Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Chamberlain Diane - Dobry ojciec

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :973.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Chamberlain Diane - Dobry ojciec.pdf

Filbana EBooki Książki -D- Diane Chamberlain
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Dla Nolana i Garretta, Claire i Olivii, którzy są szczęściarzami, mając bardzo dobrych ojców!

1 Travis Raleigh, Karolina Północna październik 2011 Była dziewiąta czterdzieści, kiedy się obudziłem w swojej furgonetce. Dziewiąta czterdzieści! A jeśli się okaże, że Erin już wyszła z kawiarni? Co, jeśli jej tam nie będzie? Z tym pytaniem uparcie krążącym mi w głowie obudziłem Bellę. Miała sen o swojej pluszowej owieczce i chciała mi go opowiedzieć, ale przebierając ją w czyste rzeczy, mogłem myśleć tylko o jednym: Co, jeśli jej tam nie będzie? Wczoraj przez telefon Roy powiedział mi, że dokonałem mądrego wyboru. – Możesz się na tym wzbogacić, bracie. Pomyślałem o jego złotym zegarku. O czerwonym mustangu. – Nie zależy mi na wzbogaceniu się – odparłem. – Chcę tylko tyle pieniędzy, żebyśmy z Bellą mieli co jeść, dopóki nie znajdę prawdziwej pracy. Czułem się jak idiota, rozmawiając z nim przez telefon. Facet był kompletnym kretynem. – Teraz tak ci się wydaje – stwierdził – ale poczekaj, aż poznasz smak łatwego szmalu. – Posłuchaj, powiedz mi tylko, gdzie i kiedy się spotkamy. – Przyjedziemy do ciebie jutro koło jedenastej wieczorem. Nadal parkujesz w tym samym miejscu? Koło Targetu? – Tak. – Upewnij się, że wystarczy ci benzyny na jazdę do granicy

Wirginii i z powrotem – powiedział, po czym się rozłączył. Teraz więc będę miał cały dzień na roztrząsanie swojej decyzji, a jeśli sprawy potoczą się według planu, nie będzie przy mnie Belli. Na tę myśl serce mi się skurczyło. Nie byłem pewien, czy dam radę to zrobić. Choć Erin była dobrą kobietą. Widziałem to. Co więcej, Bella ją znała i lubiła. Jedyny problem był taki, że może być za dobra. Z rodzaju tych, które wezwą policję. Musiałem po prostu zaufać, że tego nie zrobi. Dłonie mi się trzęsły, kiedy gryzmoliłem notatkę na odwrocie rachunku ze stacji benzynowej i ukradkiem wkładałem do kieszeni spodni Belli, żeby mnie o to nie pytała ani nie próbowała wyjąć. Przypomniałem sobie drżenie matczynych dłoni. „Ładne”, powiedział lekarz i dodał, że jest nieszkodliwe, prawie niezauważalne. Moje takie nie było. Ledwo potrafiłem pomóc Belli wciągnąć prosto skarpetki. – Jestem głodna, tatusiu – powiedziała, wkładając buty. Otworzyłem tic taki i wytrząsnąłem kilka na jej dłoń. – Za minutkę zjemy śniadanie – obiecałem, kiedy wrzuciła cukierki do buzi. Wyobraziłem sobie, jak Erin znajduje list. Na pewno go znajdzie, prawda? A jeśli nie, to co? Myślałem o wszystkim, co może pójść nie tak, i cholernie rozbolała mnie głowa. Po kolei, powiedziałem sobie. Najpierw muszę złapać Erin w JumpStart, w przeciwnym razie cały plan runie. – Muszę siusiu – oznajmiła Bella. – Tak, skarbie, ja też. Przesunąłem grzebieniem po jej ciemnych włosach, które naprawdę powinienem był wczoraj wieczorem umyć w restauracji w Targecie, tak jak zrobiłem już raz w tym tygodniu. Ale wczoraj wieczorem mycie jej głowy było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Trzeba by ją też ostrzyc, ale nie pamiętałem o zabraniu nożyczek, kiedy opuszczaliśmy Carolina Beach. Grzywkę miała tak długą, że niemal można ją było założyć za uszy. Uczesałem ją tak, ale gdy wyskoczyła z furgonetki, włosy znowu spadły jej na twarz. Biedne dziecko. Wyglądała jak sierota, o którą nikt nie dba.

Modliłem się, żeby dzisiaj wieczorem nie została sierotą. Wziąłem ją za rękę i ruszyliśmy do kawiarni. – Boli, tatusiu – powiedziała, a ja uświadomiłem sobie, że za mocno ją ściskam. Jak mogłem to robić mojej dziewczynce? Nie byłem nawet w stanie przygotować jej na to, co miało się zdarzyć. Bella, tak mi przykro. Miałem nadzieję, że jest mała i nie będzie tego pamiętać. Nigdy nie będzie myślała o tym dniu jako o tym, kiedy zostawił ją tatuś. Trawiasty pas ziemi koło kawiarni zdobiły dzikie kwiaty i nagle wpadłem na pomysł. To były zwykłe chwasty, ale mogły być czymś więcej. – Posłuchaj, Bello. – Wskazałem trawnik. – Nazbierajmy bukiet dla pani Erin. Weszliśmy na trawnik. Liczyłem, że pęcherz Belli wytrzyma jeszcze minutę. Kwiaty były jedynym sposobem podziękowania Erin za to, o co chciałem ją prosić. Jak zawsze siedziała w fotelu obitym brązową skórą i swoim zwyczajem czytała coś na iPadzie, odsuwając jasnobrązowe włosy z oczu. Poczułem przypływ zwariowanej ulgi, a równocześnie rozczarowania. Gdyby jej tu nie było, musiałbym zrezygnować z wieczornej akcji. Ale była, uśmiechając się tak, jakby na nas czekała. – Jest tutaj! – krzyknęła Bella na tyle głośno, że dwie dziewczyny przy narożnym stoliku obejrzały się na nas. Były zbliżone wiekiem do mnie, dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata. Jedna uśmiechnęła się, po czym zarumieniła i odwróciła wzrok. Nie przyglądałem się jej. Widziałem tylko trzydziestoletnią kobietę siedzącą w skórzanym fotelu. Miałem ochotę ją uściskać. – Cześć – powiedziałem, jakby ten poranek nie różnił się od innych. – Co u ciebie? – Dobrze. – Wyciągnęła rękę i pogłaskała Bellę po ramieniu. – Dzień dobry, słoneczko. Jak się dzisiaj miewasz? – Na śniadanie mieliśmy tic taki – poinformowała ją Bella.

– Zaraz zamówimy coś lepszego – wtrąciłem zakłopotany. – Naprawdę, Bello? Były smaczne? – zapytała Erin. Bella pokiwała głową, grzywka znowu spadła jej na oczy. – Musimy iść do łazienki, prawda, Bello? – powiedziałem, po czym spojrzałem na Erin. – Będziesz tu jeszcze jakiś czas? – Och, nigdzie się nie wybieram. – To dla ciebie. – Podałem jej kwiaty, żałując, że nie pomyślałem, żeby je czymś związać. Ale właściwie czym? – Dzisiaj rano Bella zerwała je dla ciebie. – Jakie śliczne! – Wzięła ode mnie bukiecik, powąchała i położyła na stole. – Dziękuję, Bello. Koło kwiatów zauważyłem kolorową okładkę. – Wygląda na to, że pani Erin ma dla ciebie nową książeczkę do poczytania – powiedziałem z nadzieją, że to prawda. Książka zajęłaby Bellę, kiedy ja... Nie mogłem o tym myśleć. – Muszę siusiu, tato – przypomniała mi Bella. – Jasne. – Wziąłem ją za rękę. – Za sekundę wracamy – powiedziałem do Erin. W łazience szybko uporałem się z podstawową toaletą. Dłonie latały mi jak u faceta z delirką, więc pozwoliłem, żeby Bella sama sobie wyszczotkowała zęby. Ledwo poradziłem sobie z własnymi. Golenie pominąłem. Kiedy wróciliśmy, książka leżała na oparciu fotela. – Myślę, że bardzo ci się spodoba, Bello – powiedziała Erin. Wyciągnęła ręce do mojej czteroletniej córki, która wdrapała się jej na kolana, jakby ją znała przez całe życie. Dzięki ci, Boże, pomyślałem. Wieczorny plan był zły, bardzo zły, ale los w tym tygodniu postawił na mojej drodze Erin i to pozwalało mi sądzić, że widocznie musi tak być. – Idę po kawę i muffinki. Przynieść ci coś, Erin? – zapytałem, jakby było mnie stać, by cokolwiek jej kupić. – Nie trzeba, dziękuję – odparła. – Wzięłam dla Belli sok pomarańczowy. Wiedziałem – od samego początku – że chodziło jej o Bellę, nie o mnie. To mi odpowiadało. Dokładniej mówiąc, uważałem, że

tak jest idealnie. – Okay. Dziękuję. Zamówiłem kawę, muffinkę i wodę dla Belli. Kiedy sięgałem po szklankę, przewróciłem ją przez tę moją nie taką znowu ładną trzęsawkę. – Przepraszam! Złapałem garść serwetek z kontuaru i zacząłem wycierać. – Nic się nie stało – powiedział Nando, barista, który co rano mnie obsługiwał. Zawołał dziewczynę z zaplecza. Posprzątała bałagan, a on nalał mi wody do świeżej szklanki, po czym całe moje zamówienie powkładał w kartonową wytłaczaną tacę. Podniosłem ją ostrożnie i wróciłem do stolika. Erin i Bella pogrążone były w lekturze. Bella zadawała pytania, wskazując na ilustracje; głowę opierała na ramieniu Erin i wyglądała na senną. Mówiła, że owieczka śniła jej się bardzo długo, a obudziliśmy się późno. Bella sprawiała wrażenie tak wykończonej, jak ja się czułem. Część pieniędzy, które dzisiaj zarobię, wykorzystam na badania lekarskie. Ostatnio też nie odżywiała się jak trzeba. Już miałem przełamać muffinkę i dać jej połowę, ale uznałem, że dostanie całą. Zresztą i tak nie sądziłem, żebym zdołał coś przełknąć. Usiadłem, zastanawiając się, jak wszystko rozplanować. Nie mogłem czekać zbyt długo, a nie miałem pojęcia, o której Erin wyjdzie z kawiarni. Popijałem kawę, która smakowała jak kwas. Jako ojciec jesteś do dupy, pomyślałem. Erin dotarła do końca rozdziału i powiedziała, że zrobią sobie krótką przerwę, a Bella zje muffinkę. – Chodź tutaj, żebyś nie zasypała pani Erin okruszkami – zwróciłem się do Belli. – Och, może tu zostać – wtrąciła Erin. – Postaw jej wodę na stoliku. Zrobiłem to, chociaż chciałem, żeby Bella usiadła obok mnie. Owszem, cieszyłem się, że tak dobrze jej na kolanach Erin i w ogóle, ale chciałem ją przytulić. Na pewno jednak bym ją

przestraszył, przytulając za mocno, tak jak za mocno ściskałem jej rączkę, kiedy szliśmy przez parking. Tak było lepiej. A teraz pytanie, jak ukradkiem stąd zniknąć. Tej części nie przemyślałem do końca. Może powiem, że znowu muszę skorzystać z łazienki, ale przecież mnie zobaczą, jeśli po wyjściu ruszę prosto do drzwi. – Więc jak, niedługo wracasz do pracy? – zapytałem Erin. Musiałem się upewnić, że przez tych kilka dni jest wolna. Miałem nadzieję, że prawidłowo to obliczyłem. – Nie przypominaj mi. Pogładziła Bellę po plecach. Belli na zębach pozostały jagody, więc byłem zadowolony, że pamiętałem o włożeniu szczoteczki do zębów do jej małej różowej torebki. – Powiedz, czułaś kiedykolwiek pokusę, przez cały czas mając pod ręką te wszystkie leki? – zapytałem. Cholera, dlaczego zadałem jej to pytanie? Nie miałem pojęcia. Nerwy. Byłem pieprzonym kłębkiem nerwów. Posłała mi spojrzenie, jakbym był wyrzutkiem społecznym. – Zupełnie nie. I proszę, nie mów, że ty byś czuł. Spróbowałem się uśmiechnąć. – Wykluczone. To nie w moim stylu. Po co w ogóle zaczynałem tę rozmowę? Martwiłem się, że Erin zauważy, jaki jestem dzisiaj roztrzęsiony, i pomyśli, że coś biorę. Nagle mnie olśniło i wiedziałem, jak stąd wyjdę. – Mam dzisiaj następną rozmowę – powiedziałem. – Super! Znalazłeś coś na Craigslist? – Nie, znajomy dał mi znać. – Poklepałem się spoconymi dłońmi o uda. – Mam nadzieję, że coś z tego będzie. – Ja też, Travis. Domyślam się, że chodzi o budownictwo? Przemysłowe czy mieszkaniowe? Albo... – Wszystkie informacje mam w vanie. – Wstałem z sofy. – Możesz popilnować Bellę, a ja po nie pójdę? Podam ci adres, może będziesz wiedziała, jak tam dojechać. – Jasne. Nagle nie byłem w stanie się ruszyć. Chciałem zabrać Bellę z powrotem do łazienki i mocno, mocno ją uściskać, ale przecież nie

mogłem. Po prostu musiałem to zrobić. Pochyliłem się, pocałowałem Bellę w głowę i szybko wyszedłem. Za drzwi, przez parking, do furgonetki. Szybko, szybko, szybko, zanim zmienię zdanie. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Nie mogłem zostawić vana w miejscu, gdzie Erin i Bella go zobaczą, kiedy wyjdą z JumpStart. Pojechałem na drugi koniec parkingu, o mało nie wpadając na stojące tam samochody. Stopa podskakiwała mi na pedale gazu, cały świat przed moimi oczami zmienił się w niewyraźną smugę, a w głowie krążyło tylko jedno słowo: Bella Bella Bella.

2 Travis Sześć tygodni wcześniej Carolina Beach, Karolina Północna Wiecie, jak to jest, kiedy czasami szczęście przychodzi do człowieka jak błyskawica, tak bardzo go zaskakując, że ten głośno się śmieje? Tak się czułem, robiąc drzwiczki do kuchennych szafek w domu nad oceanem. Od czterech lat pracowałem w branży budowlanej i nienawidziłem tego. Zostałem do tego po prostu zmuszony, żeby utrzymać siebie, Bellę i mamę. Ale w dzisiejszych czasach trudno znaleźć pracę w tej branży, zwłaszcza w Carolina Beach, gdzie raczej nie ma nadmiaru eleganckich posiadłości, chociaż ocean jest tu tak samo niebieski, a piasek biały jak na całym wybrzeżu. Poza tym tu zawsze będzie mój dom. Brygadzista podczas ostatniego zlecenia przez kilka dni obserwował, jak pracuję przy tarasie, i musiał dostrzec coś we mnie, ponieważ zlecił mi wykonanie prac w domu. Uczył mnie różnych rzeczy, takich jak robienie tych drzwiczek. Szkolił mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że zdobywam umiejętności, które w ten dzień pod koniec sierpnia sprawią, że wybuchnę głośnym śmiechem, bo sobie uświadomiłem, że ta praca sprawia mi przyjemność. Byłem zadowolony, że jestem sam w kuchni i nie muszę się tłumaczyć ze swojego zachowania przed kolegami. Stałem na drabinie i pracowałem przy drzwiczkach, kiedy w oddali usłyszałem syreny. Mnóstwo syren, ale stłumionych, przypominających echo, choć na tyle głośnych, by przebić się przez szum oceanu. Nie zwróciłem na nie większej uwagi. Po

chwili stały się częścią białego hałasu morza. Kiedy schodziłem z drabiny, usłyszałem, jak ktoś wbiega po schodach do salonu. – Travis! – krzyknął Jeb, jeden z moich kolegów, wpadając do kuchni. Był zaczerwieniony i zadyszany. Schylił się, żeby złapać oddech. – To twój dom, człowieku! Pali się! Rzuciłem młotek i popędziłem do schodów. – Są bezpieczne?! – zawołałem przez ramię. – Nie mam pojęcia, stary. Usłyszałem i przybiegłem, żeby ci powiedzieć... Nie dosłyszałem reszty słów, trzymając się poręczy i niemal zsuwając się ze schodów. W głowie myśli mi się kotłowały. Powodem była zepsuta elektryczność w salonie? Albo jedna z tych zapachowych świec, które mama lubiła zapalać, żeby pozbyć się odoru stęchlizny z wnętrza starego domu? A może te jej przeklęte papierosy, chociaż bardzo uważała? Nie należała do tych, co zasypiają z papierosem w ustach, zwłaszcza że w domu była Bella. Bella. Do diabła. Spraw, żeby nic im się nie stało. Wsiadłem do vana i kiedy zakręciłem, żeby pojechać do domu, na niebie zobaczyłem dym, jasnoszary dym po pożarze, który się kończył, nie czarny, który widać, jeśli ogień wciąż szaleje, i to dało mi nadzieję. Szarość unosiła się, a potem zawisała w prądzie powietrznym, który niósł ją w kierunku lądu. Sześć kilometrów do domu pokonałem w trzy minuty. Dwa wozy strażackie, dwa policyjne i karetka parkowały przed poczerniałą skorupą małego budynku, który przez ostatnie osiem lat był moim domem, ale nigdy więcej nim nie będzie. W tamtej chwili jednak nic mnie to nie obchodziło. Wyskoczyłem z vana i pobiegłem do karetki. Ridley Strub, gliniarz, z którym chodziłem do gimnazjum, pojawił się nie wiadomo skąd i złapał mnie za ramię. – Zabrali twoją mamę do szpitala – powiedział. – Bella jest w karetce. Nic jej nie będzie. – Puszczaj! Wyrwałem mu się i pobiegłem do otwartych tylnych drzwi karetki. Wskoczyłem do środka, nie czekając na zaproszenie.

– Tatusiu! – Wołanie Belli stłumiła maska tlenowa, ale było na tyle donośne, że wiedziałem, iż wszystko z nią w porządku. Usiadłem na skraju łóżka i objąłem ją. – Już dobrze, dziecinko. – Gardło miałem tak ściśnięte, że ostatnie słowo było ledwo szeptem. Spojrzałem na ratowniczkę, dziewczynę mniej więcej dwudziestoletnią. – Nic jej się nie stało, prawda? – Nie. Podaliśmy tlen na wszelki wypadek, ale... – Możemy zdjąć maskę? Chciałem zobaczyć jej buzię. Sprawdzić, czy nie odniosła obrażeń. Upewnić się, że tylko się przeraziła, nic więcej. Zauważyłem, że pod pachą ściska pluszową owieczkę, a na podłodze karetki leży jej różowa torebka. Nigdzie się nie ruszała bez tych rzeczy. – Chcę to zdjąć, tatusiu! Bella złapała za krawędź plastikowej maski w miejscu, gdzie napierała jej na policzek. Miała czkawkę, jak zawsze podczas płaczu. Ratowniczka pochyliła się i zsunęła maskę z jej buzi. – Zostawimy jej wskaźnik saturacji na palcu i przekonamy się, jak sobie radzi. Przygładziłem brązowe włosy córki. Pachniały dymem. – Nic ci się nie stało – powiedziałem. – Wszystko w porządku. Ponownie czknęła. – Babcia przewróciła się w salonie. Dym szedł oknami. – Wychodził – poprawiłem ją. – To musiało być przerażające. – Mama upadła? Przypomniałem sobie, jak Ridley mówił, że odwieziono ją do szpitala. Spojrzałem na ratowniczkę. Sprawdzała jakiś monitor na ścianie nad noszami. – Czy mojej matce nic się nie stało? Ratowniczka odwróciła głowę ku otwartym drzwiom. Zauważyłem wyraz ulgi na jej twarzy, kiedy zobaczyła wsiadającego Ridleya.

– Muszę z tobą zamienić słowo, Trav – powiedział. – Co jest? Nadal wpatrywałem się w Bellę, która ściskała moją dłoń, jakby nigdy nie miała mnie puścić. – Wysiądź ze mną – poprosił. Mama. Nie chciałem z nim iść. Nie chciałem słyszeć tego, co miał mi do powiedzenia. – Idź – wtrąciła ratowniczka. – Ja zostanę z małą. – Tatusiu! – Kiedy wstałem, jeszcze mocniej złapała moją rękę, zrzucając czujnik z palca. – Nie idź! Próbowała zejść z noszy, ale chwyciłem ją za ramiona i spojrzałem w jej szare oczy. – Musisz tu zostać, ja zaraz wrócę – obiecałem. Byłem pewien, że posłucha. Zawsze robiła, co jej kazałem. No, niemal zawsze. – Ile minut? – zapytała. – Najwyżej pięć – przyrzekłem, spoglądając na zegarek. Ani razu nie złamałem danego jej słowa. Ojciec nigdy nie złamał danego mi słowa i pamiętałem, jak się czułem, mając świadomość, że choćby nie wiem co mogę mu ufać. Pochyliłem się, żeby ją objąć i pocałować w czubek głowy. Odór dymu palił mnie w płuca. Ridley zaprowadził mnie do furtki sąsiedniej działki, z dala od wozów strażackich i turystów, którzy się zgromadzili, żeby oglądać cudzą tragedię. – Chodzi o twoją mamę – zaczął. – Sąsiad mówił, że wieszała na dworze pranie, kiedy wybuchł pożar. Ogień strzelił jak... naprawdę szybko. Twoja mama pobiegła po Bellę i albo dym był za wielki, albo dostała ataku serca. Tak czy owak, przewróciła się i... – Wszystko z nią w porządku? – Chciałem, żeby przeszedł do sedna. Pokręcił głową. – Przykro mi, Trav. Nie udało się jej. – Nie udało się jej? – powtórzyłem. Sens tych słów nie

docierał do mnie. – Umarła w drodze do szpitala. Ridley wyciągnął rękę, ale mnie nie dotknął. Jakby przygotowywał się na wypadek, gdyby musiał mnie przytrzymać. – Nie rozumiem – powiedziałem. – Belli nic się nie stało. Jak to możliwe, że Belli nic się nie stało, a mama nie żyje? – Mówiłem coraz głośniej i ludzie zaczęli odwracać ku mnie głowy. – Twoja mama ją uratowała. Prawdopodobnie, kiedy się przewróciła, Bella się zorientowała, że musi uciec z domu, ale twoja mama była... – Cholera! – Odsunąłem się od niego. Spojrzałem na zegarek. Cztery minuty. Wróciłem do karetki. – Tatusiu! Chcę do domu! Przygryzłem policzek, żeby się powstrzymać od płaczu. – Nie wszystko naraz, Bell. Najpierw musimy się upewnić, że z twoimi płucami wszystko w porządku. A potem co? Dokąd pójdziemy? Jedno spojrzenie na dom i wiadomo było, że wszystko, co posiadaliśmy, spłonęło. Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie mamę wpadającą do domu, żeby w dymie i płomieniach poszukać Belli. Dzięki Bogu, że to zrobiła, ale Bóg tym razem spartaczył robotę. Miałem nadzieję, że straciła przytomność, że nie zdawała sobie sprawy z tego, iż umiera. Błagam, Boże. – Chcę do domu! – zawodziła Bella, a jej głos wydawał się donośny w ciasnej karetce. Ująłem ją za ramiona i spojrzałem prosto w oczy. – Nasz dom się spalił, Bello. Nie możemy tam wrócić. Ale pójdziemy do innego domu. Mamy mnóstwo przyjaciół, prawda? Przyjaciele nam pomogą. – Tyler? – zapytała. Tyler był pięciolatkiem, który mieszkał kilka domów dalej. Jej niewinność zraniła mnie jak nożem. – Wszyscy przyjaciele – powiedziałem z naciskiem. Miałem tylko nadzieję, że nie kłamię. Będziemy potrzebowali każdego. W jej buzi zobaczyłem coś, czego nigdy wcześniej nie

widziałem. Jak to się stało? Do czwartych urodzin brakowało jej dwóch tygodni, a wyglądało na to, że z dnia na dzień moja córeczka wyrosła na miniaturową dorosłą. W jej twarzy zobaczyłem dziewczynę, którą będzie w przyszłości. Zobaczyłem Robin. W rysach Belli zawsze dostrzegałem cechy jej mamy: zmarszczki wokół oczu, kiedy się śmiała, uniesione kąciki ust, które zawsze nadawały jej wygląd szczęśliwej, różane kręgi na policzkach. Teraz jednak to było coś więcej i przeżyłem wstrząs. Przyciągnąłem ją do siebie, wypełniony miłością do matki, którą straciłem tego popołudnia, i do małej dziewczynki, której nigdy nie chciałbym wypuścić z objęć – i może też gdzieś na samym dnie, gdzie gniew nie był w stanie dotrzeć, miłością do nastoletniej dziewczyny, która dawno temu wyrzuciła mnie ze swojego życia.

3 Robin Beaufort, Karolina Północna James i ja wstaliśmy, kiedy do poczekalni wszedł Dale. Zawsze się wydawało, że otacza go pole grawitacyjne, i oczywiście teraz też siedem pozostałych osób odwróciło się, by na niego spojrzeć. Popłynęliby w powietrzu ku niemu, gdyby nie trzymali się poręczy foteli, tak silnie przyciągał ludzi. Tak przyciągał mnie od pierwszej chwili, gdy go poznałam. Uśmiechnął się i cmoknął mnie w policzek, po czym uścisnął dłoń swojego ojca, jakby kilka godzin temu nie widział się z nim w domu. – Co z nią? – zapytał cicho, wodząc spojrzeniem po naszych twarzach. – Osiem centymetrów – odparłam. – Jest z nią twoja mama. Alissa czuje się okropnie, ale pielęgniarka mówi, że radzi sobie świetnie. – Biedna mała – powiedział Dale. Wziął mnie za rękę i wszyscy troje usiedliśmy. Naprzeciwko nas starsza para szeptała do siebie, wskazując w naszym kierunku, a ja wiedziałam, że nas rozpoznali. Miałam tylko sekundę na zastanowienie się, czy nas zaczepią, kiedy kobieta wstała, przesunęła dłonią po nieskazitelnie ułożonych srebrnych włosach i ruszyła ku nam. Patrzyła na Jamesa. – Burmistrz Hendricks. – Uśmiechnęła się. James natychmiast się podniósł i ujął jej dłoń. – Tak, a pani to...? – Mary Wiley z grona pańskich wyborców. My... – Obejrzała

się przez ramię na mężczyznę, najprawdopodobniej męża. – Pańskie odejście na emeryturę przyjęliśmy z mieszanymi uczuciami. Jedynym plusem jest to, że funkcję przejmie pański syn. Dale już się poderwał, już błyskał tym uśmiechem, który sprawiał, że człowiek czuł się wyjątkowy. Kiedyś myślałam, że ten uśmiech przeznaczony jest wyłącznie dla mnie, ale dość szybko pojęłam, że obdarzał nim każdego. – Cóż, mam nadzieję, że tak się stanie – powiedział skromnie. – Wygląda na to, że mogę liczyć na pani głos. – I głosy wszystkich moich znajomych – odparła. – To pewne. Dina Pingry? Kompletnie się nie nadaje. Przewróciła oczami na myśl o przeciwniczce Dale’a, kobiecie, do której należała największa agencja handlu nieruchomościami w Beaufort. Oczywiście ludzie z naszego kręgu bez wyjątku stali za Hendricksami, czasami więc łatwo było zapomnieć, że Dina Pingry też ma swoich zwolenników, którzy w dodatku fanatycznie ją wspierają. James jednak był burmistrzem tego nadmorskiego miasteczka przez dwadzieścia lat i przekazanie pochodni trzydziestotrzyletniemu synowi prawnikowi wydawało się sprawą prostą. W każdym razie my tak myśleliśmy. – To nigdy nie jest pewne, pani Wiley – powiedział Dale. Był taki dobry w zapamiętywaniu nazwisk! – Potrzebny mi każdy głos, więc proszę mi obiecać, że w dzień wyborów pójdzie pani do urn. – Och, zawsze głosujemy. – Tu kiwnęła głową w kierunku męża. – Nigdy nie opuszczamy wyborów. – Wreszcie jej oczy skierowały się na mnie. – Pani, moja droga, będzie miała ślub dekady, prawda? Nie wstałam, ale uścisnęłam jej dłoń i posłałam jej własny uśmiech – ten, który szybko się nauczyłam przywoływać w miejscach publicznych. Przychodziło mi to dość naturalnie. Dale powiedział, że to właśnie zwróciło jego uwagę na mnie: zawsze się uśmiechałam. Dla mnie to były jego szare oczy. Kiedy pierwszy raz je zobaczyłam, nagle zrozumiałam znaczenie zwrotu „miłość od pierwszego spojrzenia”.

– Jestem wielką szczęściarą – powiedziałam. Dale położył dłoń na moim ramieniu. – To ja jestem szczęściarzem – sprzeciwił się. – Nasza córka rodzi trzecie dziecko. – Wskazała podwójne drzwi prowadzące do sal porodowych. – Przypuszczam, że Alissa...? – Nie skończyła zdania, ale uniosła brwi i czekała na potwierdzenie. Miała rację. Alissa była ledwo siedemnastoletnią córką Hendricksów, moją przyszłą szwagierką i plakatowym przykładem dla kampanii Weź Odpowiedzialność za Swoje Czyny. Hendricksowie zamienili zdarzenie, które mogło być skandalem, w atut, publicznie stając przy boku swojej niezamężnej ciężarnej córki. Odkryłam, że w tej rodzinie niewiele rzeczy ukrywano, raczej budowano kapitał na sprawach z natury negatywnych. Świat zewnętrzny mógł odnosić wrażenie, że w ten sposób okazują całkowite wsparcie, ale ja miałam wgląd w ich świat wewnętrzny, gdzie nie wszystko było takie różowe. – Pani Hendricks jest z nią – wyjaśnił James. – Jak wynika z najświeższego raportu, Alissa dobrze sobie radzi. Publicznie zawsze nazywał swoją żonę Mollie panią Hendricks. Poprosiłam Dale’a, żeby tego nie robił wobec mnie, kiedy się pobierzemy. Prawdę mówiąc, żałowałam, że nie mogę zachować panieńskiego nazwiska Saville, tylko że tego rodzaju rzeczy były wykluczone w rodzinie Hendricksów. – No tak – odparła kobieta. – Zostawię was w spokoju. To na jakiś czas ostatnie ciche chwile. Zapewniam, że przy dziecku takich nie będzie. – Nie możemy się doczekać tego zamętu – oświadczył Dale. – Bardzo miło było panią poznać, pani Wiley. Lekko się skłonił, po czym obaj z ojcem usiedli, a kobieta wróciła do męża. Byłam zmęczona, żałowałam, że nie mogę oprzeć głowy o ramię Dale’a, ale nie sądziłam, żeby przyjął to dobrze w miejscu publicznym. „W miejscu publicznym” – ten zwrot przez cały czas słyszałam z ust członków rodziny Hendricksów. Szkolili mnie na

jedną z nich. Myślę, że zaczęli ów proces w chwili, kiedy dwa lata temu poznałam ich wszystkich. Złożyłam podanie o posadę asystentki szefa prowadzącego należący do nich pensjonat Taylor’s Creek na końcu Front Street. Z pracą radziłam sobie tak dobrze, że teraz sama jestem kierowniczką. Spotkałam wszystkich troje w salonie domu Hendricksów, wielkim, białym piętrowym domu sąsiadującym z pensjonatem. Oba budynki były niemal identyczne, wzniesione w stylu królowej Anny. Powiedzieli mi później, że od chwili, gdy przekroczyłam próg, wiedzieli, że doskonale nadaję się do tej pracy, chociaż ledwo skończyłam dwadzieścia lat i miałam zero doświadczenia we wszystkim prócz przeżycia. – Byłaś o wiele młodsza, niż się spodziewaliśmy – mówiła mi później Mollie – ale byłaś osobą otwartą, emanującą pewnością siebie i entuzjazmem. Kiedy po rozmowie wyszłaś, spojrzeliśmy po sobie i wiedzieliśmy. Chwyciłam za telefon i odwołałam spotkania z innymi kandydatami. Zastanawiałam się później, czy wiedzieli, że zostanę jedną z nich. Czy tego chcieli. Tak sądziłam. Zabawne było słuchanie takich pochlebnych opinii o sobie. Dopiero zaczynałam poznawać prawdziwą siebie. Dopiero zaczynałam żyć. Minął rok od przeszczepu serca i wciąż się uczyłam, że mogę ufać własnemu ciału, mogę wejść po schodach czy przemierzyć ulicę i nadal myśleć o przyszłości. Jeśli wciąż się uśmiechałam, to miałam powód. Żyłam i byłam wdzięczna za każdą sekundę, którą dostałam. Bywały jednak dni, kiedy miałam wrażenie, że wcale nie panuję bardziej nad swoim życiem niż wtedy, gdy byłam chora. „Wszyscy czasami tak się czują”, mówiła mi moja najlepsza przyjaciółka Joy. „To absolutnie normalne”. O normalności nie wiedziałam prawie nic i mogłam tylko mieć nadzieję, że Joy się nie myli. Do poczekalni weszła Mollie. Nie uśmiechała się i nagle zaczęłam się bać o Alissę. Tym razem to ja zerwałam się na nogi. – Wszystko w porządku? – zapytałam. Kochałam Alissę. Była taka prawdziwa, taka rozsądna i praktyczna. Czułam, że mimo dzielących nas pięciu lat jesteśmy

pokrewnymi duszami – w sposób, który tylko ja naprawdę rozumiałam. – Już niedługo – odparła Mollie – ale chce, żebyś ty z nią była. Pójdziesz tam? – Ja? – Od początku plan polegał na tym, że w sali porodowej córce towarzyszyć będzie Mollie. – Chce ciebie, skarbie. – W głosie Mollie brzmiało zmęczenie. Dale wstał i położył mi dłoń na plecach. – Nie masz nic przeciwko? – zapytał cicho. Zawsze mnie ochraniał. Czasami byłam za to wdzięczna, ale przy innych okazjach przypominał mi mojego ojca, który odciął mnie od świata. – Jasne, że nie – powiedziałam. Szpitale nie były mi obce, chociaż sala porodowa stanowiła nieznane terytorium. Miałam nadzieję, że pewnego dnia zostanę lekarzem, chociaż Dale zapewnił, że nigdy nie będę musiała pracować, jeśli nie będę chciała. Wahałam się tylko dlatego, że zgadzając się na prośbę Alissy, brałam na siebie rolę w oczywisty sposób należącą do Mollie. – Pokażę ci drogę. – Mollie wyprowadziła mnie z poczekalni na korytarz i tam wskazała drzwi. – Po prostu trzymaj ją za rękę. Bądź z nią. Jest mną zmęczona. – Uśmiechnęła się, a ja z jej uśmiechu wyczytałam, że ta prośba Alissy ją zabolała. Usłyszałam Alissę w chwili, kiedy otworzyłam drzwi. W półsiedzącej pozycji, z wyrazem niezwykłego skupienia na twarzy, ciężko dyszała. Domyśliłam się, że jest w trakcie skurczu. – Robin! – zdołała wykrztusić, kiedy złapała oddech. Twarz miała czerwoną i spoconą, czoło zmarszczone z bólu. – Jestem tutaj, Ali. Jedna z pielęgniarek wskazała mi taboret przy łóżku. Usiadłam i oburącz ujęłam dłoń Alissy. Nie byłam pewna, co powinnam powiedzieć. „Jak się czujesz?” wydawało się idiotycznym pytaniem, powtórzyłam więc: – Jestem tutaj.

Ktoś podał mi chłodną wilgotną szmatkę, którą przycisnęłam do jej czoła. Kosmyki rudych włosów przykleiły się jej do twarzy, brązowe oczy były przekrwione. – Nie byłam w stanie znieść matki ani minutę dłużej – powiedziała przez zaciśnięte zęby, a potem przeciągle jęknęła. Obserwowałam monitory po drugiej stronie łóżka. Serduszko dziecka biło strasznie szybko. Czy powinno tak szybko bić? – Myślę, że to jej nie przeszkadza – skłamałam. – W tej chwili jej nienawidzę. Wszystkich nienawidzę. Całej tej mojej głupiej rodziny. Z wyjątkiem ciebie. – Ciii – mruknęłam, przysuwając taboret do łóżka. Zastanawiałam się, czy pielęgniarki z porodówki muszą zachować w tajemnicy to, co tu usłyszą. Założę się, że słyszą wszelkiego rodzaju plotki. Ostatnia rzecz, jakiej Dale potrzebował, to ujawnienie przed światem, że nie wszystko było w porządku z pierwszą rodziną Beaufort. – Will powinien być tu ze mną – szepnęła Alissa. – Tak to powinno się odbyć, a nie w ten sposób. Zaskoczyła mnie. Will Stevenson całkowicie zniknął ze sceny i myślałam, że w końcu się z tym pogodziła. Narobił bałaganu, który rodzina Hendricksów musiała posprzątać, ale to nie była odpowiednia pora na wdawanie się w dyskusję na ten temat. Nigdy nie spotkałam Willa. Alissa zachowywała ten związek w tajemnicy nawet przede mną i musiałam przyznać, że poczułam się dotknięta, kiedy się o nim dowiedziałam. Myślałam, że jesteśmy z sobą bliżej. Ale w sumie wyświadczyła mi przysługę. Nie chciałam mieć poczucia, że ukrywam coś przed Dale’em – w każdym razie nie więcej niż to, co już przed nim ukrywałam. Alissa miała kolejny skurcz i o mało nie złamała mi palców, tak mocno je ścisnęła. Serduszko dziecka zwolniło, zerknęłam nerwowo na pielęgniarki, próbując odgadnąć, czy to zły znak, ale nikt poza mną nie zdawał się tym przejmować. – To dziecko zrujnuje mi życie! – Alissa niemal wrzasnęła, kiedy skurcz dobiegł końca. – Ciii – powtórzyłam.

Nie po raz pierwszy słyszałam z jej ust to zdanie i martwiłam się. Gdyby Alissa zdołała zrealizować swoje zamiary, oddałaby dziecko do adopcji, ale jej rodzice w żaden sposób by tego nie zaakceptowali. – Pokochasz ją – powiedziałam, jakbym się znała na takich sprawach. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Godzinę później urodziła się maleńka Hannah, a ja patrzyłam, jak moja przyszła szwagierka zmienia się z krzyczącej, walczącej, dyszącej wojowniczki w potulną i pokonaną siedemnastolatkę. Lekarz położył niemowlę na jej brzuchu, ale ona nie dotknęła córki, nawet na nią nie popatrzyła. Dostrzegłam, jak dwie pielęgniarki wymieniają spojrzenia. Pragnęłam dotknąć dziecka. Jak Alissa może tego nie chcieć? Pielęgniarka wzięła Hannah, żeby ją umyć, a ja przysunęłam usta do ucha Alissy. – Jest piękna, Ali. Poczekaj, aż porządnie się jej przyjrzysz. Alissa nawet na mnie nie spojrzała. Kiedy ręcznikiem wycierałam jej twarz, nie byłam pewna, co właściwie wycieram, pot czy łzy. Pielęgniarka wróciła z dzieckiem do łóżka. – Jesteś gotowa wziąć ją na ręce? – zapytała, ale Alissa nieznacznie pokręciła głową. Przygryzłam wargę. – A ty, ciociu? Chciałabyś ją wziąć? Spojrzałam na pielęgniarkę. – Tak – odparłam, wieszając ręcznik na metalowej poręczy łóżka. Wyciągnęłam ręce i pielęgniarka ułożyła w moich objęciach lekką jak piórko Hannah. Spojrzałam na maleńką doskonałą twarzyczkę i poczułam, jak wzbiera we mnie dziwna emocja. Rzadko odnosiłam ciążę Alissy do swojej. Wyparcie przyszło mi łatwo, ponieważ tak wiele z własnych doświadczeń zablokowałam. Dziecko, które urodziłam, dla mnie nie istniało. Nagle jednak,

kiedy trzymałam w ramionach tego pięknego aniołka, pomyślałam: Oto część, której mi brakuje. Oto część, której braku nigdy dotąd sobie nie uświadamiałam, i nikt nigdy nie może się o tym dowiedzieć. Przyciskając usta do ciepłej skroni niemowlęcia, po raz pierwszy płakałam nad pustym miejscem w moim sercu.

4 Erin Raleigh Michael postawił pudło na granitowym blacie w mojej nowej małej kuchni. Przez okno nad zlewem widziałam słońce znikające za szarymi chmurami. Już niedługo niebo otworzy się za sprawą burzy. Cieszyłam się, że zdążyliśmy wnieść wszystkie kartony, zanim zaczęło padać. – To jest ostatni – powiedział, otrzepując dłonie, jakby się pobrudził. Wzdychając, wszedł do części jadalnej i spojrzał przez okno. – Trafiłaś na prawdziwe zadupie. Wiedziałam, na co patrzy: na rozległe centrum handlowe Brier Creek. Wiele akrów zajętych przez sklepy i restauracje każdej sieci, jaka przyjdzie człowiekowi do głowy. Trudno to uznać za zadupie. – Wcale nie jest tak daleko – odparłam, chociaż do naszego domu w dzielnicy Five Points w Raleigh było stąd ponad dwadzieścia kilometrów. – Nikogo tu nie znasz. Nie rozumiem tego. – Wiem, że nie. Ale tu jest dobrze. Tego chcę, Michaelu, tego właśnie teraz potrzebuję. Dziękuję, że... to tolerujesz. Znowu spojrzał przez okno. Szare światło igrało na jego popielatobrązowych włosach. Moje miałyby taki sam kolor, gdybym ich nie rozjaśniała. Taki kolor miały moje odrosty. Spóźniłam się na farbowanie, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. – Zgódź się, żebym ja tu zamieszkał – odezwał się nagle. – Ty? – Zmarszczyłam czoło. – Dlaczego? – Po prostu... – Odwrócił ku mnie głowę. – Nie podoba mi