Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Cormac McCarthy - To nie jest kraj dla starych ludzi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Cormac McCarthy - To nie jest kraj dla starych ludzi.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Cormac McCarthy
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

Tytuł oryginału: NO COUNTRY FOR OLD MEN Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: WERONIKA KOSIŃSKA Korekta: ANNA RUDNICKA, MAŁGORZATA WÓJCIK Opracowanie typograficzne: MAREK PAWŁOWSKI Ilustracja na okładce: MICHAŁ KARCZ Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket Copyright © M-71, Ltd. 2005 © Copyright for the Polish translation by Robert Sudół, 2014 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05324-9 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.

Autor pragnie wyrazić wdzięczność Instytutowi Sante Fe za długą współpracę i czteroletni program rezydencyjny. Chciałby również podziękować Amandzie Urban.

I Wysłałem jednego chłopaka do komory gazowej w Huntsville. Jednego jedynego. Sam go aresztowałem i świadczyłem w sądzie. Ze dwa, trzy razy pojechałem go odwiedzić. Trzy. Ostatni raz w dniu egzekucji. Nie musiałem jechać, ale pojechałem. Ochoty nie miałem, wiadomo. Zabił czternastoletnią dziewczynę i powiem szczerze, nie paliłem się, żeby do niego jeździć, a co dopiero na egzekucję, ale pojechałem. W gazetach pisano, że to zbrodnia w afekcie, ale mi powiedział, że żadnego afektu nie było. Chodził z tą dziewczyną, chociaż była bardzo młoda. On miał dziewiętnaście lat. No i powiedział mi jeszcze, że zamyślał zabić, odkąd pamiętał. Powiedział, że gdyby go wypuścili, znów by to zrobił. I wie, że pójdzie do piekła. Jego własne słowa. Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Naprawdę. Zaświtało mi wtedy, że nigdy nie widziałem takiego człowieka, i zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie jakiś nowy wychów. Patrzyłem, jak przypinają go do krzesła i zamykają drzwi. Był może trochę niespokojny, ale nic więcej. Widzi mi się, że naprawdę wiedział, że za kwadrans będzie w piekle. Wierzę w to. Dużo nad tym myślałem. Nietrudno się z nim rozmawiało. Nazywał mnie szeryfem. Ja nie wiedziałem, co mówić. No bo co powiedzieć człowiekowi, który się przyznaje, że nie ma duszy? Po co w ogóle mówić? Sporo o tym myślałem. A jednak ten chłopak to nic w porównaniu z tym, co czekało za horyzontem. Powiadają, że oczy są zwierciadłem duszy człowieka. Nie wiem, czego zwierciadłem były te tam oczy, i chyba szybko się nie dowiem. Ale gdzieś są oczy, co jeszcze inaczej patrzą na świat, i w tę stronę wszystko zmierza. To doprowadziło mnie do takiego etapu w życiu, jakiego bym się nigdy nie spodziewał. Gdzieś tam jest prawdziwy, żywy apostoł zagłady i ja nie chcę się z nim spotkać. Wiem, że istnieje. Widziałem jego dzieło. Jednego razu spoczęły na mnie jego oczy. Drugiego razu nie chcę. Nie będę nadstawiał karku, nie wyjdę mu naprzeciw. Nie chodzi tylko o to, że przybyło mi lat. Chciałbym, żeby o to chodziło. Nie mogę nawet powiedzieć, że to kwestia woli. Zawsze wiedziałem, że aby wykonywać tę robotę, trzeba być gotowym na śmierć. Taka reguła. Żaden powód do chwały ani nic, ale gotowym być trzeba. Bo jeśli człowiek nie jest gotów, oni od razu się połapią. Dojrzą w okamgnieniu. Tutaj chodzi raczej o to, że trzeba być gotowym stać się kimś innym. I widzi mi się, że wtedy człowiek wystawia na szwank swoją duszę. A ja tego nie chcę. Myślę sobie teraz, że nigdy bym nie chciał.

Zastępca szeryfa zostawił Chigurha stojącego w kącie, z rękami skutymi za plecami, a sam usiadł na krzesełku obrotowym, zdjął kapelusz, wyciągnął nogi na biurku i zadzwonił do Lamara na telefon komórkowy. Dopiero żeśmy weszli. Szeryfie, on ma ze sobą jakieś cudo, jakby butlę z tlenem na rozedmę płuc albo coś. No i rurkę w rękawie połączoną z takim paralizatorem, co ich używają w rzeźniach do ogłuszania. Tak jest. Na to wygląda. Sam pan zobaczy po powrocie. Tak jest. Zabezpieczyłem. Tak jest. Wstał z krzesła, odpiął z paska klucze i jednym z nich otworzył szufladę, żeby wyjąć klucze do celi. Był lekko pochylony, gdy Chigurh przykucnął i zsunął skute dłonie w zgięcia kolan. Jednym płynnym ruchem usiadł, odchylił się do tyłu, przełożył łańcuch pod stopami i wstał bez najmniejszego wysiłku. Jak gdyby robił to wcześniej wiele razy, i tak właśnie było. Zarzucił skute ręce funkcjonariuszowi na szyję i podskoczył, wbijając mu kolana w kark i szarpiąc za łańcuch. Runęli na podłogę. Zastępca szeryfa próbował wsunąć palce pod łańcuch, ale mu się nie udało. Chigurh napinał kajdanki, z kolanami wciśniętymi między swoje dłonie i odwróconą twarzą. Funkcjonariusz młócił dziko rękami, przebierał nogami po podłodze, przewracając kosz na śmieci, odpychając krzesło pod przeciwległą ścianę. Zatrzasnął kopnięciem drzwi i skołtunił dywanik. Charczał i pluł na czerwono. Zaczął się dławić własną krwią. Chigurh szarpnął mocniej. Niklowane kajdanki werżnęły się w kość. Pękła prawa tętnica szyjna, krew trysnęła przez pokój i spłynęła po ścianie. Nogi spowolniły bieg i znieruchomiały. Funkcjonariusz miał drgawki. A potem zastygł. Chigurh leżał, oddychając cicho, nie poluźniając ucisku. Wreszcie wstał, zdjął tamtemu klucze z paska i się uwolnił, następnie wcisnął sobie jego rewolwer w spodnie i poszedł do łazienki. Opłukał nadgarstki zimną wodą, aż przestały krwawić, zębami porwał ręcznik na szarpie, obwiązał przeguby i wrócił do pokoju. Usiadł na biurku i zabezpieczył opatrunki kawałkiem przylepca z dozownika, wpatrzony w martwego mężczyznę gapiącego się z podłogi. Gdy skończył, wyciągnął zastępcy portfel z kieszeni, wyjął pieniądze i wcisnął je sobie do kieszeni koszuli; wsiadł do radiowozu, włączył zapłon, wycofał auto z parkingu i ruszył na szosę. Na autostradzie międzystanowej wypatrzył nowy model forda z jedną osobą w środku, zapalił światła i na moment uruchomił syrenę. Samochód zatrzymał się na poboczu. Chigurh podjechał z tyłu, zgasił silnik, zarzucił butlę na ramię, wysiadł i ruszył. Mężczyzna obserwował go w lusterku wstecznym. W czym problem, panie władzo?

Proszę opuścić pojazd. Mężczyzna otworzył drzwi i wysiadł. O co chodzi? Proszę się odsunąć. Zrobił dwa kroki w bok. Chigurh zobaczył wątpliwość rodzącą się w jego oczach na widok zakrwawionej postaci, ale było za późno. Położył mu dłoń na głowie jak uzdrowiciel. Syk powietrza i cichy trzask bolca przypominały dźwięk zamykających się drzwi pneumatycznych. Mężczyzna osunął się bezgłośnie na ziemię, a w jego czole rozkwitł okrągły otwór, z którego buchnęła krew, zalewając mu oczy, przesłaniając widok rozpadającego się powoli świata. Chigurh wytarł dłoń chusteczką. Nie chciałem, żebyś upaprał samochód, powiedział.

Moss siedział na grani, z obcasami wbitymi w żwir wulkaniczny, i lustrował teren poniżej przez niemiecką lornetkę z dwunastokrotnym powiększeniem. Kapelusz zsunięty do tyłu. Łokcie wsparte na kolanach. Karabinem zawieszonym na ramieniu na skórzanym pasku był sztucer powtarzalny z precyzyjną ciężką lufą kaliber .270, wzorowany na klasycznym systemie mauserowskim z 1898 roku, z klejonym łożem z orzecha i klonu. Wyposażony w celownik optyczny firmy Unertl o takiej samej mocy jak lornetka. Antylopy znajdowały się w odległości niecałej mili. Od wschodu słońca upłynęła niepełna godzina, a równiną w dole ciągnęły się długie cienie grani, datilli i skał. Gdzieś tam był też cień Mossa. Opuścił lornetkę i siedział wpatrzony w pejzaż. Hen w oddali na południu postrzępione góry Meksyku. Przełomy rzeki. Na zachodzie spieczona terakota pogranicza. Splunął bez śliny i wytarł usta w ramię okryte bawełnianą koszulą. Karabin dawał skupienie niecałe pół minuty kątowej. Przy strzałach z odległości tysiąca jardów rozrzut wynosił pięć cali. Stanowisko, które wybrał, aby być w granicach tego dystansu, znajdowało się tuż pod długim osypiskiem zastygłej lawy. Kłopot w tym, że dotarcie tam zabrałoby mu prawie godzinę, a skubiące trawę antylopy się oddalały. Dobrze, że przynajmniej nie było wiatru. Gdy dotarł do podnóża osypiska, podniósł się powoli i rozejrzał w poszukiwaniu antylop. Nie odeszły zbyt daleko od miejsca, w którym widział je poprzednim razem, ale odległość wciąż wynosiła dobre siedemset jardów. Przypatrzył się zwierzętom przez lornetkę. Kłaczki i zniekształcenia obrazu w zgęszczonym rozgrzanym powietrzu. Nisko zawieszona mgiełka z połyskującego kurzu i pyłków. Nie było innej osłony, nie będzie też drugiego strzału. Zwlókł się z osypiska, ściągnął but i położył go na skale, a potem oparł na nim czółenko broni, odbezpieczył kciukiem i spojrzał przez celownik. Stały z podniesionymi głowami, wszystkie, i patrzyły na niego. Jasna cholera, szepnął. Słońce miał za plecami, więc chyba nie mogły dostrzec błysków światła w celowniku. Po prostu go zobaczyły. Sztucer miał język spustowy Canjara z naciskiem ustawionym na osiem uncji, dlatego Moss ostrożnie przysunął bliżej do siebie broń i but i znów spojrzał, sytuując krzyżyk celownika tuż nad grzbietem zwierzęcia ustawionego najbardziej bokiem w jego stronę. Wiedział dokładnie, ile wynosi opad pocisku w przeliczeniu na każde sto jardów. To odległość była problemem. Wsunął palec w zakrzywienie spustu. Kieł dzika, noszony na złotym łańcuszku na szyi, zsunął się w zgięcie łokcia opartego na kamieniu. Mimo ciężkiej lufy i hamulca wylotowego nastąpił silny odrzut. Gdy Moss znów dojrzał

zwierzęta w celowniku, stały tak jak przedtem. Dotarcie pocisku o masie 9,7 grama do celu trwało prawie sekundę, dźwięk wymagał dwa razy więcej czasu. Patrzyły na obłok kurzu w miejscu trafienia. A potem bryknęły. Prawie od razu pognały ile sił w nogach na barrial, ścigane przeciągłym hukiem wystrzału, odbijającym się echem od skał i przetaczającym z powrotem przez otwarty teren w ciszy wczesnego poranka. Stał i patrzył, jak uciekają. Podniósł lornetkę. Jedno ze zwierząt zamarudziło z tyłu, pociągając nogą, i pomyślał, że pocisk prawdopodobnie odbił się od niecki i trafił antylopę w zadek z lewej strony. Nachylił się i splunął. Cholera, mruknął. Patrzył, jak znikają za występami skalnymi na południu. Blady pomarańczowy kurz zawieszony w nieruchomym porannym powietrzu zbladł i też się rozpłynął. Barrial leżał cichy i pusty w słońcu. Jakby nic się nie wydarzyło. Moss usiadł i wciągnął but, wziął sztucer i wyładował z niego łuskę, włożył ją do kieszeni na piersi i pociągnął za rączkę zamka. A potem zarzucił sobie broń na plecy i ruszył. Przemarsz przez barrial zabrał mu około czterdziestu minut. Stamtąd ruszył na wulkaniczny stok i dalej grzbietem na południowy wschód, skąd miał widok na teren, gdzie przepadły antylopy. Powoli zlustrował okolicę przez lornetkę. Wędrował tamtędy duży pies bez ogona, czarny. Moss go obserwował. Pies miał wielki łeb, przycięte uszy i wyraźnie utykał. Zatrzymał się. Zerknął za siebie. Potem ruszył dalej. Moss opuścił lornetkę i patrzył. Powędrował dalej grzbietem, z kciukiem zatkniętym za pasek od sztucera, w kapeluszu nasuniętym na głowę. Koszula na plecach była już mokra od potu. Skały poryte piktogramami może sprzed tysiąca lat. Ci rysownicy byli myśliwymi tak jak on. Nie pozostał po nich żaden inny ślad. Grzbiet kończył się osuwiskiem kamieni, na dół prowadziła wydeptana ścieżka. Wilczomlecz i koci pazur. Usiadł pośród skał, oparł dla równowagi łokcie na kolanach i zbadał okolicę przez lornetkę. Na równinie w odległości mili stały trzy samochody. Opuścił lornetkę i spojrzał w dal. A potem znów popatrzył przez szkła. Jakby ludzie leżący na ziemi. Wbił obcasy między kamienie i wyregulował ostrość. Samochodami były pikapy z dwuosiowym napędem, wielkimi terenowymi oponami, wciągarkami i rzędem świateł na dachach. Ludzie wyglądali na martwych. Opuścił lornetkę. A potem znów ją podniósł do oczu. Wreszcie opuścił ręce i siedział. Nic się nie poruszało. Siedział bardzo długo. Gdy zbliżył się do samochodów, odbezpieczony sztucer trzymał przy biodrze. Stanął. Zlustrował okolicę, potem samochody. Wszystkie były podziurawione pociskami. Niektóre rzędy otworów w karoserii biegły równo jak pod linijkę, zorientował się więc, że strzały pochodziły z broni automatycznej. Prawie wszystkie szyby były strzaskane, opony przebite.

Stał w miejscu. Nasłuchiwał. W pierwszym samochodzie siedział martwy mężczyzna osunięty na kierownicę. Dalej w wiotkiej żółtej trawie leżały dwa trupy. Zakrzepła krew na ziemi. Znów stanął i nasłuchiwał. Nic. Bzyczenie much. Obszedł samochód od tyłu. Leżał tam martwy duży pies, podobny do tego, którego widział biegnącego po równinie. Oberwał w bebechy. Jeszcze dalej zobaczył trzeciego trupa, twarzą do ziemi. Moss spojrzał przez szybę na mężczyznę za kierownicą. Był postrzelony w głowę. Wszędzie krew. Podszedł do drugiego samochodu, ale w środku nie było nikogo. Potem do miejsca, w którym leżał trzeci trup. W trawie zobaczył strzelbę. Miała krótką lufę, była wyposażona w rękojeść pistoletową i magazynek bębnowy na dwadzieścia nabojów. Czubkiem buta trącił mężczyznę w nogę i popatrzył na niskie wzgórza dokoła. Trzecim samochodem był ford bronco z podniesionym zawieszeniem i ciemnymi, przydymionymi szybami. Wyciągnął rękę i otworzył drzwi od strony kierowcy. W środku siedział mężczyzna i patrzył na niego. Moss cofnął się gwałtowanie, podnosząc sztucer. Tamten miał zakrwawioną twarz. Poruszył spieczonymi wargami. Agua, cuate[1], powiedział. Agua, por dios[2]. Na jego kolanach leżał pistolet maszynowy Heckler & Koch o krótkiej lufie i z nylonowym paskiem, Moss wyciągnął rękę, wziął go i zrobił krok do tyłu. Agua, powtórzył mężczyzna. Por dios. Nie mam wody. Agua. Zostawił otwarte drzwi, zarzucił sobie pistolet na ramię i się cofnął. Mężczyzna śledził go wzrokiem. Moss obszedł samochód z przodu i otworzył drzwi po drugiej stronie. Szarpnął za dźwignię i pochylił fotel do przodu. Przestrzeń bagażową z tyłu zakrywał brezent w srebrno-metalicznym kolorze. Moss odciągnął płachtę. Ładunek w postaci paczek wielkości cegły, każda zawinięta w folię. Zerkając kątem oka na mężczyznę, wyjął nóż i naciął jedną. Wysypała się strużka brązowego proszku. Poślinił palec, wcisnął go w proszek i powąchał. Potem wytarł palec o dżinsy, zakrył paczki z powrotem, cofnął się i znów zlustrował okolicę. Nic. Odszedł od samochodu, przystanął i spojrzał przez lornetkę na niskie wzgórza. Wulkaniczna grań. Płaski teren na południu. Wyjął chusteczkę, wrócił i wytarł nią do czysta wszystko, czego dotykał. Klamkę w drzwiach i dźwignię fotela, brezent, zafoliowaną paczkę. Obszedł samochód i z drugiej strony też wszystko wytarł. Próbował sobie przypomnieć, czego jeszcze dotykał. Ruszył do pierwszego samochodu, otworzył drzwi przez chusteczkę i zajrzał do środka. Otworzył schowek i zamknął go. Przypatrzył się mężczyźnie za kierownicą. Zostawił drzwi otwarte i obszedł samochód od strony kierowcy. Drzwi podziurawione przez pociski. Szyba. Mały kaliber. Sześć

milimetrów. Może śrut czwórka. Taki wzór. Otworzył drzwi i wcisnął guzik uruchamiający szybę, ale zapłon był zgaszony. Zamknął drzwi i stał, wpatrując się w niskie wzgórza. Przykucnął, zerwał sztucer z pleców, położył go na trawie, chwycił pistolet maszynowy i odciągnął podajnik nasadą lewej dłoni. W komorze był ostry nabój, w magazynku zostały tylko dwa. Powąchał lufę. Wysunął magazynek, zarzucił sobie sztucer na jedno ramię, pistolet maszynowy na drugie, wrócił do forda bronco i pomachał magazynkiem mężczyźnie przed oczami. Otra[3], powiedział. Otra. Tamten skinął głową. En mi bolsa[4]. Mówisz po angielsku? Nie odpowiedział. Próbował coś wskazać podbródkiem. Moss zobaczył dwa magazynki sterczące z kieszeni płóciennej marynarki. Sięgnął, wziął oba i się cofnął. Woń krwi i fekaliów. Załadował jeden magazynek do pistoletu, a dwa włożył do kieszeni. Agua, cuate, powiedział mężczyzna. Moss zlustrował okolicę. Już ci mówiłem, odparł. Nie mam wody. La puerta[5]. Moss spojrzał na mężczyznę. La puerta. Ha lobos[6]. Nie ma żadnych lobos. Sí, sí. Lobos. Leones[7]. Moss zamknął łokciem drzwi. Wrócił do pierwszego pikapa, stanął i popatrzył na otwarte drzwi od strony pasażera. Nie zobaczył w nich śladów po nabojach, ale fotel był pobrudzony krwią. Kluczyk znajdował się w stacyjce, dlatego Moss wyciągnął rękę, przekręcił go i nacisnął guzik uruchamiający okno. Szyba powoli wysunęła się ze szczeliny. Były w niej dwie dziury i drobne rozbryzgi zakrzepłej już krwi od wewnętrznej strony. Stał i rozmyślał. Popatrzył na ziemię. Plamy krwi w glinie. Krew na trawie. Spojrzał na szlak biegnący na południe przez kalderę, tam skąd przyjechał samochód. Jeden człowiek na pewno się uchował. I to nie ten cuate w bronco żebrzący o wodę. Ruszył na równinę i szerokim łukiem dotarł do miejsca, w którym ukazały się w słońcu ślady kół na wiotkiej trawie. Odbił sto jardów na południe. Tam zobaczył odciski stóp i poszedł za nimi, aż natrafił na ślady krwi. Dalej było jeszcze więcej krwi. Nigdzie nie zajdziesz, powiedział. Może tak myślisz, ale się łudzisz. Zszedł ze szlaku i dotarł do najwyższego widocznego wzniesienia, trzymając odbezpieczony pistolet maszynowy pod pachą. Zlustrował teren na południu. Nic. Stał, pocierając palcem kieł dzika na piersi. Schowałeś się gdzieś w cieniu, powiedział,

i patrzysz w stronę, z której przylazłeś. Że ja zobaczę cię wcześniej niż ty mnie, jest tak samo prawdopodobne jak to, że dasz nura do morza i się nie zamoczysz. Przykucnął, wsparł łokcie na kolanach i przez lornetkę omiótł spojrzeniem skały u wylotu doliny. Usiadł, skrzyżował nogi i uważniej zlustrował teren, a potem opuścił lornetkę i siedział dalej. Nie daj sobie odstrzelić tego swojego głupiego dupska, powiedział. Co to, to nie. Odwrócił się i spojrzał na słońce. Było około jedenastej. Nawet nie wiemy, czy to się stało tej nocy. Może dwa dni temu? A może nawet trzy? Albo jednak tej nocy. Zerwał się lekki wiatr. Moss zsunął kapelusz na tył głowy, wytarł czoło bandaną i schował ją z powrotem do bocznej kieszeni dżinsów. Spojrzał nad kalderą, na niskie skały na widnokręgu od wschodu. Ranne nie lezie pod górę, powiedział. Nie ma tak. Wejście na grzbiet górski okazało się forsowną wspinaczką i dochodziło już południe, gdy dotarł na miejsce. W oddali na północy dostrzegł sylwetkę TIR-a sunącego przez rozedrgany krajobraz. Dziesięć mil. Może piętnaście. Szosa numer 90. Usiadł i zaczął lustrować teren przez lornetkę. Zastygł. U stóp skalnego rumowiska na skraju stromizny dostrzegł coś niebieskiego. Patrzył na to długą chwilę przez lornetkę. Nic się nie poruszało. Sprawdził teren dokoła. Potem znowu się przyglądał. Upłynęła prawie godzina, gdy w końcu wstał i ruszył na dół. Martwy mężczyzna siedział na trawie oparty o skałę, ze służbowym niklowanym pistoletem automatycznym kaliber .45 między nogami. Osunął się na bok. Oczy miał otwarte. Wyglądał, jakby wpatrywał się w coś małego w trawie. Na ziemi i skale za mężczyzną była krew. Ciągle miała ciemnoczerwony kolor, bo miejsce znajdowało się w cieniu. Moss podniósł pistolet, przycisnął samoczynny bezpiecznik na chwycie i delikatnie opuścił kciukiem kurek. Przykucnął i spróbował wytrzeć zakrwawioną rękojeść o spodnie mężczyzny, ale krew za bardzo już skrzepła. Wstał, wetknął broń za pasek na plecach, zsunął znów kapelusz na tył głowy i otarł rękawem pot z czoła. Odwrócił się i zlustrował okolicę. Przy kolanie martwego mężczyzny stała ciężka skórzana aktówka. Moss wiedział, co jest w środku, i przestraszył się tak bardzo, że nie potrafił tego pojąć. W końcu ją wziął, oddalił się o kilka kroków, usiadł w trawie, zsunął sztucer z ramienia i położył go obok. Siedział z rozsuniętymi nogami, z pistoletem maszynowym położonym na udach i aktówką między kolanami. Potem wyciągnął rękę, odpiął dwa paski, otworzył mosiężny zamek i podniósł klapkę. Teczka była po brzegi wypełniona banknotami studolarowymi. Ułożone w pliki spięte

banderolą, każda ze stemplem $10 000. Nie wiedział, ile tego jest ogółem, ale mniej więcej się domyślał. Siedział i patrzył na pieniądze, a potem zamknął aktówkę i pochylił głowę. Przed nim zastygło całe jego życie. Dzień po dniu, od świtu do nocy, aż do chwili śmierci. Wszystko sprowadzone do czterdziestu funtów papieru w skórzanej teczce. Podniósł głowę i spojrzał na stromiznę. Lekki wiatr z północy. Rześko. Słonecznie. Pierwsza po południu. Zerknął na martwego mężczyznę siedzącego na trawie. Mocne buty z krokodylej skóry pełne krwi, czerniejące. Kres życia. Tutaj, w tym miejscu. Dalekie góry na południu. Wiatr w trawie. Spokój. Zamknął zatrzask, wsunął paski w szlufki i zapiął sprzączki, wstał, zarzucił sobie sztucer na ramię, podniósł aktówkę i pistolet maszynowy, wytyczył położenie według własnego cienia i ruszył w drogę powrotną. Był pewien, że trafi do samochodu, przyszło mu również do głowy, żeby przejść pustynię po ciemku. Ale w tej okolicy żyły grzechotniki, a gdyby został ukąszony nocą, najprawdopodobniej dołączyłby do tamtego towarzystwa, aktówka zaś trafiłaby w inne ręce. Z drugiej strony pojawił się problem marszu przez otwarty teren w biały dzień, z automatyczną bronią przewieszoną przez ramię i torbą zawierającą kilka milionów dolarów. Za tym wszystkim kryła się stuprocentowa pewność, że ktoś zacznie szukać tych pieniędzy. Może nawet kilku ktosiów. Pomyślał, żeby wrócić i wziąć strzelbę z magazynkiem bębnowym. Wierzył święcie w moc strzelb. Przeszło mu nawet przez myśl, żeby zostawić pistolet maszynowy. Posiadanie takiej broni było przestępstwem i groziło karą więzienia. Niczego nie zostawił i nie wrócił do samochodów. Ruszył w drogę, przedzierając się przez rozstępy w wulkanicznych grzbietach, przecinając płaski i pofałdowany teren między nimi. Późnym popołudniem dotarł do drogi, którą przyjechał po ciemku przed pierwszym brzaskiem, tak dawno temu. Po pokonaniu mniej więcej mili doszedł do pikapa. Otworzył drzwi i wstawił sztucer do środka. Obszedł auto, otworzył je od strony kierowcy, nacisnął dźwignię, przesunął fotel do przodu i umieścił torbę i pistolet maszynowy z tyłu. Czterdziestkę piątkę i lornetkę położył na siedzeniu, potem wsiadł, odepchnął maksymalnie fotel i wsunął kluczyk do stacyjki. Zdjął kapelusz, odchylił się, zamknął oczy i oparł głowę o zimną szybę za plecami. Gdy dotarł do szosy, zwolnił i z turkotem przejechał przez kratownicę przy pastwisku, potem wtoczył się na asfalt i włączył reflektory. Ruszył na zachód w stronę Sanderson i przez całą drogę przestrzegał ograniczeń prędkości. Na wschodnim krańcu miasteczka zrobił postój na stacji benzynowej, żeby kupić papierosy i napić się wody, wreszcie dotarł do Desert Aire, zatrzymał się przed przyczepą i zgasił silnik. W środku paliły się światła. Mógłbym dożyć setki, a drugi taki dzień mi się nie trafi, powiedział. Natychmiast pożałował tych słów.

Wyjął latarkę ze schowka, wysiadł, zza fotela wyciągnął pistolet maszynowy i aktówkę i wczołgał się pod przyczepę. Leżał na brudnej ziemi, wpatrzony w podwozie. Tanie plastikowe rury i sklejka. Kawałki izolacji. Wcisnął pistolet maszynowy w róg, naciągnął izolację i leżał dalej, rozmyślając. Potem wypełzł z aktówką, otrzepał się z kurzu i wszedł po schodkach do środka. Półleżała na kanapie, oglądając telewizję i popijając colę. Nawet nie podniosła wzroku. Trzecia, powiedziała. Mogę wrócić później. Zerknęła na niego ponad oparciem kanapy, a potem znowu spojrzała na ekran. Co masz w tej torbie? Mnóstwo pieniędzy. Tak, tak. Niedoczekanie. Poszedł do kuchni i wyjął piwo z lodówki. Dasz kluczyki?, spytała. Gdzie cię niesie? Po papierosy. Po papierosy. Tak, Llewelyn, po papierosy. Sterczę tu cały dzień. A co byś powiedziała na cyjanek? Jak z tym stoimy? Po prostu daj mi te kluczyki. Usiądę sobie na tym cholernym podwórku i zapalę. Łyknął piwa i poszedł do sypialni, przyklęknął i wepchnął aktówkę pod łóżko. Potem wrócił. Mam papierosy, powiedział. Zaraz ci przyniosę. Zostawił piwo na blacie, wyszedł, wziął dwie paczki papierosów, lornetkę i pistolet, zawiesił sobie sztucer na ramieniu, zatrzasnął drzwi samochodu i wrócił do środka. Podał jej papierosy i ruszył znowu do sypialni. Skąd wziąłeś ten pistolet?!, krzyknęła. Stamtąd, skąd wziąłem. Kupiłeś? Nie, znalazłem. Usiadła prosto na kanapie. Llewelyn. Wrócił. Co? Przestań wrzeszczeć.

Ile dałeś za tę broń? Nie musisz wszystkiego wiedzieć. Ile zapłaciłeś? Mówiłem już. Znalazłem. Akurat, tu mi kaktus wyrośnie. Usiadł na kanapie, wyciągnął nogi na stoliku i łyknął piwa. To nie moje, powiedział. Nie kupiłem. Lepiej mów prawdę. Otworzyła paczkę papierosów, wyjęła jednego i przypaliła go zapalniczką. Gdzieś był cały dzień? Pojechałem po papierosy dla ciebie. Właściwie to chyba nie chcę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć, co ty kombinujesz. Napił się piwa i skinął głową. No i dobra, odparł. Im mniej wiem, tym lepiej. Jak nie przestaniesz kłapać dziobem, to cię zawlokę do sypialni i zerżnę. Obiecanki cacanki. No, wysil się jeszcze bardziej. Tak powiedziała do niego w łóżku. Tylko dopiję piwo i zaraz się przekonamy, co powiedziała, a czego nie. Gdy się obudził, cyfrowy zegar stojący na nocnym stoliku wskazywał sześć po pierwszej. Leżał i patrzył w sufit, a chropawa poświata lampy sodowej na dworze nasycała sypialnię zimnym niebieskawym blaskiem. Jak księżyc zimą. Ale inny księżyc. Było coś gwiezdnego i pozaziemskiego w tym świetle, do którego przywykł. Wszystko, byleby nie spać w ciemności. Wystawił nogi spod kołdry i usiadł. Spojrzał na jej nagie plecy. Włosy na poduszce. Wysunął rękę i naciągnął koc na jej ramię, wstał i poszedł do kuchni. Wyjął z lodówki słoik wody, odkręcił pokrywkę i pił na stojąco w blasku zza otwartych drzwiczek. A potem stał, trzymając coraz bardziej zroszony słoik, patrząc przez okno na światła na szosie. Stał tak bardzo długo. Wrócił do sypialni, zgarnął szorty z podłogi, włożył je, poszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. A potem ruszył do drugiej sypialni, wyciągnął aktówkę spod łóżka i ją otworzył. Usiadł na podłodze, z aktówką między nogami, wsunął dłonie do środka i wygarnął pliki

banknotów. Stosy po dwadzieścia. Wcisnął wszystko z powrotem do aktówki i potrząsnął nią na podłodze, żeby pliki równo się ułożyły. Razy dwanaście. Policzył w głowie. Dwa miliony czterysta. Same używane banknoty. Siedział i patrzył na pieniądze. To nie żarty, powiedział. Tylko nie myśl, że szczęście się do ciebie uśmiechnęło. Zamknął torbę, zapiął paski, wcisnął ją pod łóżko, wstał i popatrzył przez okno na gwiazdy ponad skalistą skarpą na północy miasta. Śmiertelna cisza. Ani psa. To nie z powodu pieniędzy się przebudził. Ej tam, umarłeś?, spytał. A skąd, cholera, żyjesz. Ocknęła się, gdy się ubierał, i zapaliła światło, żeby na niego popatrzeć. Llewelyn. Co? Co robisz? Ubieram się. Gdzie idziesz? Wychodzę. Dokąd, skarbie? Zapomniałem o czymś. Wrócę. Co chcesz zrobić? Otworzył szufladę, wyjął czterdziestkę piątkę, wysunął magazynek, sprawdził go, załadował z powrotem i zatknął pistolet za pasek. Odwrócił się i spojrzał na nią. Jadę zrobić coś cholernie głupiego, ale tak czy siak jadę. Jak bym nie wrócił, powiedz matce, że ją kocham. Twoja matka nie żyje, Llewelyn. No to sam jej powiem. Usiadła w łóżku. Przerażasz mnie tym gadaniem. Wpakowałeś się w coś? Nie. Idź spać. Iść spać? Niedługo wrócę. Niech cię szlag, Llewelyn. Ruszył tyłem do drzwi i spojrzał na nią. A jak nie wrócę? To twoje ostatnie słowa? Poszła za nim do kuchni, wciągając szlafrok. Wziął spod zlewu pusty galonowy bidon i zaczął go napełniać wodą z kranu. Wiesz, która godzina?, spytała. Tak, wiem.

Skarbie, nie chcę, żebyś gdziekolwiek szedł. Gdzie idziesz? Nie chcę, żebyś szedł. Złotko, to jesteśmy w tej sprawie zgodni, bo ja też nie chcę. Wrócę. Nie czekaj, idź spać. Zajechał na stację benzynową pod światłami, zgasił silnik, wyjął mapę ze schowka, rozłożył ją na siedzeniu i zaczął studiować Wreszcie zaznaczył miejsce, w którym według jego rozeznania stały samochody, następnie wytyczył trasę aż do bramy na ranczu Harkle’a. Miał komplet dobrych opon terenowych i dwie zapasowe na skrzyni, ale teren był trudny. Siedział i patrzył na narysowaną kreskę. Potem się pochylił, wpatrując w rzeźbę terenu, i narysował drugą linię. A potem już tylko siedział i patrzył na mapę. Gdy zapalił silnik i wyjechał na szosę, był kwadrans po drugiej w nocy, na drodze pusto, na tym odludziu martwa cisza w radiu na całej szerokości pasma. Zatrzymał się przed bramą, wysiadł, otworzył ją, przejechał na drugą stronę, znowu wysiadł, zamknął bramę i stanął, nasłuchując w ciszy. Potem wsiadł i pojechał polną drogą na południe. Włączył napęd na jedną oś i wrzucił drugi bieg. Z przodu poświata księżyca, który się jeszcze nie pojawił na niebie, rozlewała się po ciemnych tekturowych górach jak blask reflektorów po dekoracjach teatralnych. Skręcił nieco dalej od miejsca, w którym zaparkował nad ranem, na drogę ciągnącą się na wschód, którą dawniej być może toczyły się wozy przez ziemie Harkle’a. Księżyc w końcu wstał i usadowił się pośród wzgórz, spuchnięty, blady i niekształtny, żeby rozjaśnić krainę dokoła, Moss zgasił więc reflektory. Pół godziny później zaparkował i poszedł na grzbiet wzniesienia, stanął i popatrzył na okolicę na wschodzie i południu. Księżyc w górze. Niebieski świat. Widoczne cienie chmur sunące równiną. Żwawe na stokach. Usiadł na bazaltowym nawisie i skrzyżował stopy. Nic. Nawet żadnych kojotów. Nic dla meksykańskiego dilera. Taa. Hm. Ale przecież każdy jest kimś. Wrócił do samochodu, zjechał ze szlaku i dalej kierował się według księżyca. Przejechał pod nawisem wulkanicznym u wyższego krańca doliny i znów skręcił na południe. Miał dobrą pamięć topograficzną. Przemierzał teren, któremu przyjrzał się z grani wcześniej, za dnia. Zatrzymał się znowu i wysiadł, żeby nasłuchiwać. Gdy wrócił, podważył plastikową osłonę lampki sufitowej, wyjął żarówkę i włożył ją do popielniczki. Usiadł z latarką i znów popatrzył na mapę. Gdy zatrzymał się następnym razem, po prostu zgasił silnik i siedział z opuszczoną szybą. Siedział tak bardzo długo. Zaparkował pół mili nad wyższym krańcem kaldery, wziął z podłogi bidon z wodą i wcisnął latarkę do kieszeni na biodrze. Potem chwycił czterdziestkę piątkę z fotela, zamknął cicho drzwi, trzymając kciuk na przycisku klamki, odwrócił się i ruszył w kierunku samochodów. Stały tak jak poprzednio, przysadziste na przestrzelonych oponach. Podszedł

z odbezpieczoną czterdziestką piątką w dłoni. Głucha cisza. Może to z powodu księżyca. Własny cień dotrzymywał mu towarzystwa wbrew jego woli. Nieprzyjemne uczucie w tym miejscu. Jak intruz. Wśród zmarłych. Ej, nie wariuj, powiedział. Ty żyjesz. Przynajmniej na razie. Drzwi forda bronco były otwarte. Gdy to zobaczył, natychmiast przyklęknął. Postawił bidon na ziemi. Durny ośle, powiedział. Masz za swoje. Jesteś za głupi, by żyć. Odwrócił się powoli, lustrując widnokrąg. Słyszał tylko własne serce. Podszedł do samochodu i ukucnął przy drzwiach. Mężczyzna w środku osunął się bokiem na deskę rozdzielczą. Wciąż z zapiętym pasem do kabury. Wszędzie świeża krew. Moss wyjął latarkę z kieszeni, osłonił klosz stuloną dłonią i wcisnął guzik. Tamten miał przestrzeloną głowę. Żadnych lobos. Żadnych leones. Poświecił osłoniętą latarką w przedział towarowy za fotelami. Wszystko zniknęło. Zgasił latarkę i stał. Podszedł powoli do miejsca, w którym leżały pozostałe trupy. Strzelba zniknęła. Księżyc przetoczył się już przez jedną czwartą nieboskłonu. Było jasno prawie jak w dzień. Moss czuł się jak coś w słoiku. Pokonał już połowę kaldery w drodze do swojego samochodu, gdy coś kazało mu się zatrzymać. Przykucnął, trzymając odbezpieczony pistolet na kolanie. W poświacie księżyca zobaczył swoje auto na szczycie wzniesienia. Spojrzał na chwilę w lewą stronę, żeby lepiej widzieć. Obok pikapa ktoś stał. Potem zniknął. Głupich nie sieją, powiedział. Teraz zginiesz. Wcisnął czterdziestkę piątkę za pasek na plecach i ruszył truchtem na wulkaniczną grań. W oddali zawarczał samochód. Na szczycie wzniesienia rozbłysły światła. Moss rzucił się biegiem. Gdy dotarł do skał, samochód był już w połowie kaldery, światła podskakiwały na nierównym terenie. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakieś osłony. Za późno. Padł na ziemię, z głową między ramionami, i czekał. Albo go zobaczyli, albo nie. Czekał. Samochód przejechał z boku. Kiedy zniknął, Moss podniósł się i zaczął gramolić na stromiznę. W połowie drogi przystanął i wstrzymując oddech, próbował nasłuchiwać. Światła były gdzieś poniżej. Wspinał się dalej. Po chwili dostrzegł ciemne sylwetki samochodów w dole. A potem terenówka wróciła przez kalderę ze zgaszonymi reflektorami. Rozpłaszczył się na skałach. Snop światła przemknął po lawie i z powrotem. Samochód zwolnił. Moss usłyszał silnik na biegu jałowym. Powolna praca wałka rozrządu. Silnik wielkoblokowy. Światło szperacza znów prześlizgnęło się po skałach. Wszystko w porządku, powiedział Moss. Trzeba zakończyć twoje męki. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. Silnik zawarczał lekko, a potem znów przycichł. Głęboki gardłowy ton rury wydechowej. Wałek rozrządu, kolektory wylotowe, Bóg wie co jeszcze. Po chwili

samochód zagłębił się w mrok. Gdy Moss dotarł na grań, przykucnął, wyjął czterdziestkę piątkę, odbezpieczył ją, zatknął z powrotem za pas i spojrzał najpierw na północ, potem na wschód. Ani śladu samochodu. Co ty na to, żeby spróbować wyprzedzić ich autem?, powiedział. I wtedy uświadomił sobie, że już nigdy nie zobaczy swojej terenówki. Co zrobić. Wielu rzeczy już nigdy nie zobaczy. Snop światła pojawił się znowu u krańca kaldery i przesunął po grzbietach skał. Moss leżał na brzuchu i patrzył. Po chwili światło wróciło. Gdybyś wiedział, że w pobliżu ktoś dyrda na piechotę z twoimi dwoma milionami, to kiedy zmęczyłbyś się szukaniem? Otóż to. Nie ma dyskusji. Leżał i nasłuchiwał. Nie słyszał samochodu. Po chwili wstał i ruszył na drugą stronę wzniesienia. Wpatrywał się w okolicę. Równina w oddali rozległa i cicha w księżycowej poświacie. Nie da się jej przejść i nie ma dokąd iść. No i co, kolego, jaki masz pomysł? Czwarta rano. Wiesz, gdzie jest twój ukochany chłoptaś? Powiem ci coś. Wsiądź do samochodu i przywieź tu skurwielowi trochę wody do picia. Mały księżyc wysoko. Wspinając się, Moss zerkał na równinę poniżej. Jesteś zmotywowany? Cholernie. To dobrze. Usłyszał samochód. Terenówka wyłoniła się zza wzniesienia i ze zgaszonymi reflektorami ruszyła skrajem równiny oblanej poświatą księżyca. Moss rozpłaszczył się na skałach. Oprócz innych złych nowin w jego myślach ciągle krążyły skorpiony i grzechotniki. Snop światła z reflektora sunął tam i z powrotem po licu wzniesienia. Metodycznie. Jasne czółenko kursujące po ciemnym krośnie. Ani drgnął. Samochód przejechał na drugą stronę i wrócił. Tocząc się na drugim biegu, zatrzymując, z rzężącym silnikiem. Moss przesunął się na łokciach do przodu, by go lepiej obserwować. Do oka ściekała mu krew z rozcięcia na czole. Nawet nie wiedział, kiedy się zranił. Przeciągnął nasadą dłoni po twarzy i wytarł rękę o spodnie. Wyjął chustkę i przycisnął ją do czoła. Możesz walić na południe, w stronę rzeki. Taa. Można by. Mniej otwartego terenu.

A gdzie tam. Odwrócił się, wciąż przyciskając chustkę do czoła. Żadnych chmur w zasięgu wzroku. Jak zacznie świtać, musisz być już gdzie indziej. Najlepiej w domu, w łóżku. Wpatrywał się w niebieską równinę spowitą ciszą. Rozległy i zastygły amfiteatr. Oczekiwanie. Doznał już kiedyś tego uczucia. W innym kraju. Nie myślał, że jeszcze kiedyś go dopadnie. Czekał bardzo długo. Samochód nie wrócił. Moss ruszył grzbietem wzniesienia na południe. Stanął i nasłuchiwał. Żadnego kojota, nic. Gdy zszedł na nadrzeczną równinę, na niebie od wschodu pojawiły się pierwsze nikłe zacieki światła. Nastała najciemniejsza pora tej nocy. Równina ciągnęła się do przełomów rzeki i Moss nasłuchiwał po raz ostatni, a potem ruszył truchtem. Była to długa wędrówka i wciąż znajdował się dobre dwieście jardów od rzeki, gdy usłyszał samochód. Ponad wzgórzami wytrysnęło surowe szare światło. Gdy spojrzał do tyłu, zobaczył kurz na tle nowego widnokręgu. Mniej niż mila. W ciszy świtu odgłos nie był bardziej złowrogi niż warkot motorówki na jeziorze. Potem usłyszał przeskok na niższy bieg. Wyciągnął czterdziestkę piątkę zza paska, żeby jej nie zgubić, i popędził ile sił w nogach. Gdy się obejrzał, samochód pokonał już większość dystansu. Do rzeki zostało jeszcze ze sto jardów, w dodatku nie wiedział, co go tam czeka. Może wysokie urwisko? W odstępach między górami na wschodzie pojawiły się pierwsze podłużne tafle światła, kładące się jasnością na rozległej krainie z przodu. Samochód rozbłysnął światłami, lampy na dachu i zderzaku. Silnik pracował z wytężeniem, rzężąc w chwilach, gdy koła odrywały się od ziemi. Nie zastrzelą cię, powiedział. Za dużo by stracili. Przeciągły huk przetoczył się po równinie. Moss uświadomił sobie nagle, że usłyszany nad głową szmer to przelatujący pocisk, mknący w kierunku rzeki. Obejrzał się i zobaczył, że z szyberdachu sterczy mężczyzna, jedną ręką uchwycony jego krawędzi, w drugiej trzymający na sztorc karabin. Gdy dotarł do rzeki, zobaczył, że wylewa się ona szerokim zakolem z kanionu i płynie obok wysokich zarośli trzciny hiszpańskiej. Nieco dalej odbijała się od skalnego klifu i sunęła na południe. W głębi kanionu mrok. Ciemna woda. Skoczył w rozpadlinę, upadł, przeturlał się, wstał szybko i ruszył długą piaszczystą stromizną nad rzekę. Nie przebiegł nawet dziesięciu kroków, gdy uświadomił sobie, że nie zdąży. Zerknął przez ramię na krawędź wzniesienia, a potem kucnął, zsunął się stromizną, trzymając oburącz czterdziestkę

piątkę. Turlał się i zsuwał przez długi czas, przymykając oczy w obronie przed wzbijanym kurzem i piaskiem, z pistoletem przyciśniętym do piersi. A potem to wszystko się skończyło i zaczął spadać. Otworzył szeroko oczy. Nad głową obracający się z wolna świat nowego dnia. Runął na żwirowy brzeg i stęknął. A później przeturlał się po ostrej trawie. Wreszcie znieruchomiał i leżał na brzuchu, łapiąc ustami powietrze. Pistolet przepadł. Moss zaczął się czołgać z powrotem po zgniecionej trawie, aż w końcu go odnalazł, chwycił broń i odwrócił się, żeby zlustrować krawędź nadrzecznych skał, uderzając lufą pistoletu o przedramię, żeby pozbyć się brudu. W ustach pełno piasku. W oczach. Na tle nieba pojawiło się dwóch mężczyzn, odbezpieczył więc broń i strzelił do nich. Zniknęli. Wiedział, że nie zdąży doczołgać się do rzeki, więc po prostu się poderwał i puścił biegiem, rozbryzgując wodę w posplatanych żwirowych nieckach, i dalej na piaszczystą łachę, aż dotarł do koryta rzeki. Wyjął kluczyki i portfel, wcisnął je do kieszeni koszuli i zapiął guzik. Zimny wiatr wiejący od wody niósł woń żelaza. Moss poczuł ten smak. Wyrzucił latarkę, zluzował kurek i wcisnął sobie broń w spodnie pod pępkiem. Potem ściągnął buty, wsunął je podeszwami do góry za pasek po bokach, zacisnął jak najmocniej klamrę, odwrócił się i dał nura. Zimno zaparło mu dech. Zerknął z powrotem w kierunku brzegu, prychając i wymachując nogami w sinej wodzie. Nic tam nie było. Odwrócił się i popłynął. Nurt porwał go w dół, na zakręt rzeki, tuż przy skałach. Moss się od nich odepchnął. Nad nim wznosił się klif, ciemny i głęboko pożłobiony, woda w cieniu była czarna i lekko wzburzona. Gdy wreszcie znów zabrał się z prądem i zerknął przez ramię, zobaczył terenówkę stojącą na szczycie klifu, ale ludzi nie widział. Sprawdził, czy nie zgubił butów i pistoletu, spojrzał przed siebie i zaczął płynąć do przeciwległego brzegu. Kiedy dygoczący wyczołgał się z wody, znajdował się co najmniej milę od miejsca, w którym wskoczył do rzeki. Zgubił skarpetki, ruszył więc boso w stronę trzcinowych zarośli. Owalne wgłębienia w półkach skalnych pozostałe po dawnych ludach, które ucierały ziarno. Gdy znów się obejrzał, terenówki nie było. Dwaj mężczyźni biegli niezbyt szybko klifem, widoczni wyraźnie na tle nieba. Moss już dopadał trzcin, gdy dokoła zagrzechotało i rozległ się donośny huk, który odbił się echem nad rzeką. Oberwał loftką w ramię, zapiekło go jak ukąszenie szerszenia. Zakrył miejsce dłonią i dał nura w trzciny, czując kulkę zagnieżdżoną z tyłu. Lewa noga z trudem podpierała ciało i oddychał coraz ciężej. Głęboko w zaroślach osunął się na kolana, zdyszany. Rozpiął pas, opuścił buty na

piasek, sięgnął do krocza, wyciągnął czterdziestkę piątkę, położył ją z boku i obmacał ramię. Kulka śrutu zniknęła. Rozpiął koszulę, ściągnął ją i wygiął rękę, żeby zobaczyć ranę. Była wielkości loftki, lekko krwawiła, ze strzępami tkaniny w środku. Skóra z tyłu zaczynała paskudnie sinieć. Moss wyżął koszulę, włożył ją, zapiął guziki, wciągnął buty, wstał i zapiął pas. Chwycił pistolet, wyjął magazynek, wysunął nabój z komory, następnie potrząsnął bronią, przedmuchał lufę i złożył wszystko z powrotem. Nie wiedział, czy pistolet wypali, ale miał taką nadzieję. Wyszedł z trzciny po drugiej stronie, zatrzymał się i spojrzał za siebie, ale zarośla miały wysokość trzydziestu stóp, dlatego niczego nie zobaczył. W dole rzeki były szeroka ława skalna i zagajnik topól. Gdy tam dotarł, stopy już miał obtarte wskutek marszu w mokrych butach bez skarpet. Ramię było spuchnięte i rwało, ale krwawienie najwyraźniej minęło. Moss wyszedł na pas żwiru i usiadł, ściągnął buty i spojrzał na żywe czerwone otarcia na piętach. Gdy tylko usiadł, znów zaczęła go boleć noga. Rozpiął małą skórzaną pochwę przy pasie, wyjął nóż, wstał i zdjął koszulę. Odciął rękawy na wysokości łokci, usiadł, owinął stopy w tkaninę i wciągnął buty. Schował nóż do pochwy, zapiął ją, wziął pistolet, wstał i nasłuchiwał. Epoletnik krasnoskrzydły. Poza tym nic. Gdy się odwrócił, żeby ruszyć dalej, usłyszał nikły warkot samochodu po drugiej stronie rzeki. Zaczął go wypatrywać, ale niczego nie zobaczył. Pomyślał, że dwaj mężczyźni prawdopodobnie już przekroczyli rzekę i są gdzieś z tyłu. Ruszył między drzewa. Pnie pokryte szlamem z wylewisk i korzenie splątane wśród kamieni. Znowu ściągnął buty, żeby nie zostawić śladów na miałkim żwirze, i wspiął się na długi skalisty skłon w kierunku południowej krawędzi kanionu, niosąc buty, onuce i pistolet, obserwując teren poniżej. Słońce zaglądało w głąb kanionu, dlatego kamienie, po których przeszedł, wyschną w ciągu kilku minut. Zatrzymał się na ławce skalnej blisko krawędzi i wyciągnął na brzuchu, z butami obok w trawie. Od szczytu dzieliło go zaledwie dziesięć minut drogi, ale wątpił, że ma aż tyle czasu. Z klifów po drugiej stronie rzeki wzleciał jastrząb, pohukując cienko. Moss czekał. Po chwili z trzcin w górze rzeki wyłonił się mężczyzna, zatrzymał się i stał. W rękach miał karabin maszynowy. Nieco niżej ukazał się drugi. Popatrzyli na siebie i ruszyli dalej. Minęli go poniżej i odprowadził ich wzrokiem, aż zniknęli mu z oczu w dole rzeki. Tak naprawdę wcale o nich nie myślał. Myślał o swoim samochodzie. Gdy w poniedziałek o dziewiątej rano otworzą urząd, ktoś poda numery rejestracyjne wozu i na tej podstawie ustali jego nazwisko i adres. To będzie za jakieś dwadzieścia cztery godziny. Wtedy już będą wiedzieli, kim jest, i nigdy nie przestaną go szukać. Nigdy, czyli nigdy. Ma brata w Kalifornii i co mu powie? Wiesz, Arthur, paru dziarskich chłopców właśnie

jedzie do ciebie z wizytą, żeby włożyć ci jądra w szczęki sześciocalowego stalowego imadła i zakręcić korbką, ćwierć obrotu za każdą odmowną odpowiedź na pytanie, czy wiesz, gdzie jestem. Może zastanów się nad przeprowadzką do Chin. Usiadł, owinął stopy, wciągnął buty, wstał i ruszył, żeby pokonać ostatni odcinek kanionu w drodze na szczyt. Z grani widać było rozległą śmiertelnie płaską krainę, ciągnącą się na wschód i południe. Ruda ziemia i kreozot. Góry w oddali i w połowie dystansu. Nic tam nie było. Rozgrzane powietrze. Zatknął pistolet za pasek i po raz ostatni spojrzał na rzekę, po czym ruszył na wschód. Langtry znajdowało się w odległości trzydziestu mil w prostej linii. Może mniej. Dziesięć godzin. Dwanaście. Stopy już bolały. Bolała noga. Płuca. Ramię. Za plecami przepadła rzeka. Nawet się nie napił.

II Nie wiem, czy bycie stróżem prawa jest dziś bardziej niebezpieczną robotą niż dawniej. Wiem za to, że gdy pierwszy raz objąłem służbę, zdarzało się, że gdzieś pięści poszły w ruch i trzeba było rozdzielić ludzi, a wtedy do bitki wzywali mnie. I czasem trzeba było zadośćuczynić ich woli. Bo inaczej się nie dało. No i lepiej, żeby wtedy człowiek nie przegrał. Teraz takich się nie widuje, za to można zobaczyć gorsze rzeczy. Jednego razu pewien typek wyciągnął w moim kierunku broń i chwyciłem ją akurat w chwili, gdy wziął strzelił i sworzeń kurka wbił mi się prosto w opuszek kciuka. Ślad mam do dziś. Ten człowiek chciał mnie z rozmysłem zabić. Kilka lat temu, nie tak znowu dawno, jadę sobie nocą dwupasmową asfaltówką i mijam pikapa, a na jego skrzyni siedzi dwóch typków. Coś jakby mrugają oczami w blasku reflektorów, ruszam dalej, ale samochód ma tablice z Coahuila, myślę więc sobie, no dobra, trzeba ich zatrzymać i zerknąć. Odpaliłem bomby, ale jak tylko to zrobiłem, widzę, że szyba się osuwa z tyłu szoferki i ktoś podaje przez okno strzelbę typkowi na skrzyni. Przyznam się bez bicia, że nacisnąłem hamulec obiema nogami. Wozem mi zarzuciło w stronę ciemnych zarośli, ale w ostatniej chwili zobaczyłem, że typek składa się do strzału. Walę się na fotel i w tym samym momencie sypie się na mnie deszcz odprysków z rozbitej szyby. Jedną stopę ciągle mam na hamulcu i czuję, jak radiowóz mi się zsuwa do rowu, i myślę sobie, że będę dachować, ale nie dachowałem. Tylko się do środka pełno ziemi nasypało. Tamten jeszcze dwa razy do mnie wygarnął, przestrzelił wszystkie szyby z jednej strony, ale wtedy już radiowóz się zatrzymał i leżę na siedzeniu, pistolet w ręce, i słyszę, że pikap odjeżdża, to się podniosłem i oddałem kilka strzałów w tylne reflektory, ale gdzie tam, już ich nie było. Bo rzecz w tym, że człowiek nie wie, w co się pakuje, gdy chce kogoś zatrzymać. Patrolujesz szosę. Podchodzisz do auta i nie wiesz, co cię czeka. Siedziałem w tym radiowozie bardzo długo. Silnik zgasł, ale światła się paliły. W środku pełno ziemi i szkła. Wysiadłem i się otrząsłem, wsiadłem i siedziałem. Jakby zbierając myśli. Wycieraczki zwisały na tablicę rozdzielczą. Zgasiłem światła i siedziałem. Jak trafiasz na kogoś, co się rzuca na stróża prawa i zaczyna strzelać, znaczy się, bardzo poważna sprawa. Nigdy więcej nie widziałem tego pikapa. Nikt inny też nie widział. Ani tych tablic rejestracyjnych. Może trzeba było ich ścigać. Albo przynajmniej próbować. Nie wiem. Wróciłem do Sanderson i podjechałem do kafejki, powiem szczerze, że się ludzi