczas, kiedy już niemal wszyscy serce do niego stracili, zaczem zaraz o konfederacyi pilnie myśleć poczęli”. W rezultacie więc zraził sobie żołnierzy tą surową – być może nawet zbyt surową – dyscypliną, którą starał się im narzucić. Jedyną metodą na szybkie i godziwe opłacenie wojska było wykorzystanie zasobów carskiego skarbca. Jak już wcześniej wspomniano, rozmowy na ten temat toczyły się jeszcze podczas trwania sejmu w Warszawie, ale bojarzy wprawdzie obiecywali pomoc finansową, tyle że obietnic swych nie mieli najmniejszego zamiaru dotrzymać. * * * Tak więc pierwsza próba przedarcia się do oblężonych, od strony południowej, od Zamoskworieczia, zakończyła się niepowodzeniem. Niezrażony tym Chodkiewicz „obozem swym położył się u Krasnego Sioła, a wojsko pana Sapieżyne u Kukucim tuż pod taborami moskiewskimi”. Przyjęta przez hetmana taktyka była prosta: nie da się wyprzeć wroga ze Skorodomu, to trzeba go zmusić, aby sam to miejsce opuścił. Dlatego właśnie rozłożył się pod Krasnym Siołem, blokując drogi wychodzące z Moskwy na południe, skąd do oddziałów pospolitego ruszenia przychodziły posiłki i prowiant. Była to dokładnie taka sama taktyka, jaką nieprzyjaciel stosował wobec moskiewskiego garnizonu – próba zablokowania blokujących, coś w rodzaju podwójnego nelsona. Pod koniec 1611 roku oblężonym w Moskwie Polakom zaczął zaglądać w oczy głód. „Najbardziej konie nas trapiły – pisał Maskiewicz – bo zboża wór był droższy niż wór pieprzu. Do tego trawy za obozem nieprzyjacielskim zasięgać musieliśmy, kędyśmy wielką szkodę w czeladzi ponosili”. W tej sytuacji zapadła decyzja wysłania z miasta silnego oddziału, którego zadaniem było dostarczenie prowiantu do Moskwy. Przed Chodkiewiczem stanął trudny wybór: kogo wysłać? Zniechęcenie do służby w mieście było dość powszechne i gdyby tylko pojawiła się taka możliwość, większość bez wątpienia z radością by je opuściła. Aby więc zachęcić ich do dalszej obrony i przywrócić atrakcyjność służby w Moskwie, wprowadzono dodatkowy żołd, tak zwane „murowe” dla żołnierzy i czeladzi zdecydowanej w niej pozostać. „Pozwoliwszy służbę murową towarzyszowi po złotych dwadzieścia, a pacholikowi po złotych piętnaście na miesiąc, kto by na stolicy został – wspomina Maskiewicz, dodając również przy okazji, iż „[…] ci, którzy by w pole iść mieli, aby i tych konie wzięli z sobą, co na murze zostają, dla odżywienia, a pod chorągwią służba, pod jaką kto służył i na jaki poczet, też im miało iść

z pełna. Więc murowa służba niezwyczajna [była]. [Ani] gotowych pieniędzy nie było, ani upewnienia żadnego, za czym by czekać, choć bojarowie obiecywali i upewniali słownie. Towarzystwo nie dali się pociągnąć najmniej na nie, choćby z kaźni i było czym płacić, ale spodziewając się wraz królewica na państwo, nie chcieli bojarowie skarbu gołocić. Dla powagi przy koronowaniu cara, jako insygnia wszystkie do koronacji należące [zostawili]: szaty carskie, służby8 złote i srebrne, wielkie stołowe złoto. Oprócz srebra, klejnoty kosztowne, nuż stoły kosztowne, stołki oprawne z kamieniem, obicia szczerozłote, kobierce haftowane, perły. Siła tego tam było, com ja swymi oczyma widział. Nie wspominam kosmatych rzeczy9 przednie cudnych, które oni jeno dla samego cara chowają i nigdzie na kupią z państwa swego nie wypuszczają. Nie wspominam i tego skarbu, kędy relikwie świętych chowają w złotych szufladach. Ten jest jako na pięć sążni wzdłuż sklepiony, okna [ma] we dwu ścianach przeciwko sobie. Tam przy trzech ścianach stolarskiej roboty szafa od ziemi do wierzchu [stoi], w której wzdłuż na pół łokcia szuflady złote końcami jednymi po wtykane. A na końcach litery, co za relikwie w nich są. Środkiem też dwie szafy idą aż do samego wierzchu, w których z obu stron szuflady złote. Nigdzie miejsca próżnego nie było. I tak przy siedmiu ścianach, od ziemi aż do sufitu, tych szuflad nawtykano. Choć było – mówię – czym płacić, nie chcieli skarbu niszczyć. Dali nam zastawy, które mieli prędko wykupić. A te są: koron dwie carskich, jedna Godunowa, a druga Dymitra, co Mniszchównę miał (nie dorobiona jeszcze była), rogów jednorożcowych dwa albo trzy, posoch [berło] carski jednorożcowy, po końcach oprawny we złoto z diamenty, siodło husarskie tegoż Dymitra z kamieńmi i perłami we złoto oprawne. Na te zastawy pozwoliwszy, wzięliśmy, i towarzystwo do nich deputowawszy, podali im w ręce. […] Sapieżyńcom zaś dano w zakładzie dwie czapce, złotem powleczone, a kamieniami sadzone, w których Moskwa cary swe koronować zwykła, a nadto berło i jabłko, oboje złote i również drogimi kamieńmi wysadzane […]. Kto żywność miał, a do tego chciał zostać, został na murze sam, a drudzy czeladź zostawowali, sami wychodząc w pole, że z bliżu trzy tysiące w służbie wojska zostało na murze”. Rozdział II 21 października, „nie mogąc dla głodu dalej wytrwać, wyruszyli Sapieżyńcy w żyźniejszy kraj i w Rostowie rozłożyli się na leże zimowe”. Tydzień później swój obóz pod Dziewiczym Monasterem opuścił także Jan Karol Chodkiewicz wraz ze swymi oddziałami i znaczną częścią pułków służących w Moskwie. „Jazda ta tak dalece była znędzniona, iż gdzieniegdzie tylko po kilka koni było, a piechotą szło do piętnastu set towarzystwa”. W Moskwie pozostało tylko „trzynaście set z wojska stołecznego i trzystu ludzi z rot inflantskich i smoleńskich”, wreszcie „niemało ochotnika z wojska Sapieżyńskiego”, czyli wszystkiego razem około trzech tysięcy wspomnianego wyżej przez Maskiewicza luda. Chodkiewicz odszedł na północ, w rejon dorzecza Wołgi, gdzie zamierzał przezimować. 1 listopada, to jest po czterech dniach, przybył do Rohaczewa (Rogaczowa). PułkBudziły podążył nieco dalej na wschód, w okolice Rostowa. Cały pochód odbywał się powoli i z wielkim trudem, wygłodzone konie nie dawały rady uciągnąć wozów na grząskich o tej porze roku drogach. „Poczęli więc je psować, a rzeczy palić”. Niektórzy musieli nawet „konie pocztowe w błocie porzucić”. Natychmiast po przybyciu na miejsce wysłano zagony na drugą stronę Wołgi po żywność. Wróciły trzy tygodnie później, „wielki jej przywożąc dostatek”. W Moskwie jednak właśnie wówczas nędza doszła do najwyższego stopnia. Chłód nadchodzącej zimy odczuwało się tam już w połowie listopada, a wraz z nim nadciągającą groźbę głodu. Wiał północny wiatr, chwiejąc

konarami wierzb i dębów, szeleszcząc brązowymi liśćmi na trotuarach. Ludzie palili w piecach i wyciekający z kominów brudnoszary dym snuł się po ulicach miasta, pozostawiając w powietrzu ostry swąd. Stolicę pokrywało jesienne błoto, takie, z jakim nie może się równać żadne inne błoto na całym świecie. Oklejało ją smutną i odrażającą mazią, wywołując otępienie, skorupiejąc na obuwiu. Jak co roku o tej porze, Moskwa zamieniła się w bryłę brudnego błota, tonącą w ciemnościach i zimnie źle opalanych wnętrz, w słotnej udręce i w szlamowatej mazi ubóstwa. Na początku grudnia sypnęło śniegiem. W żadnym z miast na świecie śnieg nie potrafi tak szybko i takbeznadziejnie zamieniać się w brudne, dręczące błoto, jakwłaśnie w Moskwie. Ale też w żadnym innym mieście nie pada z takim wdziękiem i elegancją. Pokrywa wtedy domy i ulice puszystą bielą, mieniącą się w nocy granatowymi refleksami na dachach i skwerach. Świeży śnieg leżał na ulicach, okrywając mroźną szubą dachy, wieże i wały. Zasłonił nędzę moskiewską i ubóstwo grodu, który pod rozświetlonym gwiazdami niebem, obsypany bielą wyglądał jak z zimowej baśni. Ale to nie była bajka… Ulice Kitajgrodu – ostatniej oprócz Kremla dzielnicy Moskwy, która pozostawała jeszcze w polskich rękach, były zupełnie puste. Kto miał zresztą po nich chodzić? Ludność kryła się w domach, a polska załoga Kremla od dawna cierpiała głód. Na ulicach panowała tylko cisza. Jedynie gdzieś daleko, na gigantycznych murach, cicho nawoływały się straże. Smutne głosy trąbekbrzmiały żałośnie pod mrocznym, zimowym niebem. Zima końca roku 1611 i początku 1612 była wyjątkowo wredna. Przenikliwy mróz spętał wody i powlókł drzewa szklaną skorupą. W borach złódź osiadła na sosnach i poczęła łamać gałęzie. Pod koniec grudnia ptactwo po ponownych mrozach jęło się zlatywać do wsi i miasteczek, a nawet leśny zwierz wychylał się z gęstwiny i zbliżał do ludzkich domostw. Jednakże koło świętego Damazego niebo zaciągnęło się chmurami, a następnie śnieg walił przez dziesięć dni nieustannie. Pokrył krainę na parę łokci grubo, pozasypywał drogi leśne i opłotki, a nawet okna w chałupach. Ludzie rozgarniali łopatami zaspy, aby z domów dostać się do stajen i obór, a gdy wreszcie śnieg ustał, chwycił znów trzaskający mróz, od którego drzewa strzelały w lesie jak rusznice. Wówczas to chłopi, skoro im wypadało jechać do puszczy po drzewo, jeździli dla bezpieczeństwa nie inaczej jakgromadnie, a i to bacząc, by noc ich nie zaskoczyła z dala ode wsi. Po zachodzie słońca żaden nie śmiał wyjść na własne podwórze bez wideł lub siekiery, a psy poszczekiwały do rana krótkim i przerażonym szczekaniem, jakzwykle na wilki. * * * Wyczerpanie zapasów, które ostatni raz dostarczył na Kreml w połowie sierpnia Sapieha, oraz ciężkie mrozy doprowadziły do zwyżki cen na deficytowe towary spożywcze. „W stolicy natenczas taka drogość była – opowiada Budziło – za jałowicę płacono złotych sześćset, za połeć mięsa piętnaście, kwartę masła cztery, za kokosz siedem, jaje kokosze trzy, za srokę albo wronę półtora, za bochenek chleba sześć, za wróbla groszy piętnaście. Jednego czasu naszło się towarzystwa do Jego Mości Pana Referendarza [Aleksandra Gosiewskiego] i do Jego Mości Pana Zborowskiego, którzy, kazawszy stołów naprzykrywać, prosili ich na bankiet i takie potrawy przednie dawano: suchary spleśniałe z chrzanem, kaszę z pieprzem, kwas albo wodę miasto wina. Taka była nędza u starszych. Towarzystwo cichuteńko jeden do drugiego mówiąc, żaden niewykrzyknął, zjadłszy po trosze tych potraw zaraz na mury szli. […] A o obuw też trudno tak było, iż sobie sukienne żołnierstwo robić musiało; za boty dałby i złotych trzydzieści, by jeno dostać mógł”.

Trzaskający mróz i brak żywności doskwierał najbardziej sojusznikom moskiewskim, zamkniętym w mieście razem z żołnierzami. Budziło wspominał, że Polacy i Litwini lepiej radzili sobie z trudnościami: „[…] w niedostatku gorzałek, ile na wiosnę wielkie choroby wzmagały, to jest cynga, a bardziej Moskwie, która w osadzie z nami siedziała […]. Oblężeńcy, gdy już traw, korzonków, myszy, psów, kotek, ścierwa nie stało, więźnie wyjedli, trupy, wykopując z ziemi, wyjedli, piechota się sama między sobą wyjadła i ludzie łapając pojedli. Truskowski, porucznik piechotny dwu synów swych zjadł; hajduk jeden także syna zjadł; drugi matkę; towarzysz jeden sługę zjadł swego; owo zgoła syn ojcu, ociec synowi nie spuścił, pan sługi, sługa pana nie był bezpieczen; kto kogo zgoła zmógł, ten tego zjadł, zdrowszy chorszego pozbył […]. W tak tedy okrutnym głodzie nastąpiły choroby rozmaite, śmierci srogie, że na człowieka z głodu umierającego patrzeć z strachem i nie bez płaczu przychodziło, których wielem się napatrzył, ziemię pod sobą, ręce, nogi, ciało jako mógł żarł, a co najgorsza, że choćby rad umarł, a umrzeć nie mógł, kamień albo cegłę kąsał, prosząc Pana Boga, aby w chleb przemienił, ale ukąsić nie mógł. Ach! wszędy pełno było takich w zamku, a przed zamkiem więzienie i śmierć. Siła takich ludzi co dobrowolnie na śmierć szli do nieprzyjaciela i przedawali się, było. Który z nich na bacznego trafił, ten zachował go przy zdrowiu, ale więcej niebożąt trafiło na okrutników, że nim się z muru spuścił, w sztuki go rozsiekali. […] O powinnego abo towarzysza swego, jeśli kto komu inszy zjadł, jako o własny spadek się prawowali, że go był bliższy zjeść niż kto inszy, która taka sprawa przytoczyła się była w szeregu pana Lenickiego, że hajducy zjedli, w swym szeregu umarłego hajduka; powinny nieboszczykowski z inszego dziesiątku skarżył się przed rotmistrzem, żem go ja był bliższy zjeść, jako powinny, niż kto inszy; ci zaś odpierali, żeśmy bliżsi do zjedzenia jego, ponieważ z nami w jednym ordynku i szeregu był, i dziesiątku. Rotmistrz […] nie wiedział, jako dekret ferować, obawiając się też, aby która strona, będąc urażona dekretem, samego sędziego nie zjadła, musiał z trybunału umykać”. „Drudzy nawet umierali z głodu; jedli, co mogli dostać: psy, kotki, szczurki, skóry suche, ba i ludzi – relacjonuje inny, anonimowy świadek. – […] abowiem pewnego razu przyszli Niemcy, uskarżając się na głód, do Pana Sędziego wojskowego Aleksandra Rowinickiego. On, nie mając im co dać innego, za naleganiem dał im dwu więźniów, potem trzech, oni ich zjedli. Zali tych także, kiedy dostali takpachołkowie, jako i Niemcy zjedli jako miód. […] I na wycieczkach, kiedy zabili którego, tedy brali go do jedzenia, takNiemcy, jako i pacholikowie”. Cwaniacy bogacili się na kontrabandzie. W zachowanym do dziś protokole z przesłuchania dwóch kozaków: Mikitki Pawłowa z Bychowa i Jakuszki Pietrowa z Czarnobyla, którzy dostali się w końcu 1611 roku do moskiewskiej niewoli, czytamy, że bochen chleba kupiony pod Moskwą w taborach pospolitego ruszenia za „dwie diengi” i przemycony do stolicy, sprzedawał się tam za „dziesięć ałtyn”. Krótko mówiąc: z trzydziestokrotnym przebiciem! Jeńcy owi dodali również, że w Moskwie „[…] wielu ludzi żywi się koniną […]”. Wszystkie te opisane wyżej, przerażające sceny, przerastające nawet wyobraźnię Francesca Goi, odzwierciedlały bliski koniec polskiego panowania na Kremlu. * * * W połowie grudnia udało się Chodkiewiczowi zgromadzić w Rohaczewie dość znaczne zapasy żywności. W odpowiedzi na słane z Moskwy ponaglenia, towarzyszące hetmanowi litewskiemu chorągwie z garnizonu wyruszyły do stolicy. Sytuacja stacjonujących tam oddziałów była krytyczna.

„Dnia 18 grudnia z żywnością szliśmy do stolicy – pisze Maskiewicz. – Pułkownikiem był kniaź [Samuel] Korecki; wszystkich było ledwo pięciuset człowieka do boju. Mrozy wielkie natenczas były; gdyśmy się zbliżali do stolicy (bo ogniów kłaść dla postrzeżenia nieprzyjacielowi nie pozwolono) po części zmarzło nam ludzi naszych trzystu sześćdziesięciu, ale Moskwy więcej. Ręce nam do pałaszów przymarzały, siła towarzyszów i pacholików palce u rąk i nóg i nogi same odmrażali. Nigdy nie było na naszych tak ciężko od zimna, jako wtedy. Także kniaź Korecki palce u rąki u nóg odmroził […]. Pod samą stolicą wypadła Moskwa i odgromiła coś wozów z żywnością, ale niewiele, mnie jednak samemu pięć wzięli. Uganialiśmy się z nimi długo na samej rzece i odparli nieprzyjaciela. Nazad z stolicy do Rogaczowa przyszliśmy w wigilią Bożego Narodzenia […]”. Pamiętnikarz nie raczył był wspomnieć o współdziałaniu ze strony obrońców Kremla i Kitajgrodu. Widocznie mróz i głód takich osłabiły, że sprawiali wrażenie pogrążonych w letargu. Jednak przywieziony przez Koreckiego do Moskwy transport żywności spowodował niewątpliwe ożywienie, co pokazały następne wydarzenia, ze stycznia nowego już, 1612 roku. Po wykonaniu zadania Korecki ze swymi żołnierzami powrócił do Rohaczewa. „Podczas tych wypadków, w wojsku stołecznem tak dalece wzrosło zniechęcenie, iż o służbie już wcale nie myślano, jeno o konfederacyi – pisze Budziło. – Armia ta z końcem września nowe poselstwo wysłała do króla. Posłowie ci mieli przedstawić smutny jej stan i wielkie straty przez nią poniesione, upraszać o skuteczną i zupełną zapłatę, a wkońcu oświadczyć, że dłużej, jak do 6 stycznia roku następnego, w służbie Jego Królewskiej Mości wytrwać nie mogą”. O zaległy żołd zaciągnięte przez króla jeszcze w 1609 roku oddziały dopominały się już od dawna, żądając jednocześnie przysłania spod Smoleńska oddziałów piechoty. Prócz tego coraz natarczywiej nalegali na Zygmunta III, aby ten wspomógł finansowo żołnierzy rannych w bitwie pod Kłuszynem, z których wielu zostało kalekami. Wspomagali ich w tym żołnierze z pułku Jana Piotra Sapiehy, których zwabiła pod Moskwę wizja otrzymania ze skarbu moskiewskiego żołdu za pół roku służby. Cierpliwość jednych i drugich wyczerpała się wraz z nastaniem zimy 1611/1612 roku. Kiedy 6 stycznia okazało się, iż żadne kroki związane z wypłatą nie zostały podjęte, na kołach wojskowych rozpoczęły się w tej sprawie narady. „Posłom swoim zleciliśmy Królowi Jego Mości służbę wypowiedzieć, i protestacje po grodach nawet czynić, że dłużej służyć nie możemy, i ludzka natura nie znosi z głodem, zimnem i nieprzyjacielem bez posiłków pieniężnych dalej trwać” – wspomina Samuel Maskiewicz. Chodkiewicz oczywiście usiłował studzić rozpalone głowy, lecz wysłany przez niego na negocjacje Stanisław Ciekliński niewiele wskórał. Następnego dnia więc pan hetman osobiście starał się „odwieść ich od tego przedsięwzięcia, ale nic nie sprawiwszy, odjechał”. „Namówiliśmy porządek wojskowy i tak szliśmy do stolicy i Pan Hetman z wojskiem swem z nami – opowiada Maskiewicz. – W Moskwie dnia 14 stycznia podnieśliśmy konfederacyą; marszałkiem jej obrano Józefa Cieklińskiego. Z stolicy, oddawszy ją w ręce Panu Hetmanowi, zaraz chcieliśmy iść, ale widząc małość wojska z Panem Hetmanem, daliśmy się na perswazyą Jego Mości namówić, żeśmy zostawili tam towarzystwo swoje do 14 marca, na który dzień Pan Hetman stawić im się i zwieść ich obligował się. 18 stycznia wróciliśmy znowu do Rogaczowa. […] Po zawiązaniu konfederacyi, wydali przewódcy jej uniwersał, w którym, uskarżając się na postępowanie Zygmunta, zapewnili, że i do dalszej walki czerstwą naleźliby ochotę, gdyby siły ich i pulsy nie ustawały”. W sformułowanym manifeście konfederaci nie pozostawili najmniejszych wątpliwości, co do przyczyn i celów powołanego przez nich związku: „Ale w niedostatkach naszych przez tak długi czas żadnego wsparcia nie mając, przychodzi

nam już nie o obronie myśleć, ale o pokoju. Przychodzi nam, zbroczonym krwią, ze wszystkiego obnażonym, zejść z placu tak dawno zastąpionego, rany swoje leczyć i zapłaty swej upomnieć się, co że nie z jakiego uporu czynimy, nie żadnym nieprawym afektem przeciwko panu, przeciwko ojczyźnie, nie z żadnych nietrafnych zamysłów, ale z samego musu, który żadnemu prawu nie podległ, a z zaniedbania o nas pochodzi – oświadczamy się Bogu, który na serca nas wszystkich patrzy, oświadczamy się ludziom, którzy rozeznać umieją między prawem a lewem, oświadczamy się Królem, panem naszym i starszymi regimentarzami naszymi, którzy na wszystkie i niesłychane utrapienia nasze patrzyli i sami ich na sobie doznawali. A taką protestacyą uczyniwszy, udajem się do zwykłych sposobów, do dochodzenia zapłaty od antecesorów naszych nam podanych. Jeżeli więc żołd nie dojdzie nas do dnia 24 czerwca w roku teraźniejszym 1612, wyszedszy za granicę, w dobra stołu Króla Jego Mości wjechać mamy i z nich nie wyjeżdżać, aż się każdemu dostanie zupełna zapłata żołdu zasłużonego”. Wysłali również konfederaci dwóch posłów do króla, aby przekazali mu treść powziętych przez nich postanowień. Niestety, i to poselstwo, podobnie jak poprzednie, nie przyniosło żadnych rezultatów. Rozpoczęli też kampanię propagandową w Rzeczypospolitej. 18 marca wysłali do prymasa Stanisława Baranowskiego poselstwo, na którego czele stanął niejaki Trojanowski, który miał przekonać dostojnika kościelnego do stanowiska konfederatów i skłonić go do zlecenia proboszczom, aby z ambon wyjaśniali przyczyny zawiązania konfederacji. Liczyli także na wstawien- nictwo prymasa w ich sprawie u króla. Wszystko na próżno. * * * W czasie, gdy pod Rohaczewem trwały zjazdy i koła, nie mogąc wojska do dalszej służby nakłonić, świadom pogarszającej się sytuacji, Chodkiewicz porozumiał się z Budziłą. „Wyprawił więc Pana Kędzierskiego do Rostowa, z prośbą o żywność i żeby z rot tamtejszych na osadę z półtora tysiąca ludzi posłali. Sapieżyńcy zrazu z niczem odprawili tego posła. Potem jednak, obaczywszy, iż gdyby stolica przyszła w ręce nieprzyjacielskie, że w takim wypadku przy nich zostałaby wszystka wina, wyprawili Pana Budziła z żywnością, dawszy mu ludzi z każdej roty po pół pocztu”. Oddział Budziły dotarł pod Moskwę 27 stycznia. Od tej pory żołnierze pod jego komendą będą służyć na zasadach odrębnego żołdu, wspomnianego wcześniej „murowego”, podobnie jak chorągwie zaciągnięte nań w końcu października poprzedniego roku. Jednak większa część Sapieżyńców niebawem również zawiązała konfederację i udała się na Litwę. W lutym, dla lepszego wyżywienia się, Chodkiewicz ze swoimi oddziałami i pewną ilością wojska stołecznego wyszedł ze stolicy, udając się za Wołgę. Ostatecznie stanął w Fiedorowsku, w odległości dwudziestu mil od Moskwy. Przyczyną tego kroku były – jak łatwo się domyślić – względy zaopatrzeniowe. Na szczęście udało się Chodkiewiczowi przekonać część konfederatów do pozostania w Moskwie do 14 marca. Do tego czasu hetman zobowiązał się wprowadzić do miasta nowe chorągwie wraz z prowiantem. W kwietniu 1612 roku hetman udał się do Możajska, gdzie 15 czerwca doczekał się w końcu posiłków pod wodzą starosty chmielnickiego Mikołaja Strusia, który wysłany ze Smoleńska ponownie przybył pod Moskwę na czele tysiąca dwustu ludzi. Wyruszył tam już 5 marca, lecz z powodu wielkich śniegów pochód odbywał się z wielkim trudem. Niebawem otoczyły go liczne oddziały szyszów10, którzy – przywykli do tego od dziecka – za nic mieli trzaskający mróz

i śnieżne zaspy, poruszając się po nich zwinnie i szybko na swoich łyżach11. 7 marca pod Wiaźmą Struś stoczył z nimi potyczkę, i chociaż udało mu się odpędzić wroga, okupił to znacznymi stratami. Utracił niemałą część wozów z zaopatrzeniem, a nawet z niego samego „ferezyą zdarto”. Usiłował brnąć dalej ku Moskwie, ale z powodu ogromnych śniegów i otaczających go ze wszystkich stron oddziałów nieprzyjacielskich, zmuszony został ponownie cofnąć się do Wiaźmy, gdzie przebywał aż do maja. W połowie marca konfederaci wyprawili posłów do hetmana, „upominając się słowa, aby słał do stolicy, zwodzić towarzystwo, jako się obligował”. Chodkiewicz odpowiedział im, „że nie może tego uczynić, dopóki nie wróci czeladź jego, wysłana za Wołgę po żywność”. „Zwlekał on z tem naumyślnie, ponieważ nie miał jeszcze wojska, którego się spodziewał, a którem stolicę osadzić zamierzał”. „Ale towarzystwo, nie patrząc na hetmana, według umowy z tamtymi wyprawiło pułkownika Kościuszkiewicza, zwodzić ich, koni i żywności im po części prowadząc – czytamy w pamiętniku Samuela Maskiewicza. – Droga nam przechodziła przez tabor hetmański. Wyprawiło mnie do niego towarzystwo z Panem Podhorodyńskim, atoli z temże, jako i pierwej, nas odprawił. My sami jednak poszliśmy, acz widzieliśmy trudne przyjście do stolicy, w tak słabej potędze, w jakiej byliśmy. Byłoć nas ze trzystu, ale każdy pacholikdwa, trzy konie wiódł; jakoż się ten miał bić? Ledwośmy byli w mili, albo dalej od Pana Hetmana, napadli na nas szyszowie i snadnie nas ponękali, bo Moskwa, co wozy z żywnością wiozła, zaraz do swoich pouciekała, a drudzy do nieprzebycia drogę wozami zatarasowali, gdyż śniegi niewypowiedzianie wielkie były, tak, iż jeśli kto konia z drogi zepchnął, jakw najokrutniejsze błoto wybić go nie mógł. Nie radziliśmy im więc nic i tak nas rozerwali. Połowica do Hetmana się wróciła, a połowica, co na przedzie byli – gdzie i ja byłem – przebiwszy się przez nie, z trudnością ledwie do Możajska przyszliśmy. Abyśmy do Wołoka nie zbłądzili, kędy nieprzyjaciel potężny był, spotkawszy chłopa starego we wsi Wiszeńce, wzięliśmy go żywo, dla prowadzenia drogi. Ten w nocy umyślnie do Wołoku z nami się obrócił i już nie byliśmy od niego na wiorstę, ale na szczęście nasze Rudzki, co na Ruzie z rotą swoją kozacką leżąc, przeprowadziwszy towarzystwo z stolicy do Hetmana posłane, właśnie wówczas wracał się pod same ściany Wołoku i trafił się z nami. Dopiero on też ostrzegł ich o grożącem im niebezpieczeństwie. Wziętoć szyję chłopu, ale strachu nikt nie nagrodzi. Hetman był rad temu. My z musu oczekiwać musieliśmy wiosny, jedni w obozie hetmańskim, drudzy w Możajsku. Pan Hetman z Fiedorowska przyszedł ku Możajsku i stał w mili obozem. Poszliśmy i my do niego, a za częstem molestowaniem naszem, po mału ruszył się ku stolicy. Stanął od niej w mil sześć, na Pana Strusia oczekiwając, który wreszcie, wysiekłszy trzy horodki nieprzyjacielskie, połączył się z nim dnia 15 czerwca. Razem z starostą chmielnickim przybył także Sziraj [Matwiej Seraj] z oddziałem kozaków. Nazajutrz, dnia 16 tego miesiąca podstąpił Chodkiewicz pod Moskwę i pod Dziewiczym monasterem rozłożył się obozem”. * * * Zygmunt III tymczasem, dopiero 8 marca 1612 roku raczył powiadomić oficjalnie w wydanym uniwersale Rzeczpospolitą o obecności posłów moskiewskich, ich prośbie o szybkie przybycie Władysława oraz chęci zespolenia się w jeden związekz Koroną i Wielkim Księstwem Litewskim. Ponadto zawiadomił o zwołaniu senatorów dla przygotowania odpowiedzi. W sumie ani myślał zrezygnować z podjęcia decyzji samemu, choć pozornie stwarzał takie wrażenie. Datę wyjazdu z Warszawy do Moskwy, tym razem wraz z Władysławem, ustalił na tydzień po Wielkiej Nocy, to jest na dzień 29 kwietnia. „O drodze Króla Jego Mości do Wilna, już niemal postanowiono, że po Wielkanocy prędko

ma jachać – pisał Jakub Zadzik w liście do Szymona Rudnickiego, datowanym 22 marca 1612 roku. – Nie baczymy jednak, żeby rzeczy potrzebne do tego w istocie miano przygotowywać”. Dwa miesiące później Zadzik donosił z kolei biskupowi warmińskiemu: „Wyjazd Jego Królewskiej Mości dziwnie Pan Bóg do tego czasu opóźnia, nawiedzając to tę, to ową osobę Królestwa niesposobnością. Teraz już z łaski Bożej wszyscy się krzepią i Królowę Jej Mość szczęśliwie Pan Bóg rozwiązał. Powiła syna dnia 25 maja, między ósmą a dziewiątą godziną przed południem, zaczem już też podobno bliżsi będziemy wyjazdu, o który gdym wczora od Księdza Kanclerza pytał Jego Królewskiej Mości, powiedział mi, że chciałby wyjachać we wtorek świąteczny [wtorek po Zielonych Świątkach, 12 czerwca] oprócz żeby co przeszkodzić miało. Wielu się obawia, żeby czekać nie chciał Król Jego Mość, acz teraźniejszy stan rzeczy moskiewskich zwłok tych nie dozwala. Przyniesiony też list od Bojar moskiewskich z stolice, którym proszą, aby Król Jego Mość z Królewicem prędko przybył, ukazując, że wszystko na pośpiechu należy, a zwłaszcza, że Zarudzkiemu wielkie z różnych stron posiłki idą”. Także i ta wiadomość nie skłoniła króla do przyśpieszenia wyjazdu. O opóźnieniu zadecydowała choroba Zygmunta III i Władysława oraz czekanie na pieniądze z Rzymu, o które władca starał się już dawno, korzystając z pośrednictwa nuncjusza papieskiego Francesca Simonetty, arcybiskupa gnieźnieńskiego Alberta Baranowskiego i biskupa wileńskiego Benedykta Wojny. Obiecano mu wypłacić sześćdziesiąt tysięcy skudów12, płatnych jednak dopiero w 1613 roku, co mogło pomóc w likwidacji kosztów wyprawy, ale z pewnością nie w jej przygotowaniu. Czekano też na pomoc księcia pruskiego Jana Zygmunta Hohenzollerna, elektora brandenburskiego i regenta księstwa pruskiego, od którego król bezskutecznie domagał się już od dłuższego czasu przysłania oddziału jazdy. „Ja nie wiem po co i z kim tam jechać” – ocenił efekty tych starań kanclerz litewski Lew Sapieha 26 czerwca 1612 roku. 28 kwietnia król wydał uniwersał zabraniający zbierającym się na granicy pułkom przekroczenia tejże. Nie przebierał w nim bynajmniej w słowach: „Oznajmujemy, że pewne osoby wojsk tych, które w państwa moskiewskie tak sami wprzód przed nami, jako i ci co z nami weszły bez wszelkiej gwałtownej przyczyny pomieszawszy pułki swoje prawie już in limine doskonałego zwycięstwa, bunt jakiś szkodliwy nie tylko dobru pospolitemu, ale i sławie narodów tych, którym panujemy, przedsięwziąwszy i hetmana naszego w pośrodku nieprzyjaciół i miasta stołecznego wielką przewagą dostatnego odbiegają, rozebrawszy na kilka ćwierci lekkiemi szacunkami wszystkiego państwa tego nam zbiory i dostatki, confederacją prawu pospolitemu świeżo o tym uczynionemu przeciwną podnosząc w ten czas prawie, kiedyśmy już sami do poparcia ostatka tym naszej najprędzej na koń swój wsiedli; aż wszystek ciężar niesług swoich, którego in bello z państw moskiewskich czekać (gdzie się przy pierwszych Dymitrach zaciągali i od nasz na tąż confirmatią wymogli) na ojczyznę swą i dobra Rzeczypospolitej wyciągając ku ostatniej zgubie i zniesieniu własnej matki swej, co ich porodziła, ku temuż jakieś jeszcze bezpieczne po grodach rozsyłają protestatie”. „Rzeczy moskiewskie potrzebują prędkiego ku tym tam krajom nastąpienia Króla Jego Mości, co my od dnia do dnia odkładamy – skomentował zachodzące wydarzenia Stanisław Łubieński w liście z dnia 14 czerwca. – Jeśli się nie mylę, czekać Król Jego Mość będzie, ażby Królowa Jej Mość mogła z nim pospołu w drogę się puścić. Już to mało nie trzy niedziele od rozwiązania jej minęły; nie wiem, jako rychło w drogę mogłaby się sposobić. […] Posłów wojska Sapieżyńskiego na ich ostre poselstwo łagodnemi słowy odprawują. Ten żołnierz zaś, który przy Hetmanie litewskim został, w największem jest niebezpieczeństwie.

W takiej rzeczy oziębłości, Pan Bóg wie, co się tam dzieje. […] Na chrzciny, prosił Król Jego Mość Króla francuskiego z matką, Książęcia florenckiego i Arcyksięcia Ferdynanda z żoną. Niektórzy powiadają, żeby imieniem brata swojego Ferdynanda, miał tu być Arcyksiążę Karolus, biskup wrocławski. W przeszłą środę odprawił się ten akt, jedno że żaden z tych panów wezwanych ani przez posła, ani przez list nie ozwał się, na co samo czekamy i podobno czekać będziemy, bo wszelkie przygotowania do podróży zawieszono”. Kiedy tak zwlekał nieustannie ze swym wyjazdem Król Jego Mość, mimo pustek w skarbie, dla gości swych wspaniałe uczty wyprawiając, uczestnicy pospolitego ruszenia nieustannie rośli w siłę… W grudniu 1611 roku do powstańców z Nowogrodu dołączyły pobliskie miasta – Balachna i Gorochowiec, a w styczniu następnego roku już bardziej odległe: Kazań, Jarosław, Wołogda i inne. Zaczęli też przybywać ochotnicy do walki z całego państwa moskiewskiego. Nowogrodzianie wydali specjalną odezwę, w której przedstawili swój program. Postulował on przede wszystkim wygnanie i zniszczenie wszystkich zwolenników worenka, to znaczy małoletniego syna Maryny Mniszchówny, czyli innymi słowy mówiąc – zwolenników atamana Zarudzkiego, a także walkę ze stronnikami „litewskiego króla”, a więc Zygmunta III i królewicza Władysława. Carem powinna zostać zupełnie inna osoba, chociaż powstańcy nie precyzowali, kogo mają na myśli. Na razie, Minin i Pożarski, któremu jako dowódcy wojskowemu dodano pomocników – szlachcica Iwana Birkina i diaka Wasyla Judina, powstrzymywali się od większych wystąpień zbrojnych, zbierając siły do ostatecznego uderzenia. * * * 27 maja ożywił się niespodziewanie Gosiewski, podejmując zbrojne działania przeciwko oblegającym Moskwę oddziałom. Jak wspomina Budziło: „Chcąc widzieć w polu moskiewską potęgę konną i pieszą, o której wiedzieć jakoby mógł, a pan hetman kusić się o nich, wycieczkę z zamku na koniech i pieszą uczynił”. Wypad ten jednak zakończył się niepowodzeniem, przynosząc jedynie znaczne straty w ludziach, co utwierdziło dowódcę garnizonu w przekonaniu, że jego osłabione głodem i chłodem pułki są zbyt słabe, by stawić czoła przeciwnikowi. Atakna obozy moskiewskie pojął natomiast Jan Karol Chodkiewicz, który – jakwspomniano – dotarł pod Moskwę 15 czerwca. Oprócz swego własnego pułku, hetman prowadził oddział Mikołaja Strusia oraz kilka sotni kozaków zaporoskich pod dowództwem: Zastowiecza, Matwieja Seraja, Andrieja Nalewajki i Aleksieja Maczkowskiego. W sumie było to osiemnaście chorągwi jazdy, dwie piechoty i cztery sotnie kozackie – razem koło dwóch i pół tysiąca żołnierzy. Przeprawiwszy się przez rzekę Moskwę, oddziały Chodkiewicza uderzyły z traktu możajskiego w pobliżu klasztoru Nowodziewiczego13 na tabory wroga, rozłożone pomiędzy klasztorami Dońskim i Daniłowskim. Głównym celem hetmana było oczywiście dotarcie do oblężonych na Kremlu i wprowadzenie tam licznych wozów kupieckich z żywnością. Aby tego dokonać, hetman musiał wyprzeć oddziały moskiewskie z ich umocnionych stanowisk ciągnących się wzdłuż zniszczonych umocnień Skorodomu. Budziło wspomina, że w akcji współdziałały chorągwie garnizonowe: „Toż rycerstwo z zamku na dwie sztuki rozdzieliwszy się, do taborów do szturmu chodzili”. Współdziałaniu temu zabrakło jednak odpowiedniej koordynacji: „Dosyć długo z sobą czyniąc byli potężni Moskwie, spierając ich nie jednokroć z wałów na dół, ale i nie wraz z panem hetmanem przyszło czynić z obu stron, dobyć ich nie mogli”. 18 czerwca Zborowski wraz ze swoim pułkiem opuścił Kitajgród i założył obóz wzdłuż zachodnich murów Biełgorodu. W ten sposób zabezpieczył dostęp do Kremla od strony traktu

możajskiego. Dzięki temu już cztery dni później udało się wprowadzić do Moskwy kilka kupieckich wozów z prowiantem. Była to jednak przysłowiowa kropla w morzu potrzeb, przywiezionej żywności nie starczyło na długo. Poza tym na Kremlu rozgrywała się wewnętrzna walka o to, kto będzie dowodzić moskiewskim garnizonem. Gosiewskiemu udało się – jak pisze Maskiewicz – „niemałą część wojska stołecznego spraktykować, tak, iż zgodziła się i nadal w Moskwie pozostać”. Wydawało się, że pomimo wszystkich wad i popełnionych błędów, nikt inny, lecz właśnie pan referendarz litewski jest najodpowiedniejszą osobą do sprawowania tej funkcji, tym bardziej że nie zamierzał on bynajmniej opuszczać miasta ani zrzekać się dowództwa nad garnizonem. Przeszkodziły temu jednak intrygi Jakuba Potockiego. Zapewne nic innego jak tylko zwykła ludzka zazdrość o sławę, okazywana wcześniej Stanisławowi Żółkiewskiemu, a teraz Chodkiewiczowi i Gosiewskiemu spowodowała, że Potocki zgodził się wyprawić pod Moskwę posiłki pod dowództwem Mikołaja Strusia (syna jego siostry), pod jednym wszakże warunkiem: że to właśnie Struś otrzyma najwyższą władzę nad załogą stolicy. „Była zazdrość sławy pomiędzy Gąsiewskim a panem Strusiem w dotrzymaniu stolicy królowi – opisywał całą tę żenującą sytuację Samuel Maskiewicz. – Życzyli jej sobie oba i już był Gąsiewski spraktykował tak, że niemała część wojska stołecznego miała zostać na stolicy, gdzie by on był został”. Po interwencji hetmana Chodkiewicza Gosiewski ustąpił i 21 czerwca wyjechał z Moskwy, a wraz z nim pułki znajdujące się pod jego bezpośrednią komendą. Wszyscy dołączyli do oddziałów Zborowskiego. Kilka dni później swoje stanowiska opuścili konfederaci, którzy udali się do Polski, aby „wjechawszy w dobra królewskie, w ten sposób wymusić wypłatę żołdu zaległego”. 27 czerwca Chodkiewicz oficjalnie mianował Mikołaja Strusia dowódcą moskiewskiego garnizonu. Od tej chwili obrona murów Kremla pozostała jedynie w rękach pułków Budziły i starosty chmielnickiego. * * * Tego samego dnia pan hetman litewski oddalił się ze swym wojskiem na zachód, aby tam poszukać możliwości jego wzmocnienia. W stronę granicy (gdzie skupili się konfederaci), podążyły również pułki Gosiewskiego, Wejchera, Kaznowskiego oraz kilka wydzielonych chorągwi z pułku Żółkiewskiego. Pod Moskwą pozostał tylko Zborowski, chcąc wyleczyć najpierw kontuzję odniesioną w czasie walk 15 czerwca, kiedy część stołecznego garnizonu przyszła w sukurs oddziałom Chodkiewicza. Odejście Chodkiewicza spod stolicy ożywiło dowódców moskiewskiego opołczenia, którzy przystąpili niebawem do zdecydowanych działań przeciwko polskiemu garnizonowi. Nocą z 6 na 7 lipca przypuścili gwałtowny szturm na Kitajgród, jednak ponieśli przy tym dotkliwe straty i zmuszeni zostali do ustąpienia. 25 lipca pojawił się pod Moskwą wysłany przez Chodkiewicza z transportem zboża Jakub Bobowski. Jak jednak zanotował z goryczą w swym pamiętniku chorąży mozyrski: „przywiózł żyta, którego tylko po czapce się dostało”. Zapewne wozów z żywnością było więcej, lecz tylko niewielką ich część udało się wprowadzić do stolicy. Kronikarze wspominają o zaciętych walkach, jakie tego dnia rozegrały się pod Moskwą pomiędzy ochraniającymi konwój sotniami Kozaków, a powstańcami, którzy z wielką determinacją próbowali uniemożliwić zaprowiantowanie garnizonu. Ochraniający Kreml Polacy pospieszyli z odsieczą, i jak wspomina Budziło: „ratując Kozaków, Moskwę z murów wyparli”.

Dwa dni później Bobowski wraz ze zdrowym już Zborowskim i jego żołnierzami odszedł spod Moskwy. Nie minęło wiele czasu, kiedy starosta chmielnicki, pan Mikołaj Struś zorientował się, w jakie wdepnął łajno. Wyraźnie wystraszony niekorzystnym rozwojem sytuacji, tak pisał w wysłanym Chodkiewiczowi 7 sierpnia raporcie: „Oznajmuję Waszmości memu Miłościwemu Panu, że 3 Augusti [sierpnia] od Pożarskiego do taborów przyszło cztyrysta człowieka, nad którymi starszym Fedor Lewaszow i Michaiło Samson”. Były to dwie konne sotnie dworian, pod komendą Michaiła Samsonowa, które rozłożyły się wzdłuż północnych murów Białegogrodu. Ich zadanie polegało na obsadzeniu Białegogrodu i palisady Ziemnegogrodu, na odcinku od bramy Twerskiej, przez Dymitrowską do Piotrowskiej. Niebawem doszło do pierwszego starcia nowo przybyłych z żołnierzami garnizonu. Zwiad garnizonu, aby rozeznać siły przeciwnika i jego zapał do walki, przemknął się przez którąś z północnych bram Kremla albo Kitajgrodu i, po przeprawieniu się przez Nieglinną, stoczył potyczkę z Moskwicinami. Najwyraźniej jej przebieg był pomyślny dla Polaków i Litwinów, albowiem Józef Budziło lapidarnie skonstatował: « za rzeką oblężeńcy mieli wycieczkę i szczęśliwą z łaski Bożej» ”. Rozdział III Po zabiciu Prokopa Lapunowa – jak pamiętamy – główną rolę w obozie nieprzyjacielskim zaczął odgrywać Iwan Zarudzki, jedna z tego rodzaju osobistości, które rozmaite burze dziejowe wyrzucają na szczyty, najczęściej strącając potem w otchłań. Ludzie tej kategorii, co młody Kozak, mają właściwie tylko jedno bóstwo – Fortunę. Nie umieją zdobyć się na kompromis z życiem, lecz muszą mieć wszystko lub nic. Jakmeteory podniecają naszą wyobraźnię, ale coraz rzadziej oświecają horyzont współczesnego życia. Wydaje się, że nie ma dla nich miejsca w naszym zorganizowanym i zmechanizowanym świecie. Dawni zdobywcy ustąpili miejsca zawodowym żołnierzom, odkrywcy – podróżnikom kupującym bilety w biurze turystycznym, romantyczni i zuchwali kochankowie – kawiarnianym lwom. Nasza organizacja społeczna wkłada takim kolorowym ludziom kaftan bezpieczeństwa i wiąże go coraz ciaśniej. Jak pamiętamy również z lektury tomu II (Hołd ruski), w grudniu 1609 roku udało się przybyłym do obozu Samozwańca królewskim posłom przeciągnąć Zarudzkiego na stronę Zygmunta III. „Statecznie dotrzymywał on cnoty Królowi Jego Mości – zapewniał w jednym ze swych listów Stanisław Mniszech – a dnia 13 maja przybył pod Smoleńsk i odtąd na czele dwóch tysięcy kozaków walczył pod rozkazami hetmana”. „Był przy potrzebie Muszyńskiej – pisał z kolei hetman Żółkiewski – przy dobywaniu gródka i dobrze się stawił”. Mikołaj Marchocki natomiast powiadał o nim, że był to „mąż dobry i nam bardzo przychylny, póki go nieludzkością pod Smoleńskiem nie odrażono, ale iż go nie tak szanowano, jak sobie życzył i jako się spodziewał, uraził się i dnia 7 sierpnia przeszedł znowu na stronę Samozwańca”. Jak sądził Żółkiewski, przywódcę kozaków dręczyła zawiść, wynikająca stąd, że chociaż walczył wraz z Polakami w bitwie pod Kłuszynem, ci większymi łaskami obdarzyli dobrze urodzonego Iwana Sałtykowa. Po zamordowaniu „Łżedymitra” przez Piotra Urusowa, stronnictwo Zarudzkiego prawie całkowicie się rozpadło. Początkowo ataman chciał nawet uciec z Kaługi, lecz pragnący dalej walczyć Dońcy nie wypuścili go z miasta, opowiadając się przy carowej. Od tego czasu, a zwłaszcza od momentu wyznania jej swej miłości, z Maryną łączyły go bardzo ścisłe więzy, powiadano nawet, że był jej kochankiem, a nawet mężem. Jeden z sekretarzy wielkiego kanclerza koronnego, Wawrzyńca Gembickiego, pisał o tym w liście datowanym 20 listopada 1612 roku: „Zarudzki Carowę wziął za żonę i swoję do klasztoru wtrącił. Te nowiny czytałem apud Patres Jesuitas, tu w Warszawie. Jednę do nich pisał Ksiądz Prowincyał z Wilna, a drugą żołnierz, niejaki

Trąbczyński […]”. Jakpodaje Aleksander Hirschberg, historykrosyjski Petrejus także twierdzi, że Maryna wzięła ślub z Zarudzkim. Ba! Niektórzy historycy twierdzą nawet, że Iwan Dymitriewicz był Iwana Zarudzkiego, a nie Samozwańca synem! Ile jest prawdy w tych pogłoskach – trudno powiedzieć, z całą pewnością jednakZarudzki stał się najwierniejszym i całkowicie oddanym stronnikiem Maryny. Kiedy wraz z początkiem 1611 roku w państwie moskiewskim wybuchło powstanie, jego przywódcy zdołali pozyskać dla siebie atamana, obiecując, że kiedy uda im się wygnać Polaków z Kremla, obiorą małego Iwana Dymitriewicza na cara. Zarudzki pojawił się pod Moskwą z końcem marca tego roku, wiodąc za sobą około trzech tysięcy Dońców. Jego siły wzrastały jednak błyskawicznie, do tego stopnia, że już po kilku tygodniach stał się jedną z najbardziej wpływowych wśród powstańców osobistości. Kiedy pod koniec kwietnia powstańcy postanowili wybrać sobie naczelników, jednym z nich, obokTrubeckiego i Lapunowa, został właśnie Zarudzki. Zgoda pomiędzy nimi trwała jednak niedługo. Po zamordowaniu Prokopa Lapunowa, przy wyjątkowej nieudolności Trubeckiego, Iwan Martynowicz Zarudzki zaczął właściwie piastować godność najwyższego dowódcy. Dla Maryny Mniszchówny oznaczało to odżycie nadziei na odzyskanie Czapki Monomacha, jeżeli nie dla niej samej, to przynajmniej dla jej syna. Takczy inaczej, jako koronowana carowa oraz matka i opiekunka małego carewicza mogła się spodziewać, że niedługo znowu uda się jej zasiąść na moskiewskim tronie. * * * No właśnie, Maryna, którą zostawiliśmy w Kałudze. Przekonana święcie, że zamordują ją zaraz po porodzie, w ukrytej w świecy notatce, wysłanej do Jana Piotra Sapiehy 30 grudnia 1610 roku napisała, że pozostało jej już niewiele życia. W opisywanym czasie w państwie moskiewskim panowały takie obyczaje, że ciężarnym zbrodniarkom pozwalano urodzić dziecko i dopiero potem je uśmiercano. „Nie chcąc zjednoczyć się z hetmanem Sapiehą, kałużanie postanowili nawiązać kontakt z Moskwą, która przysięgła wierność królewiczowi Władysławowi – pisze Wiaczesław Kozlakow. – Ze stolicy przyjechał kniaź Jurij Trubecki, bogaty, wpływowy, konsekwentny sprzymierzeniec króla polskiego. Trubecki miał zachęcać mieszkańców Kaługi, by składali przysięgę królewiczowi Władysławowi. Nie bez powodu Iwan Zarudzki, popierający Samozwańca, chciał wówczas ze swymi Kozakami uciekać z miasta. Przysięga złożona Władysławowi nie zapowiadała dlań nic dobrego. Dlatego też, gdy pojawił się kniaź Jurij Trubecki ze swą misją, między « kałuskim mirem» i dawnymi zwolennikami cara Dymitra nastąpił rozłam. « Do krzyża wiedziemy od stycznia 3 dnia» – pisał Jurij Trubecki do hetmana Jana Sapiehy w odpowiedzi na jego zapytanie, po co przyjechał do Kaługi wraz ze swymi ludźmi. O przysiędze składanej królewiczowi w Kałudze Jan Sapieha dowiedział się 5 stycznia. Nazajutrz, zgodnie z tym, co jest zapisane w jego diariuszu, « przyszły listy z Kaługi od Trubeckiego, który był zesłany z Moskwy do Kaługi, aby przywodził zamki do całowania krestu» . Narodziny carewicza Iwana w połowie stycznia 1611 roku pozwoliły Marynie wybrnąć z trudnej sytuacji, właściwie ocaliły jej życie. W Kałudze nastała dwuwładza. Składanie przysięgi królewiczowi przeciągało się, nie mógł tego nawet ukryć kniaź Jurij Trubecki, który pisał w swym liście o całowaniu krzyża nie w czasie przeszłym, lecz teraźniejszym: « całują krzyż» , a zatem czynność ta trwa jeszcze. Obecność sapieżyńskiego wojska niepokoiła kałużan, co prowadziło do wielu nieporozumień między nowym kałuskim wojewodą kniaziem Jurijem Trubeckim, a hetmanem Janem Sapiehą. Kałużanie bali się, że sapieżyńcy zechcą odzyskać żołd

za swe zasługi w ich mieście. Ale hetman Sapieha przekonywał ich, że będzie inaczej: « Wiedzcie o nas, żeśmy ludzie wolni i ani królowi, ani królewiczowi nie służym. Stoimy tylko przy zasługach swoich, a przeciw wam nic złego nie zamierzamy. I nie prosimy was o wypłatę żołdu zaległego, lecz domagamy się tylko, żeby ktokolwiek będzie carem na hospodarstwie moskiewskim, zapłacił nam zasługi nasze» . […] Droga do połączenia wszystkich sił antypolskich otworzyła się po śmierci drugiego « cara Dymitra» . Należy docenić przewrót, jaki bez wątpienia musiał dokonać się wówczas w sercach tzw. ludzi służebnych. Dawni tuszyńczycy musieli teraz walczyć ramię w ramię ze zwolennikami obalonego Wasyla Szujskiego i zapomnieć o niegdysiejszych politycznych konfliktach. […] Iwan Zarudzki wyjechał ze swymi Kozakami do Tuły, podczas gdy w Kałudze nie zdecydowano jeszcze ostatecznie, komu przysięgać wierność po śmierci « cara Dymitra» . Rozłam wśród żołnierzy Samozwańca doprowadził do tego, że sprzymierzeńcy królewicza Władysława i zwolennicy syna Maryny Mniszchówny nie mogli stacjonować blisko siebie – groziło to rozruchami”. W tej skomplikowanej sytuacji Maryna pozostawała właściwie więźniem, zakładnikiem jednych i drugich. Sprawę rozwiązał wtedy Iwan Zarudzki… * * * Pod wieczór, kiedy granatowe cienie pokryły zbocza gór, na drodze wiodącej do Kaługi ukazał się spory oddział jeźdźców. Widać ich było już z daleka, jak pochyleni nad grzywami cwałujących koni, zbliżyli się do pierwszych zabudowań. Przemknęli jak wicher przez cały obóz, zatrzymując się przed domem, w którym przebywała – a właściwie więziona była – caryca Maryna ze swym synem. Rozjechawszy się wokoło, otoczyli miejsce ciasnym pierścieniem. – Czego chcecie? – rzucił wyraźnie przestraszony dowódca straży. – Zgadnij – odpowiedział mu Zarudzki, zsiadając z konia i podchodząc do drzwi domostwa. – Tam nie wolno! – zaprotestował żołnierz, zastawiając przejście własnym ciałem. – Z drogi, jeżeli ci życie miłe! – wycedził przez zaciśnięte zęby ataman. Przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem. Oczy młodego Kozaka wydawały się pozbawione życia – wyglądały jakdwa czarne kamienie. Dowódca straży odsunął się powoli na bok. Zarudzki wszedł do sieni, a stamtąd do jednej z komnat, gdzie zza niedomkniętych drzwi sączył się wąski promykżółtawego światła. Maryna pochylała się nad kołyską, w której leżało niemowlę. Na widok niespodziewanego gościa zastygła na moment w niemym zdumieniu. Potem z jej ust wyrwał się cichy szept: – A więc wróciłeś. Nie zapomniałeś o mnie. – Nigdy o tobie nie zapomnę – uśmiechnął się blado. Podszedł bliżej i objął ją mocno. Trwali tak przez dłuższą chwilę, złączeni ciasno, tworząc jakby jedno ciało. Czuł bliskość jej aksamitnej skóry, piersi i ramion, a na wargach słodycz jej warg. – Zabierz dziecko i najniezbędniejsze rzeczy – powiedział, odsuwając się o krok. – Szybko, bo kiedy oni otrząsną się z szoku, nie obejdzie się bez rozlewu krwi. – Dokąd mnie zabierasz? – Do Tuły. Tam nie dosięgną cię wrogowie. – Będziesz mnie strzegł? – Jak źrenicy oka – zapewnił gorąco. – Ciebie i dziecka – dodał, spoglądając do kołyski, z której mały Iwan uśmiechał się do niego rozkosznie.

Dwa pacierze później Maryna z niemowlęciem zajęła miejsce w saniach. Kozacy ciasno stanęli wokół. Nikt postronny nie mógł się do nich zbliżyć nawet na krok. Bojarzy, których grupka pojawiła się w międzyczasie nie wiadomo skąd, byli bezsilni wobec siły Kozaków i nawet nie próbowali powstrzymywać uciekinierów. Niebo ciemniało. Soczysta biel świeżego śniegu ustępowała miejsca czarnym mrokom nocy. Poza granicą lasu szalała gwałtowna zamieć. Wiatr nadlatywał od południowego zachodu, pędząc z jednego krańca niecki na drugi, gnając przed sobą chmurę śniegu. Był tak gęsty, że widać było tylko część łąki, potem świat kończył się pustą, białą ścianą. Ale chwilami wiatr ustępował na kilka sekund, albo zmieniał kierunek, i wtedy niezliczone oraz nieprzeniknione zasłony śnieżne rozchylały się, ukazując drzewa tłoczące się po drugiej stronie łąki, a jeszcze dalej przeciwległe zbocza wąskiej doliny, a za nimi następny, odległy grzbiet wzgórza, na którym połyskiwały w szarzyźnie nagie skały. To, co się działo, nie było właściwie zamiecią. Było jeszcze gorsze. Był to prawdziwy wybuch bieli, któremu towarzyszył wiatr tak silny, że w tropikalnym klimacie byłby huraganem, i śnieg tak gęsty i szybki, że nic nie było widać na odległość większą niż kilkanaście centymetrów. To było przerażające. Gdyby w piekle było zimno, a nie gorąco, to tak właśnie musiałoby ono wyglądać. I choć światło było matowe i rozproszone, wszędzie jaśniał blask dosłownie wypalający oczy. Zarudzki z Maryną i jej synem odjechali w kierunku Tuły, skrzętnie omijając drogi kontrolowane przez królewskie wojska. „Obawiając się bojar z wojska Pożarskiego, gdy go sobie za zdrajcę mieli, uszedł od Trubeckiego na Kołomnę i tam wziąwszy carową Dymitrową szedł z nią do Michajłowa” – zanotował w swym dzienniku Józef Budziło. Podobna wiadomość znalazła się w Nowym letopisie: „Zarudzki zaś z doradcami, słysząc pod Moskwą, że wyszedł z Jarosławia z całym wojskiem kniaź Dmitrij i Kuźma, zebrawszy się z Kozakami i innymi łotrami, niemal z połową wojska spod Moskwy uszli. I przyszedł do Kołomny, wziął stamtąd Marynkę z szalbierczykiem, synem jej, rozgrabił miasto Kołomnę. Poszli do ziemi riazańskiej i tam wiele zła czynili. A potem przyszedł do miasta Michajłowa. Z kolei autor Piskariewskiego letopisu stwierdził: „Zarudzki uciekł na Kołomnę, do żony Marynki z niewielu ludźmi, a stamtąd do miast Sapożoki Michajłow i tam zaczął grabić”. Po raz trzeci Maryna zagrała va banque, wiążąc swe losy z młodym watażką. On przynajmniej nie pretendował do roli moskiewskiego carewicza, zadowalając się rolą wodza Kozaków i „niewolnika” carowej. Oboje łudzili się, że możliwy jest powrót do Moskwy i objęcie tronu przez małoletniego Iwana Dymitriewicza. Tak rozpoczął się burzliwych dziejów Maryny Mniszchówny akt ostatni. Ostatni i zarazem najtragiczniejszy. * * * Pojawienie się pod Moskwą oddziałów drugiego opołczenia oznaczało śmiertelne niebezpieczeństwo nie tylko dla przebywających na Kremlu Polaków, ale także dla Zarudzkiego, a co za tym idzie, dla Maryny. Waleczny ataman doskonale zdawał sobie sprawę, że obecność dowodzonych przez Samsonowa i Lewaszowa dworian to początek końca jego marzeń. I nie chodziło tutaj jedynie o wrogość pomiędzy kozakami a dworiaństwem, lecz o dużo poważniejszą sprawę – zatarg pomiędzy atamanem a kniaziem Pożarskim, którego przyczyną stał się zamach na życie przywódcy drugiego opołczenia. Kilka tygodni wcześniej, w Jarosławlu, kniaź postanowił dokonać przeglądu znajdującej się tam artylerii pospolitego ruszenia. Po zrobieniu tego, skierował się do budynku administracji, przed którym rozmieszczone były lawety. Przed wejściem kłębił się tłum okutanych po same

uszy Moskali, ubranych w szuby, kożuchy i ciepłe baranice. Niewiasty przemykały się w wełnianych chustach, z rękami ukrytymi w rękawach mufek. Przeważały kolory szary i brązowy, z rzadka tylko mignął żółty kaftan diaka albo bojarzyna. Jedni przyszli załatwić swoje sprawy w urzędzie miejskim, drudzy pohandlować czym się da, jeszcze inni – po prostu pogapić się. Pragnąc dostać się do środka, książę zmuszony był przedrzeć się siłą przez to ludzkie kłębowisko przy użyciu kolan i łokci. Wspierał go w tym jego osobisty ochroniarz, niejaki Roman, olbrzymi kozak, przypominający granitowy monolit. Kiedy szedł, sprawiał wrażenie poruszającej się góry. W pewnej chwili błysnęło ostrze noża. Śmiertelnie ranny ochroniarz z jękiem osunął się na ziemię. Cios zadany przez innego kozaka, imieniem Stieńka, przeznaczony był dla księcia, lecz wierny Roman mężnie zasłonił go własnym ciałem. Zamachowca szybko ujęto i przesłuchano. Początkowo odmawiał odpowiedzi na zadawane pytania, przyciśnięty jednak ździebko przez prowadzących dopros14, zaczął śpiewać jak z nut. Strach wyłaził z niego niczym słoma z pękniętego siennika. – Kto jeszcze był z tobą, gadaj! – Drugi kozak, Obriezek. – Kto jeszcze? – Nikt więcej. Aaaaa! Przesłuchujący mocniej zacisnął obcęgi na jądrach winowajcy. – Gadaj! – Aaaaaaaaaaaa! Nikt, przysięgam, tylko my dwaj! – Co zamierzaliście zrobić? – Zabić kniazia. – Kto wam kazał? Tylko bez kłamstw. – Iwan… Aaaaaaaaaaa! Iwan Zarudzki. Wszystko powiem, tylko weźcie to przeklęte narzędzie z moich jajec! – Więc mów. – W Jarosławlu działa cała siatka agentów atamana, ludzi wiele zawdzięczających Zarudzkiemu. To oni mieli zorganizować zabójstwo. – Mówiłeś, że było was tylko dwóch. – Bo to prawda, klnę się na Boga! Tylko ja i Obriezek mieliśmy wykonać zadanie. Inni zajmowali się przygotowaniem zamachu. – Kto? – Smoleńszczanie. Syn bojarski Iwaszko Dowodczikow, niejaki Szanda, Riezaniec i Sieńka Żwałow. Początkowo to Żwałow, chołop książęcy, przebywający stale w pobliżu Pożarskiego, miał go zabić podczas snu. Ale gdy przyszło co do czego, to ten suczy syn powiedział, że krwi kniaziowskiej przelewać nie będzie i wycofał się. Wtedy wyznaczono mnie i Obriezka. Wszystkich wymienionych zdrajców natychmiast aresztowano, Obriezka i Stieńkę natomiast Pożarski zabrał ze sobą pod Moskwę, aby tam własnym słowem zaświadczyli o łotrostwie Zarudzkiego. * * * Niespełna półtora roku później wybuchła głośna „afera szpiegowska”, w której to ataman Zarudzki znów kluczową odegrał rolę… Pewnego lipcowego dnia 1612 roku w jego obozie pojawił się pewien Polak, nazwiskiem Borysławski, wysłany tam podobno z listem od Jana Karola Chodkiewicza. Wieczorem, biorąc