Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Catherine Lowell - Ostatnia z rodu Bronte

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Catherine Lowell - Ostatnia z rodu Bronte.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Catherine Lowell
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 351 stron)

Tytuł oryginału THE MADWOMAN UPSTAIRS Copyright © 2016 by Catherine R. Lowell All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Ildiko Neer/Arcangel Images Redaktor prowadzący Monika Kalinowska Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8097-812-6 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02‒697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Moim wspaniałym rodzicom

Rozdział 1 Pierwszego wieczoru po przybyciu do Oksfordu dowiedziałam się, że pokój przydzielony mi przez akademik powstał w tysiąc trzysta sześćdziesiątym pierwszym roku jako miejsce kwarantanny chorych na dżumę. Drogę do mojej wieży wskazał mi portier. Gdy pokonywaliśmy piąty ciąg schodów, patrzył na mnie przepraszającym wzrokiem. Robił wrażenie nerwowego człowieka. Był niski i bez przerwy trajkotał, pokazując co chwila zęby ostre jak u rekina. Mówiąc z lekkim akcentem, poinformował mnie, że Stare Kolegium przyjęło w tym roku trochę za dużo studentów i w związku z tym dziekani upychają ich teraz, gdzie tylko się da. Ta wieża została dobudowana do Starego Kolegium. Dowiedziałam się, że mieszkało tu wiele ważnych i tragicznych postaci. Czy słyszałam o Tymoteuszu Groźnym? Albo o sir Michaelu Morehousie zwanym Szalonym? Potrząsnęłam głową. Bardzo mi przykro, ale jestem Amerykanką. Marvin, bo tak miał na imię portier, postawił moje torby na podłodze. Po długiej wspinaczce na górę oddychał z trudem, a w zagłębieniu przecinającym jego czoło pojawiła się cieniutka strużka potu. Zauważyłam, że stara się nie nawiązywać ze mną kontaktu wzrokowego. Nie potrafiłam stwierdzić, czy było mu głupio z powodu proponowanych mi warunków lokalowych, czy raczej miało to związek z faktem, że na dźwięk mojego nazwiska prawie się udławił i ciągle jeszcze nie wrócił do siebie. Rozejrzałam się pobieżnie po pokoju. Osoba odpowiedzialna za prowadzenie kwarantanny dobrze się wywiązała ze swoich obowiązków. Ze ścian złaziła czerwona farba, przez co całość przywodziła na myśl ogromne przekrwione oko. W rogu znajdował się zabudowany kominek, a nad nim upiorny obraz przedstawiający jakby na wpół podtopioną kobietę. – I jak, pani Whipple? – Marvin odezwał się z nieco wymuszonym optymizmem. Dolną połowę jego twarzy porastała nierówna gęstwina szalonych włosów, które przywodziły na myśl zapomniany ogród. – Czy

będzie tu pani dobrze? Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie był pokój w akademiku, tylko raczej miejsce, do którego posyła się ludzi, gdy w skrytości ducha uważa się ich za wariatów. – Myślę, że będzie mi tu bardzo dobrze – odparłam. – Kim jest kobieta na obrazie? Marvin spojrzał na malowidło. – To guwernantka. Piękna, prawda? – Może moglibyśmy ją stąd zabrać? Oczy portiera otworzyły się tak szeroko, jakbym zaproponowała mu kastrację. – Słucham? – Ona mi kogoś przypomina – wyjaśniłam. – Ależ pani Whipple, ona stanowi punkt programu… – Aha – odparłam, nie bardzo rozumiejąc. Potem na chwilę zapadła niezręczna cisza. Widać było, że Marvin chciałby już iść. Świadczyło o tym dobitnie subtelne drżenie jego górnej wargi. Wcale mu się nie dziwiłam. Ja też miałam ochotę uciec. Rozejrzał się raz jeszcze, po czym przypomniał o herbatce zapoznawczej, która następnego dnia miała się odbyć na dziedzińcu. Potem życzył mi dobrej nocy i zamknął za sobą drzwi. Po jego wyjściu zostałam sama z Guwernantką. Coś tu było nie do końca tak, jak być powinno. Podczas rozmów kwalifikacyjnych w grudniu zeszłego roku spędziłam na terenie kampusu dwie noce – dzięki czemu doskonale wiedziałam, że inni nie będą mieszkać w pokojach, które przepełnia woń stóp i rozmoczonego mięsa. Niektórzy mają nawet okna. Pokój, który wówczas zajmowałam, miał ściany w przyjemnym odcieniu błękitu. Inni musieli podzielać moje upodobanie do tego koloru, bo przez te dwie noce mój pokój stanowił miejsce popijawy wszystkich kandydatów na studia na wydziale literatury angielskiej. Siedzieliśmy na moim łóżku, wpatrzeni w bladoniebieską ścianę, i wspólnie rozważaliśmy o tym, że złożenie podania na studia w Starym Kolegium stanowi jedno z naszych najsmutniejszych życiowych doświadczeń. Dobrze się tam czułam, wśród tego błękitu, przynajmniej do momentu, w którym Shelly z Portsmouth zapytała, czy

faktycznie nazywam się Whipple i czy automatycznie daje mi to przewagę nad nimi wszystkimi. Od razu poczułam, że się rumienię. Shelly z Portsmouth była długonogim rudzielcem, a jej ramiona pokrywały tajemnicze pieprzyki. Powiedziałam jej wtedy: „Oczywiście, że nie”. Dotknęło mnie to, co powiedziała, więc dodałam jeszcze: „Życzę dobrej nocy, jestem trochę zmęczona”. Następnego ranka zaczęłam się jednak zastanawiać, czy Shelly z Portsmouth nie miała racji. Odkąd weszłam na rozmowę kwalifikacyjną, doktor Margaret King z wydziału anglistyki Starego Kolegium interesowała się tylko i wyłącznie moją rodziną. W sumie i tak długo zdołała się powstrzymać. Była to szczapowata postać, a ostro zakończone czarne buty tylko podkreślały flamingowatość jej krzywych nóg. Usta, jak również jeden z przednich zębów, miała pomazane dziewczęcym błyszczykiem, a wokół siebie roztaczała woń sztucznego melona. Zadawała mi pytania dotyczące Aphry Behn, o której niewiele potrafiłam powiedzieć. Rzuciłam jednak okiem po okładkach powieści leżących tu i ówdzie w jej pokoju – Belinda, Love in Excess, Emma – i na tej podstawie stwierdziłam, że to kobieta, pisarka i że nie żyje. Podjęłam próbę skierowania rozmowy na protofeminizm i przedstawiłam kilka umiarkowanie wnikliwych uwag na temat hegemonii mężczyzn. Egzaminatorka nie była chyba do końca zadowolona z mojej odpowiedzi, bo ostro zakończone buty zaczęły delikatnie stukać o ziemię. „No i oczywiście dzieła Behn utorowały drogę do twórczości sióstr Brontë”, powiedziała. To nawet nie musiało mieć wiele wspólnego z prawdą. Nazwisko Brontë wybrzmiewało jak werbel. Spiczaste buty przestały stukać, a jedna z flamingowatych nóg zawisła na drugiej, dzięki czemu prawa stopa zyskała możliwość swobodnego wymachiwania. Otworzyłam doktor King drogę do wystosowania pod moim adresem serii pytań, które nie raz już miałam okazję usłyszeć i na które potrafiłam wprawnie odpowiadać. W jakim stopniu życie sióstr Brontë miało wpływ na żywiołowość ich twórczości? Tak, pani Whipple, to faktycznie niezwykle słuszne i interesujące spostrzeżenie. Jak należy scharakteryzować wkład Emily Brontë w zakresie powstania współczesnej koncepcji powieści? Owszem, tak było – słusznie, słusznie.

Z czasem rozmowa nabrała bardziej osobistego charakteru. Domyślam się, że czyta pani doniesienia prasowe na temat sióstr Brontë, w szczególności zaś na temat żyjących członków ich rodziny? O, rany! Tristan Whipple był pani ojcem? Właściwie to muszę przyznać, że się zastanawiałam, czy to aby pani krewny… Pozwoli pani, że zapytam: byliście państwo ze sobą blisko związani? A tak, rozumiem. Pani ojciec był fascynującym człowiekiem. Jak zawsze, w tym momencie doktor Margaret King przeistoczyła się ponownie w uczennicę Maggie, która z fascynacją śledziła losy swoich literackich bohaterów. Siostry Brontë potrafiły cofać czas – i tak oto za ich sprawką również ona znów poczuła nastoletnią fascynację. W tej chwili nie pragnęła niczego więcej ponad to, aby włóczyć się po angielskich wrzosowiskach niczym Katarzyna i Heathcliff. Skinęłam głową i z uśmiechem na twarzy przystąpiłam do żerowania na moich przodkach, aż w końcu wspólnie roztrząsnęłyśmy najdrobniejszy szczegół Dziwnych losów Jane Eyre. Ale cóż ma znaczyć ten ślubny welon, pani Whipple? O rany, jakie to błyskotliwe spostrzeżenie! Czy pani ojciec też tak sądził? Jakie to strasznie niestosowne z mojej strony. Przepraszam panią, moja droga… Na tym etapie rozmowy zwykle zwracano się już do mnie per „kochanie”, ale „moja droga” też było do przyjęcia. Gdy to określenie padało, przestawałam się odzywać. Przecież „kochanie” nie mogło ujawnić, co tak naprawdę myśli o swoich krewnych. Na zakończenie rozmowy doktor King wstała, więc ja też podniosłam się z krzesła. Nawet na obcasach była kilkanaście centymetrów niższa ode mnie. Uśmiechnęła się, ale jakby tak nieśmiało, trochę jak przemądrzałe dziecko, które nie bardzo potrafi nawiązywać przyjaźnie. „Niech mi pani powie, Samantho – odezwała się dźwięcznym głosem – czy wszyscy Amerykanie są tacy wysocy?”. „Tylko ci wysocy”, odparłam. Ruszyłam w kierunku drzwi, a ona zawołała za mną: „Jeszcze tylko chciałabym zapytać… Czy pani również pisze?”. W przepraszających słowach udzieliłam na to pytanie odpowiedzi przeczącej, stwierdzając, że zasoby talentu w mojej rodzinie zostały

niestety wyczerpane przed półtora wiekiem. Mój ojciec stanowił pod tym względem wyjątek, a nie regułę. Doktor King podeszła do mnie, mocno stukając obcasami o twardą podłogę. Wydawało mi się, że zaraz znów się odezwie, ale ona tylko otworzyła drzwi i odchyliła głowę na lewo. Podobnie robiła moja matka w geście aprobaty. Tak naprawdę jednak to nie ja zrobiłam na niej takie wrażenie. Maszerując w trampkach po pastowanej podłodze, raz jeszcze uchyliłam w duchu rąbka kapelusza na cześć moich trzech nieżyjących krewnych. Nawet zza grobu potrafiły dokonywać rzeczy, które wykraczały poza moje możliwości. Telefon, który trzymałam na kolanach, rozdzwonił się agresywnie, informując o pojawieniu się trzech nowych e-maili. Okien w mojej wieży nie miałam, ale bezprzewodowy internet i owszem. Pierwsza wiadomość zawierała informację, że herbatka zapoznawcza odbędzie się o wpół do jedenastej na uniwersyteckim dziedzińcu oraz że prosi się o niewchodzenie na trawę. W drugiej wiadomości znalazłam idealną wymówkę, żeby tam nie iść. Mój promotor – doktor James Timothy Orville III – zaplanował na jutrzejszy poranek wstępne spotkanie, podczas którego miał omawiać cele i założenia programu seminarium, a także przedstawić mi listę różnych ważnych terminów do przejrzenia w wolnej chwili. Wiadomość podpisał inicjałem O. Ostatni list wysłała B. Howard z wydziału trustów i spadków British National Bank. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Howard dzwoniła do mnie już raz tego wieczoru, zaraz po moim lądowaniu na Heathrow. Rozmawiałam z nią krótko i usłyszałam tylko, że skoro przyjechałam do Oksfordu, to najwyższa pora porozmawiać o dość dziwnym testamencie mojego ojca. Zdaję sobie sprawę, że to dla pani bolesne, pani Whipple, powiedziała przez telefon, wiem też, że dopiero dziś wieczorem przyjechała pani do Anglii – tak, odprawa celna będzie na pewno gdzieś na wprost – jak pani jednak wie, to bardzo delikatna sprawa i skoro teraz będzie pani przebywać w Oksfordzie, należałoby tę kwestię czym prędzej omówić. Czy pani mnie słyszy, pani Whipple? Pani Whipple? W tym momencie powiedziałam jej, że bardzo się spieszę i zadzwonię do niej później. Tak naprawdę zaś siedziałam w punkcie odbioru bagażu i przeżuwając gumową brytyjską kanapkę, wpatrywałam się w karuzelę walizek. Myśl o testamencie ojca wywoływała w mojej

głowie kompletną pustkę, przywołując jednocześnie ciągle żywe poczucie rozpaczy. Potrafiłam mniej więcej wyobrazić sobie, co zostało w tym testamencie napisane i że mi się to nie spodoba. Nie miałam ochoty o tym rozmawiać – ani z Marvinem, ani z Maggie Od Preparowania Zwłok, ani z panią B. Howard z British National Bank. Podeszłam do łóżka. Stara podłoga z desek skrzypiała pod moimi stopami jak pogruchotane kości. Na prostokątnej ścianie bezpośrednio pod Guwernantką zauważyłam kilka zadrapań i śladów po rylcu, który został mocno wciśnięty w kamień. Pośród zwykłych dziur dostrzegłam ludziki i kilka symboli przypominających rzymskie liczby. Po cichu liczyłam na to, że odnajdę gdzieś wśród nich nazwisko Byrona, ale udało mi się odczytać tylko inicjały J.H.E. Usiadłam i utkwiłam wzrok w Guwernantce. Przez dłuższą chwilę kobieta z obrazu i ja przyglądałyśmy się sobie nawzajem raczej bez życzliwości. Ona ściskała coś kurczowo w dłoni. Jakąś teczkę? Książkę? Biblię? Za jej plecami znajdował się na wpół zanurzony w wodzie maszt, na którym siedział duży ciemny ptak o skrzydłach skropionych pianą. W dziobie trzymał złotą bransoletkę. Wpatrywał się w guwernantkę, która z kolei spoglądała prosto na mnie. Miała jasne oczy i wychudzoną twarz, na której malował się wyraz właściwy raczej dla zwierzęcia zamkniętego w klatce. Dobrze ją pamiętałam. Kiedyś o niej czytałam – a przynajmniej słyszałam o kimś bardzo do niej podobnym. Daremnie byłoby mówić, że istoty ludzkie powinny zadowolić się spokojem – odezwała się kiedyś do mnie z kart jakiejś starej i okropnej książki – potrzebują działania – a jeżeli nie mogą go znaleźć, stwarzają je sobie1. Nie mogłam dłużej na nią patrzeć. Wyłączyłam lampkę stojącą na nocnym stoliku i zanurzyłam się w mroku. *** Słońce ma to do siebie, że w jego promieniach wspomnienia ubiegłego wieczoru nabierają łagodniejszych kształtów. Gdy jednak rano wyszłam na dwór, za nic nie mogłam go odnaleźć na niebie koloru bladego betonu. Na spotkanie z Jamesem Timothym Orville’em III włożyłam trzy

warstwy czarnych ubrań. W wiadomości z wczorajszego wieczoru przedstawił mi się jako badacz dziewiętnastowiecznej literatury angielskiej. Miałam szczerą nadzieję, że interesuje go również literatura dwudziestego wieku, bo w podaniu wyraźnie podkreśliłam moją żywą niechęć do epoki wiktoriańskiej. Jeśli James Timothy Orville III okaże się wielkim miłośnikiem George’a Eliota, to niewykluczone, że od razu przyjdzie mi zrezygnować ze studiów. O zmianie promotora nie mogło być mowy, podobnie jak o ponownym wyborze przedmiotów. Stare Kolegium słynęło z wyjątkowego braku elastyczności. W innych szkołach na Oksfordzie oprócz przedmiotów wiodących można było zaliczać również dodatkowe kursy i seminaria, natomiast studenci Starego Kolegium co tydzień odbywali godzinne sesje sam na sam z tym samym nauczycielem. Chodziło o nawiązanie silnej więzi, która w żaden sposób nie ucierpiałaby po zetknięciu z różnorodnością poglądów innych pedagogów. W praktyce oznaczało to, że cała moja edukacja – i moje zdrowie psychiczne w ogóle – spoczywa teraz w rękach jednego człowieka. Idąc przez kampus, starałam się za wszelką cenę omijać trawniki (czytałam gdzieś, że ostatniego studenta, który ośmielił się wejść na trawnik Starego Kolegium, przegonił stamtąd portier z kijem w ręce). Dotarłam do bramy wyjściowej. Poprzedniego wieczoru Marvin wyjaśnił mi, że wejście i wyjście to dwa różne punkty, których w żadnym razie nie należy mylić. Kilku pracowników administracyjnych wynosiło właśnie nakrycia stołowe na dziedziniec, zapewne z myślą o herbatce zapoznawczej. Z ulgą pomyślałam, że nie będę musiała w niej uczestniczyć. Takie spotkania integracyjne tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że bardzo się różnię od rówieśników. Ojciec uczył mnie we własnym zakresie aż do dnia swojej śmierci, w związku z czym przez piętnaście lat doświadczałam uroków zupełnie przyjemnego anachronizmu edukacji domowej. Piątkowe wieczory spędzaliśmy przy dmuchanym basenie, który stał na trawniku przed domem. Ojciec przyrządzał sobie margaritę, a potem czytał mi Shelleya aż do zmroku. Nie lubił go – moja matka z domu nazywała się Shelley – więc czytał każdy wers z jadowitym sarkazmem. O, unieś mnie jak falę, jak liść albo chmurę! Padam na ciernie życia! KRWAWIĘ!2. To był hermetyczny

dowcip, który nikogo poza nami nie bawił. Po co nam był ten dmuchany basen, tego nie pamiętam. James Timothy Orville III zaproponował spotkanie przy 28 Broad Street, jak się okazało − w piwnicznym pubie. Przy wejściu stały dwa wazony z kwiatami i naturalnych rozmiarów posąg przedstawiający Herewarda zwanego Banitą, trzymającego własną głowę nabitą na pal. Po przejściu przez drugie drzwi od razu znalazłam się przy barze, który wyrastał w bocznej części pomieszczenia jak krzywy ząb. Stała za nim samotna barmanka, ruda kobieta o dzikim spojrzeniu i ustach koloru niedogotowanej wołowiny. Wycierała naczynia. – Przepraszam, czy dobrze trafiłam? Czy to są Trzy Świnki? – zapytałam. Spojrzała na mnie obojętnie i podała mi kartę. Na górze widniał napis: „Łby Trzech Świnek”. Ucieszyłam się, że udało mi się dotrzeć na miejsce dwadzieścia sekund przed czasem. W środku zastałam kilku amatorów różnych trunków. Hałaśliwa para siedziała nad kawą po irlandzku − kobieta, na pierwszy rzut oka zajęta liczeniem zębów językiem, oraz mężczyzna o podwójnym podbródku, który zamiast śmiechu wydobywał z siebie szczekanie brzmiące jak odgłos pterodaktyla. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu podstarzałego mężczyzny o starannie przystrzyżonym szarym wąsie i ze złotym monoklem, czyli kogoś godnego nazwiska James Timothy Orville III. Mój wzrok zatrzymał się na postaci mężczyzny, którą dostrzegłam w odległym rogu pomieszczenia. Siedział; jedną rękę trzymał na stoliku, drugą na kolanie. W pierwszej chwili pomyślałam, że być może to jeden z towarzyszy Herewarda Banity – prawie jak żywy, ale wypchany. Gdy jednak zmrużyłam oczy i skupiłam wzrok, zauważyłam wyraźny ruch jego klatki piersiowej. Ja wpatrywałam się w niego, a on we mnie. Przymknął nieco oczy i nagle zaczęłam panikować, bo dotarło do mnie, że ten zupełnie niestary, niesiwy i niebrzydki człowiek to może być właśnie James Timothy Orville III. Przy jednym z pobliskich stolików rozległ się gromki śmiech. Kobieta w ostentacyjnym kapeluszu wciskała właśnie chusteczkę higieniczną do rękawa. Mój promotor – Boże, czy to naprawdę on? – miał okazję zobaczyć, jak potykam się o nogę stolika. Wyglądał trochę

jak dzika bestia z safari, która za wszelką cenę próbuje zachować anonimowość. Podeszłam do niego. Przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie. Miał szerokie, szlachetne czoło, które aż się prosiło o jakiś starannie wykaligrafowany napis. Ponieważ wciąż stałam nieruchomo, powiedział: – Proszę, niech pani siada. − Opadłam na krzesło. Był młody – na pewno jeszcze przed trzydziestką. Miał na sobie starannie dopasowany, czysty i odprasowany garnitur. – Jestem James Orville – przedstawił się. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zza naszych pleców wyłonił się kelner. Na chwilę zatrzymał się przede mną. Chyba czekał na zamówienie, więc powiedziałam: – Dla mnie tylko spienione mleko. Dziękuję. – Spienione mleko? – powtórzył. Kelner zwrócił się do mojego promotora, który ani na chwilę nie spuścił ze mnie wzroku. – Dwa razy ryba z frytkami i pinta, Hugh – powiedział. Hugh odszedł, a my dalej siedzieliśmy w ciszy. Orville cały czas mi się przyglądał. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, jak trudno przyglądać się obu oczom jednocześnie. Zaczęłam się zastanawiać, jak to dotychczas robiłam. Orville sięgnął do torby i wydobył z niej cienką niebieską teczkę. Położył ją na stole, nawet na nią nie spoglądając. Na jego twarzy nie dało się dostrzec żadnego konkretnego wyrazu. Stało się dla mnie absolutnie jasne, że musi mieć na boku całą gromadkę nieślubnych dzieci. Wszystkie nazywają się Bartholomew. – No dobrze – powiedział, po czym się uśmiechnął… tak jakby. – Niech mi pani powie coś o sobie. Roześmiałam się nerwowo. – Dziękuję, nie mam ochoty. – To nie było pytanie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym nie mówić o sobie – stwierdziłam. – A pan jak się miewa? − Mrugnął. Założyłam lewą nogę na prawą, a potem zmieniłam układ na odwrotny. Wydawało mi się niezrozumiałe, że on jest taki młody, a ja jeszcze młodsza. Nie

odpowiedział. Przez kilka dobrych chwil żadne z nas się nie odzywało. – Co by pan chciał wiedzieć? – zapytałam w końcu, chociaż doskonale znałam odpowiedź na to pytanie. Podobnie jak Maggie Od Preparowania Zwłok będzie zainteresowany moim nazwiskiem. Będzie chciał rozmawiać o moim ojcu. Poruszy kwestię ognia, spuścizny, legendy. Będzie chciał wiedzieć, co Emily Brontë jadła na śniadanie piątego grudnia, jaki wiersz erotyczny napisała Anne w wolnej chwili i co Charlotte potajemnie wytatuowała sobie na szanownych czterech literach. Pokrewieństwo z trzema najsłynniejszymi nieboszczkami Anglii było dla mnie niczym przekleństwo. Przełknęłam ślinę i w końcu wydobyłam z siebie: – Urodziłam się w Bostonie. − Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Jako dziecko najwyraźniej drapał trądzikowe wypryski, bo tuż nad prawym okiem miał rządek drobnych blizn. – Jestem jedynaczką – ciągnęłam. Cisza. Wzięłam głęboki oddech. – Chodziłam do kameralnej szkoły z internatem w stanie Vermont, o której pan prawdopodobnie nie słyszał, bo jest naprawdę bardzo mała. W Europie raczej nie bywałam, jeśli nie liczyć Paryża, bo tam mieszka moja była matka. Przepraszam, była żona. Mam na myśli byłą żonę mojego ojca. Moją matkę. Widujemy się raczej rzadko, ponieważ, jak już powiedziałam, mieszkam w Vermoncie. To znaczy w Bostonie, ale o tym już mówiłam. Jestem… – Pani Whipple! – przerwał mi Orville. – Tak? – Czy możemy już z tym skończyć? – Słucham? – Jestem pani promotorem, a nie terapeutą – powiedział, nieco znudzony. – W przyszłości proszę o tym pamiętać. – Przepraszam – odpowiedziałam. – I proszę nigdy nie przepraszać. – Proszę mi wybaczyć. – Niech mi pani opowie o sobie w sensie akademickim – ciągnął. – Chciałbym wiedzieć, co panią interesuje… poza przydługimi zdaniami. Dlaczego przyjechała pani do Oksfordu? – Każdy musi gdzieś być. – Czy to ma być śmieszne?

– Nie wiem, a było? − Z moich ust wydobył się nieco niezręczny śmiech, który spotkał się z głuchą ciszą. Zazdrościłam ludziom, którzy potrafią normalnie rozmawiać z ważnymi osobistościami. Mnie to nigdy specjalnie dobrze nie wychodziło. W bladym świetle twarz Orville’a wydawała się zupełnie pozbawiona wyrazu. – Przyjechałam studiować literaturę angielską − dodałam. – A to dlaczego? – Lubię książki. – Lubi pani książki. – Chcę przez to powiedzieć, że jestem zaprawiona w czytaniu. – Nie pytałem, czy jest pani oczytana. Pytałem, dlaczego zdecydowała się pani studiować literaturę angielską. Co spodziewa się pani w ten sposób osiągnąć? – Status bezrobotnej? – Słucham? – Żartuję – odparłam. – Żartuję. Spłonęłam rumieńcem. I nagle on nachylił się nad stolikiem, cały ciężar ciała opierając nad przedramionach. Wyglądał jak chirurg, który w połowie rutynowej operacji poszukiwania duszy w pacjencie stwierdził, że po prostu jej tam nie znajdzie. Zmarszczył brwi. – Jak pani rozumie sens literatury? Równie dobrze mógłby mnie zapytać, czy wierzę w Boga. – Filologia to dziedzina badań nad tym, co czyni nas ludźmi – odparłam, przytaczając odpowiedź zaczerpniętą z jakiegoś ustandaryzowanego testu. – Biologia człowieka to dziedzina badań nad tym, co czyni nas ludźmi – usłyszałam w odpowiedzi. – Proszę spróbować jeszcze raz. – Filologia to dziedzina, która bada cywilizację. – Historia to dziedzina, która bada cywilizację – poprawił mnie. – Filologia to badania nad sztuką. – Historia sztuki to dziedzina badań nad sztuką. Westchnęłam głośno. – Filologia snuje opowieści. – Jeśli nie ma pani nic mądrego do powiedzenia, to proszę się po prostu w ogóle nie odzywać.

Poszłam za jego radą. Orville odchylił się na krześle. Kelner imieniem Hugh wrócił i zamaszystym gestem postawił przed nami dwa talerze. Na każdym z nich znajdowała się ryba, która najpewniej zmarła śmiercią tragiczną poprzez utonięcie we własnym tłuszczu. Zapachniało dzikością – słony zapach prehistorii przywodził na myśl czasy, kiedy ludzie zjadali się nawzajem. Dla dopełnienia kelnerskiego dzieła Hugh pchnął po stole jeszcze pintę ale. Orville rozłożył sobie serwetkę na kolanach. Miał wąskie usta, które przecinały linią prostą mocno zarysowany podbródek. W tej chwili ściskał je tak mocno, że prawie całkiem zniknęły. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który ma w zwyczaju bywać przedpołudniami w pubach z kiepskim oświetleniem. Powietrze w lokalu przepełniała woń piwa i niezliczonych podejrzanych schadzek. – Może spróbujemy podejść do tego inaczej – odezwał się. – Jakich pisarzy pani lubi? – Proszę wymienić kilku, a ja panu powiem, czy ich lubię – odparłam. Uniósł brwi. Przeszło mi przez myśl, że być może zachowałam się niegrzecznie. Jednym ruchem widelca odciął głowę swojej rybie. – Milton – powiedział. – Czy lubi pani Johna Miltona? – Nie. – Chaucer? – Nie – Thoreau? – Niech pan nie żartuje! Na chwilę zapadła cisza. Orville chyba się zastanawiał, czy aby nie ma do czynienia z pospolitym przestępcą. Włożył do ust niewielką, doskonale wydzieloną porcję jedzenia. – T.S. Eliot? – kontynuował. – Jane Austen? – Nie i nie, chociaż spróbować oczywiście nie zaszkodzi… – Coleridge, Keats, Wordsworth? – Nie, jakby i nie. Przerwał na moment. – Brontë? Zamilkłam. Miałam rację. Orville jednak chciał rozmawiać

o moich krewnych. I cóż w tym dziwnego? Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie w poczuciu wzajemnego zrozumienia. On wiedział, kim jestem. Ja wiedziałam, że on wie. On wiedział, że ja wiem, że on wie. Skrzyżowałam ręce na piersi w geście, który mnie samej wydał się dziecinny. – To zależy. Która Brontë? – Charlotte. – Ech! – Czy to oznacza: nie? − Nie odpowiedziałam. Zgodnie z moimi przewidywaniami za sprawą nazwiska Brontë wiele się zmieniło. On nadal się marszczył, ale teraz jakby w wyrazie zaciekawienia. Z drugiego końca sali dobiegła mnie kolejna salwa śmiechu pterodaktyla. – Nie ceni pani żadnego pisarza? – zapytał Orville. – Cenię pisarzy – odparłam. – Ale ich nie lubię. – Dlaczego? – Z powodów osobistych. – To znaczy? – Wydawało mi się, że nie jest pan moim terapeutą… − Odłożył serwetkę na stół. Niemal się uśmiechnął. Niemal. Nagle rozpostarła się przede mną wizja roku akademickiego, który miał mi upłynąć pod mrocznym znakiem dyktatury. Każda kolejna chwila spędzona z Orville’em będzie mnie coraz bardziej upodabniać do wampirycznych dzieci o bladych twarzach, które pojawiają się w filmach, by szeptem wygłosić jakieś niepokojące prorocze słowa. – A pan mi o sobie nic nie powie? – zwróciłam się do niego. Ponownie uniósł brwi. Częściowo chyba liczyłam na to, że nic nie powie albo że się na mnie zdenerwuje. Ku mojemu zaskoczeniu odniósł się do mojej prośby raczej życzliwie. – A co by pani chciała wiedzieć? – usłyszałam. – Urodziłem się w Londynie, w rodzinie naukowców. Studia na Cambridge rozpocząłem w wieku piętnastu lat i skończyłem w wieku lat osiemnastu. Studiowałem również w Stanach. Od ośmiu lat pracuję w Starym Kolegium, gdzie zajmuję się kwestią strukturalnej i gramatycznej spójności tekstów oraz tezą, jakoby wyznacznik powieści idealnej stanowiła niewidoczność jej autora.

– Brzmi niesamowicie interesująco – odparłam. – Nie lubię stojącej wody i surowych ryb, ćwiczę tylko wczesnym rankiem. A Separate Peace to moim zdaniem jedno z najbardziej poruszających dzieł dwudziestego wieku. Skinęłam głową. Coś mi mówiło, że miał już okazję w ten sposób referować autobiografię wiele razy, w rozmowie z wieloma innymi studentami. Zastanawiałam się, ilu dokładnie miał już okazję uczyć – i ilu z nich w pewnym momencie padło ofiarą jego piekielnej urody. – Podjął pan studia na Cambridge w wieku piętnastu lat? – zapytałam, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszałam. – Tak. – Naprawdę? Wcześniej się nie dało? Włożył do ust kolejny kawałek ryby. – Może niech mi pani powie, czym by się pani chciała zajmować w tym roku. – Postmodernizmem. – To bardzo niewielki wycinek literatury. – Przyświeca mu wszakże wspaniała idea, że książki nie muszą zawierać odpowiedzi, ponieważ życie nie ma sensu. − Wodził wzrokiem z jednej strony mojej twarzy na drugą, zupełnie jakby przeglądał puste kartki książki. A ja mówiłam dalej: – Czytał pan na przykład Biały szum? To… – Owszem, czytałem. – Przepraszam. – Niech pani przestanie przepraszać. Czy pani szczerze wierzy w to, że życie nie ma sensu? – A czy to byłby jakiś problem? – zapytałam. – Ile pani ma lat? – Dwadzieścia. Na chwilę zapadła cisza. Nachylił się w moją stronę, a ja instynktownie się odsunęłam. Spodziewałam się za chwilę usłyszeć pytanie, dlaczego rozpoczynam studia w wieku dwudziestu, a nie osiemnastu lat. On tymczasem powiedział: – Zapewne myśli pani o sobie, że jest bardzo skomplikowana. – Cóż…

– Jak mam to rozumieć? − Nie odpowiedziałam. – Źle pani interpretuje Biały szum i jak sądzę, postmodernizm w ogóle – powiedział, ponownie przykładając serwetkę do ust. – Ów pozorny brak sensu to w istocie przykład kunsztu pisarskiego. DeLillo dowodzi jedynie, że nie da się komunikować za pomocą środka komunikacji. Twierdzi, że świat jest zbyt skomplikowany, aby dało się go zrozumieć za pomocą języka, ten bowiem ma nadzwyczajnie prosty charakter. Znaczenie wykazuje właśnie poprzez brak jawnego znaczenia. Przypuszczam, że pani nie potrafi dostrzec jego „sensu”, ponieważ brak pani pasji. − Pasja. Jak ja nie lubię tego słowa! Ma ono w sobie coś nieuchwytnego – powiedziałabym wręcz, że jest zupełnie puste. Ludzie go używają, gdy chcą wierzyć, że mają w sobie więcej człowieczeństwa niż inni. Pobliska lampa zgasła z trzaskiem i twarz Orville’a nagle znalazła się w półmroku. Wyciągnął rękę po niebieską teczkę, która leżała przed nami (czyżby to było moje podanie?). Przejrzał ją, jakby miał do czynienia z książką z gatunku tych, które trzeba bardzo szybko przekartkować, aby zawarte w niej obrazki ułożyły się w spójną historię. – Będziemy się spotykać w czwartki, od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej rano – oświadczył. – Na przyszły tydzień proszę się zapoznać z Kodeksem Postępowania Dyscyplinarnego Starego Kolegium, który na dniach powinien do pani dotrzeć. Proszę również przygotować analizę wiersza Porphyria’s Lover Roberta Browninga. Za pracę oddaną po terminie można uzyskać co najwyżej połowę przewidzianych punktów, a jeśli pani nie zdoła przygotować lektury, to proszę w ogóle nie przychodzić. Skinęłam głową. – Panie profesorze… – Tak? – Browning nie jest przedstawicielem postmodernizmu. – Wcale nie twierdzę, że jest. Pchnął teczkę w moją stronę i życzył mi miłego dnia. 1 Ch. Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, tłum. Teresa Świderska, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 134 (przyp. tłum.). 2 Fragment wiersza Oda do wiatru zachodniego w przekładzie Macieja Frońskiego (przyp. tłum.).

Rozdział 2 Ojciec tylko raz rozmawiał ze mną o spadku. Dobrze pamiętam tę rozmowę. Miałam wówczas czternaście lat. Było to rok po tym, jak matka od nas odeszła. Poza nią przez moje życie przewinęła się jeszcze tylko jedna kobieta, a mianowicie moja nauczycielka matematyki − Rebecca, która przychodziła w środy i w niedziele. W tamten pamiętny czwartek siedzieliśmy z ojcem na Wzgórzach – tak nazywał bibliotekę, którą urządził na wzór sypialni Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz. To była jego prywatna świątynia, w związku z czym nagromadziły się tam całe góry różnych gratów, takich jak choćby nadmiarowe sosjerki, swetry z golfem, dodatkowe egzemplarze Państwa oraz laleczka wudu przedstawiająca Hemingwaya. Z jednego z parapetów zwisał zbiór ususzonych róż. Ojciec twierdził, że każda z nich symbolizuje list od znanego wydawcy, zawierający odmowną odpowiedź na propozycję publikacji jednego z jego wczesnych dzieł. Mnie przypominały one raczej nierozłożone spadochrony. Tamtego poranka śniadanie zjedliśmy na podłodze. Ojciec miał w zwyczaju omawiać ze mną o poranku różne istotne kwestie, na przykład szkodliwość przysłówków, zalety kremacji zwłok oraz legalne metody unikania podatków. Miał wtedy czterdzieści jeden lat. Mierzył prawie dwa metry. Kawę pijał z dodatkiem whisky. Ja miałam metr osiemdziesiąt i byłam nieznośna. – Sammy – powiedział. – Tak, tato? – Pewnego dnia umrę. – Podaj mi syrop. Na podłodze przed nami stał cały talerz domowej roboty naleśników. Zapadło mi to w pamięć, bo ojciec trochę za długo je smażył i w rezultacie nieco się przypaliły. Całe w brązowych i czarnych plamach, przypominały umaszczenie krowy. Podał mi syrop. – Jak trochę podrośniesz, dostaniesz ode mnie przestrogi doświadczenia.

– Przestrogi doświadczenia? – zdziwiłam się. – Zgadza się. – Dlaczego dopiero jak podrosnę? Tak naprawdę należało wtedy zapytać: Dlaczego przestrogi doświadczenia?, ale jak się jest młodym, to jakoś ciężko wpaść na to, że w dociekaniach należy skupić się w pierwszej kolejności na kwestiach absurdalnych. Odparł tylko: – Czternaście to paskudna liczba. Do tego sprowadziła się wtedy nasza rozmowa. Poprosiłam go, żeby więcej nic takiego nie mówił, bo wizja utraty ojca już dawno dręczyła mnie w koszmarach sennych. Moja matka mieszkała wtedy w Paryżu, gdzie zajmowała się projektowaniem sukni ślubnych. Został mi tylko on. Zresztą był świetny! Jego miękkie włosy tworzyły całkowity nieład, ta fryzura jednak doskonale dopełniała ogólnego fizycznego wizerunku pisarza, którego ciało miało w sobie na szczęście dość siły, żeby mnie przytulić i unieść. Na prawej łydce miał łysy placek i nosił kwadratowe okulary. Wyrosły mu, co prawda, tylko dwa zęby mądrości, ale charakteryzował się niezwykłą przenikliwością. Był wspaniały – tak wspaniały, jak wspaniały może być tylko ojciec, który już nie żyje. O ile mi wiadomo, poza nami nikt nigdy nie słyszał o przestrogach doświadczenia. Chciałam, żeby tak zostało. Cały świat od dawna podejrzewał, że rodzina mojego ojca skrywa jakieś tajemnice, a ciągłe dociekania mediów powoli zaczynały nas męczyć. Historycy chętnie podkreślali, że przez lata bardzo wiele „artefaktów” związanych z siostrami Brontë gdzieś zaginęło, a w każdym razie znajdowało się w nieznanym miejscu. Chodziło o kubki z czasów dziewczęcych, o obrazy, notatniki, ryciny, listy oraz kilka powieściowych brudnopisów z wczesnego okresu. To wszystko miało gdzieś „zaginąć”. Gdzież indziej mogło jednak się podziać, jeśli nie u mojego ojca. Tak przynajmniej sądzili ludzie. Ojciec był jedynym żyjącym krewnym Patricka Brontë, ojca słynnego rodzeństwa, który przeżył wszystkie swoje dzieci (oraz żonę) i rzekomo miał zachować dla potomności cenne przedmioty należące niegdyś do jego córek. Jedno z jego rodzeństwa

wydało na świat mojego prapradziadka (tak naprawdę owo „pra” należałoby powtórzyć jeszcze kilkukrotnie), przodka mojego uroczego, choć dość ekscentrycznego ojca. Publiczne spekulacje dotyczące zagubionej spuścizny po siostrach Brontë w ciągu ostatnich dwudziestu lat sięgnęły zenitu. Tajemnica spowijająca tę kwestię tylko podsycała ciekawość zaskakująco licznego grona fanatyków ich twórczości, rozsianych po całym świecie. Wszyscy ci ludzie czytali w dzieciństwie ich powieści i potem do końca życia darzyli je wielkim sentymentem. Tych ludzi łatwo dało się przekonać, że przeszłość sióstr Brontë – istot romantycznych i pełnych pasji – musi skrywać coś fascynującego (i oczywiście lukratywnego). Dziennikarze tylko dolewali oliwy do ognia! W każdym kolejnym nagłówku coraz wyraźniej pobrzmiewała nuta sensacji (10 zupełnie zaskakujących argumentów na potwierdzenie tezy, że Charlotte Brontë skrywała ogromny majątek), aż w końcu te wszystkie plotki zaczęły funkcjonować również w umysłach normalnych ludzi, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli o pisarkach. Zamiast jednak przyjąć, że mój ojciec ma gdzieś w swoich zbiorach stare kubki i ryciny, przeciętny niedoinformowany pismak w redakcji plotkarskiej z góry zakładał, że Tristan Whipple ukrywa przed światem kopalnie złota, pierścienie wysadzane rubinami i egzemplarze Biblii Gutenberga. Same siostry Brontë jakby odeszły przez to wszystko w cień. Całe to zamieszanie nauczyło mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, jak się jest jednym z ostatnich przedstawicieli rodu Brontë, chcąc nie chcąc dziedziczy się po przodkach zaskakująco dużą i specyficzną grupę fanów. Po drugie zaś, jeśli się jest do tego przystojnym samotnym ojcem, ta grupa staje się jeszcze większa i jeszcze bardziej specyficzna. Gdy byłam dzieckiem, sława ojca wydawała mi się czymś zupełnie normalnym. Dla mnie niczym się to nie różniło od innych podstawowych prawd o życiu, które się poznaje w wieku pięciu lat. Niebo jest niebieskie, słońce znika za horyzontem na zachodzie, a ojcowie są bez przerwy pokazywani w telewizji. Mojego biednego ojca medialne zamieszanie doprowadzało jednak do szaleństwa. Zaczął odmawiać wywiadów i za wszelką cenę unikał wystąpień publicznych. Jego powieści stały się jeszcze bardziej zagadkowe. Pod koniec

godzinami przesiadywał za zamkniętymi drzwiami swojej pracowni, a po całym domu rozrzucał różne błyskotki, żeby dodatkowo skomplikować życie dziennikarzom, na wypadek gdyby któryś kiedyś włamał się do jego domu lub go odwiedził. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w przekonaniu ludzi z zewnątrz mój ojciec po prostu oszalał. Jak na ironię, przez wszystkie te lata ani razu nie widziałam, aby wydobywał skądkolwiek jakiekolwiek pamiątki po rodzinie Brontë. Nie było żadnych kubków, żadnych pierścieni z rubinami, żadnych kopalni złota. Mojego ojca interesowały tylko powieści: Agnes Grey, Lokatorka Wildfell Hall, Dziwne losy Jane Eyre, Wichrowe Wzgórza, Shirley oraz Villette. Te jednak, o ile mi wiadomo, należą już do domeny publicznej. Ojciec studiował je przez całe swoje życie, rozbierając je na części pierwsze i analizując słowo po słowie. Darzył je wielkim podziwem, który większość ludzi zachowuje dla tajemniczych i mrocznych kobiet. Te powieści żyją, podczas gdy wszystkie inne książki są martwe. Rozumiesz? – przekonywał mnie. Wygłaszał mi wykłady na ich temat, czytał na głos ze sfatygowanych książek, jednocześnie zamieszczając na ich marginesach niezrozumiałe notatki. Pewnie wiedział coś, co dla reszty świata pozostawało tajemnicą, gdy jednak go o to pytałam, odpowiadał tylko: Sammy, ja cię po prostu próbuję nauczyć czytać. Zanim zmarł, zdążył rozkochać mnie w siostrach Brontë – ale na krótko i tylko niejako z rozpędu. Doszłam do wniosku, że skoro mój ojciec uważał za swoje życiowe powołanie dokonać dekonstrukcji ich powieści, to ja powinnam dokończyć jego dzieło. Być może faktycznie znajdowało się tam coś ważnego, co umykało mojej uwagi. Być może moim zadaniem – jako Ostatniej z Rodu – było to odnaleźć. Odkąd więc skończyłam piętnaście lat – aż do czasu, gdy stuknęło mi piętnaście i pół – z wielką gorliwością oddawałam się studiom nad siostrami Brontë. Śledziłam ich życie krok po kroku, usiłując poznać je jako nasze krewne, czyli tak, jak znał je mój ojciec. Przejrzałam kilka książek historycznych, które przetrwały pożar w bibliotece ojca. Pisałam wiersze i opowiadania w ponurym stylu Brontë. W zaciszu wyobraźni nawiązałam przyjaźń nie tylko z Anne, Charlotte i Emily, ale nawet z ich bratem hulaką, Branwellem. Pewnie wydawało mi się, że w ten sposób zdołam w jakimś