ADRIAN TCHAIKOVSKY
Hołd dla Mroku
CZWARTA CZĘŚĆ CYKLU CIENIE POJĘTNYCH
Przełożył Andrzej Sawicki
Tytuł oryginału Salute the Dark
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-592-6
REBIS Poznań 2010
Moim rodzicom, którzy zastanawiają się, dlaczego dedykację części
trzeciej stracili na rzecz nieżyjącego Francuza.
Podziękowania
Nie zdołam w sposób dostateczny wyrazić wdzięczności, jaką żywię dla:
mojego agenta Simona za jego nieustanne zachęty i podsuwane inspiracje;
Petera Lavery’ego, mistrza w sztuce wydawniczej; Julie, Chloe i wszystkich
innych z Tor UK za stałe wsparcie; mojej żony Annie za pomoc i Alexa,
mojego syna, za to, że nie rozrabiał za bardzo, gdy zbliżały się terminy
oddania prac.
Oprócz tego składam podziękowania klubowi Hellfire and Horrors
(Oksford), graczom w Storm Wolves z Reading, a także Wayne’owi,
Shane’owi i Martinowi oraz wszystkim innym, którzy mnie wspierali.
Glosariusz
LUDZIE
Stenwold Maker - żukopodobny, szef siatki szpiegowskiej i polityk
Cheerwell „Che” Maker - bratanica Stenwolda Makera
Tisamon - modliszkopodobny, mistrz broni
Tynisa - córka Tisamona, półkrwi pająkopodobna, strażnik Stenwolda
Achaeos - ćmopodobny mag, kochanek Che
Atryssa - nieżyjąca matka Tynisy i poprzednia kochanka Tisamona
Thalrik - osopodobny renegat, wcześniej major Rekefu
Nero - muchopodobny artysta, stary przyjaciel Stenwolda Felise Mienn -
ważkopodobna mistrzyni pojedynków
Taki - muchopodobna awiatorka z Solarno
Lineo Thadspar - żukopodobny mówca w Zgromadzeniu Kolegium
Balkus - mrówkopodobny renegat z Sarnu, agent Stenwolda Sperra -
muchopodobna agentka Stenwolda
Destrachis - pająkopodobny lekarz, towarzysz Felise Mienn Parops -
mrówkopodobny z Tarku, przywódca wolnych Tarkejczyków Jons
Allanbridge - żukopodobny awiator
Plius - obcy mrówkopodobny w Sarnie, agent Stenwolda
książę mniejszy Salme „Salina” Dien - ważec arystokrata, przywódca
Krajowej Armii
Równa Smokom - motylopodobna ukochana Salmy
Phalmes - omomiłkowcopodobny z Myny, zastępca Salmy
Teomis z Aldanraelich - pająkopodobny aristoi, lord wojny Odyssa -
agentka Teornisa w Solarno
Cesta - pluskwopodobny skrytobójca z Solarno
Scobraan - omomiłkowcopodobny awiator z Solarno
Laetrimae - modliszkopodobny duch ze Szkatuły Cienia
Xaraea - ćmopodobna wywiadowczym w Tharnie
Tegrec - osopodobny major i mag, zarządca okupowanego Tharnu Raeka
- osopodobna, nałożnica Tegreka
Kymene - omomiłkowcopodobna, przywódczyni mynejskiego ruchu
oporu Chyses - omomiłkowcopodobny, Mynejczyk, zastępca Kymene
Hokiak - skorpionopodobny, przemytnik w Mynie
Gryllis - pająkopodobny, partner w interesach Hokiaka Alvdan II -
imperator Osowców
Seda - siostra Alvdana
Maxin - osopodobny generał, Rekef
Reiner - osopodobny generał, Rekef
Brugan - osopodobny generał, Rekef
Malkan - osopodobny generał Siódmej Armii
Latvoc - osopodobny pułkownik, Rekef, bliski współpracownik Reinera
Gan - osopodobny pułkownik, gubernator Szaru
Ulther - nieżyjący osopodobny pułkownik, były gubernator Myny Axrad -
osopodobny porucznik i awiator
Uctebri Sarcad - moskitopodobny mag, niewolnik Alvdana Gjegevey -
stonogopodobny niewolnik i doradca
Dariandrefos (Drefos) - mieszaniec, pułkownik wojsk posiłkowych i
mistrz rzemieślnik
Totho - mieszaniec, rzemieślnik w ekipie Drefosa
Kaszaat - pszczołopodobna rzemieślniczka w ekipie Drefosa Wielki
Greyv - turkuciopodobny rzemieślnik w ekipie Drefosa MIEJSCA
Capitas - stolica Imperium Os
Asta - przyczółek os ustanowiony dla Kampanii Nizinnej Kolegium -
miasto żukopodobnych, siedziba Wielkiego Kolegium Wspólnota - państwo
ważkopodobnych na północ od Nizin, częściowo okupowane przez Imperium
Darakyon - puszcza, dawna twierdza modliszkopodobnych, obecnie
nawiedzona Helleron - przemysłowe miasto żukopodobnych, pod okupacją
Myna - miasto omomiłkowcopodobnych podbite przez Imperium Sarn -
miasto-państwo mrówkopodobnych sprzymierzone z Kolegium Solarno -
rządzone przez pająkowców miasto nad Exalsee, pod okupacją ziemie
pająków - miasta pająkopodobnych na południe od Nizin; uważane za
bogate i bezkresne
Szar - miasto pszczołopodobnych podbite przez Imperium Tark - miasto-
państwo mrówkopodobnych, pod okupacją
Tharn - twierdza ćmopodobnych, pod okupacją
Vek - miasto-państwo mrówkopodobnych, od niedawna w stanie wojny z
Kolegium ORGANIZACJE I INNE
Liga Starożytnych - przymierze pomiędzy ciemcami z Doraxu a
modliszowcami z Nethyonu i Etheryonu
Zgromadzenie - wybieralny organ władzy Kolegium, obradujący w
Amphiophosie
Rzutka Dziewoja - statek powietrzny Jonsa Allanbridge’a Partia
Kryształowego Sztandaru, Partia Nefrytowej Ścieżki i Partia Atłasowego
Szlaku - ugrupowania polityczne w Solarno
Esca Volenti - ortopter Taki
Wielkie Kolegium - uczelnia w Kolegium, kulturowe serce Nizin
Krajowa Armia - oddziały uchodźców i żołnierzy nieregularnych kierowane
przez Salmę
Forum Biegłości - miejsce pojedynków w Kolegium
Rekef - tajna służba Imperium Os
Szkatuła Cienia - artefakt zawierający serce Darakyonu Skryresi -
magowie, przywódcy ćmopodobnych
Gwiezdne Gniazdo - olbrzymi okręt powietrzny osowców, wykorzystany
w podboju Solarno
Skrzydlate Furie - nazwa Siódmej Armii osowców
Po zwycięstwie nad armią Sarneńczyków generał Malkan przygotowuje się
do marszu bezpośrednio na Sarn, by unicestwić zbrojne zaplecze Nizin.
Sojusz państw, zawiązany dzięki mediacjom prowadzonym w tym mieście
przez Stenwolda, dopiero się umacnia, zatem póki na Nizinach trwają
przygotowania, zadanie powstrzymania postępu os spada na dowodzoną
przez Salmę Krajową Armię.
Przez zimę Imperium powiększyło swoje terytorium, włączając do niego
pajęcze miasto Solarno oraz twierdzę ciem - Tharn. Jednak ostrożne
manipulacje Skryresów i ich agentki Xaraei sprawiły, że nowym
gubernatorem ich społeczności został Tegrec. Będąc sam magiem, który
skrywa prawdziwą naturę przed swymi ziomkami, potajemnie sympatyzuje on
ze sprawą ciemców.
Tymczasem genialny rzemieślnik Drefos otrzymał rozkaz przeniesienia
swej tajnej broni do Szaru. Pszczołopodobni mieszkańcy tego miasta wszczęli
otwarty bunt po śmierci królowej, przetrzymywanej przez Imperium w
charakterze zakładniczki, jako gwarant ich dalszego wiernopoddaństwa.
Jednakże w zespole Drefosa znajduje się Kaszaat, była mieszkanka Szaru i
kochanka Totha, dawnego ucznia Stenwolda.
Misja odzyskania Szkatuły Cienia nie powiodła się za sprawą Tynisy, która
znajdując się pod wpływem Uctebriego, ugodziła Achaeosa, raniąc go
poważnie. Artefakt wpadł w ręce moskitowca, który obiecał Alvdanowi, że za
jego pomocą zapewni mu nieśmiertelność.
Niemniej w tym samym czasie Uctebri zawiązuje spisek z siostrą
imperatora. Jego skutkiem ma być obalenie jej brata oraz uczynienie z niej
samej władczyni niepodległej śmierci.
Jeden
Dlaczego to wszystko przytrafia się właśnie nam?
To niemądra myśl dla człowieka szykującego się na wojnę, ale wojna
jeszcze się nie zaczęła, a Stenwold widział już zbyt wielu cierpiących -
również za jego sprawą. Poczucie grozy, jakiej doświadczył, kiedy
przyprowadzono umęczoną Sperrę, towarzyszyło mu nieustannie. A teraz
to...
Teraz Achaeos. I nieszczęsna Che, moja Che, która wróciła do domu, by
dowiedzieć się o wypadku. Ale nie tylko ona przeżywała trudne chwile.
- Ogromnie mi przykro - zapewnił cicho, próbując objąć Tynisę
ramieniem, ale ta odsunęła się, nie pozwalając mu na to.
- Nie mnie powinieneś żałować - stwierdziła.
Nigdy nie widział swej wychowanki w takim stanie. Szła przez życie bez
lęku: piękna jak jej matka pajęczyca, śmiertelnie niebezpieczna jak ojciec
modliszowiec i pewna siebie jak prawdziwa obywatelka Kolegium. Teraz zaś
stała przed drzwiami szpitala, bojąc się wejść do środka, ale i nie mogąc stąd
odejść. Łóżka były wciąż pełne pacjentów, którzy dochodzili do siebie po
ranach odniesionych podczas oblężenia miasta przez Vekkeńczyków, i to
wśród nich leżał Achaeos. Nie ocknął się jeszcze, a jego szara skóra
przybrała odcień bieli. Lekarze byli bezradni. Nie potrafili powiedzieć, czy
kiedykolwiek otworzy oczy.
Przy jego łóżku siedziała Che, trzymając go za rękę. Sam jej widok
wystarczył, by w Tynisie ponownie zbudził się ból. Nie mogła jednak
oderwać wzroku od pary kochanków. To jej broń sprawiła, że Achaeos tu
leżał, chociaż Stenwold nie potrzebował zapewnień jej ojca o działaniu pod
wpływem magii, żeby wiedzieć o tym, iż nie zamierzała wyrządzić ciemcowi
krzywdy. Już to było tragedią, ale Stenwold rozumiał, że przyczyną rozpaczy
Tynisy było coś jeszcze: świadomość, że ból odczuwany przez Che,
wcielenie niewinności i mądrości, sprawi, iż jej przybrana siostra już nigdy
nie odzyska dawnej pogody ducha.
Tynisa zadrżała, a Stenwold niemal usłyszał jej myśli: „To rozdzieli nas na
zawsze”.
- Tej wojny nie da się skończyć bez ofiar - wyszeptał, przypominając sobie
znowu Sperrę. A przecież te katusze - o zgrozo! - zadali jej sojusznicy. -
Tyniso... - zaczął ponownie.
- Nie - odezwała się natychmiast. - Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Nie
mogę ponownie wyruszyć z misją. Jestem niebezpieczna. I nie chcę, aby to
się powtórzyło.
- Tisamon wyjaśnił mi, co się stało...
- Mój ojciec wymyślił sobie coś, żeby poczuć się lepiej. - Obrzuciła go
gniewnym spojrzeniem. - Nie mów mi, że w to wierzysz?!
- Wystarczy mi, że on w to wierzy. Bo zna się na takich sprawach lepiej
niż ja. - Stenwold wzruszył ramionami. - Tyniso, byłaś przecież w świątyni
na Parosyalu.
- To co innego. Podali mi jakiś środek i miałam... wizje, halucynacje.
Spojrzał na swoje dłonie.
- Kiedyś myślałem tak jak ty, ale potem zobaczyłem tyle dziwnych...
rzeczy. Świat nie składa się tylko z tego, co widzimy. Achaeos powiedziałby
ci zresztą to samo.
- I gdzie go to zaprowadziło?
- Tyniso, pójdziesz ze mną do siedziby rady?
- Nie - odpowiedziała. - Przykro mi, Sten, ale nie mogę. Już sobie nie
ufam. Musisz znaleźć kogoś innego.
Skinął głową. Nie mógł jej zmusić, choć bardzo jej potrzebował. Może
Tisamon zdoła ją namówić? Raz jeszcze spojrzał na Che, a potem wyszedł.
Szeregi się przerzedzają, pomyślał ze smutkiem, a przecież Niziny
szykowały się do wojny. Sarn, Kolegium i Liga Starożytnych zwoływały
sojuszników. Stenwold potrzebował każdego agenta, jakiego był w stanie
pozyskać, ale stale było ich mało, tak że nie był w stanie obsadzić ich
wszędzie tam, gdzie chciał. Sperra była dla niego stracona, podobnie zresztą
jak Achaeos, choć ten mógłby okazać się tak bardzo przydatny pośród
swoich ziomków. Tynisa wycofała się z walki, a Che... W tej sytuacji nie
mógł prosić jej przecież o pomoc. Jego oddziały malały, Imperium zaś rosło
w siłę.
W sali narad pojawił się dość wcześnie. Dziś miało odbyć się kolejne
posiedzenie rady wojennej, a jego, od czasu oblężenia, ludzie zwali wciąż
mistrzem wojny. Spodziewał się przybycia starego Lineo Thadspara oraz ze
dwudziestu innych członków Zgromadzenia.
Zapewne jak zwykle z własnymi koncepcjami i wskazówkami. Powinien
przyjść też Tisamon, który w milczeniu stanie za jego plecami, co będzie
jasnym wyrazem pogardy dla niekończących się dyskusji, a także, być może
Teornis...
Jakby przywołany tymi myślami, pająkowiec wkroczył do sali wyraźnie
zadowolony z siebie. Na szkarłatne szaty włożył kirys z kości i skóry, głowę
ozdobił chitynowym szyszakiem z pióropuszem z czułków ciem, co nadało
mu wygląd starożytnego wojownika.
Za nim pojawiła się maleńka sylwetka awiatorki Taki, która uciekając z
Solarno - kolejnego miejsca podboju os - przywiozła do domu Che.
- Mistrzu Makerze - zaczął pająkopodobny. - Obawiam się, że czas biegnie
dla nas zbyt szybko.
- W jakim sensie?
- Dostałem wezwanie do jak najszybszego powrotu do domu. Załatwiłem
już transport dla siebie i moich dworzan do Seldisu.
- Osowcy?
- Ponownie zbierają się przy naszych granicach, ale tym razem
modliszowcy raczej nie wyręczą nas w walce.
- Będziecie się bić? Wystąpicie zbrojnie?
- Nie sposób powiedzieć. - Na twarzy Teornisa pojawił się uśmiech. - Ale
w Seldisie i Everisie powstają oddziały najemników, a ja potrafię zrobić z
nich użytek. Cóż byłby ze mnie za lord wojny, gdybym nie umiał się bić?
Tymczasem szykuje się pewna sprawa w Mavralisie nad Exalsee, dlatego
zabieram ze sobą Taki. Podoba mi się myśl kąsania osowców od tyłu.
Stenwold skinął głową.
- Moi agenci donoszą, że zajęcie Solarno przez Imperium utrudniło
zarządzanie nim.
Na twarzy Teornisa pojawiło się na moment napięcie, które zdradziło jego
prawdziwe odczucia ukryte pod uśmiechem.
- Przyjacielu, musimy mieć nadzieję, że tak jest, bo jeżeli nie, to wkrótce
południowe wybrzeże zaleje fala czerni i złota. I wtedy wszystko będzie
zależeć od umiejętności urzędników z Asty zarządzających zarekwirowanymi
zapasami. Jak bowiem wiesz, mistrzu Makerze, wojny prowadzą żołnierze,
ale wygrywa je zaopatrzenie.
- A ty z chęcią polecisz z Teornisem? - zapytał Stenwold Taki.
- Sieur, zechciej pamiętać, że całe życie służyłam pająkom. Chcę zobaczyć
moje miasto wolnym, a pająki chcą tego samego.
- Mistrzu Makerze, zabiorę ze sobą jeszcze jednego twojego człowieka i
mam nadzieję, że nie będziesz się sprzeciwiał - oznajmił Teornis.
Stenwold spojrzał nań tępo. Z jakiegoś powodu pomyślał o Tynisie.
Dziewczyna najwyraźniej chciała gdzieś wyjechać i uczynić coś, co
pomogłoby jej uporać się z poczuciem winy.
- Do Solarno chciałby wrócić też mistrz Nero. Chociaż nie wiedziałem, że
to miasto zrobiło na nim... takie wrażenie. - Teornis znacząco uniósł brew.
Stenwold nie potrafił powstrzymać się od spojrzenia na Taki. Stary
rozpustnik, pomyślał, ale zaraz potem przyszła refleksja, że akurat on nie
powinien wydawać sądów w takiej sprawie.
- Nie mam pojęcia, do czego mógłby się przydać - mruknęła muszyca. -
Mam tylko nadzieję, że starczy mu rozumu, by nie oddalać się ode mnie. Ale
skoro leci z nami, będziemy musieli jakoś go wykorzystać.
Do sali weszli właśnie kolejni członkowie rady, zatem Stenwold już tylko
uścisnął mocno dłonie Teornisa i muszyny.
- Niech los wam sprzyja - powiedział.
- Niech los sprzyja nam wszystkim - poprawiła go Taki.
*****
Jego postawa idealnie współgrała z jego ostrzem. Stał lekko pochylony, na
ugiętych nogach, gotowy - zgodnie z instynktem wojownika, a nie
wskazówkami umysłu - skoczyć zarówno w przód, jak i w tył. Nie trzymał
ramienia wyciągniętego prosto przed siebie, jak szermierze walczący
rapierami, ale ugiął je i szpon ułożył mu się niemal wzdłuż niego.
Wyglądał zwodniczo biernie, lecz ostrze mogło ciąć momentalnie i
natychmiast wycofać się niczym zabójcze odnóża owada, od którego miano
wzięli jego pobratymcy. Drugą rękę trzymał w odwodzie, przyszykowaną do
użycia. Wzdłuż ramienia, aż po łokieć, odgięły się na niej kolce gotowe
sparować atak i w ten sposób utworzyć lukę, przez którą uderzy jego szpon.
Spojrzał na swoje ramię i szpon. A potem spojrzał na nią.
Jej postawa była równie osobliwa i tak samo doskonale wyrażała absolutną
gotowość do akcji. Jedną, niemal zupełnie wyprostowaną nogę wysunęła
przed siebie, drugą lekko ugięła. Długi miecz trzymała nisko i niemal
pionowo, całą swoją jaźń i energię skupiwszy na jego krawędzi. Żadne z nich
nie poruszało się od jakichś dziesięciu minut, żadne nawet nie mrugało.
Rzecz jasna miał na sobie przeszywanicę, ciemnozieloną, pikowaną szatę
ze złotą broszą na lewej piersi - jego odznaką mistrza broni. Ona
zrezygnowała ze zbroi, wkładając w zamian coś najbliższego odzieniu ważek
- luźne szaty z jedwabiu pająków ściągnięte mocno wokół talii, nadgarstków
i kostek. Migotała turkusem i złotem, a czarna szarfa zastępowała jej pas.
Tisamon i Felise Mienn patrzyli na siebie bardzo uważnie, czekając na
ruch przeciwnika. Modliszowiec skupił się na ostrej niczym brzytwa
krawędzi jej miecza - trening przy użyciu nieprawdziwych głowni stanowiłby
obrazę dla ich umiejętności.
Nie tak dawno Felise uznała go za agenta os i po raz pierwszy od wielu lat
Tisamon walczył wtedy o swoje życie. Długo wynajmował w Helleronie
swoje ostrze każdemu, kto gotów był zapłacić za to odpowiednią sumę, ale
pieniądze nie znaczyły dla niego nic. Jego celem były same walki. I choć był
dumny ze swoich umiejętności, a wieści o nim rozchodziły się daleko, to
obecnie odkrywał, że właściwie cały czas wyłącznie szukał kogoś, kto
rzuciłby mu godne wyzwanie. Trafili na siebie w Kolegium.
Po tej gwałtownej walce był tak rozjuszony i tak pełen życia, że darował je
nawet dziewczynie, która zdradziła Stenwolda. W tamtej chwili nic nie miało
dla niego znaczenia - poza nią, jedyną kobietą, która niespodziewanie
wkroczyła w jego świat, by zostawić w nim po sobie niezatarty ślad.
Nadal był wytrącony z równowagi, jakby nie do końca jeszcze przeżył
skutek tamtego uderzenia. Przez siedemnaście lat odbywał pokutę za
sprzeniewierzenie się zasadom swojej rasy i romans z pajęczycą, a także za
to, że zarzucił jej zdradę, podczas gdy tak naprawdę to on nie pozostał jej
wierny. Gdyby Atryssa żyła, musiałaby go nienawidzić. Aktualnie jednak
utkwił wzrok w oczach Felise Mienn - miały kształt migdałów, a ich kolor
zmieniał się z błękitu w zieleń, gdy tak stał i czekał na jej ruch.
To już tak dawno temu... Jego ziomkowie chowali w sobie urazy na
zawsze, ale przecież tak wielka rzeka czasu wygładza rany, a i wcześniej
Tisamon łamał zasady... Twarz Felise nie wyrażała żadnych uczuć. Nie
potrafił wyczytać z niej nic. Nie wyczuwał w niej żadnego napięcia, nie
umiał przewidzieć, kiedy nastąpi uderzenie.
Przez te siedemnaście lat - w końcu to zrozumiał - był człowiekiem
martwym. Dopiero powrót Stenwolda i obecność Tynisy przywróciły go do
życia, choć jakaś część jego jaźni wciąż pozostawała uśpiona. Aż do
momentu, gdy poznał Felise...
Nie wiedział, kim była i komu przysięgała wierność. Ale nie miało to dla
niego znaczenia. Mogła być nawet agentką jakiejś pajęczycy, niewolnicą
Arcanum czy wysłanniczką Imperium. Kiedy z nią walczył, jej umiejętności
przemawiały do niego własnym językiem i choćby nawet miała przeszyć jego
serce swym mieczem, w chwili, w której by go ugodziła, krzyczałby z
radości. I wiedział, że ona to rozumie. Nie była modliszką, ale jej rasa
rozumiała tę perfekcję i takie zaangażowanie.
Nagle zadała pchnięcie. Przyjął je na szpon i sparował, odtrącając ostrze
drugą ręką.
Znieruchomieli oboje, twarzą w twarz. Gdyby ozdobiła twarz barwnikami
tak jak inne pajęczyce, byłaby bezwzględnie piękna, ale Tisamon i bez tego
podziwiał każdy centymetr jej ciała. Gdy przesuwał dłoń przy jej twarzy,
poczuł głębokie wzruszenie, a ostrogi zjeżyły się na jego przedramieniu.
W tejże chwili oboje usłyszeli ciężkie kroki zwiastujące nadejście na
Forum Biegłości jakiegoś żukowca. Na zewnątrz było ciemno, ale mrok
zapadł, zanim zaczęli ten pojedynek czujności. Tisamon odstąpił pierwszy,
nie odrywając oczu od twarzy Felise.
Do sali wkroczył Stenwold, wyglądający na bardziej znużonego niż
zwykle. Pozdrowił ich skinieniem głowy, nie dostrzegając nic z tego, co
działo się między nimi.
- Nie pojawiłeś się na spotkaniu rady - zwrócił się do Tisamona.
- Jestem żołnierzem, nie taktykiem - stwierdził modliszowiec.
Stenwold zastanowił się.
- Masz rację, ale i tak mi ciebie brakowało. Lubię obejrzeć się czasem na
ciebie, by przypomnieć sobie, na czym polega wojenne rzemiosło. Nie masz
pojęcia, ilu ludzi stało się ekspertami w tej dziedzinie, choć nigdy przedtem
nie trzymało nawet miecza w dłoni. - Zmarszczył brwi, bo w końcu dostrzegł
napięcie panujące w sali. - Wszystko w porządku? - zapytał.
- Trenowaliśmy tylko - odparł Tisamon krótko. - Powiedz mi, czy... ty i ta
pajęczyca... jesteście szczęśliwi?
Na twarzy Stenwolda pojawił się nieco głupawy uśmiech.
- Bardziej, niż na to zasłużyłem. Ale nie zapominam o tym, że czeka nas
wojna i nie wiadomo, gdzie się znajdę, kiedy wszystko się skończy... Albo
gdzie będzie ona... - Zacisnął wargi, wyobrażając sobie niewątpliwie jakąś
krzywdę dotykającą Ariannę lub jego. - Zostawię was teraz z waszymi
ćwiczeniami. Cztery godziny gadania to dość dla każdego.
Tisamon ledwo zauważył, jak żukowiec poczłapał z powrotem. Powiedział
to czy nie? Powiedział przyjacielowi, że powinien korzystać ze szczęścia,
gdy puka ono do jego drzwi? Przyszłość była niepewna - i to z każdym
dniem coraz bardziej. Pod sztandarami czerni i złota w pole ruszyło sto
tysięcy żołnierzy, a gdy wojna się skończy, z pewnością wielu z nich nie
powróci do domu.
Tisamon przyjął nową postawę, unosząc szpon wysoko. Była bardziej
agresywna, ale i ryzykowna. Felise odpowiedziała na to, przesuwając jedną
nogę w bok i uginając nieco drugą. Miecz trzymała na wysokości talii,
mierząc nim wprost w jego serce. Coś w jej oczach poruszyło go do głębi.
Nie ośmielił się tego nazwać, ale widział to wyraźnie. Poczuł ból zranionego
człowieka.
Dwa
Oddział imperialnych zwiadowców wylądował w pobliżu farmy. Kilku
jego członków opadło przed frontem, dwaj z tyłu, a jeden usadowił się na
dachu.
Dowódca patrolu obrzucił zabudowania czujnym spojrzeniem. Farma
została opuszczona jakiś czas temu - jej mieszkańcy uciekli zapewne przed
nadejściem os. Można było spodziewać się, zatem, że oczyszczono ją ze
wszystkiego, co użyteczne, choć istniała szansa, że coś jeszcze zostało.
Dowódca dał znak dłonią jednemu ze swoich żołnierzy, a ten z rozmachem
kopnął w drzwi. Suche drewno ustąpiło natychmiast z trzaskiem.
Wszyscy znieruchomieli i nasłuchiwali uważnie. Ze środka nie dobiegał
żaden dźwięk. Zawsze istniała wszak możliwość, że zbóje upatrzyli sobie to
miejsce na kryjówkę. „Zbóje” - tak zwali ich oficerowie, jednak sierżant nie
spodziewał się spotkać bandytów w krainie takiej jak ta.
O Nizinach mówiono, że to spokojna, podzielona kraina, ale okazało się,
że są tu setki zbrojnych mężczyzn gotowych do natychmiastowego ataku na
żołnierzy Imperium. I według sierżanta bardziej przypominali oni regularną
armię niż bandę rozbójników. Niemniej osowieć nie odważył się podzielić
tymi spostrzeżeniami z przełożonymi. Jakkolwiek oczywiste by to się zdało.
Skoro jednak była to armia, to taka, która nie podejmowała walki, a w
dodatku trudno było ją znaleźć. Zwiadowcy podczas wypadów natrafiali
regularnie na jakieś stare ścieżki i zimne już paleniska. Niekiedy zresztą
wychodzili na rekonesans i już z niego nie wracali. Straty w ich szeregach
stały się tak duże, że oficerowie zaczęli wysyłać w teren oddziały coraz
większe, pięćdziesięcio-, siedemdziesięcioosobowe, ale i one znikały bez
śladu wśród jałowych i skalistych pustkowi pomiędzy obozem Siódmej
Armii a Sarnem, a także w lasach poprzecinanych wąwozami.
Wkrótce zwiadowcy musieli ograniczyć się do działania w zasięgu
głównych sił Imperium, co sprawiło, że wojska nieustannie napotykały
zniszczone mosty, zatrute studnie i różne pułapki, a armia zaczęła poruszać
się z prędkością żółwia. Toteż oficerowie powrócili do zasady szerszego
rozsyłania zwiadowców.
Nikomu jednak nie dodawało to pewności siebie i wszyscy wiedzieli, że
generał Malkan aż kipiał gniewem z tego powodu. Przed dwoma dniami
udało się im schwytać kilku ludzi podejrzanych o przynależność do
bandyckiej armii i Malkan osobiście przejął nadzór nad ich przesłuchaniem,
dręcząc ich bezlitośnie dopóty, dopóki nie zdradzili położenia swego obozu.
Oczywiście Imperialni nie znaleźli na miejscu niczego. Nic nie wskazywało
też na to, aby kiedykolwiek był tam jakiś obóz.
Przed śmiercią więźniowie zdradzili jeszcze, że bandyci mają swego króla
- wielkiego maga, którego nie można pokonać w walce i który potrafi
przenikać przez ściany oraz czytać w ludzkich myślach. Malkan kazał więc
wyznaczyć nagrodę za pojmanie tego człowieka żywego lub martwego -
czterysta złotych imperiałów. Nikt jednak nie kwapił się zbytnio, by sięgnąć
po nią, a zwiadowcy skuszeni jej wysokością zapuszczali się zbyt daleko, za
co płacili życiem.
Żołnierze, którym udało się przeżyć spotkanie z bandytami, meldowali, że
tamci nosili imperialne zbroje, a także wyposażeni byli w imperialne miecze i
oszczepy. Każdy znikający oddział przyczyniał się do wzmocnienia sił
nieprzyjaciół. Stąd też Malkan postanowił wysyłać na zwiady posiłkowych,
uznawszy, że straty wśród żołnierzy zniewolonych będą mniej dotkliwe dla
armii niż śmierć wyszkolonych osowców. Jednak wkrótce pojawiły się
pogłoski, iż zaczęto ich widywać w szeregach bandytów. Generał
zrezygnował zatem i z tego pomysłu.
Sierżant rzucił się w stronę izby. Nie zamierzał być pierwszy, ale też nie
chciał pozostać zbyt daleko w tyle na wypadek, gdyby okazało się wszakże,
iż pozostawiono tu coś wartościowego. Wedle niepisanej zasady sierżantom
należała się najlepsza część łupu - oficerowie byli zbyt dumni na
plądrowanie, a zwykli żołnierze musieli poczekać na swoją kolej.
- Zajdźcie od tyłu! - krzyknął do swoich ludzi. - I miejcie oczy otwarte!
Podważywszy sztyletem szuflady w stole, znalazł w nich kilka monet.
Wziął je bez wahania, gdyż w jego fachu duma nie była wymagana. Jeden z
jego ludzi poszedł po schodach na górę.
W miarę zbliżania się do Sarnu będą natrafiać coraz częściej na
zamieszkane siedliska i wartościowsze łupy. A to będzie oznaczać dodatkowe
korzyści dla przedsiębiorczych sierżantów. Może kobiety? Z Szóstą Armią w
obozie pojawił się pododdział Korpusu Niewolników, a oni zapłacą znaleźne
i nie bardzo będą przejmować się stanem pojmanych.
W następnej izbie znalazł pod łóżkiem jakąś skrzynię. Pochylił się nad nią
i stwierdził, że jest zamknięta. Ukląkł, przepełniony radosnym przeczuciem.
Pomiędzy pokrywą a skrzynią była szczelina pozwalająca na wsunięcie
ostrza. Naparł więc silnie na sztylet, licząc na wyłamanie zamka. Stęknął z
wysiłku i nagle dotarło doń, że wysłani na tyły ludzie nie potwierdzili
przyjęcia rozkazu. Kiepska dyscyplina, ot co.
- Hej, wy tam, na tyłach! - zawołał.
Odpowiedziała mu cisza, mimo to nadal naciskał na klingę.
- Dach! - ryknął ile sił płucach. - Co tam?!
Cisza.
Choć zaczęły ogarniać go wątpliwości, zwiększał napór, gapiąc się na
ścianę, aż w końcu w zamku coś zgrzytnęło. Serce zabiło mu szybciej - z
góry nadal nie dobiegały żadne odgłosy.
- Żołnierze! Meldować o sytuacji! - zażądał, nie dbając już o to, kto mu
odpowie.
Ale nie odpowiedział żaden z podwładnych.
Pokrywa skrzyni ustąpiła tak nagle, że stracił równowagę. W końcu
zobaczył, że trafił mu się wspaniały łup. Skrzynia pełna była złoconych i
srebrzonych talerzy, najwyraźniej zbyt ciężkich, żeby obładowany innymi
dobrami kmieć mógł zabrać je ze sobą.
W jednym z błyszczących naczyń zobaczył swoje odbicie - zgarbiony
człowiek. A za nim stał ktoś inny.
Bardzo powoli jedną dłonią sięgnął po rękojeść, a drugą otworzył
ostrożnie, szykując się do uderzenia żądłem. Wstał, usiłując zachować
spokój, i wolno się odwrócił.
Stojący za nim mężczyzna bardzo niedawno wyrósł z wieku chłopięcego.
Był złotoskórym ważcem z północnej Wspólnoty obleczonym w skórzany
kirys i naramienniki wzmocnione podkładem z pajęczego jedwabiu. Głowę
osłaniał mu prosty hełm wykuty przez żukowców, z ochronnymi płytami z
boków i na karku. Swobodnie trzymał w dłoni miecz mrówców.
Za nim, sierżant zobaczył je dopiero teraz, leżały ciała trzech osowców.
Ale jak ich zabito, skoro nie usłyszał... Zrozumiał błyskawicznie, że to nie
ma znaczenia. Trzeba zabić chłopca, wyskoczyć na zewnątrz i śmignąć w
niebo. Wrócić do obozu i jak najszybciej sprowadzić tu setkę desantowców.
- Wygląda na to, synku, że zostaliśmy tylko my dwaj - powiedział, udając,
że gotuje się do uderzenia mieczem, i jednocześnie cofając nieznacznie lewą
dłoń, by ugodzić wroga żądłem.
- Nie - odparł po prostu ważec i w tejże chwili coś rąbnęło sierżanta w
plecy, popychając go w przód tak szybko, że chłopak musiał odskoczyć w
bok, by uniknąć zderzenia z martwym już ciałem.
Salma spojrzał na martwego osowca i dostrzegł niewielki stalowy trzpień
wystający z jego pleców. Stojąca za oknem muszyca pozdrowiła go otwartą
dłonią - charakterystycznym dla os gestem wyzwania, który od pewnego
czasu stał się salutem buntowników. W dłoni trzymała pukołuk - niezwykle
użyteczną broń, choć Salma nadal nie rozumiał zasad jej działania. Jego
pomysłowi ludzie odkryli niedawno, że niedokręcony, był równie cichy jak
kusza. Mimo to w swoim dziele ciągle korzystali częściej z noży i krótkich
kordów.
Z bandyty stałem się skrytobójcą, pomyślał Salma, chociaż obecnie nie
mógł pozwolić sobie na żadne skrupuły - zbyt wielu złożyło swe życie w jego
ręce.
Wyszedł na zewnątrz i zwołał ludzi. W tej akcji brało udział zaledwie
kilkunastu, ale każdy był zawołanym tropicielem, leśnikiem i myśliwym. Z
jednym wyjątkiem - osoba, która podeszła teraz do wodza, serdecznie go
uściskała, jak czyniła to zresztą po każdym wypadzie.
Była to Równa Smokom, jego ukochana, jego muza - motylopodobna o
połyskliwej skórze, która zawróciła go sprzed bram śmierci. Salma wiedział,
że nienawidzi ona rozlewu krwi, ona zaś wiedziała, iż Salma robi tylko to, co
musi. Osiągnęli pewną równowagę i nie chciała pozwolić sobie na to, aby
pozostać z tyłu. Zbyt długo byli rozdzieleni.
- Powinniśmy sprawdzić teraz, jak daleko dotarły wojska osowców -
orzekł ważka.
Przed armią najeźdźców rozciągał się aktualnie kraj mocno spustoszony,
pełen wąwozów i jarów pokrytych gęstymi lasami. Salma nie mógł atakować
już dłużej tylko zwiadowców i rozproszonych oddziałków, wkrótce będzie
musiał uderzyć na główne siły Imperium. Zawarł układ z Sarneńczykami i
teraz mógł mieć tylko nadzieję, że dotrzymają słowa.
Od obozu dzielił ich spory szmat drogi, ale przywykli do pokonywania
dużych odległości biegiem albo lecąc nad ziemią, którą znali jak własną
kieszeń. Gdy byli już blisko, zjawili się muszcy, którzy dotrzymując kroku
Salmie, meldowali pospiesznie.
- Czy osowcy nas znaleźli? - uciął potok słów.
- Załatwiliśmy jakiś patrol. Piętnastu ludzi - odparł jeden z posłańców. -
Zwijamy się. Znikniemy stąd, zanim tamci się zorientują, że zwiadowcy
przepadli.
Zawsze to samo, zawsze w drodze, umykając przed nieprzyjacielem, by
ten nie mógł odgadnąć, gdzie uderzą. Jego ludzie byli podzieleni i łączność
zapewniali im jedynie pełni poświęcenia muszcy, którzy wyruszali z misją
niezależnie od pogody. Nie zostawiali po sobie prawie żadnych tropów - po
zwinięciu obozu tropiciele zacierali wszelkie ślady. Osowcy nacierali na
oślep. I teraz nadszedł czas, żeby to wykorzystać.
Kiedy pojawił się w obozie, jego ludzie wciąż ćwiczyli. Zatrzymał się,
żeby podziwiać ten cud, choć odczuwał bezbrzeżny smutek. Tak ludzie, jak i
zwierzęta poczynili niewielkie postępy w kwestii dyscypliny.
Wcześniej posłał wiadomość do Sarnu, do Sfayota, który był jego
przedstawicielem w tym mieście: „Dajcie mi wszystkie niepotrzebne konie i
każde zwierzę, które nada się do jazdy, a nie jest zbyt słabe do galopu”.
Musiał przekazać tę prośbę dwukrotnie, ponieważ Sarneńczycy za pierwszym
razem nie potraktowali go poważnie. Wkrótce jednak zwierzęta zaczęły
przybywać - po pięć, dziesięć, a nawet po dwadzieścia. Dwie trzecie
stanowiły konie, które osobiście wolał od wielkich owadów, gdyż były
szybsze i wytrzymalsze, a resztę - stworzenia rzadko przez niego widywane -
wyścigowy chrząszcz, który lata młodości miał już dawno za sobą, tuzin
ciężko stąpających zwierząt pociągowych o twardych, zaokrąglonych łuskach
i para zwinnych próchniaczkowców o żywym temperamencie i ogonach
wygiętych niczym skorpionie żądła. Trafiło im się nawet kilka egzotycznych
stworzeń z jakiejś menażerii - pająk-wierzchowiec w czarno-białe pasy o
niepokojącej skłonności do przeskakiwania o trzy metry, kiedy burzono jego
spokój, oraz niezwykle szybki świerszcz, który na krótkich dystansach
mógłby pokonać nawet konia. Ogólnie jakość tych zwierząt była różna, a ich
usposobienie niepewne, dlatego też na Nizinach oraz w imperialnej doktrynie
wojny jeździe poświęcono niewiele miejsca. Kombinacja oddziałów
powietrznodesantowych, celności kuszników i niechęci mrówców do
angażowania się w relacje z istotami niezdolnymi do rozwijania umysłowej
więzi nie sprzyjała rozwojowi szlachetnej sztuki jeździectwa.
Konno poruszali się więc tylko zwiadowcy i posłańcy, a nie prawdziwi
żołnierze. Zatem gdy Salma opowiedział podwładnym o swych planach,
popatrzyli na niego jak na wariata. Wyjątek stanowiło kilku ludzi, którzy jak
Phalmes brali udział w wojnie dwunastoletniej i widzieli walczących
Wspólniaków.
Oczywiście ważcy mieli lepsze wierzchowce i znacznie więcej czasu na
trening, ale i tak gromada żołnierzy jeżdżących wkoło, których Salma
obecnie bacznie obserwował, była w stanie przynajmniej trzymać się w
siodłach. Prowadzący szkolenie Phalmes uderzeniem pięt zmusił swego
konia do cwału i większość ćwiczących zrobiła to samo. Konie przeszły w
galop znacznie bardziej ochoczo, niż bywało przedtem, a owady śmignęły za
nimi, błyskawicznie przebierając nogami.
Gdy Phalmes go spostrzegł, osadził wierzchowca i kolumna jadących za
nim zamieniła się w bezładną gromadę. Mynejczyk podjechał do Salmy z
miną świadczącą o tym, że ma już dość szkolenia niedołęgów.
- Jak im idzie? - spytał Salma.
- Od twojego wyjazdu kolejnych trzech złamało nogę - warknął Palmes. -
Ale Sarneńczycy w końcu opanowali produkcję siodeł, które
zaprojektowałeś, a oni trzymają się w nich lepiej. Nie wyjaśniałem im
jeszcze, do czego będą nam potrzebne, bo pomyślałem, że to im się nie
spodoba.
Wspólniacy oczywiście mieli świetne siodła i Salma naszkicował je z
pamięci, a potem posłał rysunki do Sarnu, żeby tamtejsi rymarze pogłowili
się nad nimi. Wyglądało na to, że coś z tego wyszło, choć nie liczył na to za
bardzo. Wysokie oparcia z przodu i z tyłu nie tyle miały utrzymać jeźdźców,
ile zapobiec wyrzuceniu ich przy pierwszym uderzeniu lancy w cel. Ale
Phalmes miał rację. Na razie lepiej było wstrzymać się z wyjaśnieniami.
- Są więc gotowi? - zapytał.
- Niezupełnie - odparł Mynejczyk. - Trzeba ich nadal szkolić, choć w
końcu nabiorą wprawy. Gdyby jednak nagle coś wyskoczyło, nie polegałbym
na nich.
Salma uśmiechnął się szeroko, ale skinął głową.
- Ufam twojej ocenie - stwierdził. - Ale w końcu będę musiał wyjaśnić im
sytuację.
*****
Do Malkana dotarły posiłki. Szósta dołącza do Siódmej, co oznacza, że
osowcy przestaną dreptać w miejscu i pójdą na Sarn. Najwyższa pora na
wywiązanie się z obietnicy danej mrówcom.
Generał Malkan postanowił obserwować osobiście przybycie posiłków. W
tym celu kazał podprowadzić samojazd i z kilkoma oficerami sztabu oraz
szefem wywiadu wspiął się na jego dach. Spod zmrużonych powiek patrzył
na piętnaście tysięcy żołnierzy wkraczających do polowego obozu.
- Powiedzcie mi coś o Szóstej - polecił, spostrzegłszy, że wojownicy
zachowują idealny porządek.
Mimo długiego marszu oddziały szły w szyku pomiędzy zadartymi i
wzmocnionymi maskami samojazd ów uzbrojonych w obrotowe balisty i
miotacze. Kolumnę uzupełniały opancerzone transportery kroczące powoli
niczym ogromne żuki. Lecący w szpicy i osłonie flanek zwiadowcy opadli na
ziemię, by złożyć meldunki, zaraz po tym, jak dostrzegli pierwsze
umocnienia obozowiska Siódmej.
- Musiał pan słyszeć - odezwał się szef wywiadu - że Szósta dostała cięgi
w kilku starciach ze Wspólniakami podczas wojny dwunastoletniej.
- W bitwie pod Masaki, czy nie tak? - zapytał Malkan.
- Ttak... - oficer zawahał się. - Choć określenie „bitwa” jest może nieco
przesadzone. Ich ówczesny dowódca popełnił błąd i wyprzedzając siły
główne, zapuścił się zbyt głęboko w ziemie ważek. Zapewne pomylił się w
ocenie, uznając brak zaawansowanych urządzeń technicznych za zwykłą
słabość. Tak czy owak, cały korpus Szóstej został otoczony pod Masaki przez
dziesięciokrotnie większe siły nieprzyjaciół. I była to chyba najliczniejsza
formacja wojskowa, jaką ważcy kiedykolwiek zgromadzili.
- Wygląda na to, kapitanie, że jest pan pod wrażeniem - stwierdził Malkan.
- Jak na niepojętnych, organizacja na taką skalę była zdumiewająca,
generale - odparł zagadnięty tonem niezdradzającym żadnych emocji. - I z
pewnością był to największy wysiłek wojenny Wspólniaków, ponieważ
działania utknęły w martwym punkcie.
- Cóż więc z tą Szóstą? - ponaglił go Malkan. - Sądziłem, że to był wielki
triumf.
- Cóż... - podjął wątek oficer. - Niewielki oddział posiłkowych wysłano do
zbudowania umocnionego obozu i tylko jego członkowie uniknęli masakry.
Ale potem i tak zostali zaatakowani przez przeważające siły Wspólnoty.
Udało im się jednak utrzymać pozycję przez siedem dni i zabić tylu
nieprzyjaciół, że wsparcie, które wreszcie nadeszło, zdołało przepędzić
ważców i uratować honor Imperium.
- A ci posiłkowi byli pszczelcami?
- Dlatego teraz nowa Szósta jest znana jako Ul.
Malkan patrzył, jak nowo przybyli przekraczają bramę obozu. Na czele
szła straż przednia składająca się z ciężkozbrojnych kroczących w niemal
idealnym szyku, zbyt krępych na osowców i odzianych w rozcięte z przodu
uniformy w kolorze czerni i złota zamiast zwykłych segmentowych pancerzy.
Wyglądało na to, że za swoją szaleńczą obronę pod Masaki pszczelcy zyskali
pewne przywileje.
- A co wiesz, kapitanie, o generale Praeterze? - dociekał Malkan. -
Stanowisko to zyskał zapewne drogą awansu?
- Oczywiście, panie. Dowódca Szóstej generał Haken zginął pod Masaki,
co - jak wielu uważa - było najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć.
Praeter był wówczas zwykłym porucznikiem, dowódcą techników, i nie był
podobno przesadnie popularny wśród przełożonych, dlatego stanowisko to
miało być dla niego swoistą nauczką.
- Inżynierowie i chwała rzadko idą w jednym zaprzęgu - stwierdził
Malkan.
Imperium postanowiło jednak wskazać na Praetera. Był bowiem jedynym
osowcem, którego można było mianować na to stanowisko. Stąd jego
niespodziewany awans.
- Mówi się, że jest nieco... za łagodny dla posiłkowych - odezwał się szef
wywiadu, starannie dobierając słowa. - I lubi postawić na swoim. Należy też
do tradycjonalistów.
- Zobaczymy - stwierdził Malkan. - Wyślij mu wiadomość. Ma dwie
godziny na rozmieszczenie swoich ludzi, a potem chcę go zobaczyć u siebie.
Praeter był starszy, niż Malkan się spodziewał, a jego krótkie włosy obficie
przyprószyła już siwizna. Pod Masaki musiał być więc w wieku dość
zaawansowanym jak na porucznika. Sylwetką też się nie wyróżniał - ani za
wysoki, ani zbyt szeroki w barach.
Dwaj pszczelcy, którzy z łoskotem weszli do środka razem z nim, byli
odeń znacznie niżsi i bardziej krzepcy. Praeter włożył na zbroję zwykłą
opończę z czarnym kapturem.
- Generale... - powitał gościa Malkan.
- Generale... - odparł przybysz.
Malkan spodziewał się, że Praeter okaże mu niechęć - dość naturalną w
wypadku starszego wiekiem oficera zmuszonego do służby pod rozkazami
młodszego - ale jego zachowaniu nie dało się zarzucić niczego, co pobudziło
tylko ciekawość Malkana.
- Porozmawiajmy w cztery oczy, generale - zasugerował.
Praeter zmarszczył brwi i spojrzał na swoich ludzi.
- Generale, nie zaprosiłem cię tu po to, by cię zamordować - dodał
ironicznie Malkan.
Praeter skinął głową straży, która bez słowa opuściła namiot, ale
demonstracyjnie hałasując, zajęła stanowiska przy wejściu.
- Najwyraźniej pańscy żołnierze są panu bardzo oddani - zauważył
Malkan.
- Wiele razem przeszliśmy - przyznał Praeter oschle.
- Ilu ich jest? Znaczy, posiłkowych pszczelców...
- Dwa tysiące sto ośmiu.
Malkan zerknął na swojego szefa wywiadu i uśmiech zamarł na jego
twarzy.
ADRIAN TCHAIKOVSKY Hołd dla Mroku CZWARTA CZĘŚĆ CYKLU CIENIE POJĘTNYCH Przełożył Andrzej Sawicki Tytuł oryginału Salute the Dark Wydanie I ISBN 978-83-7510-592-6 REBIS Poznań 2010 Moim rodzicom, którzy zastanawiają się, dlaczego dedykację części trzeciej stracili na rzecz nieżyjącego Francuza. Podziękowania Nie zdołam w sposób dostateczny wyrazić wdzięczności, jaką żywię dla: mojego agenta Simona za jego nieustanne zachęty i podsuwane inspiracje; Petera Lavery’ego, mistrza w sztuce wydawniczej; Julie, Chloe i wszystkich innych z Tor UK za stałe wsparcie; mojej żony Annie za pomoc i Alexa, mojego syna, za to, że nie rozrabiał za bardzo, gdy zbliżały się terminy oddania prac. Oprócz tego składam podziękowania klubowi Hellfire and Horrors (Oksford), graczom w Storm Wolves z Reading, a także Wayne’owi, Shane’owi i Martinowi oraz wszystkim innym, którzy mnie wspierali.
Glosariusz LUDZIE Stenwold Maker - żukopodobny, szef siatki szpiegowskiej i polityk Cheerwell „Che” Maker - bratanica Stenwolda Makera Tisamon - modliszkopodobny, mistrz broni Tynisa - córka Tisamona, półkrwi pająkopodobna, strażnik Stenwolda Achaeos - ćmopodobny mag, kochanek Che Atryssa - nieżyjąca matka Tynisy i poprzednia kochanka Tisamona Thalrik - osopodobny renegat, wcześniej major Rekefu Nero - muchopodobny artysta, stary przyjaciel Stenwolda Felise Mienn - ważkopodobna mistrzyni pojedynków Taki - muchopodobna awiatorka z Solarno Lineo Thadspar - żukopodobny mówca w Zgromadzeniu Kolegium Balkus - mrówkopodobny renegat z Sarnu, agent Stenwolda Sperra - muchopodobna agentka Stenwolda Destrachis - pająkopodobny lekarz, towarzysz Felise Mienn Parops - mrówkopodobny z Tarku, przywódca wolnych Tarkejczyków Jons Allanbridge - żukopodobny awiator Plius - obcy mrówkopodobny w Sarnie, agent Stenwolda książę mniejszy Salme „Salina” Dien - ważec arystokrata, przywódca Krajowej Armii Równa Smokom - motylopodobna ukochana Salmy Phalmes - omomiłkowcopodobny z Myny, zastępca Salmy Teomis z Aldanraelich - pająkopodobny aristoi, lord wojny Odyssa - agentka Teornisa w Solarno
Cesta - pluskwopodobny skrytobójca z Solarno Scobraan - omomiłkowcopodobny awiator z Solarno Laetrimae - modliszkopodobny duch ze Szkatuły Cienia Xaraea - ćmopodobna wywiadowczym w Tharnie Tegrec - osopodobny major i mag, zarządca okupowanego Tharnu Raeka - osopodobna, nałożnica Tegreka Kymene - omomiłkowcopodobna, przywódczyni mynejskiego ruchu oporu Chyses - omomiłkowcopodobny, Mynejczyk, zastępca Kymene Hokiak - skorpionopodobny, przemytnik w Mynie Gryllis - pająkopodobny, partner w interesach Hokiaka Alvdan II - imperator Osowców Seda - siostra Alvdana Maxin - osopodobny generał, Rekef Reiner - osopodobny generał, Rekef Brugan - osopodobny generał, Rekef Malkan - osopodobny generał Siódmej Armii Latvoc - osopodobny pułkownik, Rekef, bliski współpracownik Reinera Gan - osopodobny pułkownik, gubernator Szaru Ulther - nieżyjący osopodobny pułkownik, były gubernator Myny Axrad - osopodobny porucznik i awiator Uctebri Sarcad - moskitopodobny mag, niewolnik Alvdana Gjegevey - stonogopodobny niewolnik i doradca Dariandrefos (Drefos) - mieszaniec, pułkownik wojsk posiłkowych i mistrz rzemieślnik
Totho - mieszaniec, rzemieślnik w ekipie Drefosa Kaszaat - pszczołopodobna rzemieślniczka w ekipie Drefosa Wielki Greyv - turkuciopodobny rzemieślnik w ekipie Drefosa MIEJSCA Capitas - stolica Imperium Os Asta - przyczółek os ustanowiony dla Kampanii Nizinnej Kolegium - miasto żukopodobnych, siedziba Wielkiego Kolegium Wspólnota - państwo ważkopodobnych na północ od Nizin, częściowo okupowane przez Imperium Darakyon - puszcza, dawna twierdza modliszkopodobnych, obecnie nawiedzona Helleron - przemysłowe miasto żukopodobnych, pod okupacją Myna - miasto omomiłkowcopodobnych podbite przez Imperium Sarn - miasto-państwo mrówkopodobnych sprzymierzone z Kolegium Solarno - rządzone przez pająkowców miasto nad Exalsee, pod okupacją ziemie pająków - miasta pająkopodobnych na południe od Nizin; uważane za bogate i bezkresne Szar - miasto pszczołopodobnych podbite przez Imperium Tark - miasto- państwo mrówkopodobnych, pod okupacją Tharn - twierdza ćmopodobnych, pod okupacją Vek - miasto-państwo mrówkopodobnych, od niedawna w stanie wojny z Kolegium ORGANIZACJE I INNE Liga Starożytnych - przymierze pomiędzy ciemcami z Doraxu a modliszowcami z Nethyonu i Etheryonu Zgromadzenie - wybieralny organ władzy Kolegium, obradujący w Amphiophosie Rzutka Dziewoja - statek powietrzny Jonsa Allanbridge’a Partia Kryształowego Sztandaru, Partia Nefrytowej Ścieżki i Partia Atłasowego Szlaku - ugrupowania polityczne w Solarno Esca Volenti - ortopter Taki
Wielkie Kolegium - uczelnia w Kolegium, kulturowe serce Nizin Krajowa Armia - oddziały uchodźców i żołnierzy nieregularnych kierowane przez Salmę Forum Biegłości - miejsce pojedynków w Kolegium Rekef - tajna służba Imperium Os Szkatuła Cienia - artefakt zawierający serce Darakyonu Skryresi - magowie, przywódcy ćmopodobnych Gwiezdne Gniazdo - olbrzymi okręt powietrzny osowców, wykorzystany w podboju Solarno Skrzydlate Furie - nazwa Siódmej Armii osowców Po zwycięstwie nad armią Sarneńczyków generał Malkan przygotowuje się do marszu bezpośrednio na Sarn, by unicestwić zbrojne zaplecze Nizin. Sojusz państw, zawiązany dzięki mediacjom prowadzonym w tym mieście przez Stenwolda, dopiero się umacnia, zatem póki na Nizinach trwają przygotowania, zadanie powstrzymania postępu os spada na dowodzoną przez Salmę Krajową Armię. Przez zimę Imperium powiększyło swoje terytorium, włączając do niego pajęcze miasto Solarno oraz twierdzę ciem - Tharn. Jednak ostrożne manipulacje Skryresów i ich agentki Xaraei sprawiły, że nowym gubernatorem ich społeczności został Tegrec. Będąc sam magiem, który skrywa prawdziwą naturę przed swymi ziomkami, potajemnie sympatyzuje on ze sprawą ciemców. Tymczasem genialny rzemieślnik Drefos otrzymał rozkaz przeniesienia swej tajnej broni do Szaru. Pszczołopodobni mieszkańcy tego miasta wszczęli otwarty bunt po śmierci królowej, przetrzymywanej przez Imperium w charakterze zakładniczki, jako gwarant ich dalszego wiernopoddaństwa. Jednakże w zespole Drefosa znajduje się Kaszaat, była mieszkanka Szaru i kochanka Totha, dawnego ucznia Stenwolda. Misja odzyskania Szkatuły Cienia nie powiodła się za sprawą Tynisy, która
znajdując się pod wpływem Uctebriego, ugodziła Achaeosa, raniąc go poważnie. Artefakt wpadł w ręce moskitowca, który obiecał Alvdanowi, że za jego pomocą zapewni mu nieśmiertelność. Niemniej w tym samym czasie Uctebri zawiązuje spisek z siostrą imperatora. Jego skutkiem ma być obalenie jej brata oraz uczynienie z niej samej władczyni niepodległej śmierci.
Jeden Dlaczego to wszystko przytrafia się właśnie nam? To niemądra myśl dla człowieka szykującego się na wojnę, ale wojna jeszcze się nie zaczęła, a Stenwold widział już zbyt wielu cierpiących - również za jego sprawą. Poczucie grozy, jakiej doświadczył, kiedy przyprowadzono umęczoną Sperrę, towarzyszyło mu nieustannie. A teraz to... Teraz Achaeos. I nieszczęsna Che, moja Che, która wróciła do domu, by dowiedzieć się o wypadku. Ale nie tylko ona przeżywała trudne chwile. - Ogromnie mi przykro - zapewnił cicho, próbując objąć Tynisę ramieniem, ale ta odsunęła się, nie pozwalając mu na to. - Nie mnie powinieneś żałować - stwierdziła. Nigdy nie widział swej wychowanki w takim stanie. Szła przez życie bez lęku: piękna jak jej matka pajęczyca, śmiertelnie niebezpieczna jak ojciec modliszowiec i pewna siebie jak prawdziwa obywatelka Kolegium. Teraz zaś stała przed drzwiami szpitala, bojąc się wejść do środka, ale i nie mogąc stąd odejść. Łóżka były wciąż pełne pacjentów, którzy dochodzili do siebie po ranach odniesionych podczas oblężenia miasta przez Vekkeńczyków, i to wśród nich leżał Achaeos. Nie ocknął się jeszcze, a jego szara skóra przybrała odcień bieli. Lekarze byli bezradni. Nie potrafili powiedzieć, czy kiedykolwiek otworzy oczy. Przy jego łóżku siedziała Che, trzymając go za rękę. Sam jej widok wystarczył, by w Tynisie ponownie zbudził się ból. Nie mogła jednak oderwać wzroku od pary kochanków. To jej broń sprawiła, że Achaeos tu leżał, chociaż Stenwold nie potrzebował zapewnień jej ojca o działaniu pod wpływem magii, żeby wiedzieć o tym, iż nie zamierzała wyrządzić ciemcowi krzywdy. Już to było tragedią, ale Stenwold rozumiał, że przyczyną rozpaczy Tynisy było coś jeszcze: świadomość, że ból odczuwany przez Che, wcielenie niewinności i mądrości, sprawi, iż jej przybrana siostra już nigdy nie odzyska dawnej pogody ducha.
Tynisa zadrżała, a Stenwold niemal usłyszał jej myśli: „To rozdzieli nas na zawsze”. - Tej wojny nie da się skończyć bez ofiar - wyszeptał, przypominając sobie znowu Sperrę. A przecież te katusze - o zgrozo! - zadali jej sojusznicy. - Tyniso... - zaczął ponownie. - Nie - odezwała się natychmiast. - Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Nie mogę ponownie wyruszyć z misją. Jestem niebezpieczna. I nie chcę, aby to się powtórzyło. - Tisamon wyjaśnił mi, co się stało... - Mój ojciec wymyślił sobie coś, żeby poczuć się lepiej. - Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - Nie mów mi, że w to wierzysz?! - Wystarczy mi, że on w to wierzy. Bo zna się na takich sprawach lepiej niż ja. - Stenwold wzruszył ramionami. - Tyniso, byłaś przecież w świątyni na Parosyalu. - To co innego. Podali mi jakiś środek i miałam... wizje, halucynacje. Spojrzał na swoje dłonie. - Kiedyś myślałem tak jak ty, ale potem zobaczyłem tyle dziwnych... rzeczy. Świat nie składa się tylko z tego, co widzimy. Achaeos powiedziałby ci zresztą to samo. - I gdzie go to zaprowadziło? - Tyniso, pójdziesz ze mną do siedziby rady? - Nie - odpowiedziała. - Przykro mi, Sten, ale nie mogę. Już sobie nie ufam. Musisz znaleźć kogoś innego. Skinął głową. Nie mógł jej zmusić, choć bardzo jej potrzebował. Może Tisamon zdoła ją namówić? Raz jeszcze spojrzał na Che, a potem wyszedł. Szeregi się przerzedzają, pomyślał ze smutkiem, a przecież Niziny
szykowały się do wojny. Sarn, Kolegium i Liga Starożytnych zwoływały sojuszników. Stenwold potrzebował każdego agenta, jakiego był w stanie pozyskać, ale stale było ich mało, tak że nie był w stanie obsadzić ich wszędzie tam, gdzie chciał. Sperra była dla niego stracona, podobnie zresztą jak Achaeos, choć ten mógłby okazać się tak bardzo przydatny pośród swoich ziomków. Tynisa wycofała się z walki, a Che... W tej sytuacji nie mógł prosić jej przecież o pomoc. Jego oddziały malały, Imperium zaś rosło w siłę. W sali narad pojawił się dość wcześnie. Dziś miało odbyć się kolejne posiedzenie rady wojennej, a jego, od czasu oblężenia, ludzie zwali wciąż mistrzem wojny. Spodziewał się przybycia starego Lineo Thadspara oraz ze dwudziestu innych członków Zgromadzenia. Zapewne jak zwykle z własnymi koncepcjami i wskazówkami. Powinien przyjść też Tisamon, który w milczeniu stanie za jego plecami, co będzie jasnym wyrazem pogardy dla niekończących się dyskusji, a także, być może Teornis... Jakby przywołany tymi myślami, pająkowiec wkroczył do sali wyraźnie zadowolony z siebie. Na szkarłatne szaty włożył kirys z kości i skóry, głowę ozdobił chitynowym szyszakiem z pióropuszem z czułków ciem, co nadało mu wygląd starożytnego wojownika. Za nim pojawiła się maleńka sylwetka awiatorki Taki, która uciekając z Solarno - kolejnego miejsca podboju os - przywiozła do domu Che. - Mistrzu Makerze - zaczął pająkopodobny. - Obawiam się, że czas biegnie dla nas zbyt szybko. - W jakim sensie? - Dostałem wezwanie do jak najszybszego powrotu do domu. Załatwiłem już transport dla siebie i moich dworzan do Seldisu. - Osowcy? - Ponownie zbierają się przy naszych granicach, ale tym razem
modliszowcy raczej nie wyręczą nas w walce. - Będziecie się bić? Wystąpicie zbrojnie? - Nie sposób powiedzieć. - Na twarzy Teornisa pojawił się uśmiech. - Ale w Seldisie i Everisie powstają oddziały najemników, a ja potrafię zrobić z nich użytek. Cóż byłby ze mnie za lord wojny, gdybym nie umiał się bić? Tymczasem szykuje się pewna sprawa w Mavralisie nad Exalsee, dlatego zabieram ze sobą Taki. Podoba mi się myśl kąsania osowców od tyłu. Stenwold skinął głową. - Moi agenci donoszą, że zajęcie Solarno przez Imperium utrudniło zarządzanie nim. Na twarzy Teornisa pojawiło się na moment napięcie, które zdradziło jego prawdziwe odczucia ukryte pod uśmiechem. - Przyjacielu, musimy mieć nadzieję, że tak jest, bo jeżeli nie, to wkrótce południowe wybrzeże zaleje fala czerni i złota. I wtedy wszystko będzie zależeć od umiejętności urzędników z Asty zarządzających zarekwirowanymi zapasami. Jak bowiem wiesz, mistrzu Makerze, wojny prowadzą żołnierze, ale wygrywa je zaopatrzenie. - A ty z chęcią polecisz z Teornisem? - zapytał Stenwold Taki. - Sieur, zechciej pamiętać, że całe życie służyłam pająkom. Chcę zobaczyć moje miasto wolnym, a pająki chcą tego samego. - Mistrzu Makerze, zabiorę ze sobą jeszcze jednego twojego człowieka i mam nadzieję, że nie będziesz się sprzeciwiał - oznajmił Teornis. Stenwold spojrzał nań tępo. Z jakiegoś powodu pomyślał o Tynisie. Dziewczyna najwyraźniej chciała gdzieś wyjechać i uczynić coś, co pomogłoby jej uporać się z poczuciem winy. - Do Solarno chciałby wrócić też mistrz Nero. Chociaż nie wiedziałem, że to miasto zrobiło na nim... takie wrażenie. - Teornis znacząco uniósł brew.
Stenwold nie potrafił powstrzymać się od spojrzenia na Taki. Stary rozpustnik, pomyślał, ale zaraz potem przyszła refleksja, że akurat on nie powinien wydawać sądów w takiej sprawie. - Nie mam pojęcia, do czego mógłby się przydać - mruknęła muszyca. - Mam tylko nadzieję, że starczy mu rozumu, by nie oddalać się ode mnie. Ale skoro leci z nami, będziemy musieli jakoś go wykorzystać. Do sali weszli właśnie kolejni członkowie rady, zatem Stenwold już tylko uścisnął mocno dłonie Teornisa i muszyny. - Niech los wam sprzyja - powiedział. - Niech los sprzyja nam wszystkim - poprawiła go Taki. ***** Jego postawa idealnie współgrała z jego ostrzem. Stał lekko pochylony, na ugiętych nogach, gotowy - zgodnie z instynktem wojownika, a nie wskazówkami umysłu - skoczyć zarówno w przód, jak i w tył. Nie trzymał ramienia wyciągniętego prosto przed siebie, jak szermierze walczący rapierami, ale ugiął je i szpon ułożył mu się niemal wzdłuż niego. Wyglądał zwodniczo biernie, lecz ostrze mogło ciąć momentalnie i natychmiast wycofać się niczym zabójcze odnóża owada, od którego miano wzięli jego pobratymcy. Drugą rękę trzymał w odwodzie, przyszykowaną do użycia. Wzdłuż ramienia, aż po łokieć, odgięły się na niej kolce gotowe sparować atak i w ten sposób utworzyć lukę, przez którą uderzy jego szpon. Spojrzał na swoje ramię i szpon. A potem spojrzał na nią. Jej postawa była równie osobliwa i tak samo doskonale wyrażała absolutną gotowość do akcji. Jedną, niemal zupełnie wyprostowaną nogę wysunęła przed siebie, drugą lekko ugięła. Długi miecz trzymała nisko i niemal pionowo, całą swoją jaźń i energię skupiwszy na jego krawędzi. Żadne z nich nie poruszało się od jakichś dziesięciu minut, żadne nawet nie mrugało. Rzecz jasna miał na sobie przeszywanicę, ciemnozieloną, pikowaną szatę ze złotą broszą na lewej piersi - jego odznaką mistrza broni. Ona
zrezygnowała ze zbroi, wkładając w zamian coś najbliższego odzieniu ważek - luźne szaty z jedwabiu pająków ściągnięte mocno wokół talii, nadgarstków i kostek. Migotała turkusem i złotem, a czarna szarfa zastępowała jej pas. Tisamon i Felise Mienn patrzyli na siebie bardzo uważnie, czekając na ruch przeciwnika. Modliszowiec skupił się na ostrej niczym brzytwa krawędzi jej miecza - trening przy użyciu nieprawdziwych głowni stanowiłby obrazę dla ich umiejętności. Nie tak dawno Felise uznała go za agenta os i po raz pierwszy od wielu lat Tisamon walczył wtedy o swoje życie. Długo wynajmował w Helleronie swoje ostrze każdemu, kto gotów był zapłacić za to odpowiednią sumę, ale pieniądze nie znaczyły dla niego nic. Jego celem były same walki. I choć był dumny ze swoich umiejętności, a wieści o nim rozchodziły się daleko, to obecnie odkrywał, że właściwie cały czas wyłącznie szukał kogoś, kto rzuciłby mu godne wyzwanie. Trafili na siebie w Kolegium. Po tej gwałtownej walce był tak rozjuszony i tak pełen życia, że darował je nawet dziewczynie, która zdradziła Stenwolda. W tamtej chwili nic nie miało dla niego znaczenia - poza nią, jedyną kobietą, która niespodziewanie wkroczyła w jego świat, by zostawić w nim po sobie niezatarty ślad. Nadal był wytrącony z równowagi, jakby nie do końca jeszcze przeżył skutek tamtego uderzenia. Przez siedemnaście lat odbywał pokutę za sprzeniewierzenie się zasadom swojej rasy i romans z pajęczycą, a także za to, że zarzucił jej zdradę, podczas gdy tak naprawdę to on nie pozostał jej wierny. Gdyby Atryssa żyła, musiałaby go nienawidzić. Aktualnie jednak utkwił wzrok w oczach Felise Mienn - miały kształt migdałów, a ich kolor zmieniał się z błękitu w zieleń, gdy tak stał i czekał na jej ruch. To już tak dawno temu... Jego ziomkowie chowali w sobie urazy na zawsze, ale przecież tak wielka rzeka czasu wygładza rany, a i wcześniej Tisamon łamał zasady... Twarz Felise nie wyrażała żadnych uczuć. Nie potrafił wyczytać z niej nic. Nie wyczuwał w niej żadnego napięcia, nie umiał przewidzieć, kiedy nastąpi uderzenie. Przez te siedemnaście lat - w końcu to zrozumiał - był człowiekiem martwym. Dopiero powrót Stenwolda i obecność Tynisy przywróciły go do
życia, choć jakaś część jego jaźni wciąż pozostawała uśpiona. Aż do momentu, gdy poznał Felise... Nie wiedział, kim była i komu przysięgała wierność. Ale nie miało to dla niego znaczenia. Mogła być nawet agentką jakiejś pajęczycy, niewolnicą Arcanum czy wysłanniczką Imperium. Kiedy z nią walczył, jej umiejętności przemawiały do niego własnym językiem i choćby nawet miała przeszyć jego serce swym mieczem, w chwili, w której by go ugodziła, krzyczałby z radości. I wiedział, że ona to rozumie. Nie była modliszką, ale jej rasa rozumiała tę perfekcję i takie zaangażowanie. Nagle zadała pchnięcie. Przyjął je na szpon i sparował, odtrącając ostrze drugą ręką. Znieruchomieli oboje, twarzą w twarz. Gdyby ozdobiła twarz barwnikami tak jak inne pajęczyce, byłaby bezwzględnie piękna, ale Tisamon i bez tego podziwiał każdy centymetr jej ciała. Gdy przesuwał dłoń przy jej twarzy, poczuł głębokie wzruszenie, a ostrogi zjeżyły się na jego przedramieniu. W tejże chwili oboje usłyszeli ciężkie kroki zwiastujące nadejście na Forum Biegłości jakiegoś żukowca. Na zewnątrz było ciemno, ale mrok zapadł, zanim zaczęli ten pojedynek czujności. Tisamon odstąpił pierwszy, nie odrywając oczu od twarzy Felise. Do sali wkroczył Stenwold, wyglądający na bardziej znużonego niż zwykle. Pozdrowił ich skinieniem głowy, nie dostrzegając nic z tego, co działo się między nimi. - Nie pojawiłeś się na spotkaniu rady - zwrócił się do Tisamona. - Jestem żołnierzem, nie taktykiem - stwierdził modliszowiec. Stenwold zastanowił się. - Masz rację, ale i tak mi ciebie brakowało. Lubię obejrzeć się czasem na ciebie, by przypomnieć sobie, na czym polega wojenne rzemiosło. Nie masz pojęcia, ilu ludzi stało się ekspertami w tej dziedzinie, choć nigdy przedtem nie trzymało nawet miecza w dłoni. - Zmarszczył brwi, bo w końcu dostrzegł
napięcie panujące w sali. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Trenowaliśmy tylko - odparł Tisamon krótko. - Powiedz mi, czy... ty i ta pajęczyca... jesteście szczęśliwi? Na twarzy Stenwolda pojawił się nieco głupawy uśmiech. - Bardziej, niż na to zasłużyłem. Ale nie zapominam o tym, że czeka nas wojna i nie wiadomo, gdzie się znajdę, kiedy wszystko się skończy... Albo gdzie będzie ona... - Zacisnął wargi, wyobrażając sobie niewątpliwie jakąś krzywdę dotykającą Ariannę lub jego. - Zostawię was teraz z waszymi ćwiczeniami. Cztery godziny gadania to dość dla każdego. Tisamon ledwo zauważył, jak żukowiec poczłapał z powrotem. Powiedział to czy nie? Powiedział przyjacielowi, że powinien korzystać ze szczęścia, gdy puka ono do jego drzwi? Przyszłość była niepewna - i to z każdym dniem coraz bardziej. Pod sztandarami czerni i złota w pole ruszyło sto tysięcy żołnierzy, a gdy wojna się skończy, z pewnością wielu z nich nie powróci do domu. Tisamon przyjął nową postawę, unosząc szpon wysoko. Była bardziej agresywna, ale i ryzykowna. Felise odpowiedziała na to, przesuwając jedną nogę w bok i uginając nieco drugą. Miecz trzymała na wysokości talii, mierząc nim wprost w jego serce. Coś w jej oczach poruszyło go do głębi. Nie ośmielił się tego nazwać, ale widział to wyraźnie. Poczuł ból zranionego człowieka.
Dwa Oddział imperialnych zwiadowców wylądował w pobliżu farmy. Kilku jego członków opadło przed frontem, dwaj z tyłu, a jeden usadowił się na dachu. Dowódca patrolu obrzucił zabudowania czujnym spojrzeniem. Farma została opuszczona jakiś czas temu - jej mieszkańcy uciekli zapewne przed nadejściem os. Można było spodziewać się, zatem, że oczyszczono ją ze wszystkiego, co użyteczne, choć istniała szansa, że coś jeszcze zostało. Dowódca dał znak dłonią jednemu ze swoich żołnierzy, a ten z rozmachem kopnął w drzwi. Suche drewno ustąpiło natychmiast z trzaskiem. Wszyscy znieruchomieli i nasłuchiwali uważnie. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Zawsze istniała wszak możliwość, że zbóje upatrzyli sobie to miejsce na kryjówkę. „Zbóje” - tak zwali ich oficerowie, jednak sierżant nie spodziewał się spotkać bandytów w krainie takiej jak ta. O Nizinach mówiono, że to spokojna, podzielona kraina, ale okazało się, że są tu setki zbrojnych mężczyzn gotowych do natychmiastowego ataku na żołnierzy Imperium. I według sierżanta bardziej przypominali oni regularną armię niż bandę rozbójników. Niemniej osowieć nie odważył się podzielić tymi spostrzeżeniami z przełożonymi. Jakkolwiek oczywiste by to się zdało. Skoro jednak była to armia, to taka, która nie podejmowała walki, a w dodatku trudno było ją znaleźć. Zwiadowcy podczas wypadów natrafiali regularnie na jakieś stare ścieżki i zimne już paleniska. Niekiedy zresztą wychodzili na rekonesans i już z niego nie wracali. Straty w ich szeregach stały się tak duże, że oficerowie zaczęli wysyłać w teren oddziały coraz większe, pięćdziesięcio-, siedemdziesięcioosobowe, ale i one znikały bez śladu wśród jałowych i skalistych pustkowi pomiędzy obozem Siódmej Armii a Sarnem, a także w lasach poprzecinanych wąwozami. Wkrótce zwiadowcy musieli ograniczyć się do działania w zasięgu głównych sił Imperium, co sprawiło, że wojska nieustannie napotykały zniszczone mosty, zatrute studnie i różne pułapki, a armia zaczęła poruszać się z prędkością żółwia. Toteż oficerowie powrócili do zasady szerszego
rozsyłania zwiadowców. Nikomu jednak nie dodawało to pewności siebie i wszyscy wiedzieli, że generał Malkan aż kipiał gniewem z tego powodu. Przed dwoma dniami udało się im schwytać kilku ludzi podejrzanych o przynależność do bandyckiej armii i Malkan osobiście przejął nadzór nad ich przesłuchaniem, dręcząc ich bezlitośnie dopóty, dopóki nie zdradzili położenia swego obozu. Oczywiście Imperialni nie znaleźli na miejscu niczego. Nic nie wskazywało też na to, aby kiedykolwiek był tam jakiś obóz. Przed śmiercią więźniowie zdradzili jeszcze, że bandyci mają swego króla - wielkiego maga, którego nie można pokonać w walce i który potrafi przenikać przez ściany oraz czytać w ludzkich myślach. Malkan kazał więc wyznaczyć nagrodę za pojmanie tego człowieka żywego lub martwego - czterysta złotych imperiałów. Nikt jednak nie kwapił się zbytnio, by sięgnąć po nią, a zwiadowcy skuszeni jej wysokością zapuszczali się zbyt daleko, za co płacili życiem. Żołnierze, którym udało się przeżyć spotkanie z bandytami, meldowali, że tamci nosili imperialne zbroje, a także wyposażeni byli w imperialne miecze i oszczepy. Każdy znikający oddział przyczyniał się do wzmocnienia sił nieprzyjaciół. Stąd też Malkan postanowił wysyłać na zwiady posiłkowych, uznawszy, że straty wśród żołnierzy zniewolonych będą mniej dotkliwe dla armii niż śmierć wyszkolonych osowców. Jednak wkrótce pojawiły się pogłoski, iż zaczęto ich widywać w szeregach bandytów. Generał zrezygnował zatem i z tego pomysłu. Sierżant rzucił się w stronę izby. Nie zamierzał być pierwszy, ale też nie chciał pozostać zbyt daleko w tyle na wypadek, gdyby okazało się wszakże, iż pozostawiono tu coś wartościowego. Wedle niepisanej zasady sierżantom należała się najlepsza część łupu - oficerowie byli zbyt dumni na plądrowanie, a zwykli żołnierze musieli poczekać na swoją kolej. - Zajdźcie od tyłu! - krzyknął do swoich ludzi. - I miejcie oczy otwarte! Podważywszy sztyletem szuflady w stole, znalazł w nich kilka monet. Wziął je bez wahania, gdyż w jego fachu duma nie była wymagana. Jeden z jego ludzi poszedł po schodach na górę.
W miarę zbliżania się do Sarnu będą natrafiać coraz częściej na zamieszkane siedliska i wartościowsze łupy. A to będzie oznaczać dodatkowe korzyści dla przedsiębiorczych sierżantów. Może kobiety? Z Szóstą Armią w obozie pojawił się pododdział Korpusu Niewolników, a oni zapłacą znaleźne i nie bardzo będą przejmować się stanem pojmanych. W następnej izbie znalazł pod łóżkiem jakąś skrzynię. Pochylił się nad nią i stwierdził, że jest zamknięta. Ukląkł, przepełniony radosnym przeczuciem. Pomiędzy pokrywą a skrzynią była szczelina pozwalająca na wsunięcie ostrza. Naparł więc silnie na sztylet, licząc na wyłamanie zamka. Stęknął z wysiłku i nagle dotarło doń, że wysłani na tyły ludzie nie potwierdzili przyjęcia rozkazu. Kiepska dyscyplina, ot co. - Hej, wy tam, na tyłach! - zawołał. Odpowiedziała mu cisza, mimo to nadal naciskał na klingę. - Dach! - ryknął ile sił płucach. - Co tam?! Cisza. Choć zaczęły ogarniać go wątpliwości, zwiększał napór, gapiąc się na ścianę, aż w końcu w zamku coś zgrzytnęło. Serce zabiło mu szybciej - z góry nadal nie dobiegały żadne odgłosy. - Żołnierze! Meldować o sytuacji! - zażądał, nie dbając już o to, kto mu odpowie. Ale nie odpowiedział żaden z podwładnych. Pokrywa skrzyni ustąpiła tak nagle, że stracił równowagę. W końcu zobaczył, że trafił mu się wspaniały łup. Skrzynia pełna była złoconych i srebrzonych talerzy, najwyraźniej zbyt ciężkich, żeby obładowany innymi dobrami kmieć mógł zabrać je ze sobą. W jednym z błyszczących naczyń zobaczył swoje odbicie - zgarbiony człowiek. A za nim stał ktoś inny. Bardzo powoli jedną dłonią sięgnął po rękojeść, a drugą otworzył
ostrożnie, szykując się do uderzenia żądłem. Wstał, usiłując zachować spokój, i wolno się odwrócił. Stojący za nim mężczyzna bardzo niedawno wyrósł z wieku chłopięcego. Był złotoskórym ważcem z północnej Wspólnoty obleczonym w skórzany kirys i naramienniki wzmocnione podkładem z pajęczego jedwabiu. Głowę osłaniał mu prosty hełm wykuty przez żukowców, z ochronnymi płytami z boków i na karku. Swobodnie trzymał w dłoni miecz mrówców. Za nim, sierżant zobaczył je dopiero teraz, leżały ciała trzech osowców. Ale jak ich zabito, skoro nie usłyszał... Zrozumiał błyskawicznie, że to nie ma znaczenia. Trzeba zabić chłopca, wyskoczyć na zewnątrz i śmignąć w niebo. Wrócić do obozu i jak najszybciej sprowadzić tu setkę desantowców. - Wygląda na to, synku, że zostaliśmy tylko my dwaj - powiedział, udając, że gotuje się do uderzenia mieczem, i jednocześnie cofając nieznacznie lewą dłoń, by ugodzić wroga żądłem. - Nie - odparł po prostu ważec i w tejże chwili coś rąbnęło sierżanta w plecy, popychając go w przód tak szybko, że chłopak musiał odskoczyć w bok, by uniknąć zderzenia z martwym już ciałem. Salma spojrzał na martwego osowca i dostrzegł niewielki stalowy trzpień wystający z jego pleców. Stojąca za oknem muszyca pozdrowiła go otwartą dłonią - charakterystycznym dla os gestem wyzwania, który od pewnego czasu stał się salutem buntowników. W dłoni trzymała pukołuk - niezwykle użyteczną broń, choć Salma nadal nie rozumiał zasad jej działania. Jego pomysłowi ludzie odkryli niedawno, że niedokręcony, był równie cichy jak kusza. Mimo to w swoim dziele ciągle korzystali częściej z noży i krótkich kordów. Z bandyty stałem się skrytobójcą, pomyślał Salma, chociaż obecnie nie mógł pozwolić sobie na żadne skrupuły - zbyt wielu złożyło swe życie w jego ręce. Wyszedł na zewnątrz i zwołał ludzi. W tej akcji brało udział zaledwie kilkunastu, ale każdy był zawołanym tropicielem, leśnikiem i myśliwym. Z jednym wyjątkiem - osoba, która podeszła teraz do wodza, serdecznie go
uściskała, jak czyniła to zresztą po każdym wypadzie. Była to Równa Smokom, jego ukochana, jego muza - motylopodobna o połyskliwej skórze, która zawróciła go sprzed bram śmierci. Salma wiedział, że nienawidzi ona rozlewu krwi, ona zaś wiedziała, iż Salma robi tylko to, co musi. Osiągnęli pewną równowagę i nie chciała pozwolić sobie na to, aby pozostać z tyłu. Zbyt długo byli rozdzieleni. - Powinniśmy sprawdzić teraz, jak daleko dotarły wojska osowców - orzekł ważka. Przed armią najeźdźców rozciągał się aktualnie kraj mocno spustoszony, pełen wąwozów i jarów pokrytych gęstymi lasami. Salma nie mógł atakować już dłużej tylko zwiadowców i rozproszonych oddziałków, wkrótce będzie musiał uderzyć na główne siły Imperium. Zawarł układ z Sarneńczykami i teraz mógł mieć tylko nadzieję, że dotrzymają słowa. Od obozu dzielił ich spory szmat drogi, ale przywykli do pokonywania dużych odległości biegiem albo lecąc nad ziemią, którą znali jak własną kieszeń. Gdy byli już blisko, zjawili się muszcy, którzy dotrzymując kroku Salmie, meldowali pospiesznie. - Czy osowcy nas znaleźli? - uciął potok słów. - Załatwiliśmy jakiś patrol. Piętnastu ludzi - odparł jeden z posłańców. - Zwijamy się. Znikniemy stąd, zanim tamci się zorientują, że zwiadowcy przepadli. Zawsze to samo, zawsze w drodze, umykając przed nieprzyjacielem, by ten nie mógł odgadnąć, gdzie uderzą. Jego ludzie byli podzieleni i łączność zapewniali im jedynie pełni poświęcenia muszcy, którzy wyruszali z misją niezależnie od pogody. Nie zostawiali po sobie prawie żadnych tropów - po zwinięciu obozu tropiciele zacierali wszelkie ślady. Osowcy nacierali na oślep. I teraz nadszedł czas, żeby to wykorzystać. Kiedy pojawił się w obozie, jego ludzie wciąż ćwiczyli. Zatrzymał się, żeby podziwiać ten cud, choć odczuwał bezbrzeżny smutek. Tak ludzie, jak i zwierzęta poczynili niewielkie postępy w kwestii dyscypliny.
Wcześniej posłał wiadomość do Sarnu, do Sfayota, który był jego przedstawicielem w tym mieście: „Dajcie mi wszystkie niepotrzebne konie i każde zwierzę, które nada się do jazdy, a nie jest zbyt słabe do galopu”. Musiał przekazać tę prośbę dwukrotnie, ponieważ Sarneńczycy za pierwszym razem nie potraktowali go poważnie. Wkrótce jednak zwierzęta zaczęły przybywać - po pięć, dziesięć, a nawet po dwadzieścia. Dwie trzecie stanowiły konie, które osobiście wolał od wielkich owadów, gdyż były szybsze i wytrzymalsze, a resztę - stworzenia rzadko przez niego widywane - wyścigowy chrząszcz, który lata młodości miał już dawno za sobą, tuzin ciężko stąpających zwierząt pociągowych o twardych, zaokrąglonych łuskach i para zwinnych próchniaczkowców o żywym temperamencie i ogonach wygiętych niczym skorpionie żądła. Trafiło im się nawet kilka egzotycznych stworzeń z jakiejś menażerii - pająk-wierzchowiec w czarno-białe pasy o niepokojącej skłonności do przeskakiwania o trzy metry, kiedy burzono jego spokój, oraz niezwykle szybki świerszcz, który na krótkich dystansach mógłby pokonać nawet konia. Ogólnie jakość tych zwierząt była różna, a ich usposobienie niepewne, dlatego też na Nizinach oraz w imperialnej doktrynie wojny jeździe poświęcono niewiele miejsca. Kombinacja oddziałów powietrznodesantowych, celności kuszników i niechęci mrówców do angażowania się w relacje z istotami niezdolnymi do rozwijania umysłowej więzi nie sprzyjała rozwojowi szlachetnej sztuki jeździectwa. Konno poruszali się więc tylko zwiadowcy i posłańcy, a nie prawdziwi żołnierze. Zatem gdy Salma opowiedział podwładnym o swych planach, popatrzyli na niego jak na wariata. Wyjątek stanowiło kilku ludzi, którzy jak Phalmes brali udział w wojnie dwunastoletniej i widzieli walczących Wspólniaków. Oczywiście ważcy mieli lepsze wierzchowce i znacznie więcej czasu na trening, ale i tak gromada żołnierzy jeżdżących wkoło, których Salma obecnie bacznie obserwował, była w stanie przynajmniej trzymać się w siodłach. Prowadzący szkolenie Phalmes uderzeniem pięt zmusił swego konia do cwału i większość ćwiczących zrobiła to samo. Konie przeszły w galop znacznie bardziej ochoczo, niż bywało przedtem, a owady śmignęły za nimi, błyskawicznie przebierając nogami. Gdy Phalmes go spostrzegł, osadził wierzchowca i kolumna jadących za
nim zamieniła się w bezładną gromadę. Mynejczyk podjechał do Salmy z miną świadczącą o tym, że ma już dość szkolenia niedołęgów. - Jak im idzie? - spytał Salma. - Od twojego wyjazdu kolejnych trzech złamało nogę - warknął Palmes. - Ale Sarneńczycy w końcu opanowali produkcję siodeł, które zaprojektowałeś, a oni trzymają się w nich lepiej. Nie wyjaśniałem im jeszcze, do czego będą nam potrzebne, bo pomyślałem, że to im się nie spodoba. Wspólniacy oczywiście mieli świetne siodła i Salma naszkicował je z pamięci, a potem posłał rysunki do Sarnu, żeby tamtejsi rymarze pogłowili się nad nimi. Wyglądało na to, że coś z tego wyszło, choć nie liczył na to za bardzo. Wysokie oparcia z przodu i z tyłu nie tyle miały utrzymać jeźdźców, ile zapobiec wyrzuceniu ich przy pierwszym uderzeniu lancy w cel. Ale Phalmes miał rację. Na razie lepiej było wstrzymać się z wyjaśnieniami. - Są więc gotowi? - zapytał. - Niezupełnie - odparł Mynejczyk. - Trzeba ich nadal szkolić, choć w końcu nabiorą wprawy. Gdyby jednak nagle coś wyskoczyło, nie polegałbym na nich. Salma uśmiechnął się szeroko, ale skinął głową. - Ufam twojej ocenie - stwierdził. - Ale w końcu będę musiał wyjaśnić im sytuację. ***** Do Malkana dotarły posiłki. Szósta dołącza do Siódmej, co oznacza, że osowcy przestaną dreptać w miejscu i pójdą na Sarn. Najwyższa pora na wywiązanie się z obietnicy danej mrówcom. Generał Malkan postanowił obserwować osobiście przybycie posiłków. W tym celu kazał podprowadzić samojazd i z kilkoma oficerami sztabu oraz szefem wywiadu wspiął się na jego dach. Spod zmrużonych powiek patrzył
na piętnaście tysięcy żołnierzy wkraczających do polowego obozu. - Powiedzcie mi coś o Szóstej - polecił, spostrzegłszy, że wojownicy zachowują idealny porządek. Mimo długiego marszu oddziały szły w szyku pomiędzy zadartymi i wzmocnionymi maskami samojazd ów uzbrojonych w obrotowe balisty i miotacze. Kolumnę uzupełniały opancerzone transportery kroczące powoli niczym ogromne żuki. Lecący w szpicy i osłonie flanek zwiadowcy opadli na ziemię, by złożyć meldunki, zaraz po tym, jak dostrzegli pierwsze umocnienia obozowiska Siódmej. - Musiał pan słyszeć - odezwał się szef wywiadu - że Szósta dostała cięgi w kilku starciach ze Wspólniakami podczas wojny dwunastoletniej. - W bitwie pod Masaki, czy nie tak? - zapytał Malkan. - Ttak... - oficer zawahał się. - Choć określenie „bitwa” jest może nieco przesadzone. Ich ówczesny dowódca popełnił błąd i wyprzedzając siły główne, zapuścił się zbyt głęboko w ziemie ważek. Zapewne pomylił się w ocenie, uznając brak zaawansowanych urządzeń technicznych za zwykłą słabość. Tak czy owak, cały korpus Szóstej został otoczony pod Masaki przez dziesięciokrotnie większe siły nieprzyjaciół. I była to chyba najliczniejsza formacja wojskowa, jaką ważcy kiedykolwiek zgromadzili. - Wygląda na to, kapitanie, że jest pan pod wrażeniem - stwierdził Malkan. - Jak na niepojętnych, organizacja na taką skalę była zdumiewająca, generale - odparł zagadnięty tonem niezdradzającym żadnych emocji. - I z pewnością był to największy wysiłek wojenny Wspólniaków, ponieważ działania utknęły w martwym punkcie. - Cóż więc z tą Szóstą? - ponaglił go Malkan. - Sądziłem, że to był wielki triumf. - Cóż... - podjął wątek oficer. - Niewielki oddział posiłkowych wysłano do zbudowania umocnionego obozu i tylko jego członkowie uniknęli masakry. Ale potem i tak zostali zaatakowani przez przeważające siły Wspólnoty.
Udało im się jednak utrzymać pozycję przez siedem dni i zabić tylu nieprzyjaciół, że wsparcie, które wreszcie nadeszło, zdołało przepędzić ważców i uratować honor Imperium. - A ci posiłkowi byli pszczelcami? - Dlatego teraz nowa Szósta jest znana jako Ul. Malkan patrzył, jak nowo przybyli przekraczają bramę obozu. Na czele szła straż przednia składająca się z ciężkozbrojnych kroczących w niemal idealnym szyku, zbyt krępych na osowców i odzianych w rozcięte z przodu uniformy w kolorze czerni i złota zamiast zwykłych segmentowych pancerzy. Wyglądało na to, że za swoją szaleńczą obronę pod Masaki pszczelcy zyskali pewne przywileje. - A co wiesz, kapitanie, o generale Praeterze? - dociekał Malkan. - Stanowisko to zyskał zapewne drogą awansu? - Oczywiście, panie. Dowódca Szóstej generał Haken zginął pod Masaki, co - jak wielu uważa - było najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć. Praeter był wówczas zwykłym porucznikiem, dowódcą techników, i nie był podobno przesadnie popularny wśród przełożonych, dlatego stanowisko to miało być dla niego swoistą nauczką. - Inżynierowie i chwała rzadko idą w jednym zaprzęgu - stwierdził Malkan. Imperium postanowiło jednak wskazać na Praetera. Był bowiem jedynym osowcem, którego można było mianować na to stanowisko. Stąd jego niespodziewany awans. - Mówi się, że jest nieco... za łagodny dla posiłkowych - odezwał się szef wywiadu, starannie dobierając słowa. - I lubi postawić na swoim. Należy też do tradycjonalistów. - Zobaczymy - stwierdził Malkan. - Wyślij mu wiadomość. Ma dwie godziny na rozmieszczenie swoich ludzi, a potem chcę go zobaczyć u siebie.
Praeter był starszy, niż Malkan się spodziewał, a jego krótkie włosy obficie przyprószyła już siwizna. Pod Masaki musiał być więc w wieku dość zaawansowanym jak na porucznika. Sylwetką też się nie wyróżniał - ani za wysoki, ani zbyt szeroki w barach. Dwaj pszczelcy, którzy z łoskotem weszli do środka razem z nim, byli odeń znacznie niżsi i bardziej krzepcy. Praeter włożył na zbroję zwykłą opończę z czarnym kapturem. - Generale... - powitał gościa Malkan. - Generale... - odparł przybysz. Malkan spodziewał się, że Praeter okaże mu niechęć - dość naturalną w wypadku starszego wiekiem oficera zmuszonego do służby pod rozkazami młodszego - ale jego zachowaniu nie dało się zarzucić niczego, co pobudziło tylko ciekawość Malkana. - Porozmawiajmy w cztery oczy, generale - zasugerował. Praeter zmarszczył brwi i spojrzał na swoich ludzi. - Generale, nie zaprosiłem cię tu po to, by cię zamordować - dodał ironicznie Malkan. Praeter skinął głową straży, która bez słowa opuściła namiot, ale demonstracyjnie hałasując, zajęła stanowiska przy wejściu. - Najwyraźniej pańscy żołnierze są panu bardzo oddani - zauważył Malkan. - Wiele razem przeszliśmy - przyznał Praeter oschle. - Ilu ich jest? Znaczy, posiłkowych pszczelców... - Dwa tysiące sto ośmiu. Malkan zerknął na swojego szefa wywiadu i uśmiech zamarł na jego twarzy.