1
Telefon zadźwięczał w Wigilię, kilka minut po dwudziestej
trzeciej. Laura jak zwykle siedziała przy komputerze. Szybko
sięgnęła po słuchawkę. Wiedziała, kto dzwoni.
– Chce się z panią zobaczyć – usłyszała głos pielęgniarki. – Niech
pani nie zwleka.
– Już jadę.
Przemknęła z gabinetu przez salon z pociemniałą choinką i
wbiegła na piętro. Starała się poruszać cicho jak duch, ale drzwi
sypialni i tak skrzypnęły, gdy je otwierała.
Ray uniósł głowę z poduszki. Zawsze miał lekki sen.
– Dzwonili ze szpitala – rzuciła, ściągając koszulę nocną. Z
szuflady komody wyjęła dżinsy i naciągnęła je w pośpiechu. – Jadę.
Ray usiadł i zapalił lampkę nocną.
– Czy on... – Nie dokończył. Sięgnął na szafkę po okulary.
Sprawiał wrażenie mało przytomnego, mrugał raz po raz, jakby
raziło go miękkie, stłumione światło.
– Jeszcze żyje. Ale chyba to już końcówka. – Słyszała brak emocji
w swoim głosie. Natura naukowca wzięła górę nad uczuciami.
– Jadę z tobą. – Ray odrzucił kołdrę. – Obudzę Emmę...
– Nie, nie. – Wciągnęła sweter przez głowę, nachyliła się nad
łóżkiem i pocałowała męża w czoło. – Zostańcie. Nie ma sensu jej
ciągać. Poza tym muszę się pospieszyć.
– No dobrze. – Ray przeciągnął ręką po przerzedzonych ciemnych
włosach. – Gdybyś zmieniła zdanie, zadzwoń.
W pasiastej piżamie, otulony pościelą, wyglądał jak chłopczyk z
obrazka, tyle że był większy. Laurze zrobiło się ciepło na sercu.
– Dobrze. W razie czego zadzwonię.
Na zewnątrz było mroźno i bezwietrznie. Dość szybko wydostała
się z dzielnicy szeregowych domków, zostawiając za sobą drzewa
ustrojone w kolorowe lampki, ale już na głównej ulicy Leesburga
stawała na każdych światłach, choć wokół było prawie całkiem
pusto.
Ojciec Laury nie życzył sobie heroicznej walki o utrzymanie go
przy życiu. Laura w teorii zgadzała się z jego decyzją, jednak
podświadomie czekała na cud. Nie była gotowa na utratę rodzica.
Carl Brandon jako jedyny był przy niej przez całe jej życie i na
niego jednego zawsze mogła liczyć. Oczywiście układ między nimi
nie był idealny, ale kto widział idealny układ między ojcem i córką?
Przed kilkoma miesiącami Carl skończył osiemdziesiąt lat. Chwilę
wcześniej wykryto u niego nawrót nowotworu. Laura wyprawiła
ojcu przyjęcie urodzinowe w Muzeum Technologii Lotnictwa i
Lotów Kosmicznych, prowadzonym pod egidą Instytutu Smithsona
– muzeum specjalnie dla Carla otwarto po godzinach zwiedzania.
Zorganizowała nawet pokaz w obserwatorium. Wiedziała, że to jego
ostatnie urodziny, a nic nie cieszyło go bardziej niż obserwowanie
mrowia gwiazd. Niewiele brakowało, a porzuciłby swoich gości.
Na szpitalnym parkingu dla odwiedzających stało zaledwie kilka
samochodów, więc zostawiła wóz blisko wejścia. Hol był dziwnie
pusty, światła przygaszone. Idąc do sali, próbowała się przygotować
na to, co ją czeka. Ojciec będzie spokojny. Nie bał się śmierci, co
podnosiło ją na duchu. Jako astronom nie przeceniał znaczenia
własnej egzystencji.
Będzie trzymała go za rękę, gdy pożegna się z tym światem.
Będzie dzielna. Potem wróci do domu, a Ray ją pocieszy. Rano
powie swojej pięcioletniej córce o śmierci dziadziusia. Rozmawiała
już z Emmą o jego chorobie, przypominając zgon świnki morskiej
sprzed roku. Mała zasypywała ją pytaniami, lecz najwyraźniej nie
mogła pojąć znaczenia zwrotu „na zawsze”, a Laura, choć zwykle
kpiła z wiary w życie pozagrobowe, ku własnemu zaskoczeniu
opowiedziała córce o duszach idących do nieba. Chciała ją
pocieszyć. W jakimś sensie chciała też pocieszyć siebie.
Ledwo przekroczyła próg sali, zorientowała się, że ojciec wcale nie
jest spokojny. Był w znacznie gorszym stanie niż po południu. Miał
krótki, urywany oddech, poszarzałą skórę i wyraźnie coś go gnębiło.
Na jego przystojnej niegdyś twarzy malowała się udręka.
Laura usiadła na brzegu łóżka.
– Już jestem.
Czuła, że nie chciał umierać w samotności. Powinna zignorować
te czerwone światła po drodze, dotarłaby tu wcześniej.
Wziął w ręce obie jej dłonie. Ciągle jednak wydawał się
niespokojny.
– Trzeba... ci było... powiedzieć wcześniej... – wyszeptał z trudem.
Pochyliła się nad nim i przekrzywiła głowę. Przez szpitalne okno
widziała gwiazdozbiór Barana.
– Ciii, tato, spokojnie.
Przygładziła niesforną kępkę jego siwych włosów na skroni.
– Jest kobieta... – wyrzucił z siebie między urywanymi
oddechami. – Musisz...
Wychudzona twarz stężała mu z wysiłku.
– Co muszę? – spytała cicho.
– Znaleźć... Znaleźć ją.
Laura odsunęła się i przyjrzała ojcu uważnie.
Urojenia?
– Dobrze. Znajdę. Już nic nie mów, proszę. – Puścił jej dłonie i
kanciastym gestem sięgnął do szpitalnej szafki. Na blacie Laura
dostrzegła skrawek papieru. Podała go ojcu. Na kartce prawie
nieczytelnym pismem zanotowano imię i nazwisko. Jej serce
ścisnęło się na widok koślawych liter. – Sarah Tolley – przeczytała.
– Kto to jest?
– Ważna osoba... Przyjaciółka... – Carl z wysiłkiem przełknął
ślinę; wystająca grdyka poruszyła się pod skórą. – Nie ma
rodziny... Obiecaj...
Miała znaleźć Sarah Tolley?
– Ale kto to taki? Gdzie jej szukać?
Zamknął oczy.
– Meadow... Wood...
– W Meadow Wood Village? – podsunęła pierwsze, co jej przyszło
na myśl. Był to ładny dom spokojnej starości, zbudowany w stylu
wiktoriańskim na przedmieściach Leesburga. Ojciec kiwnął głową.
Przynajmniej tak jej się zdawało. – Co mam dla niej zrobić?
– Za... opiekować...
– Mam się nią zaopiekować? Tato, przecież ja jej nawet nie znam.
Nigdy dotąd o niej nie wspominałeś.
Pergaminowo cienkie powieki ojca zatrzepotały. Laura zobaczyła
w jego oczach trwogę.
– Obiecaj! – Sięgnął ku córce obiema rękami, jakby ją chciał
chwycić za ramiona, lecz tylko zahaczył palcami łańcuszek, który
miała na szyi. Któreś ogniwko pękło i wisiorek spadł na kolana
Laury.
Przestraszona, chwyciła ojca za ręce.
– Dobrze, tato. Obiecuję. Zatroszczę się o nią.
– Przysięgnij.
– Przysięgam. – Wsunęła kartkę do kieszeni dżinsów. – Nic się
nie martw.
Carl opadł na poduszkę. Drżącą dłonią wskazał szyję córki.
– Urwałem...
– Nic nie szkodzi. Da się naprawić. – Laura zgarnęła łańcuszek. –
Teraz odpocznij.
Posłusznie zamknął oczy. Koniec sprzeczki. Wygrał. Drobne
potyczki zdarzały im się często.
Laura miała siedem lat, gdy straciła matkę. Ojciec jej nie
rozpieszczał, był wymagający i ograniczał jej swobodę, jednak
zawsze o nią dbał. Była dla niego najważniejsza i doskonale o tym
wiedziała. To od niego przejęła zamiłowanie do astronomii, a on,
choć traktował tę dziedzinę bardziej jako rozrywkę niż pracę,
pchnął córkę w tym kierunku. Mimo że stosowane przez niego
metody wychowawcze bywały przykre, a już na pewno dyskusyjne,
kochała ojca szczerze i była mu niezmiernie wdzięczna.
Godziny mijały, a ona wciąż trzymała rękę ojca – coraz bardziej
bezwładną i chłodną. Na ścianie wisiał rysunek, który kilka dni
temu Emma stworzyła z takim zaangażowaniem. Twórczość
typowa dla pięciolatki: błękitne niebo, żółte słońce, zielone drzewo.
Ubrane na fioletowo dziecko z szerokim uśmiechem, podobnym do
uśmiechu Emmy, który tak często gościł na jej twarzy. Mały
promień słońca w ponurej szpitalnej sali.
Spojrzała w niebo. Baran zniknął, ale pokazał się Jowisz, prawie
w centrum Wodnika. Zamknęła oczy. Dopiero po minucie
zorientowała się, że nie słyszy oddechu ojca.
Jakiś czas siedziała bez ruchu, ściskając pozbawione życia dłonie.
Panująca wokół cisza była bezkresna jak niebo.
2
Zanim wróciła do domu, niebo na wschodzie zaciągnęło się
fioletem. Wstawał świt. Ray właśnie parzył kawę, opatulony
ulubionym niebieskim szlafrokiem frotté – jedyna plama koloru w
przestronnej białej kuchni. Powitał żonę z otwartymi ramionami.
Widać było, że nie spał dobrze. Miał podkrążone oczy, a jego
policzki pokrywał siwy zarost. Coś zakłuło ją w sercu.
Przestraszyła się, że niedługo i jego straci. Miał sześćdziesiąt jeden
lat – o dwadzieścia jeden więcej niż ona – i ostatnio było to coraz
bardziej widoczne.
Oparła głowę na ramieniu męża i rozpłakała się. Nie wiedziała,
czy płacze z żalu po stracie ojca, czy ze strachu przed utratą męża.
– Umarł jakąś godzinę temu – powiedziała.
Stanęła o własnych siłach, otarła oczy chusteczką, po czym wzięła
kubek z kawą i usiadła przy stole.
– Dobrze, że przy nim byłaś.
– Nic miłego... – Przycisnęła zmarznięte dłonie do ciepłego
naczynia. – Myślałam, że po prostu będę przy nim siedzieć, a on...
spokojnie odejdzie. Tymczasem był mocno wzburzony. Wręcz
rozdrażniony. Poprosił mnie, żebym się zatroszczyła o jakąś
kobietę, której w życiu nie widziałam. Kazał mi obiecać, że się nią
zaopiekuję. Jakby nie chciał umrzeć, póki nie przysięgnę zająć się
tą osobą.
– Kto to taki? – spytał Ray ze ściągniętymi brwiami. – I co to
znaczy „zająć się” albo „zatroszczyć”?
Laura wyjęła z kieszeni nieco pomiętą kartkę i rozprostowała ją
na blacie.
– Sarah Tolley. Mieszka w Meadow Wood Village, wiesz, w tym
domu spokojnej starości.
Ray odwrócił się, żeby dolać sobie kawy. Milczał, więc odruchowo
przyjęła, że i on próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej prośby.
Opatulony szlafrokiem wydawał się ciężki i bezkształtny. Na
pewno miał nadwagę. Niedobrze. Niezdrowo jest nosić
nadprogramowe kilogramy. Chciałaby, żeby bardziej o siebie dbał.
– Nie wiesz, co ją łączyło z Carlem? – spytał, wciąż odwrócony
plecami.
– Nie mam pojęcia. Powiedział, że to jego przyjaciółka. Albo
ważna osoba... jakoś tak. Może jedno i drugie, nie pamiętam
dokładnie. Mówił z ogromnym trudem. – Rzeczywiście nie
pamiętała rozmowy z ojcem słowo w słowo, w pewnym sensie miała
wrażenie, jakby ją wyśniła. – Nie jestem pewna, czy powiedział, czy
zasugerował, ale zrozumiałam, że nie ma kto się nią zająć. Jest
samotna, bez rodziny.
– Kochanie... – Ray usiadł przy starym dębowym stole i położył
rękę na jej dłoni. – Moim zdaniem to były rojenia umierającego.
Przecież cierpiał na demencję. Lekarstwa już nie...
– To prawda, ale jestem pewna, że wiedział, co mówi. Gdybyś go
widział, nie miałbyś wątpliwości. Ta sprawa była dla niego
wyjątkowo ważna. Poza tym skąd wziąłby konkretne imię i
nazwisko? – Oswobodziła dłoń i przeciągnęła palcami po kartce. –
Ta kobieta musiała być dla niego kimś ważnym. Może miał drugie
życie, o którym nie wiedzieliśmy? Zadzwonię później do tego
ośrodka i zapytam, czy faktycznie ktoś taki tam mieszka.
Ray przywołał na twarz grymas, który towarzyszył mu zawsze,
gdy szykował się do przekonywania polityków na Kapitolu –
niezmierzona cierpliwość i skupienie, lekko zaciśnięte usta.
– W tej chwili nie jest zapewne najodpowiedniejszy moment na
taką dyskusję – odezwał się tonem bez wyrazu, starannie
dobierając słowa – ponieważ jesteś podenerwowana, co oczywiste i
zrozumiałe. Mimo wszystko jednak nie wolno nam zapominać, że
ojciec zawsze tobą dyrygował. Manipulował tobą za życia, a teraz
robi to po śmierci.
Doskonale rozumiała, o co mu chodzi. Miłość rodzicielska Carla
wydawała się uzależniona od jej osiągnięć, a równocześnie,
obojętne, jak wielkie sukcesy odnosiła Laura, ojciec zawsze
wymagał więcej. Z drugiej strony Ray był zgryźliwy, żeby nie
powiedzieć − okrutny, jeśli sugerował, iż życzenie umierającego
wyrażone na łożu śmierci było w rzeczywistości ostatnim aktem
manipulacji.
Do oczu napłynęły jej łzy.
– Takie było jego ostatnie życzenie – powiedziała. – Obiecałam je
spełnić i dotrzymam słowa. Nie wiem, kim była dla niego –
zerknęła na kartkę – Sarah Tolley, jednak z pewnością nie
zostawię jej na lodzie.
– Cholera jasna! – Podskoczyła, gdy Ray huknął kubkiem o blat i
zerwał się na nogi. Kawa chlusnęła na białą podkładkę. – Znowu to
samo! Jak zwykle rzucasz się na głęboką wodę głową naprzód.
Mało masz zajęć? Emma i ja nigdy nie będziemy ci wystarczać? –
Osłupiała Laura patrzyła na męża w milczeniu. – Dlaczego ty
zawsze musisz łapać za ogon tysiąc srok naraz?! – ciągnął
podniesionym głosem. – Czy zastanowiłaś się, jak wygląda twoje
życie? Dopiero co wróciłaś z miesięcznych badań w Brazylii, a już
wzięłaś wykłady na Uniwersytecie Hopkinsa, co prawda raz w
tygodniu, za to w Baltimore. W muzeum nie wiesz, w co ręce
włożyć, ale już planujesz kolejny wyjazd do Brazylii. Gdzie w tym
wszystkim jest nasze małżeństwo? – Ray oparł pięści na stole.
Zaciskał dłonie, tak że pobielały mu kłykcie. – Co z naszymi
przysięgami?
Laura wyciągnęła rękę, by pogładzić go po dłoni. Zaskoczyła ją
gwałtowna zmiana tonu rozmowy.
– Powiedziałeś przecież, że nie ma sprawy...
– A ty powiedziałaś, że następne lato spędzimy nad jeziorem –
przerwał jej. – We troje. Jak normalna rodzina, a nie taka, w której
matka ciąga dziecko nie wiadomo dokąd, bo goni za kometami,
rozbija się po całym świecie z wykładami, odbiera nagrody i nie
wiadomo co jeszcze, a mąż w tym czasie siedzi w domu i tylko
otwiera cholerne zawiadomienia o odmowie! – Otarł brodę
grzbietem dłoni.
Siwe włoski kontrastowały z zaczerwienioną skórą jego twarzy.
Laura przycisnęła rękę do ust. Nie wiedziała, jak się zachować
wobec tego niezwykłego wybuchu. Nigdy nie odzywał się do niej
takim tonem, nie miał pretensji o jej ambicje zawodowe. Nie
podejrzewała, że jest aż tak nieszczęśliwy.
– Mamusiu...
W progu stanęła Emma. Gęste, ciemne włosy okalały odgniecioną
od koca twarzyczkę. Dziewczynka przyciskała do piersi starego,
zniszczonego pluszowego królika. Od czterech lat nie zasypiała bez
niego, nie miał konkurencji mimo dwóch nowych wymarzonych
przytulanek, które dostała na Gwiazdkę. W czerwonej flanelowej
piżamce wydawała się szczególnie maleńka i krucha.
– Dzień dobry, słoneczko. – Laura wstała i podeszła do córki. –
Obudziliśmy cię?
– Co się stało? – Dziewczynka przeniosła wzrok z matki na ojca i z
powrotem.
– Wracaj do łóżka, dzióbeńku – odezwał się Ray. W jego głosie nie
było już śladu gniewu, tylko twarzy nie udało mu się rozpogodzić.
– Nic złego – Laura uspokoiła córkę. – Rozmawialiśmy z tatusiem
za głośno. Przykro mi, że cię obudziliśmy.
Postanowiła, że o dziadku powie jej później. Teraz nie dałaby rady
poruszyć tego tematu.
Emma przyglądała się ojcu z uwagą, gdy odwrócił się do zlewu, by
wypłukać kubek.
– Czemu już nie śpicie? – spytała.
– Chodź, maleństwo ty moje. – Laura lekko pchnęła córkę w
stronę schodów. – Rzeczywiście, jeszcze za wcześnie na wstawanie.
Wracaj do łóżeczka. Wszyscy powinniśmy jeszcze z godzinkę
pospać.
Na schodach dziewczynka wsunęła rączkę w dłoń matki. Była
taka zaspana, że potykała się o własne nogi. Wróciła do łóżka, a
Laura otuliła ją jeszcze ciepłą kołdrą.
– Tatuś jest na mnie zły?
– Skądże! – Pogładziła córkę po jedwabistych włosach. Emma
rzeczywiście działała Rayowi na nerwy, czasami utyskiwał, że
przeszkadza mu w pracy, zdarzało mu się nawet na nią krzyknąć. –
Tatuś nie jest zły, tylko zmęczony. Jeśli będziesz chciała, to później
o tym porozmawiamy.
– Aha. – Dziewczynka zamknęła oczy.
Laura pocałowała ją i opatuliła kołdrą. Gdy się wyprostowała,
stanęła twarzą w twarz z półką Barbie. Zauważyła, że Emma
poukładała lalki w różnych dziwnych pozycjach, zapewne
gimnastycznych. Uśmiechnęła się na ten widok. Po raz pierwszy od
dłuższego czasu się uśmiechnęła.
Przed powrotem do kuchni i do rozgniewanego męża
potrzebowała chwili dla siebie, więc przeszła korytarzem do
sypialni małżeńskiej. Wyjęła z kieszeni zerwany łańcuszek i
otworzyła stojącą na toaletce szkatułkę. Trzymała w niej kilka par
kolczyków i dwie bransoletki. Laura nie była wielką miłośniczką
biżuterii; ozdoby nie pasowały do jej trybu życia. Do życia, na które
składały się wykłady i wyjazdy do Brazylii.
Skrzywiła się, ciągle urażona wrogością Raya. Skąd taki nagły
wybuch? od jak dawna tłumił w sobie żal?
Przyjrzała się łańcuszkowi. Nie potrafiła powiedzieć, kiedy
ostatnio trzymała go w ręku, bo nosiła go praktycznie bez przerwy.
Po raz pierwszy ojciec zapiął go jej na szyi, gdy miała osiem lat.
Powiedział, że należał do matki. Po matce dostała także imię. Złoty
wisiorek miał dziwny kształt, który zawsze przywodził jej na myśl
kobietę w kapeluszu o szerokim rondzie. Różni ludzie widzieli w
nim jednak różne rzeczy.
Rozciągnęła łańcuszek pod szyją i spojrzała w lustro. Jej wzrok
natychmiast powędrował ku odrostom na włosach – po obu
stronach przedziałka lśniły srebrne nitki. Posiwiała bardzo
wcześnie. Jeszcze przed trzydziestką zaczęła maskować to za
pomocą sztucznego złotego brązu. Włosy miała fantastyczne, grube,
mocne i gęste, mogłaby być z nich dumna – gdyby nie ta siwizna.
Próżność kazała Laurze farbować włosy, jednak nie miała jej dość,
by regularnie chodzić do fryzjera na koloryzację. Nie pamiętała też
o pudrowaniu błyszczącego nosa ani o nałożeniu szminki przed
publicznym wystąpieniem. Na szczęście była kobietą atrakcyjną z
natury, bo zawsze wolała patrzeć w okular teleskopu niż w lustro.
Usiadła na łóżku, choć wiedziała, że powinna już zejść na dół.
Odkąd znała Raya, zawsze cierpiał na depresję, miewał podłe
nastroje, jednak ten wybuch gniewu, a właściwie wściekłości, był
czymś nowym. Najwyraźniej odmowy z wydawnictw mocno
uderzały w jego ambicje. Był emerytowanym profesorem socjologii.
Chyba nie znała bardziej empatycznej osoby. Długo pracował nad
książką o ludziach bezdomnych. Całe lata. Włożył w tę pracę wiele
zaangażowania, poświęcił sprawie właściwie całe życie. Powstała
książka poruszająca, ujmująca i przepięknie napisana. Przed
rokiem Ray zaczął ją wysyłać do wydawnictw. Od tego czasu na
biurku w jego gabinecie rosła sterta listów odmownych.
Nigdy wcześniej nie wyrzucał Laurze, że przedkłada pracę nad
małżeństwo i dziecko. Fakt, doba była dla niej za krótka.
Podróżując, zwykle zabierała Emmę ze sobą, przekonana, że Ray
ceni sobie czas, który może poświęcić pracy nad książką. I chyba
miała rację. Kiedy to się zmieniło? Przed kilkoma miesiącami, gdy
wyjechali do domku nad jeziorem, Laura, obserwując niebo,
odkryła dziesiątą kometę w swojej karierze. Do tej pory odkrywała
komety niewielkie i mało efektowne, a co za tym idzie – głównie
dostarczała tematu do badań astronomom. Wyjątek stanowiła
piąta, śliczna jak z obrazka kometa, z długim, pełnym ogonem.
Natomiast dziesiąta była spektakularna. Na razie jeszcze bardzo
mała, zaledwie rozmazana kropka za szkłem porządnego teleskopu,
gołym okiem nie miała być dostrzegalna przez następne półtora
roku. Posypały się nagrody, propozycje wykładów i oferty
współpracy. Laura znalazła się w centrum zainteresowania
mediów. Mogła tworzyć dowolne projekty badań, nie troszcząc się o
fundusze. Tymczasem Ray dostawał kolejne odmowy. Obawiała się,
że odnosząc sukcesy, wbiła mu nóż w plecy.
Usłyszała wolne, miarowe kroki na schodach. Chwilę później Ray
usiadł obok niej.
– Wybacz mi – powiedział, obejmując ją. – Bardzo cię
przepraszam.
– Ja ciebie też – odparła. – Masz rację. Ostatnio tak się zajęłam
własnymi sprawami, że przestałam mieć czas dla ciebie i Emmy.
– Daj spokój. Nie o to mi chodziło. Po prostu...
– Właśnie o to ci chodziło. Byłeś wściekły i powiedziałeś szczerze,
co ci leży na wątrobie. Zrezygnuję z wyjazdu do Brazylii.
– Tak nie można. Naprawdę nie oczekuję tego rodzaju zmian.
– Nie chcę jechać. – Powiedziała to całkiem szczerze. Przez długi
czas Ray stawiał jej potrzeby na pierwszym miejscu. Pora to
zmienić. – Po tym semestrze wezmę wolne. Przeniesiemy się nad
jezioro, spędzimy tam całe lato we troje. Będziemy się bawić i
odpoczywać. Zgoda?
Ray milczał przez chwilę.
– I dasz sobie spokój z tą kobietą z domu starców? – zapytał w
końcu.
– Ta sprawa nie zajmie dużo czasu. Sprawdzę tylko, kto to taki.
Upewnię się, że niczego jej nie brakuje. Tego chciał tata.
Zsunął rękę z jej ramion.
– Nie rób tego – poprosił.
– Ray... To nikomu nie zaszkodzi. – Smutek męża wydał się
Laurze przesadzony. – Tata był w stosunku do mnie wymagający,
to prawda, ale też inspirował mnie i dawał przykład. A teraz już go
nie ma... – Głos jej się załamał. – Muszę dotrzymać obietnicy. Nie
rzucam słów na wiatr, a to przecież prosta sprawa. Rozumiesz
mnie, Ray?
Westchnął i wstał.
– Będę w gabinecie.
Rozmowa się skończyła.
Laura odprowadziła męża wzrokiem, gdy w miękkich kapciach
człapał przez sypialnię, i pomyślała, że powinna pójść za nim,
jednak zwyczajnie zabrakło jej siły. Zresztą lepiej na razie dać mu
spokój. Może później będą mogli rozmawiać bardziej rzeczowo.
Rozebrała się i położyła po swojej stronie łóżka. Zadygotała z
zimna. Tego chłodu nie dało się przepędzić za pomocą ciepłej
kołdry. Czuła się samotna. Straciła ojca, jej rodzina skurczyła się
do dwóch osób: Emmy i Raya. Niestety Ray, ten Ray, którego znała
i kochała, najwyraźniej też ją opuścił.
3
Emma siedziała w swoim pokoju na podłodze, pochłonięta
układaniem nowych puzzli z tropikalnymi rybkami, które dostała
od Shelley, swojej nastoletniej niani. Od Gwiazdki minęły dwa
tygodnie – tyle czasu dziewczynka potrzebowała, by oswoić się ze
śmiercią dziadka.
– Wychodzę, kochanie – powiedziała Laura, zakładając córce
kosmyk włosów za ucho. – Tatuś jest w gabinecie.
– A ja wiem, co to jest! – pochwaliła się Emma, unosząc element
układanki. – A ty?
– Rybia łuska? – Laura udała, że nie ma pewności.
Ucieszyła się, że mała jest zajęta, przynajmniej nie będzie
przeszkadzała Rayowi.
– Aha! I pasuje tutaj! – Dziewczynka włożyła kartonik we
właściwe miejsce i sięgnęła po kolejny. – Idziesz do pracy?
– Nie. Najpierw zaniosę łańcuszek do naprawy, a potem wpadnę
w odwiedziny do jednej pani – odparła Laura. – Niedługo wrócę.
– To jest oko. Będzie ładny obrazek. Skleimy go potem i
powiesimy na ścianie? Tak jak ten ostatni?
– Możemy. Tylko wtedy nie będziesz mogła już go układać.
– Nie szkodzi. – Emma podniosła wzrok na Laurę. Jej oczy miały
ten sam odcień błękitu, co sweter, który włożyła tego dnia. –
Mamusiu...
– Co, kochanie?
– Poczytasz mi bajkę?
– Wieczorem. Teraz muszę iść. Przed spaniem sobie poczytamy. –
Laura cmoknęła córkę w czubek głowy. – Wrócę jak najszybciej.
– Aha. – Dziewczynka znów skupiła się na układaniu puzzli.
Była znacznie bardziej samodzielna niż inne, znane Laurze
pięciolatki. Na pogrzebie Carla ludzie ze zdumieniem spoglądali na
dziecko, jednak Laura nie miała wątpliwości, że jej córka powinna
się pożegnać z dziadkiem. Przygotowała ją do tego zdarzenia,
opowiedziała, co zobaczy, usłyszy i czego powinna się spodziewać.
Wydawało się, że po mszy dziewczynka zrozumiała
nieodwracalność śmierci. Nie płakała w czasie uroczystości ani
podczas samego pogrzebu, co więcej – za każdym razem, gdy Laura
zaczynała płakać, obejmowała ją pocieszająco.
Zeszła na parter. Ray faktycznie był w swoim gabinecie. Siedział
przy biurku, nad maszynopisem, ale przyglądał się czemuś za
oknem. Położyła mu ręce na ramionach okrytych ciepłą, flanelową
koszulą.
– Niedługo wrócę – powiedziała.
Popatrzyła za okno, próbując zgadnąć, co przyciągnęło jego wzrok,
lecz nie dostrzegła nic szczególnego. Po drugiej stronie ulicy
widniał rząd szeregowych budynków, takich samych jak ten, w
którym mieszkali – ze skośnymi dachami, przysypanymi cienką
warstwą śniegu.
– Nie jedź – odezwał się Ray ze wzrokiem wciąż utkwionym w
przestrzeń. – Proszę cię, nie jedź.
Znowu popadł w ponury nastrój. Znali się dziesięć lat,
małżeństwem byli od sześciu. W tym czasie Ray zasięgał porady
kilku psychiatrów i zażył ogromną ilość antydepresantów, lecz na
dłuższą metę nic nie pomagało.
W ciągu dwóch ostatnich tygodni wiele razy przepraszał za swój
wybuch i zapewniał, że nie przeszkadza mu kariera Laury. Mimo
wszystko słowa, które padły tamtego ranka, ciągle dźwięczały jej w
uszach. Nie wierzyła w zaprzeczenia – wiedziała, że w tamtym
szczególnym momencie wściekłości Ray powiedział prawdę. Ze
względu na uczucia męża zwlekała ze spełnieniem obietnicy danej
umierającemu ojcu i szło jej to całkiem nieźle do momentu, gdy
zadzwonił prawnik. „Kto to jest pani Tolley?”, zapytał i od tego się
zaczęło. Przekazał Laurze informacje, z których wynikało, że pięć
lat wcześniej jej ojciec opłacił przyjęcie Sarah Tolley do Meadow
Wood Village, a potem nie tylko uiszczał comiesięczne należności,
lecz także złożył w depozycie niebagatelną sumę przeznaczoną na
regulowanie tych zobowiązań także po jego śmierci. „Nie mam
pojęcia”, odpowiedziała wtedy zgodnie z prawdą.
Jednocześnie zyskała przekonanie, że Sarah Tolley odgrywała w
życiu ojca niepoślednią rolę. Postanowiła się z nią spotkać. Gdy
powiedziała o swoich planach Rayowi, ten znowu sposępniał.
– Jadę. – Przytuliła policzek do skroni męża. – Za godzinkę będę z
powrotem. Emma układa puzzle, świata poza nimi nie widzi, więc
będziesz mógł spokojnie popracować.
Nie odpowiedział.
Wyprostowała się i zsunęła dłonie z jego ramion. Nie
zaszkodziłaby odrobina aprobaty. Dotąd, nawet w najgorszej
depresji, Ray nie traktował jej z takim chłodem i obojętnością.
Zaczynała odnosić wrażenie, że spełnienie życzenia umierającego
człowieka traktował jako przejaw jej buntu. Nie była pewna, czy
dobrze robi, zostawiając dziś Emmę pod jego opieką.
– Wrócę, zanim się obejrzysz.
Wyszła zdecydowanym krokiem. Nie chciała, by ją zatrzymywał.
Bo znowu mogłoby mu się udać.
* * *
Zostawiła zerwany łańcuszek u złotnika i ruszyła do domu
spokojnej starości.
Meadow Wood Village okazało się uroczym miejscem. Spory,
dwupiętrowy budynek, choć nowy, wydawał się dobrze osadzony i
sprawiał miłe wrażenie. Ściany były bladobłękitne, okiennice białe,
a przez całą długość frontu ciągnęła się gustowna weranda.
W takim miejscu można nie obawiać się starości, pomyślała
Laura, podchodząc do wejścia.
Wnętrze budynku także było bardzo przyjemne, a do tego było
ciepło i pachniało wanilią zmieszaną z cynamonem.
Fiołkoworóżowe dywany z niebieskim nadrukiem pasowały do obić
mebli.
Laura zatrzymała się przy recepcji. Pracownica podniosła na nią
wzrok znad stosu dokumentów.
– Przyjechałam do jednej z waszych pensjonariuszek. Nazywa się
Sarah Tolley.
– Zaraz zawołam jej opiekunkę. – Kobieta skinęła ręką w stronę
holu. – Proszę zaczekać.
Laura usiadła na krawędzi jednego z głębokich, miękkich foteli z
podłokietnikami. Po kilku minutach zjawiła się młoda, krępa
dziewczyna w długim, kwiecistym fartuchu.
– Pani do Sarah? – zapytała, wyraźnie zaskoczona.
– Tak. Nazywam się Laura Brandon. Właściwie nie znam Sarah...
pani Tolley. Była przyjaciółką mojego ojca. On zmarł niedawno, a
przed śmiercią poprosił mnie, żebym do niej zajrzała.
Kobieta usiadła w sąsiednim fotelu.
Wszystko miała krągłe: ciało, twarz, okulary, nawet nos.
– Mam na imię Carolyn. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona.
Nikt nigdy nie odwiedza Sarah.
– Mój ojciec na pewno tu bywał. Carl Brandon. Mniej więcej metr
osiemdziesiąt, szczupły...
Carolyn pokręciła głową.
– Nikt do niej nie przychodzi – powtórzyła. – Zupełnie nikt.
– Nie rozumiem... – Laura zobaczyła w okularach opiekunki
odbicie swojej zdziwionej twarzy. – Czy może mi pani o niej
powiedzieć dwa słowa? Ile ma lat?
– Skończyła siedemdziesiąt pięć lat. I ma początki alzheimera.
Wie pani o tym?
– Nie. – Laura zapadła się głębiej w fotel. – Nic o niej nie wiem.
– Fizycznie jest w doskonałym stanie. Ćwiczy w basenie. Na razie
alzheimer nie manifestuje zbyt wyraźnie swojej obecności. –
Kobieta zastanowiła się przez chwilę. – Nasz ośrodek jest
podzielony na trzy obszary. W jednym są mieszkania dla osób
całkowicie samodzielnych, w drugim dla tych, które potrzebują
pomocy, oddzielne skrzydło przeznaczone jest dla pacjentów
wymagających opieki całodobowej. Jeszcze w zeszłym tygodniu
Sarah dawała sobie radę całkiem sama. Dosłownie kilka dni temu
zaczęła potrzebować pomocy, no i opieki. Rozumie pani, w jej
aktualnym mieszkaniu nie ma kuchenki, nie można zamknąć
drzwi na klucz. Ostatnio kilka razy zgubiła się na spacerze, więc
uznaliśmy, że czas na przeprowadzkę. Nie może już wychodzić
sama. – Laura kiwnęła głową, zastanawiając się, w co się
pakowała. Carolyn pochyliła się ku niej. – Wie pani, byłoby
fantastycznie, gdyby ją pani od czasu do czasu zabrała na spacer.
Oczywiście jak już zrobi się cieplej. Będzie szczęśliwa.
Oczami wyobraźni Laura zobaczyła Raya czekającego w gabinecie
i gotującego się z wściekłości, że wbrew jego prośbom pojechała do
Meadow Wood Village. Tylko ten jeden raz.
– Nie przypuszczam... – zająknęła się. – Widzi pani, ja jej w ogóle
nie znam. Nigdy nawet jej nie widziałam.
– I jeszcze jedno – ciągnęła Carolyn, jakby Laura w ogóle się nie
odezwała. – Sarah uwielbia opowiadać. Sprawia jej to wielką
przyjemność, a tu nie ma kto jej słuchać. Niech pani jej pozwoli
powspominać. Na tym etapie choroby jednym z pierwszych
objawów jest dezorientacja wynikająca z utraty pamięci
krótkotrwałej. Natomiast jeżeli chodzi o dalszą przeszłość, umysł
ma ostry jak brzytwa. I uwielbia opowiadać. Tyle tylko, że poza
mną nie ma komu. A ja muszę się zająć jeszcze innymi pacjentami.
– Naprawdę, ja chciałam tylko...
– Aha, lubi też grać w bingo i kocha nocne seanse filmowe.
Stanowczo za dużo czasu spędza przed telewizorem. Widzi pani,
innym pacjentom to wystarczy, nie potrzebują intensywniejszej
stymulacji, jednak Sarah musi dostawać więcej zróżnicowanych
bodźców.
– Proszę pani... – Laura uniosła dłoń, by wstrzymać potok słów. –
Jak powiedziałam, nie znam tej kobiety. Mam rodzinę, pracę i mało
wolnego czasu. Chciałam tylko dowiedzieć się, kim była dla mojego
ojca. Nic więcej.
Niezupełnie o to prosił Carl.
– Dobrze. – Opiekunka wstała, wyraźnie rozczarowana. –
Zaprowadzę panią.
Poszły długim korytarzem, wzdłuż rzędu bladobłękitnych drzwi, z
których każde były udekorowane w odmienny sposób. Na
niektórych przyklejono taśmą fotografie, u jednej z klamek wisiał
pluszowy miś, gdzie indziej para baletek.
Na tych, przed którymi zatrzymała się Carolyn, widniał czarny
zarys projektora.
– To tutaj. Pensjonariusze mają na drzwiach oznaczenia, które
pomagają im się zorientować, dokąd iść. Prawdę mówiąc, Sarah
jeszcze tego nie potrzebuje – dodała pośpiesznie, wciskając
dzwonek.
Minęła dobra minuta, zanim drzwi się otworzyły. W progu
stanęła starsza kobieta. Na widok Carolyn uśmiechnęła się
serdecznie.
– Wejdź, kochanieńka, wejdź.
Laura wsunęła się za opiekunką do niewielkiego saloniku z
ładnym, współczesnym umeblowaniem. Obicia były grube, beżowe,
stoliki dębowe.
– To jest Laura Brandon – przedstawiła ją Carolyn. – Przyszła w
odwiedziny.
– Bardzo mi miło.
Sarah Tolley musiała mieć ponad metr siedemdziesiąt wzrostu,
gdyż patrzyła na Laurę z góry. Siwe włosy miała starannie ułożone.
Była uderzająco podobna do Eleanor Roosevelt. Strój także miała
nienaganny: beżowa spódnica, pończochy i lakierki. Jedyny sygnał,
że jej umysł nie funkcjonuje idealnie, stanowiła krzywo zapięta
bluzka w biało-beżowe prążki. Tuż nad paskiem spódnicy odstawał
jeden przepuszczony guzik. Niby drobiazg, jednak Laurze ścisnęło
się gardło.
Carolyn zerknęła na zegarek.
– Obowiązki wzywają. Mam nadzieję, że panie miło spędzą czas.
Wyszła.
Sarah podprowadziła Laurę do kanapy.
– Usiądziesz, dziecko?
– Chętnie.
– Napijesz się kawy? Albo lemoniady? Powinna być w lodówce,
jak mi się zdaje...
Ruszyła do kuchni, lecz Laura ją zatrzymała.
– Nie trzeba, dziękuję. – Spuściła wzrok. Nie bardzo wiedziała, od
czego zacząć. – Chciałabym wyjaśnić, dlaczego tu przyszłam. –
Gospodyni usiadła na drugim końcu kanapy i złożyła ręce na
podołku. Czekała w milczeniu. – Wydaje mi się, że znała pani
mojego ojca, Carla Brandona. – Sarah nie zareagowała. – Umarł
niedawno, przed śmiercią prosił, żebym... żebym panią odwiedziła i
upewniła się, że niczego pani nie brakuje.
Na twarzy gospodyni pojawił się ślad zmieszania.
– To bardzo miło z jego strony – powiedziała − ale muszę się
przyznać, że go nie pamiętam. Ostatnio mam dziurawą pamięć... –
dodała przepraszającym tonem. – Jakże on się nazywał?
– Carl Brandon.
– I skąd ja go znam?
– Nie wiem – przyznała Laura z uśmiechem. – Miałam nadzieję,
że pani mi to powie. Od niego się nie dowiedziałam. Przypuszczam,
że się przyjaźniliście. Zadbał o pani pobyt w ośrodku... Mieszkanie
będzie, oczywiście, nadal opłacane – zapewniła pośpiesznie. – W
testamencie nakazał złożenie depozytu na ten cel.
– A to dopiero! Sądziłam, że mój pobyt opłaca ubezpieczenie! –
Staruszka przycisnęła palce do skroni. – Chyba rzeczywiście tracę
rozum. Nikogo takiego nie pamiętam. Przypomnij mi, proszę, skąd
go znam?
– Nie wiem. Urodził się w Nowym Jorku, w tysiąc dziewięćset
osiemnastym. Wychowywał się w Brooklynie. Wydaje mi się, że
przeprowadził się tam, mając dwanaście lat, i mieszkał pewnie z
dziesięć. A pani kiedykolwiek mieszkała w Nowym Jorku?
– Urodziłam się w New Jersey – powiedziała Sarah Tolley. –
Dokładnie w Bayonne. Tam dorastałam.
– Wobec tego może spotkaliście się w Filadelfii. Miał dwadzieścia
cztery lata, kiedy się tam przeprowadził. Pracował jako fizyk w
firmie Allen Technologies. Zawsze fascynowała go astronomia,
wiedział o tym każdy, kto go znał. Wziął ślub przed czterdziestką.
Tytuł oryginału BREAKING THE SILENCE Copyright © 1999 by Diane Chamberlain Revised text copyright © 2009 by Diane Chamberlain All rights reserved Projekt serii Olga Reszelska Opracowanie graficzne okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Jake Olson/Trevillion Images Redaktor prowadzący Monika Kalinowska Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Katarzyna Kusojć Maciej Korbasiński ISBN 978-83-8097-449-4 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
1 Telefon zadźwięczał w Wigilię, kilka minut po dwudziestej trzeciej. Laura jak zwykle siedziała przy komputerze. Szybko sięgnęła po słuchawkę. Wiedziała, kto dzwoni. – Chce się z panią zobaczyć – usłyszała głos pielęgniarki. – Niech pani nie zwleka. – Już jadę. Przemknęła z gabinetu przez salon z pociemniałą choinką i wbiegła na piętro. Starała się poruszać cicho jak duch, ale drzwi sypialni i tak skrzypnęły, gdy je otwierała. Ray uniósł głowę z poduszki. Zawsze miał lekki sen. – Dzwonili ze szpitala – rzuciła, ściągając koszulę nocną. Z szuflady komody wyjęła dżinsy i naciągnęła je w pośpiechu. – Jadę. Ray usiadł i zapalił lampkę nocną. – Czy on... – Nie dokończył. Sięgnął na szafkę po okulary. Sprawiał wrażenie mało przytomnego, mrugał raz po raz, jakby raziło go miękkie, stłumione światło. – Jeszcze żyje. Ale chyba to już końcówka. – Słyszała brak emocji w swoim głosie. Natura naukowca wzięła górę nad uczuciami. – Jadę z tobą. – Ray odrzucił kołdrę. – Obudzę Emmę... – Nie, nie. – Wciągnęła sweter przez głowę, nachyliła się nad łóżkiem i pocałowała męża w czoło. – Zostańcie. Nie ma sensu jej ciągać. Poza tym muszę się pospieszyć. – No dobrze. – Ray przeciągnął ręką po przerzedzonych ciemnych włosach. – Gdybyś zmieniła zdanie, zadzwoń.
W pasiastej piżamie, otulony pościelą, wyglądał jak chłopczyk z obrazka, tyle że był większy. Laurze zrobiło się ciepło na sercu. – Dobrze. W razie czego zadzwonię. Na zewnątrz było mroźno i bezwietrznie. Dość szybko wydostała się z dzielnicy szeregowych domków, zostawiając za sobą drzewa ustrojone w kolorowe lampki, ale już na głównej ulicy Leesburga stawała na każdych światłach, choć wokół było prawie całkiem pusto. Ojciec Laury nie życzył sobie heroicznej walki o utrzymanie go przy życiu. Laura w teorii zgadzała się z jego decyzją, jednak podświadomie czekała na cud. Nie była gotowa na utratę rodzica. Carl Brandon jako jedyny był przy niej przez całe jej życie i na niego jednego zawsze mogła liczyć. Oczywiście układ między nimi nie był idealny, ale kto widział idealny układ między ojcem i córką? Przed kilkoma miesiącami Carl skończył osiemdziesiąt lat. Chwilę wcześniej wykryto u niego nawrót nowotworu. Laura wyprawiła ojcu przyjęcie urodzinowe w Muzeum Technologii Lotnictwa i Lotów Kosmicznych, prowadzonym pod egidą Instytutu Smithsona – muzeum specjalnie dla Carla otwarto po godzinach zwiedzania. Zorganizowała nawet pokaz w obserwatorium. Wiedziała, że to jego ostatnie urodziny, a nic nie cieszyło go bardziej niż obserwowanie mrowia gwiazd. Niewiele brakowało, a porzuciłby swoich gości. Na szpitalnym parkingu dla odwiedzających stało zaledwie kilka samochodów, więc zostawiła wóz blisko wejścia. Hol był dziwnie pusty, światła przygaszone. Idąc do sali, próbowała się przygotować na to, co ją czeka. Ojciec będzie spokojny. Nie bał się śmierci, co podnosiło ją na duchu. Jako astronom nie przeceniał znaczenia własnej egzystencji. Będzie trzymała go za rękę, gdy pożegna się z tym światem.
Będzie dzielna. Potem wróci do domu, a Ray ją pocieszy. Rano powie swojej pięcioletniej córce o śmierci dziadziusia. Rozmawiała już z Emmą o jego chorobie, przypominając zgon świnki morskiej sprzed roku. Mała zasypywała ją pytaniami, lecz najwyraźniej nie mogła pojąć znaczenia zwrotu „na zawsze”, a Laura, choć zwykle kpiła z wiary w życie pozagrobowe, ku własnemu zaskoczeniu opowiedziała córce o duszach idących do nieba. Chciała ją pocieszyć. W jakimś sensie chciała też pocieszyć siebie. Ledwo przekroczyła próg sali, zorientowała się, że ojciec wcale nie jest spokojny. Był w znacznie gorszym stanie niż po południu. Miał krótki, urywany oddech, poszarzałą skórę i wyraźnie coś go gnębiło. Na jego przystojnej niegdyś twarzy malowała się udręka. Laura usiadła na brzegu łóżka. – Już jestem. Czuła, że nie chciał umierać w samotności. Powinna zignorować te czerwone światła po drodze, dotarłaby tu wcześniej. Wziął w ręce obie jej dłonie. Ciągle jednak wydawał się niespokojny. – Trzeba... ci było... powiedzieć wcześniej... – wyszeptał z trudem. Pochyliła się nad nim i przekrzywiła głowę. Przez szpitalne okno widziała gwiazdozbiór Barana. – Ciii, tato, spokojnie. Przygładziła niesforną kępkę jego siwych włosów na skroni. – Jest kobieta... – wyrzucił z siebie między urywanymi oddechami. – Musisz... Wychudzona twarz stężała mu z wysiłku. – Co muszę? – spytała cicho. – Znaleźć... Znaleźć ją. Laura odsunęła się i przyjrzała ojcu uważnie. Urojenia?
– Dobrze. Znajdę. Już nic nie mów, proszę. – Puścił jej dłonie i kanciastym gestem sięgnął do szpitalnej szafki. Na blacie Laura dostrzegła skrawek papieru. Podała go ojcu. Na kartce prawie nieczytelnym pismem zanotowano imię i nazwisko. Jej serce ścisnęło się na widok koślawych liter. – Sarah Tolley – przeczytała. – Kto to jest? – Ważna osoba... Przyjaciółka... – Carl z wysiłkiem przełknął ślinę; wystająca grdyka poruszyła się pod skórą. – Nie ma rodziny... Obiecaj... Miała znaleźć Sarah Tolley? – Ale kto to taki? Gdzie jej szukać? Zamknął oczy. – Meadow... Wood... – W Meadow Wood Village? – podsunęła pierwsze, co jej przyszło na myśl. Był to ładny dom spokojnej starości, zbudowany w stylu wiktoriańskim na przedmieściach Leesburga. Ojciec kiwnął głową. Przynajmniej tak jej się zdawało. – Co mam dla niej zrobić? – Za... opiekować... – Mam się nią zaopiekować? Tato, przecież ja jej nawet nie znam. Nigdy dotąd o niej nie wspominałeś. Pergaminowo cienkie powieki ojca zatrzepotały. Laura zobaczyła w jego oczach trwogę. – Obiecaj! – Sięgnął ku córce obiema rękami, jakby ją chciał chwycić za ramiona, lecz tylko zahaczył palcami łańcuszek, który miała na szyi. Któreś ogniwko pękło i wisiorek spadł na kolana Laury. Przestraszona, chwyciła ojca za ręce. – Dobrze, tato. Obiecuję. Zatroszczę się o nią. – Przysięgnij. – Przysięgam. – Wsunęła kartkę do kieszeni dżinsów. – Nic się
nie martw. Carl opadł na poduszkę. Drżącą dłonią wskazał szyję córki. – Urwałem... – Nic nie szkodzi. Da się naprawić. – Laura zgarnęła łańcuszek. – Teraz odpocznij. Posłusznie zamknął oczy. Koniec sprzeczki. Wygrał. Drobne potyczki zdarzały im się często. Laura miała siedem lat, gdy straciła matkę. Ojciec jej nie rozpieszczał, był wymagający i ograniczał jej swobodę, jednak zawsze o nią dbał. Była dla niego najważniejsza i doskonale o tym wiedziała. To od niego przejęła zamiłowanie do astronomii, a on, choć traktował tę dziedzinę bardziej jako rozrywkę niż pracę, pchnął córkę w tym kierunku. Mimo że stosowane przez niego metody wychowawcze bywały przykre, a już na pewno dyskusyjne, kochała ojca szczerze i była mu niezmiernie wdzięczna. Godziny mijały, a ona wciąż trzymała rękę ojca – coraz bardziej bezwładną i chłodną. Na ścianie wisiał rysunek, który kilka dni temu Emma stworzyła z takim zaangażowaniem. Twórczość typowa dla pięciolatki: błękitne niebo, żółte słońce, zielone drzewo. Ubrane na fioletowo dziecko z szerokim uśmiechem, podobnym do uśmiechu Emmy, który tak często gościł na jej twarzy. Mały promień słońca w ponurej szpitalnej sali. Spojrzała w niebo. Baran zniknął, ale pokazał się Jowisz, prawie w centrum Wodnika. Zamknęła oczy. Dopiero po minucie zorientowała się, że nie słyszy oddechu ojca. Jakiś czas siedziała bez ruchu, ściskając pozbawione życia dłonie. Panująca wokół cisza była bezkresna jak niebo.
2 Zanim wróciła do domu, niebo na wschodzie zaciągnęło się fioletem. Wstawał świt. Ray właśnie parzył kawę, opatulony ulubionym niebieskim szlafrokiem frotté – jedyna plama koloru w przestronnej białej kuchni. Powitał żonę z otwartymi ramionami. Widać było, że nie spał dobrze. Miał podkrążone oczy, a jego policzki pokrywał siwy zarost. Coś zakłuło ją w sercu. Przestraszyła się, że niedługo i jego straci. Miał sześćdziesiąt jeden lat – o dwadzieścia jeden więcej niż ona – i ostatnio było to coraz bardziej widoczne. Oparła głowę na ramieniu męża i rozpłakała się. Nie wiedziała, czy płacze z żalu po stracie ojca, czy ze strachu przed utratą męża. – Umarł jakąś godzinę temu – powiedziała. Stanęła o własnych siłach, otarła oczy chusteczką, po czym wzięła kubek z kawą i usiadła przy stole. – Dobrze, że przy nim byłaś. – Nic miłego... – Przycisnęła zmarznięte dłonie do ciepłego naczynia. – Myślałam, że po prostu będę przy nim siedzieć, a on... spokojnie odejdzie. Tymczasem był mocno wzburzony. Wręcz rozdrażniony. Poprosił mnie, żebym się zatroszczyła o jakąś kobietę, której w życiu nie widziałam. Kazał mi obiecać, że się nią zaopiekuję. Jakby nie chciał umrzeć, póki nie przysięgnę zająć się tą osobą. – Kto to taki? – spytał Ray ze ściągniętymi brwiami. – I co to znaczy „zająć się” albo „zatroszczyć”?
Laura wyjęła z kieszeni nieco pomiętą kartkę i rozprostowała ją na blacie. – Sarah Tolley. Mieszka w Meadow Wood Village, wiesz, w tym domu spokojnej starości. Ray odwrócił się, żeby dolać sobie kawy. Milczał, więc odruchowo przyjęła, że i on próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej prośby. Opatulony szlafrokiem wydawał się ciężki i bezkształtny. Na pewno miał nadwagę. Niedobrze. Niezdrowo jest nosić nadprogramowe kilogramy. Chciałaby, żeby bardziej o siebie dbał. – Nie wiesz, co ją łączyło z Carlem? – spytał, wciąż odwrócony plecami. – Nie mam pojęcia. Powiedział, że to jego przyjaciółka. Albo ważna osoba... jakoś tak. Może jedno i drugie, nie pamiętam dokładnie. Mówił z ogromnym trudem. – Rzeczywiście nie pamiętała rozmowy z ojcem słowo w słowo, w pewnym sensie miała wrażenie, jakby ją wyśniła. – Nie jestem pewna, czy powiedział, czy zasugerował, ale zrozumiałam, że nie ma kto się nią zająć. Jest samotna, bez rodziny. – Kochanie... – Ray usiadł przy starym dębowym stole i położył rękę na jej dłoni. – Moim zdaniem to były rojenia umierającego. Przecież cierpiał na demencję. Lekarstwa już nie... – To prawda, ale jestem pewna, że wiedział, co mówi. Gdybyś go widział, nie miałbyś wątpliwości. Ta sprawa była dla niego wyjątkowo ważna. Poza tym skąd wziąłby konkretne imię i nazwisko? – Oswobodziła dłoń i przeciągnęła palcami po kartce. – Ta kobieta musiała być dla niego kimś ważnym. Może miał drugie życie, o którym nie wiedzieliśmy? Zadzwonię później do tego ośrodka i zapytam, czy faktycznie ktoś taki tam mieszka. Ray przywołał na twarz grymas, który towarzyszył mu zawsze, gdy szykował się do przekonywania polityków na Kapitolu –
niezmierzona cierpliwość i skupienie, lekko zaciśnięte usta. – W tej chwili nie jest zapewne najodpowiedniejszy moment na taką dyskusję – odezwał się tonem bez wyrazu, starannie dobierając słowa – ponieważ jesteś podenerwowana, co oczywiste i zrozumiałe. Mimo wszystko jednak nie wolno nam zapominać, że ojciec zawsze tobą dyrygował. Manipulował tobą za życia, a teraz robi to po śmierci. Doskonale rozumiała, o co mu chodzi. Miłość rodzicielska Carla wydawała się uzależniona od jej osiągnięć, a równocześnie, obojętne, jak wielkie sukcesy odnosiła Laura, ojciec zawsze wymagał więcej. Z drugiej strony Ray był zgryźliwy, żeby nie powiedzieć − okrutny, jeśli sugerował, iż życzenie umierającego wyrażone na łożu śmierci było w rzeczywistości ostatnim aktem manipulacji. Do oczu napłynęły jej łzy. – Takie było jego ostatnie życzenie – powiedziała. – Obiecałam je spełnić i dotrzymam słowa. Nie wiem, kim była dla niego – zerknęła na kartkę – Sarah Tolley, jednak z pewnością nie zostawię jej na lodzie. – Cholera jasna! – Podskoczyła, gdy Ray huknął kubkiem o blat i zerwał się na nogi. Kawa chlusnęła na białą podkładkę. – Znowu to samo! Jak zwykle rzucasz się na głęboką wodę głową naprzód. Mało masz zajęć? Emma i ja nigdy nie będziemy ci wystarczać? – Osłupiała Laura patrzyła na męża w milczeniu. – Dlaczego ty zawsze musisz łapać za ogon tysiąc srok naraz?! – ciągnął podniesionym głosem. – Czy zastanowiłaś się, jak wygląda twoje życie? Dopiero co wróciłaś z miesięcznych badań w Brazylii, a już wzięłaś wykłady na Uniwersytecie Hopkinsa, co prawda raz w tygodniu, za to w Baltimore. W muzeum nie wiesz, w co ręce włożyć, ale już planujesz kolejny wyjazd do Brazylii. Gdzie w tym
wszystkim jest nasze małżeństwo? – Ray oparł pięści na stole. Zaciskał dłonie, tak że pobielały mu kłykcie. – Co z naszymi przysięgami? Laura wyciągnęła rękę, by pogładzić go po dłoni. Zaskoczyła ją gwałtowna zmiana tonu rozmowy. – Powiedziałeś przecież, że nie ma sprawy... – A ty powiedziałaś, że następne lato spędzimy nad jeziorem – przerwał jej. – We troje. Jak normalna rodzina, a nie taka, w której matka ciąga dziecko nie wiadomo dokąd, bo goni za kometami, rozbija się po całym świecie z wykładami, odbiera nagrody i nie wiadomo co jeszcze, a mąż w tym czasie siedzi w domu i tylko otwiera cholerne zawiadomienia o odmowie! – Otarł brodę grzbietem dłoni. Siwe włoski kontrastowały z zaczerwienioną skórą jego twarzy. Laura przycisnęła rękę do ust. Nie wiedziała, jak się zachować wobec tego niezwykłego wybuchu. Nigdy nie odzywał się do niej takim tonem, nie miał pretensji o jej ambicje zawodowe. Nie podejrzewała, że jest aż tak nieszczęśliwy. – Mamusiu... W progu stanęła Emma. Gęste, ciemne włosy okalały odgniecioną od koca twarzyczkę. Dziewczynka przyciskała do piersi starego, zniszczonego pluszowego królika. Od czterech lat nie zasypiała bez niego, nie miał konkurencji mimo dwóch nowych wymarzonych przytulanek, które dostała na Gwiazdkę. W czerwonej flanelowej piżamce wydawała się szczególnie maleńka i krucha. – Dzień dobry, słoneczko. – Laura wstała i podeszła do córki. – Obudziliśmy cię? – Co się stało? – Dziewczynka przeniosła wzrok z matki na ojca i z powrotem. – Wracaj do łóżka, dzióbeńku – odezwał się Ray. W jego głosie nie
było już śladu gniewu, tylko twarzy nie udało mu się rozpogodzić. – Nic złego – Laura uspokoiła córkę. – Rozmawialiśmy z tatusiem za głośno. Przykro mi, że cię obudziliśmy. Postanowiła, że o dziadku powie jej później. Teraz nie dałaby rady poruszyć tego tematu. Emma przyglądała się ojcu z uwagą, gdy odwrócił się do zlewu, by wypłukać kubek. – Czemu już nie śpicie? – spytała. – Chodź, maleństwo ty moje. – Laura lekko pchnęła córkę w stronę schodów. – Rzeczywiście, jeszcze za wcześnie na wstawanie. Wracaj do łóżeczka. Wszyscy powinniśmy jeszcze z godzinkę pospać. Na schodach dziewczynka wsunęła rączkę w dłoń matki. Była taka zaspana, że potykała się o własne nogi. Wróciła do łóżka, a Laura otuliła ją jeszcze ciepłą kołdrą. – Tatuś jest na mnie zły? – Skądże! – Pogładziła córkę po jedwabistych włosach. Emma rzeczywiście działała Rayowi na nerwy, czasami utyskiwał, że przeszkadza mu w pracy, zdarzało mu się nawet na nią krzyknąć. – Tatuś nie jest zły, tylko zmęczony. Jeśli będziesz chciała, to później o tym porozmawiamy. – Aha. – Dziewczynka zamknęła oczy. Laura pocałowała ją i opatuliła kołdrą. Gdy się wyprostowała, stanęła twarzą w twarz z półką Barbie. Zauważyła, że Emma poukładała lalki w różnych dziwnych pozycjach, zapewne gimnastycznych. Uśmiechnęła się na ten widok. Po raz pierwszy od dłuższego czasu się uśmiechnęła. Przed powrotem do kuchni i do rozgniewanego męża potrzebowała chwili dla siebie, więc przeszła korytarzem do sypialni małżeńskiej. Wyjęła z kieszeni zerwany łańcuszek i
otworzyła stojącą na toaletce szkatułkę. Trzymała w niej kilka par kolczyków i dwie bransoletki. Laura nie była wielką miłośniczką biżuterii; ozdoby nie pasowały do jej trybu życia. Do życia, na które składały się wykłady i wyjazdy do Brazylii. Skrzywiła się, ciągle urażona wrogością Raya. Skąd taki nagły wybuch? od jak dawna tłumił w sobie żal? Przyjrzała się łańcuszkowi. Nie potrafiła powiedzieć, kiedy ostatnio trzymała go w ręku, bo nosiła go praktycznie bez przerwy. Po raz pierwszy ojciec zapiął go jej na szyi, gdy miała osiem lat. Powiedział, że należał do matki. Po matce dostała także imię. Złoty wisiorek miał dziwny kształt, który zawsze przywodził jej na myśl kobietę w kapeluszu o szerokim rondzie. Różni ludzie widzieli w nim jednak różne rzeczy. Rozciągnęła łańcuszek pod szyją i spojrzała w lustro. Jej wzrok natychmiast powędrował ku odrostom na włosach – po obu stronach przedziałka lśniły srebrne nitki. Posiwiała bardzo wcześnie. Jeszcze przed trzydziestką zaczęła maskować to za pomocą sztucznego złotego brązu. Włosy miała fantastyczne, grube, mocne i gęste, mogłaby być z nich dumna – gdyby nie ta siwizna. Próżność kazała Laurze farbować włosy, jednak nie miała jej dość, by regularnie chodzić do fryzjera na koloryzację. Nie pamiętała też o pudrowaniu błyszczącego nosa ani o nałożeniu szminki przed publicznym wystąpieniem. Na szczęście była kobietą atrakcyjną z natury, bo zawsze wolała patrzeć w okular teleskopu niż w lustro. Usiadła na łóżku, choć wiedziała, że powinna już zejść na dół. Odkąd znała Raya, zawsze cierpiał na depresję, miewał podłe nastroje, jednak ten wybuch gniewu, a właściwie wściekłości, był czymś nowym. Najwyraźniej odmowy z wydawnictw mocno uderzały w jego ambicje. Był emerytowanym profesorem socjologii. Chyba nie znała bardziej empatycznej osoby. Długo pracował nad
książką o ludziach bezdomnych. Całe lata. Włożył w tę pracę wiele zaangażowania, poświęcił sprawie właściwie całe życie. Powstała książka poruszająca, ujmująca i przepięknie napisana. Przed rokiem Ray zaczął ją wysyłać do wydawnictw. Od tego czasu na biurku w jego gabinecie rosła sterta listów odmownych. Nigdy wcześniej nie wyrzucał Laurze, że przedkłada pracę nad małżeństwo i dziecko. Fakt, doba była dla niej za krótka. Podróżując, zwykle zabierała Emmę ze sobą, przekonana, że Ray ceni sobie czas, który może poświęcić pracy nad książką. I chyba miała rację. Kiedy to się zmieniło? Przed kilkoma miesiącami, gdy wyjechali do domku nad jeziorem, Laura, obserwując niebo, odkryła dziesiątą kometę w swojej karierze. Do tej pory odkrywała komety niewielkie i mało efektowne, a co za tym idzie – głównie dostarczała tematu do badań astronomom. Wyjątek stanowiła piąta, śliczna jak z obrazka kometa, z długim, pełnym ogonem. Natomiast dziesiąta była spektakularna. Na razie jeszcze bardzo mała, zaledwie rozmazana kropka za szkłem porządnego teleskopu, gołym okiem nie miała być dostrzegalna przez następne półtora roku. Posypały się nagrody, propozycje wykładów i oferty współpracy. Laura znalazła się w centrum zainteresowania mediów. Mogła tworzyć dowolne projekty badań, nie troszcząc się o fundusze. Tymczasem Ray dostawał kolejne odmowy. Obawiała się, że odnosząc sukcesy, wbiła mu nóż w plecy. Usłyszała wolne, miarowe kroki na schodach. Chwilę później Ray usiadł obok niej. – Wybacz mi – powiedział, obejmując ją. – Bardzo cię przepraszam. – Ja ciebie też – odparła. – Masz rację. Ostatnio tak się zajęłam własnymi sprawami, że przestałam mieć czas dla ciebie i Emmy. – Daj spokój. Nie o to mi chodziło. Po prostu...
– Właśnie o to ci chodziło. Byłeś wściekły i powiedziałeś szczerze, co ci leży na wątrobie. Zrezygnuję z wyjazdu do Brazylii. – Tak nie można. Naprawdę nie oczekuję tego rodzaju zmian. – Nie chcę jechać. – Powiedziała to całkiem szczerze. Przez długi czas Ray stawiał jej potrzeby na pierwszym miejscu. Pora to zmienić. – Po tym semestrze wezmę wolne. Przeniesiemy się nad jezioro, spędzimy tam całe lato we troje. Będziemy się bawić i odpoczywać. Zgoda? Ray milczał przez chwilę. – I dasz sobie spokój z tą kobietą z domu starców? – zapytał w końcu. – Ta sprawa nie zajmie dużo czasu. Sprawdzę tylko, kto to taki. Upewnię się, że niczego jej nie brakuje. Tego chciał tata. Zsunął rękę z jej ramion. – Nie rób tego – poprosił. – Ray... To nikomu nie zaszkodzi. – Smutek męża wydał się Laurze przesadzony. – Tata był w stosunku do mnie wymagający, to prawda, ale też inspirował mnie i dawał przykład. A teraz już go nie ma... – Głos jej się załamał. – Muszę dotrzymać obietnicy. Nie rzucam słów na wiatr, a to przecież prosta sprawa. Rozumiesz mnie, Ray? Westchnął i wstał. – Będę w gabinecie. Rozmowa się skończyła. Laura odprowadziła męża wzrokiem, gdy w miękkich kapciach człapał przez sypialnię, i pomyślała, że powinna pójść za nim, jednak zwyczajnie zabrakło jej siły. Zresztą lepiej na razie dać mu spokój. Może później będą mogli rozmawiać bardziej rzeczowo. Rozebrała się i położyła po swojej stronie łóżka. Zadygotała z zimna. Tego chłodu nie dało się przepędzić za pomocą ciepłej
kołdry. Czuła się samotna. Straciła ojca, jej rodzina skurczyła się do dwóch osób: Emmy i Raya. Niestety Ray, ten Ray, którego znała i kochała, najwyraźniej też ją opuścił.
3 Emma siedziała w swoim pokoju na podłodze, pochłonięta układaniem nowych puzzli z tropikalnymi rybkami, które dostała od Shelley, swojej nastoletniej niani. Od Gwiazdki minęły dwa tygodnie – tyle czasu dziewczynka potrzebowała, by oswoić się ze śmiercią dziadka. – Wychodzę, kochanie – powiedziała Laura, zakładając córce kosmyk włosów za ucho. – Tatuś jest w gabinecie. – A ja wiem, co to jest! – pochwaliła się Emma, unosząc element układanki. – A ty? – Rybia łuska? – Laura udała, że nie ma pewności. Ucieszyła się, że mała jest zajęta, przynajmniej nie będzie przeszkadzała Rayowi. – Aha! I pasuje tutaj! – Dziewczynka włożyła kartonik we właściwe miejsce i sięgnęła po kolejny. – Idziesz do pracy? – Nie. Najpierw zaniosę łańcuszek do naprawy, a potem wpadnę w odwiedziny do jednej pani – odparła Laura. – Niedługo wrócę. – To jest oko. Będzie ładny obrazek. Skleimy go potem i powiesimy na ścianie? Tak jak ten ostatni? – Możemy. Tylko wtedy nie będziesz mogła już go układać. – Nie szkodzi. – Emma podniosła wzrok na Laurę. Jej oczy miały ten sam odcień błękitu, co sweter, który włożyła tego dnia. – Mamusiu... – Co, kochanie? – Poczytasz mi bajkę?
– Wieczorem. Teraz muszę iść. Przed spaniem sobie poczytamy. – Laura cmoknęła córkę w czubek głowy. – Wrócę jak najszybciej. – Aha. – Dziewczynka znów skupiła się na układaniu puzzli. Była znacznie bardziej samodzielna niż inne, znane Laurze pięciolatki. Na pogrzebie Carla ludzie ze zdumieniem spoglądali na dziecko, jednak Laura nie miała wątpliwości, że jej córka powinna się pożegnać z dziadkiem. Przygotowała ją do tego zdarzenia, opowiedziała, co zobaczy, usłyszy i czego powinna się spodziewać. Wydawało się, że po mszy dziewczynka zrozumiała nieodwracalność śmierci. Nie płakała w czasie uroczystości ani podczas samego pogrzebu, co więcej – za każdym razem, gdy Laura zaczynała płakać, obejmowała ją pocieszająco. Zeszła na parter. Ray faktycznie był w swoim gabinecie. Siedział przy biurku, nad maszynopisem, ale przyglądał się czemuś za oknem. Położyła mu ręce na ramionach okrytych ciepłą, flanelową koszulą. – Niedługo wrócę – powiedziała. Popatrzyła za okno, próbując zgadnąć, co przyciągnęło jego wzrok, lecz nie dostrzegła nic szczególnego. Po drugiej stronie ulicy widniał rząd szeregowych budynków, takich samych jak ten, w którym mieszkali – ze skośnymi dachami, przysypanymi cienką warstwą śniegu. – Nie jedź – odezwał się Ray ze wzrokiem wciąż utkwionym w przestrzeń. – Proszę cię, nie jedź. Znowu popadł w ponury nastrój. Znali się dziesięć lat, małżeństwem byli od sześciu. W tym czasie Ray zasięgał porady kilku psychiatrów i zażył ogromną ilość antydepresantów, lecz na dłuższą metę nic nie pomagało. W ciągu dwóch ostatnich tygodni wiele razy przepraszał za swój wybuch i zapewniał, że nie przeszkadza mu kariera Laury. Mimo
wszystko słowa, które padły tamtego ranka, ciągle dźwięczały jej w uszach. Nie wierzyła w zaprzeczenia – wiedziała, że w tamtym szczególnym momencie wściekłości Ray powiedział prawdę. Ze względu na uczucia męża zwlekała ze spełnieniem obietnicy danej umierającemu ojcu i szło jej to całkiem nieźle do momentu, gdy zadzwonił prawnik. „Kto to jest pani Tolley?”, zapytał i od tego się zaczęło. Przekazał Laurze informacje, z których wynikało, że pięć lat wcześniej jej ojciec opłacił przyjęcie Sarah Tolley do Meadow Wood Village, a potem nie tylko uiszczał comiesięczne należności, lecz także złożył w depozycie niebagatelną sumę przeznaczoną na regulowanie tych zobowiązań także po jego śmierci. „Nie mam pojęcia”, odpowiedziała wtedy zgodnie z prawdą. Jednocześnie zyskała przekonanie, że Sarah Tolley odgrywała w życiu ojca niepoślednią rolę. Postanowiła się z nią spotkać. Gdy powiedziała o swoich planach Rayowi, ten znowu sposępniał. – Jadę. – Przytuliła policzek do skroni męża. – Za godzinkę będę z powrotem. Emma układa puzzle, świata poza nimi nie widzi, więc będziesz mógł spokojnie popracować. Nie odpowiedział. Wyprostowała się i zsunęła dłonie z jego ramion. Nie zaszkodziłaby odrobina aprobaty. Dotąd, nawet w najgorszej depresji, Ray nie traktował jej z takim chłodem i obojętnością. Zaczynała odnosić wrażenie, że spełnienie życzenia umierającego człowieka traktował jako przejaw jej buntu. Nie była pewna, czy dobrze robi, zostawiając dziś Emmę pod jego opieką. – Wrócę, zanim się obejrzysz. Wyszła zdecydowanym krokiem. Nie chciała, by ją zatrzymywał. Bo znowu mogłoby mu się udać. * * *
Zostawiła zerwany łańcuszek u złotnika i ruszyła do domu spokojnej starości. Meadow Wood Village okazało się uroczym miejscem. Spory, dwupiętrowy budynek, choć nowy, wydawał się dobrze osadzony i sprawiał miłe wrażenie. Ściany były bladobłękitne, okiennice białe, a przez całą długość frontu ciągnęła się gustowna weranda. W takim miejscu można nie obawiać się starości, pomyślała Laura, podchodząc do wejścia. Wnętrze budynku także było bardzo przyjemne, a do tego było ciepło i pachniało wanilią zmieszaną z cynamonem. Fiołkoworóżowe dywany z niebieskim nadrukiem pasowały do obić mebli. Laura zatrzymała się przy recepcji. Pracownica podniosła na nią wzrok znad stosu dokumentów. – Przyjechałam do jednej z waszych pensjonariuszek. Nazywa się Sarah Tolley. – Zaraz zawołam jej opiekunkę. – Kobieta skinęła ręką w stronę holu. – Proszę zaczekać. Laura usiadła na krawędzi jednego z głębokich, miękkich foteli z podłokietnikami. Po kilku minutach zjawiła się młoda, krępa dziewczyna w długim, kwiecistym fartuchu. – Pani do Sarah? – zapytała, wyraźnie zaskoczona. – Tak. Nazywam się Laura Brandon. Właściwie nie znam Sarah... pani Tolley. Była przyjaciółką mojego ojca. On zmarł niedawno, a przed śmiercią poprosił mnie, żebym do niej zajrzała. Kobieta usiadła w sąsiednim fotelu. Wszystko miała krągłe: ciało, twarz, okulary, nawet nos. – Mam na imię Carolyn. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Nikt nigdy nie odwiedza Sarah. – Mój ojciec na pewno tu bywał. Carl Brandon. Mniej więcej metr
osiemdziesiąt, szczupły... Carolyn pokręciła głową. – Nikt do niej nie przychodzi – powtórzyła. – Zupełnie nikt. – Nie rozumiem... – Laura zobaczyła w okularach opiekunki odbicie swojej zdziwionej twarzy. – Czy może mi pani o niej powiedzieć dwa słowa? Ile ma lat? – Skończyła siedemdziesiąt pięć lat. I ma początki alzheimera. Wie pani o tym? – Nie. – Laura zapadła się głębiej w fotel. – Nic o niej nie wiem. – Fizycznie jest w doskonałym stanie. Ćwiczy w basenie. Na razie alzheimer nie manifestuje zbyt wyraźnie swojej obecności. – Kobieta zastanowiła się przez chwilę. – Nasz ośrodek jest podzielony na trzy obszary. W jednym są mieszkania dla osób całkowicie samodzielnych, w drugim dla tych, które potrzebują pomocy, oddzielne skrzydło przeznaczone jest dla pacjentów wymagających opieki całodobowej. Jeszcze w zeszłym tygodniu Sarah dawała sobie radę całkiem sama. Dosłownie kilka dni temu zaczęła potrzebować pomocy, no i opieki. Rozumie pani, w jej aktualnym mieszkaniu nie ma kuchenki, nie można zamknąć drzwi na klucz. Ostatnio kilka razy zgubiła się na spacerze, więc uznaliśmy, że czas na przeprowadzkę. Nie może już wychodzić sama. – Laura kiwnęła głową, zastanawiając się, w co się pakowała. Carolyn pochyliła się ku niej. – Wie pani, byłoby fantastycznie, gdyby ją pani od czasu do czasu zabrała na spacer. Oczywiście jak już zrobi się cieplej. Będzie szczęśliwa. Oczami wyobraźni Laura zobaczyła Raya czekającego w gabinecie i gotującego się z wściekłości, że wbrew jego prośbom pojechała do Meadow Wood Village. Tylko ten jeden raz. – Nie przypuszczam... – zająknęła się. – Widzi pani, ja jej w ogóle nie znam. Nigdy nawet jej nie widziałam.
– I jeszcze jedno – ciągnęła Carolyn, jakby Laura w ogóle się nie odezwała. – Sarah uwielbia opowiadać. Sprawia jej to wielką przyjemność, a tu nie ma kto jej słuchać. Niech pani jej pozwoli powspominać. Na tym etapie choroby jednym z pierwszych objawów jest dezorientacja wynikająca z utraty pamięci krótkotrwałej. Natomiast jeżeli chodzi o dalszą przeszłość, umysł ma ostry jak brzytwa. I uwielbia opowiadać. Tyle tylko, że poza mną nie ma komu. A ja muszę się zająć jeszcze innymi pacjentami. – Naprawdę, ja chciałam tylko... – Aha, lubi też grać w bingo i kocha nocne seanse filmowe. Stanowczo za dużo czasu spędza przed telewizorem. Widzi pani, innym pacjentom to wystarczy, nie potrzebują intensywniejszej stymulacji, jednak Sarah musi dostawać więcej zróżnicowanych bodźców. – Proszę pani... – Laura uniosła dłoń, by wstrzymać potok słów. – Jak powiedziałam, nie znam tej kobiety. Mam rodzinę, pracę i mało wolnego czasu. Chciałam tylko dowiedzieć się, kim była dla mojego ojca. Nic więcej. Niezupełnie o to prosił Carl. – Dobrze. – Opiekunka wstała, wyraźnie rozczarowana. – Zaprowadzę panią. Poszły długim korytarzem, wzdłuż rzędu bladobłękitnych drzwi, z których każde były udekorowane w odmienny sposób. Na niektórych przyklejono taśmą fotografie, u jednej z klamek wisiał pluszowy miś, gdzie indziej para baletek. Na tych, przed którymi zatrzymała się Carolyn, widniał czarny zarys projektora. – To tutaj. Pensjonariusze mają na drzwiach oznaczenia, które pomagają im się zorientować, dokąd iść. Prawdę mówiąc, Sarah jeszcze tego nie potrzebuje – dodała pośpiesznie, wciskając
dzwonek. Minęła dobra minuta, zanim drzwi się otworzyły. W progu stanęła starsza kobieta. Na widok Carolyn uśmiechnęła się serdecznie. – Wejdź, kochanieńka, wejdź. Laura wsunęła się za opiekunką do niewielkiego saloniku z ładnym, współczesnym umeblowaniem. Obicia były grube, beżowe, stoliki dębowe. – To jest Laura Brandon – przedstawiła ją Carolyn. – Przyszła w odwiedziny. – Bardzo mi miło. Sarah Tolley musiała mieć ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, gdyż patrzyła na Laurę z góry. Siwe włosy miała starannie ułożone. Była uderzająco podobna do Eleanor Roosevelt. Strój także miała nienaganny: beżowa spódnica, pończochy i lakierki. Jedyny sygnał, że jej umysł nie funkcjonuje idealnie, stanowiła krzywo zapięta bluzka w biało-beżowe prążki. Tuż nad paskiem spódnicy odstawał jeden przepuszczony guzik. Niby drobiazg, jednak Laurze ścisnęło się gardło. Carolyn zerknęła na zegarek. – Obowiązki wzywają. Mam nadzieję, że panie miło spędzą czas. Wyszła. Sarah podprowadziła Laurę do kanapy. – Usiądziesz, dziecko? – Chętnie. – Napijesz się kawy? Albo lemoniady? Powinna być w lodówce, jak mi się zdaje... Ruszyła do kuchni, lecz Laura ją zatrzymała. – Nie trzeba, dziękuję. – Spuściła wzrok. Nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. – Chciałabym wyjaśnić, dlaczego tu przyszłam. –
Gospodyni usiadła na drugim końcu kanapy i złożyła ręce na podołku. Czekała w milczeniu. – Wydaje mi się, że znała pani mojego ojca, Carla Brandona. – Sarah nie zareagowała. – Umarł niedawno, przed śmiercią prosił, żebym... żebym panią odwiedziła i upewniła się, że niczego pani nie brakuje. Na twarzy gospodyni pojawił się ślad zmieszania. – To bardzo miło z jego strony – powiedziała − ale muszę się przyznać, że go nie pamiętam. Ostatnio mam dziurawą pamięć... – dodała przepraszającym tonem. – Jakże on się nazywał? – Carl Brandon. – I skąd ja go znam? – Nie wiem – przyznała Laura z uśmiechem. – Miałam nadzieję, że pani mi to powie. Od niego się nie dowiedziałam. Przypuszczam, że się przyjaźniliście. Zadbał o pani pobyt w ośrodku... Mieszkanie będzie, oczywiście, nadal opłacane – zapewniła pośpiesznie. – W testamencie nakazał złożenie depozytu na ten cel. – A to dopiero! Sądziłam, że mój pobyt opłaca ubezpieczenie! – Staruszka przycisnęła palce do skroni. – Chyba rzeczywiście tracę rozum. Nikogo takiego nie pamiętam. Przypomnij mi, proszę, skąd go znam? – Nie wiem. Urodził się w Nowym Jorku, w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Wychowywał się w Brooklynie. Wydaje mi się, że przeprowadził się tam, mając dwanaście lat, i mieszkał pewnie z dziesięć. A pani kiedykolwiek mieszkała w Nowym Jorku? – Urodziłam się w New Jersey – powiedziała Sarah Tolley. – Dokładnie w Bayonne. Tam dorastałam. – Wobec tego może spotkaliście się w Filadelfii. Miał dwadzieścia cztery lata, kiedy się tam przeprowadził. Pracował jako fizyk w firmie Allen Technologies. Zawsze fascynowała go astronomia, wiedział o tym każdy, kto go znał. Wziął ślub przed czterdziestką.