Izabela Stachowicz
CÓRKACZAROWNICY NA
HUŚTAWCE
Wszystko zaczęło się w pewną deszczową, wietrzną noc, 5 listopada
roku... w Sosnowcu. Niebo było zupełnie czarne, a nie istniejący wtedy
jeszcze dla mnie świat tonął w mroku — olbrzymi czarny kleks.
Dwupiętrowy dom z czerwonej cegły stał na końcu miasta i w letnie
wieczory widać było z jego okien dalekie światełka Katowic. Ale to już
była zagranica — Niemcy. Tamtej nocy z czwartego na piąty listopada nie
było widać ani świateł, ani nawet kolejowej rampy — choć oko wykol.
Od strony podwórza znajdowała się mała parterowa oficyna.
Zamieszkiwał w niej Szmil ze swoją grubą żoną, której peruka chronicznie
przesunięta była na prawe ucho. Szmilowie mieli bardzo dużo dzieci i sześć
kóz. Tej najważniejszej nocy w moim życiu kozy wypchnęły zbutwiałe
drzwi obórki i tknięte jakimś metafizycznym lękiem całą noc tłukły się po
podwórzu, wdrapywały na parkan, a kiedy czarny kozioł otworzył bramę —
całą drużyną pomaszerowały na frontowe schody. Stukały kopytkami po
kamiennych stopniach, drapiąc się na górę, to żałościwie meczały zbiegając
w dół.
„Me, me, me-me” rozlegało się w ciemnościach. Deszcz lał jak z cebra,
jakby w odpowiedzi na przyzywanie kóz, wicher głucho łomotał
okiennicami, a blaszana rynna tłukła o zrąb dachu, dodając swój
kontrapunkt.
W osobliwym tym koncercie coraz głośniej wybijały się na pierwsze
miejsce rozdzierające jęki rodzącej kobiety. Sześć kóz lokatora Szmila,
wsłuchanych w krzyki położnicy, zbitych w gromadkę przed oszklonymi
drzwiami mieszkania drżało z zimna, to znów wymykając się pojedynczo
zbiegało na dół, aby po chwili wrócić. Kopytkami stukały w dół, to w górę,
w dół, to znów w górę. „Me-me-me”. Aż czarny kozioł ze skrzącymi
ślepiami stanął na podeście schodów. Jego czarna broda drżała, rogami
wskazywał prosto w niebo. Kozioł długo i uważnie wsłuchiwał się w
krzyki, aż wreszcie podszedł pod same szklane drzwi, ujęte w zawijasy i
wykrętasy z kutego żelaza...
Mąż rodzącej kobiety siedział w samotności. Tę noc wyczekiwania
spędzał w bezsilnej udręce, a dla pokrzepienia wzmacniał się co parę minut
kieliszkiem koniaku. Niestety, godziny mijały, a z sypialni ciągle dochodziły
jęki. W pewnej chwili krzyki i jęki zamieniły się w nieludzkie wycie. Mąż
drżącymi rękoma nalewał jeden kieliszek po drugim — nagle usłyszał
łomotanie przy drzwiach frontowych. Spojrzał na zegarek, było
dwadzieścia minut po godzinie czwartej. Kto to być może o tej porze i w
taką noc? Chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, nasłuchiwał chwilę,
wreszcie otworzył.
Stanęli naprzeciwko siebie — mój zawiany ojciec i czarny kozioł ze
skrzącymi się zielonozłociście oczyma. W tymże momencie umilkł krzyk
rodzącej kobiety i obydwaj, zdumieni, usłyszeli kwilenie, które wyraźnie
rozlegało się w ciszy nocy.
— Ma, maa, maazeł-tof — zameczał kozioł.
W języku Szmila oznaczało to powinszowanie.
Ojciec skłonił się lekko.
— Dziękuję — powiedział z prostotą. Wtedy właśnie urodziłam się ja.
O świcie wstał Szmil, kapota plątała mu się między nogami.
Lamentując, nawołując, biegał po podwórzu, po schodach, wyskakiwał na
ulicę, to znów z ciemnej sieni wyciągał za rogi znarowione kozy — żona
jego, w zupełnie już przekrzywionej peruce, płacząc i krzycząc
uczestniczyła w tej pogoni. Wreszcie wszystkie zwierzęta sprowadzono do
obórki, drzwi umocowano w świeżo przybitych zawiasach.
„Będziesz, kruszynko, miała w życiu kozie szczęście” — powiedziała
Agnieszka, przewijając mnie po pierwszej w życiu kąpieli. — Złocista
smuga zapachu rumiankowego towarzyszyła jej słowom. — „Pierwszy
złożył ci życzenia czarny kozioł Szmila”.
Gdybym teraz zobaczyła po raz pierwszy ówczesną sypialnię moich
rodziców, wpadłabym na pewno w taki stan zdziwienia, który by na długo
mógł zachwiać moją równowagą duchową. Ale jeśli ktoś się rodzi w takiej
właśnie sypialni — ma wrażenie, że jest to jedyny i chyba najlepszy sposób
urządzenia tego pokoju, więcej nawet, wszelkie inne rodzaje sypialni
zdumiewają i napełniają niesmakiem. A więc sypialnia moich rodziców
była ni mniej, ni więcej tylko chińska, urodziłam się pod olbrzymim
karbowanym parasolem, który zakrywał prawie cały sufit. Muszę przyznać,
że tak wielkiego parasola nigdy już więcej w życiu nie widziałam. Co
najmniej trzech tragarzy i czterech tapicerów musiało go wywindować i
umocować. A więc sypialnia była chińska, chińska tak, jak w końcu
dziewiętnastego wieku zamożniejsi mieszczanie w Sosnowcu, Łodzi,
Włocławku czy Lublinie wyobrażali sobie Chiny. Śliczny był ten pierwszy
świat, który zobaczyłam. Na różowo-szaro-liliowym parasolu spacerowali
Chińczycy w kimonach, z warkoczami na plecach albo z zarzuconymi na
ramię smokami-lotosami, lampionami-chryzantemami. Na ścianach
symetrycznie poprzybijano karbowane, w rozmaitych formatach wachlarze
— podłużne, stożkowate, okrągłe, ale najczęściej owalne — było ich
bardzo dużo. Toaleta, zwana wówczas „gotowalnią”, zarzucona była
nieprawdopodobną ilością pudeł i pudełeczek z laki, na czarnym lśniącym
tle złote dziewczęta w złotych kimonach podawały herbatę złotym
mandarynom. Wszyscy ci dżentelmeni mieli warkocze, a damy — nóżki
małe jak u lalek. Parawanów było cztery — przysłaniały w najbardziej
nieoczekiwany sposób zupełnie użyteczne meble i bardzo utrudniały
cyrkulowanie mojemu ojcu, który ku niezadowoleniu mamy ciągle coś
przewracał.
Koło mojego łóżeczka stał piękny ekran błękitno—różowy, oprawiony
w złotą sztukaterię. Na nim mandaryn w okrągłym i spiczastym kapeluszu na
głowie podawał smutnej Chince wspaniały bukiet lotosów. Uważałam, że
za parę milionów lat, jak będę dorosła, to podobny kawaler i mnie
przyniesie odpowiednio piękny bukiet lotosów. Ogrom życia, który
rozpościerał się przede mną, zawsze obliczałam na miliardy, i milion był
cyfrą stosunkowo skromną; kryła się w tym z jednej strony nieznajomość
arytmetyki, a z drugiej nieludzka zachłanność życia, nieobliczalna
żywotność, którą się wyróżniałam od samego urodzenia.
Matka moja, wówczas bardzo młoda i piękna pani, nosiła w rannych
godzinach kimono ze złotego brokatu w zielone i czerwone ptaki i pijała
herbatę w chińskich filiżankach; „chinoiserie” mówiła, zapalając świeczkę
w bombiastym lampionie nad swoją „gotowalnią”. Ojciec mój był bardzo
dumny z urody i „światowości” swej żony, ale szczerze wyznać muszę, nie
pasował ani do chińszczyzny, ani do późniejszej „maison particulière” w
Paryżu — nie pasował chyba i do atmosfery tego statku, którym odpłynął z
Europy, uciekając przed Hitlerem do Chile — nie pasował w ogóle nigdzie,
i w tym jednym chyba jestem do niego zupełnie podobna... Ojciec mój był
bardzo mądry, bardzo niezrównoważony i chodził własnymi drogami. Teraz,
kiedy dobiegam kresu mojej wędrówki (wiem już na pewno, że nie czeka
mnie parę milionów lat życia), siedzę na schodkach w moim maleńkim
ogródku na Mokotowie i ze wzruszeniem przyglądam się, jak na krzakach
róż wyrastają pierwsze listeczki. Rozważam dzieje własnych zwycięstw i
klęsk, czuję wyraźnie, że ojciec jest we mnie — że noszę go w sobie — w
krwi mojej, w biciu serca. Chwilami smutno mi, że nie przekazałam go
dalej życiu — nie mam dziecka. A chwilami myślę, że może i lepiej...
Wracam do domu z czerwonej cegły, do chińskiej sypialni, gdzie
postawiono moje małe łóżeczko z siatką. Ojciec zastrzegł sobie, aby z
dziecinnego pokoju przenoszono je na noc do sypialni.
Pierwsza moja bona, Fräulein Marta, pozostawała z braćmi w
dziecinnym pokoju. Postacie moich braci z tamtego okresu są zamglone.
Pamiętam, że starszy, Fredek, miał ciemną czuprynkę, był bardziej bojowy i
mamusia najwięcej jego kochała. Drugi brat — spokojny i łagodny, o
dużych ciemnych oczach, miał na imię Hilary. W domu nazywano go Hiluś.
Postacie ludzi i zdarzenia tamtych czasów wypłowiały, niektórych
zupełnie nie pamiętam, inne znów przypominam sobie jasno i wyraźnie. Na
przykład pamiętam siebie stojącą na stole w dużym stołowym pokoju z
oknami wychodzącymi na rampę. Otacza mnie cała rodzina, jestem ubrana
w nowe białe futerko i za chwilę Fräulein Marta powiezie mnie wózkiem
na spacer do kolejowego ogrodu. Mam ciepłe, nowe, białe rajtuzki i biały
kapturek, obszyty także futerkiem. Wszyscy mną obracają, śmieją się i
podziwiają. Fräulein Marta w olbrzymim kapeluszu, przypiętym bardzo
długą szpilką (w tamtych czasach kapelusze przypinano do głowy szpilkami
na ćwierć metra), naciąga nerwowo rękawiczki.
Z przedmiotów otaczających najwyraźniej widzę złotą i cudownie
błyszczącą dewizkę od zegarka na brzuchu tatusia; wprawiała mnie w
zachwyt. Pamiętam brzydką szarą lalkę gumową ze srebrnym guzikiem na
brzuszku — gdy ją ściskałam, cienko i żałośnie piszczała. Lalka i spacery z
Fräulein nie bardzo mnie interesowały, natomiast Agnieszka, Józefowa i
Pietrek — wszystko w ogóle, co pochodziło czy łączyło się z kuchnią, było
imponujące i wspaniałe.
W kuchni przebywała duża, pręgowana, szara kotka, której nie wolno
było wchodzić do pokojów.
Fräulein Marta miała jakieś dziwaczne uprzedzenia, twierdziła, że koty
jakoby są z gruntu fałszywe, i opowiadała, że w jej rodzinnym mieście
Dirschau (dzisiejszy Tczew) pewien kot udusił nocą swego pana.
(Osobiście nigdy, nawet mając trzy lata, nie wierzyłam w te podłe
kalumnie). W kuchni w ogóle było cudownie. Na wąziutkiej długiej ławie,
tuż przy ścianie, stały rzędem: pękata, niebieska, emaliowana beczka na
wodę, cztery wiadra i dwa dzbanki. (W tamtych czasach nie było w
Sosnowcu wodociągów ani kanalizacji i Pietrek nosił wodę ze studni). Na
półkach stały miedziane kociołki-michy, w których smażyło się konfitury, i
garnki; wisiały tasaki, wałki do ciasta, durszlaki, sita, lejki i moc innych
przyrządów, których już teraz nikt w kuchni nie używa. Na kredensie stała
maszyna do krajania chleba, a za kredensem stolik wyłącznie na samowar.
Okno wychodzące na podwórze i oficynę Szmila było ogromne, przysunięty
był do niego kuchenny stół, okryty ceratą w granatowe kwadraty. Agnieszka
sadzała mnie na oknie, a sama sprzątała pokoje; co pewien czas zjawiała
się w kuchni po jakieś niezbędne rzeczy. Agnieszka od pierwszego chyba
dnia mówiła do mnie jak do starszej, doświadczonej kobiety i nigdy nie
używała zdrobnień Fräulein Marty, które niecierpliwiły i w jakiś sposób
urażały — żadnych takich „Pupchen ist brav. Schau, was für schöne
Eierchen”. Przez okno, prócz oficyny Szmila i podwórza, na którym stale
(nie wiem dlaczego) leżało moc słomy, widziałam część rampy i dalekie
linie szyn. Siedziałam przy pręgowanej kotce i patrzałam na stada szarych
gołębi, przechadzających się po dachu rampy, przyglądałam się
przychodzącym i odchodzącym pociągom, a jednocześnie podziwiałam, jak
Józefowa prędziutko i cieniutko kraje makaron.
Pietrek tak jak i ja najchętniej przesiadywał w kuchni, przyglądając się
Agnieszce. Właściwie do gotowania była Józefowa, osoba starsza, bardzo
tęga, która stale siedziała na taborecie i stamtąd wydawała zwięzłe rozkazy:
„Pietrek, przynieś węgla z piwnicy!” — „Agnieszka, uprasuj koszulę dla
pana!”, „Zabierz małą z okna!” — „Gdzie Fräulein znów się schowała?
Trzeba przebrać dziecko i iść na spacer”. Garnki przykryte pokrywami
bulgotały na blasze, kotka drzemała wtulona we mnie i przez sen mruczała
tę najbardziej liryczną piosenkę kotów „grę-grę”.
Na podwórzu kudłata córeczka Szmila ciągnęła za rogi małą kózkę.
„Me-me-mee” rozlegało się w kuchni — już dalekie, na drugim planie.
Gołębie z dachu rampy wznosiły się ostro w górę jak srebrne roztańczone
plamy słońca, a po chwili zamienione w szaro-białe ptaki lądowały z
powrotem na pochyłym, czerwonym dachu. Szyny oglądane z okna kuchni
zmieniały mi się w oczach w sine wstążki, rzucone w dal — od czasu do
czasu słychać było ostry świst lokomotywy i z daleka ukazywał się
pióropusz dymu.
Byłam taka mała, że nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje, tkwiłam
w tym jeszcze niepewnym trwaniu — kiełkowałam. Najuważniej chyba
przyglądałam się okrągłym, zielonym w cętki oczom Kizi, sierść jej była
mięciutka i grzała moje małe rączki.
Jedynym obowiązkiem, który mi wtedy chciano narzucić, a którego nie
chciałam przyjąć, było zawiadamianie otaczającego świata, że chcę zrobić
siusiu. Niestety, sprawa ta nie jest tak prosta, jak się dorosłym wydaje.
Zajęta oglądaniem albo jeszcze nie rozbudzona ze stanu tego specyficznego
trwania — nie zdążałam na czas uprzedzać, natomiast poniewczasie
głośnym płaczem dawałam znać o swoim przekroczeniu. W dzień jakoś
łatwiej i sprawniej szło z tym obowiązkiem — natomiast w nocy było
gorzej. Noc zmienia świat. W nocy Kizia wychodzi z domu, konieczne
sprawy przyzywają ją na dach. W nocy kozy Szmila, zamknięte w obórce,
od czasu do czasu wysyłają w świat iskrową depeszę, pełną żałości czy
tęsknoty. „Me-meee”. Leżę w łóżeczku za siatką, w chińskiej sypialni
rodziców, wykąpana, w nocnej koszulce, otulona, pozostawiona sam na sam
z wszechświatem. Drzwi sypialni są zamknięte. Na nocnym stoliku ojca stoi
mała oliwna lampka, właściwie żadna lampka, pływający płomyk na
powierzchni naczyńka z oliwą. Półmrok jest ulubionym światłem strachów.
Pod łóżeczkiem stoi biały, porcelanowy nocniczek. Gdybym tylko chciała,
potrafiłabym przez siatkę wyjść z łóżka. Zresztą, nie muszę wychodzić...
wystarczy krzyknąć: „Fräulein!”, wystarczy zawołać: „Agnieszko!” albo
„Tatusiu!” — przybiegną natychmiast, wyjmą mnie z łóżeczka, pomogą —
ale ja leżę cichutko, wstrzymuję oddech. Wyraźnie czuję obecność „tego
okropnego”, co leży pod łóżkiem i czai się, wyczekuje. Gdybym postawiła
nogi na podłodze, na pewno by zaraz ciachnęło nożem i gładziutko,
równiutko je odcięło. Więc nie schodzę z łóżka — nie wołam, nasłuchuję,
czy „tamto” się porusza; tak to jest — nie ma na to rady, a kiedy zawołam,
jest już za późno. Codziennie dostawałam za to w skórę.
Raz zdarzyła się dziwna historia, pamiętam ją do dziś.
Pewnego dnia, wieczorem, odbywało się u nas przyjęcie. Mama
włożyła prześliczną suknię z kremowych koronek. Cała służba była
zaabsorbowana, a Fräulein Marta z wypiekami na twarzy kręciła się w
kółko, jak drepcząca kura; dzieci poszły spać wcześniej niż zwykle.
Podczas takich przyjęć zaglądał do mnie tatuś, przynosił różne smakołyki —
to kawałek tortu na talerzyku, to w srebrnych papierkach czekoladki,
amerykańskie trójkątne orzechy, słowem, wszystko, czego nie wolno było
małym dziewczynkom jeść, gdy je ułożono w łóżeczku. Ojciec ucieszony, że
udało mu się tak gładko przekroczyć zakaz, zaśmiewał się z mego
obżarstwa. „Spójrz, jeszcze parę migdałów!”
Od owych wieczorów minęło sześćdziesiąt lat... Nie znany mi jest jego
grób w dalekim Santiago w Chile, kiedy umierał, nie trzymałam jego rąk w
swoich dłoniach. W piersiach czuję ranę, piekącą ranę, która nigdy się nie
zabliźni — nie byłam w tej najtrudniejszej chwili przy nim. Ale jeśli
przymknę oczy, potrafię przywołać jego ręce, żywe jego ręce. Widzę
wyraźnie paznokcie, troszeczkę rozszerzone ku górze, suchą, cieniutką
skórę, niebieskawe żyłki, włosy za przegubem dłoni i słyszę jego głos,
przekomarzający się ze mną. „Stara szkóra” — mówił, kiedy całowałam te
ukochane dłonie. „Zostaw, to stara szkóra” — i zanosił się śmiechem, że
zamiast powiedzieć „skóra” wymyślił słowo „szkóra”.
I znowu przywołuję tę chwilę: „tatusiu, tatusiu!” — jak wówczas, jak
potem, jak przez najokrutniejsze lata śmierci, głodu i klęski.
Kiedy w getcie zachorowałam na tyfus plamisty i leżałam schowana w
małej komórce (chorych zabierano do baraków, stąd już nie wracali),
szpilką przypięłam jego fotografię do ściany, przy której leżałam. Trzy
tygodnie byłam nieprzytomna, ale na samym dnie, gdzieś w najbardziej
mrocznym korycie istnienia, przebijało jakieś źdźbło, jakiś okruch
podświadomości: „on jest przy mnie, on jest przy mnie”. Na pewien czas,
będąc już w wojsku, zostałam wysłana do Szyszkowic, do Czerwonej
Armii, przeraziłam się: sama jedna w tłumie żołnierzy i oficerów, źle
mówiąca po rosyjsku — zagubiona w obcości, obcości nie do pojęcia,
upadłam na duchu. Leżałam w parku, zaszyta w krzewy, i na głos płakałam.
„Nie potrafię — nie mogę — naprawdę nie mogę”, i nagle wydało mi się,
że ktoś usiadł obok, położył ciepłą, dobrą rękę na mojej głowie i
usłyszałam wyraźnie jego głos: „Córuchna — przetrzymasz — uszy do góry
— będę z tobą”. Wstałam po paru minutach, wytarłam zapłakane oczy,
obciągnęłam mundur i te drelichowe, frontowe portki: poszłam spokojnie
do sztabu. Tatuś był przy mnie — i wówczas, i potem na froncie — w
milicji — i teraz jest, i będzie ze mną do końca życia.
O, mój Boże, znowu odeszłam tak daleko — wracam do chińskiej
sypialni moich rodziców w Sosnowcu. Oto leżę w łóżeczku i z dalekich
dźwięków staram się domyślić, co się dzieje w domu. Wiedziałam, że są
goście, że siedzą w dużym, zielonym salonie, wiedziałam również, że
kolację jeść będą w stołowym i że w mniejszym pokoju, srebrnym saloniku,
Pietrek rozstawiał stoliki do gry w karty. Fräulein, Agnieszka i Pietrek (ten
ostatni w czystych białych rękawiczkach) byli na rozkazy mamusi.
Leżałam nasłuchując, czy „tamto” pod łóżkiem głośniejszym oddechem
nie zdradzi swojej obecności. Jedna noga mi usnęła i czułam setki ukłuć
ostrych i bolesnych, z rozszerzonymi strachem oczyma wpatrywałam się w
cienie tańczące po ścianach. Tatuś nie przychodził, wytężałam słuch, ale nie
było słychać jego kroków. Wtedy to po raz pierwszy „odkryłam tajemnicę”.
(Rodzicom wszystkich czasów nie przychodzi do głowy, że ich dzieci i
prawie wszystkie dzieci prześladują tego rodzaju pomysły). Odkryłam
tajemnicę. Oni mnie nie kochają, bo nie jestem ich prawdziwym dzieckiem.
Znaleźli mnie na schodach albo na ulicy... a może koza Szmila na rogach
wyciągnęła ze śmietnika? A fakt, że mam braciszków, tym bardziej
utwierdził mnie w tym przekonaniu. Widocznie nie chcieli mieć samych
chłopców, potrzebna im była dziewczynka, ale nie mogą mnie kochać, bo...
jestem znajdą.
W stołowym pokoju na bocznym kredensie stoją wspaniałe torty,
przybrane różami z czerwonego lukru i marcepanami, z wysokimi wieżami
w esy-floresy z kolorowego i przezroczystego jak szkło cukru. Oni jedzą,
śmieją się, a o mnie naturalnie zapomnieli.
Gdyby teraz przyszedł babok z torbą i zabrał mnie, toby „ich” też nie
obeszło. Wiem, że babok ma głowę jak wielka, okrągła szczotka na długim
kiju, którą Pietrek zamiata sufity. Nie wiedziałam, czy baboków jest dużo,
czy tylko jeden. Agnieszka mówiła: „Radzę ci być grzeczną, twój tatuś
zabronił cię straszyć, ale powiem w sekrecie, nie chciałabym zobaczyć
baboka”.
U rodziców byli goście. Dużo pań i panów. Panowie mieli wąsy
podkręcone do góry, zakończone cieniutkim szpicem (osiągali tę
nieporównaną linię dzięki pomocy bindy), nosili tużurki i żakiety. Panie
ubierały się wtedy w długie suknie — które z tyłu ciągnęły ogonem po
ziemi. Włosy miały długie, zaczesane w górę z postiszem, a kok płaski na
środku głowy, w rękach — wachlarze. Wieczorowe uczesanie było bardziej
misterne, fryzury wymagały przetykania włosów kwiatami, wstążkami, ale
najczęściej egretami z piór.
Niestety, owego wieczoru nie widziałam ani jednej osoby.
Wsłuchiwałam się w dalekie odgłosy życia, to znów z szeroko otwartymi
oczyma, z bijącym sercem nasłuchiwałam najcichszego skrzypnięcia mebli.
Czułam obecność baboka pod łóżkiem. Katastrofa stawała się nieunikniona.
Nagle z całej siły zawołałam: „Ta-tu-siu!” Do mego pokoju wpadli:
Agnieszka, Fräulein i tatuś. Zanosiłam się od płaczu, ryczałam tak, jakby mi
skórę żywcem zdzierano. Zachłystywałam się ze wstydu, strachu i żałości
— wiedziałam, że znów dostanę w skórę, a nie potrafiłam, nawet nie
próbowałam, wyjaśnić im sprawy z babokiem.
Tatuś wziął mnie na ręce, Fräulein zdejmowała prześcieradło,
Agnieszka przyniosła drugi materacyk. Tatuś tulił mocno w swych
ramionach (Boże! — przecież jeszcze teraz potrafię przywołać ten
najpiękniejszy zapach jego skóry, zapach tatusia, zapach wody kolońskiej
Brocarda — zapach dymu z cygar). „Cicho, cicho, córuchno”. Fräulein
złożyła ręce na piersiach, nic dobrego nie wróżący wzrok utkwiła we mnie.
„Fräulein — podjął desperacko mój ojciec — Fräulein, ich habe Pipi
gemacht im Bett meiner Tochter”.
Oświadczenie jego wprawiło w zdumienie nie tylko Fräulein. (Po raz
pierwszy zetknęłam się wtedy z heroizmem). Przestałam płakać,
wpatrywałam się w twarz tatusia. Tak to po raz pierwszy zobaczyłam twarz
bohatera. Później, kiedy poznałam sprawy Achillesa, Leonidasa spod
Termopil, Aleksandra Macedońskiego, Napoleona i wielu innych,
rozpoznawałam w nich natychmiast piękne, ciemne włosy zaczesane z
czoła, wąsy, bródkę i wielki, wspaniały nos tatusia. Agnieszka kiwała
litościwie głową, Fräulein, zgorszona niepedagogicznym czynem, wyszła z
pokoju.
Dzieciństwo wcale nie jest takim szczęśliwym, beztroskim okresem, jak
sobie to dorośli wykoncypowali. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu,
dziecko samo tworzy na nowo świat, dzień po dniu prostuje błędy swojej
wyobraźni. Piekielna udręka! Nie posiadając świadomości własnego ja, na
pograniczu snu i bajki, musi sobie wywalczać po ciemku najtrudniejsze z
trudnych pojęć — realny świat.
Pamięć mnie zawodzi... i znowu tylko ciemna plama, znowu kleks, aż
oto nagle wyłania się ogród kolejowy. Z całego miasta pamiętam tylko
nazwy dwóch ulic: Główna i Modrzejowska. Ogród kolejowy znajdował
się przy ulicy Głównej, niedaleko dworca.
Chyba była wiosna, po obu stronach dróżki kwitły liliowe irysy.
Pamiętam, że miały niesłychanie delikatne płatki, takie powiewne, leciutko
pachnące, jak suknia mamusi, idącej za mną w towarzystwie dwóch panów.
Mamusia trzymała w ręku rozpostartą parasolkę, z piękną marszczoną
falbanką. Z jednej strony szedł zażywny, powiedziałabym, raczej tęgi
jegomość, pan doktor Rattner — miał na głowie szary melonik. Po drugiej
stronie kroczył inżynier (nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska,
możliwe, że nazywał się Wróblewski, Czyżewski, Sójkowski, w każdym
razie z rodziny ptaków). Pan inżynier nosił czarny melonik. Obaj panowie
rozmawiali z mamusią długo i dla mnie niezrozumiale, mamusia trzymała w
ręku tren swojej liliowej sukienki, uśmiechała się do obu — co pewien
czas nawoływała: „Beluniu, proszę nie biegać, nie odchodź daleko!” Więc
nie odchodziłam. Szłam powoli, rozglądając się dookoła. — I wówczas stał
się cud. Spostrzegłam, zauważyłam — nie, nie, trzeba inaczej powiedzieć,
zobaczyłam, po raz pierwszy w życiu zobaczyłam liliowe irysy, złotą siatkę
słońca na szmaragdowym trawniku. Jasno, wyraźnie zdałam sobie sprawę z
otaczającego mnie świata. Niebo było niebieskie, bardziej niebieskie niż
moja sukienka. Irysy liliowe, białe, prawie kremowe, irysy
ciemnofioletowe rosły po obu stronach ścieżki, pełniły straż rzędem jak
wojsko.
Nieraz w długim i bardzo kolorowym filmie mojego życia stawałam w
zbożnym milczeniu i prawie mistycznym zdziwieniu nad pięknością świata.
Pamiętam fiolet bugenwilli na stokach starej Jerozolimy, pamiętam kwiaty
Męki Pańskiej przed kaplicą na Karmelu, przymykam powieki i widzę
niebieską plażę w Kagaeth Beach (niebieską, bo nie było tam ani ziarnka
piasku, ani jednego kamyczka, całe wybrzeże pokrywały muszelki koloru
lapis-lazuli).
Umiem przywołać przed przymknięte powieki rozedrgane gorące
afrykańskie słońce, czerwień różanych ogrodów w Marakeszu. Umiem
wskrzesić barwy wschodów i zachodów słońca na Morzu Egejskim,
brunatną czerwień gór Hiszpanii i głęboką, ciemną zieleń ich zboczy. Znam
dobrze całą Europę. Byłam w Afryce, Małej Azji, Ameryce Południowej. Z
okienka samolotu patrzyłam na Saharę, na ustach czuję jeszcze gorący
powiew wiatru znad Oceanu Atlantyckiego. O, jak piękny jest świat!
I znów odbiegłam daleko — od kolejowego ogródka w Sosnowcu i od
tamtego spaceru — chciałam tylko wyjaśnić, że wtedy to po raz pierwszy
zobaczyłam wdzięczną postać mojej matki, trawnik, na którym się kładły
jasne plamy słońca, kolory irysów. Poczułam po raz pierwszy potrzebę
śpiewania. Śpiew trzyletniej dziewczynki to jak krzyk dzikiego człowieka
— pierwsza afirmacja wewnętrznego zadowolenia, radości, zachwytu.
Piosenki, jakich mnie uczono, nie odpowiadały widocznie nastrojowi
chwili, znałam wówczas tylko „Lata ptaszek po ulicy” — drugą, którą w
zeszłym tygodniu podsłuchałam w Parku Ujazdowskim — widocznie
przetrwała wiek — to „Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje, a miał ich
wszystkich sto dwadzieścia troje”. Nie odpowiadały serdecznej potrzebie. I
wtedy to nagle podniosłam obie ręce do góry i puściłam się pędem przed
siebie, nie patrząc na mamusię pod parasolką z falbankami ani na obu
adoratorów w szarym i czarnym meloniku — z mej młodziutkiej piersi
wydarła się pieśń... niestety, nie zrozumiana przez świat otaczający.
Biegłam pędem z podniesionymi rękoma i głośno śpiewałam: „Jak, kozy!...
jak kwiaty!... jak szyny!... jak kozy!... jak rampa!... jak szyny!” Przestraszeni
panowie adoratorzy i przestraszona mamusia, widząc, że uciekam z jakimś
niezrozumiałym krzykiem, przyśpieszyli kroku. Potrącając spacerujące
nianie z dziećmi, pędziłam, ile tchu w piersiach, śpiew mój zamienił się w
dziki krzyk „Jak kozy! — jak szyny! — jak...” już, już mijałam bramę
kolejowego ogrodu, już, już wpadałam na ulicę Główną w centrum miasta
— a więc jeszcze raz głośniej: „Jak kozy!... jak szyny!... jak kwiaty!...”
Dogonili mnie ci w melonikach, dostałam kilka klapsów, które sparzyły
moje biedne pośladki.
— Co to za niegrzeczna dziewczyna, dzika, szalona, pomyślałby kto, że
wychowana na ulicy! — Mamusia czerwona z gniewu zamknęła parasolkę.
— I dlaczego wykrzykujesz w kółko te idiotyczne słowa?
— Proszę nie powtarzać bez sensu tych słów — zgromił mnie doktor
Rattner.
Boląca pupa nie umniejszała jednak potrzeby głośnego wyrażenia
zachwytu nad życiem. Ryczałam z całych sił: „Jak kozy!... jak szyny!... jak
kozy!...” — Nie pomogły dalsze klapsy, parę osób podeszło bliżej, parę
innych już podążało w naszą stronę. Zbiegowisko otoczyło mamusię, która
potrząsała mną coraz silniej. Bezradni adoratorzy wachlowali się
melonikami. Tłum, sensacja — w tamtych czasach ludzie rzadko przeżywali
jakieś atrakcje, zwłaszcza w Sosnowcu.
Nie pomogły ani klapsy, ani potrząsanie. Ryczałam, traciłam oddech,
zachłystywałam się, ale odgłosy, które wydawałam, brzmiały: „Ooo, jaak
kooozy, oo, jak szyynyyyy, jak ooo...”
Doktor Rattner przywołał wreszcie dorożkę, wniesiono mnie na rękach.
Największą ambicją moją było, aby nie zamilknąć, aby na chwilę nie
odpocząć, aby biednej, zgnębionej mamusi nie pozwolić przyjść do siebie.
W domu z rąk adoratorów odebrał mnie tatuś mokrą, zasmarkaną,
potarganą — podobną raczej do zwierzątka niż do dziewczynki. Mamusia
wyciągnęła długie szpilki ze swego kapelusza z żółtym ptaszkiem i
powiedziała:
— Rzeczywiście, wykapany ojciec, nieodrodne twoje dziecko. Zrobiła
taką scenę w ogrodzie, że odeszła mnie raz na zawsze ochota pokazywania
się z nią wśród ludzi.
Doktor Rattner dorzucił:
— To dziecko jest rozpuszczone, zdrowe, duże, silne dziecko, a nie zna
żadnej dyscypliny.
Ojciec wyprowadził mnie do swego gabinetu.
— Córuchna, cicho... córuchna. Co to było? Co się stało?
Ukryłam głowę na jego piersiach, czułam znów ten jedyny zapach
cygara, wody kolońskiej Brocarda — zapach tatusia. Cicho, poprzez łkanie,
powtarzałam w kółko:
— jak szyny, jak kozy...
Ojciec głaskał mnie po włosach.
— Co jak szyny... jak kozy?... Aha! Jak kozy... No, no, uspokój się, nie
płacz. — Podał mi swój złoty zegarek na dewizce, przytknął do ucha,
usłyszałam: „tik-tak, tik-tak” — od czasu do czasu jeszcze łkałam, dostałam
czkawki i już bez potrzeby, ale z samego uporu powtarzałam:
— Jak szyny, jaak koozy...
Tatuś pochylił się nade mną, uśmiechnął się i szepnął do ucha:
— Czekaj, ja chcę razem z tobą.
Tak, to był mój jedyny na świecie, najprawdziwszy tatuś! I razem już
spokojnie i zgodnie, półgłosem, śpiewaliśmy:
— Jak kwiaty... jak szyny... jak kozy...
Najgorsze w życiu jest to, że się ciągle, niezmiennie, ustawicznie cierpi.
Czy przyczyny są realne, czy też urojone, to nie jest ważne, jedynie istotne
jest, że się cierpi.
O ile sobie mogę przypomnieć, pierwszym źródłem smutku była książka,
którą dostałam od cioci Geni.
Sama nauczyłam się czytać. Agnieszka pokazywała mi litery na szyldach
i mając zaledwie cztery lata już nie sylabizowałam, ale zupełnie płynnie
czytałam. „Kocia mama i jej przygody” — taki tytuł nosiła ta okrutna
książka. Nie ma teraz tej książki — dobrze, że jej nie ma. Małe dziewczynki
nie będą więcej wypłakiwać oczu nad obrazkami, ilustrującymi nieszczęsną
kocią rodzinę i balię, w której popłynęła biedna kicia i zwłoki utopionych
kociaków. Tak, kocia mama i jej dzieci utonęły.
Siedziałam w kuchni na małym stołeczku, koło niebieskiej emaliowanej
beczki. Bura w pręgi kotka leżała na moich nogach i mruczała „grę-grę”.
Zalewałam się łzami, nie mogłam, nie mogłam pogodzić się z ich losem.
Kocia mama i jej dzieci okropnie bały się balii z wodą, bały się, że utoną,
przecież ja też bym się bała i moja kizia też.
Agnieszka mówiła:
— Nie nabijaj sobie głowy takimi głupstwami z książek, starsi i
mądrzejsi od ciebie zgubili przez książki duszę. Ta pisanina to diabelska
sprawa.
Ale ja nie mogłam utulić się w żalu, pokazywałam palcem na ilustrację i
mówiłam:
— Ach, Agnieszko, to ich mamusia, i tak się bała tej zimnej wody.
Cóż ważnego jeszcze działo się w tym czasie? Aha! Wiem! Pewnego
wieczoru przeniesiono moje łóżeczko do dziecinnego pokoju, było to 19
października. Obudziłam się więc nie w chińskiej sypialni, a w pokoju
chłopców. Przez okno wpadało szare światło dnia. Zdziwiona rozglądałam
się wokoło. „Dlaczego nie jestem w sypialni? Dlaczego nikt nie przychodzi
powiedzieć mi «dzień dobry»? Dlaczego nie dostaję mojego kubka z
mlekiem i bułeczki?” Przy moim pierwszym śniadaniu przeważnie
asystował tatuś, a Fräulein Marta pilnowała, żebym nie oblała się mlekiem,
i ładnie jadła bułkę... Teraz nikt nie nadchodził. Chłopców w pokoju nie
było, łóżeczka ich stały posłane. Widocznie wszyscy zapomnieli o mnie,
leżałam zniecierpliwiona i gniewna... Czekanie dłużyło się w
nieskończoność, bezbarwne, puste.
Wreszcie otworzyły się drzwi, Fräulein wpadła klaszcząc w dłonie,
furkocząc spódnicami i zaczerwieniona oświadczyła: „Na nun hast du ein
reizendes Schwesterchen bekommen!”
Ucieszyłam się bardzo, nareszcie będę miała w domu dziewczynkę, z
którą będę mogła bawić się i której opowiem o kociej mamie, i która razem
ze mną będzie śpiewać.
W dwie godziny później Fräulein zaprowadziła mnie już umytą,
uczesaną, w odświętnej sukience do sypialni. Mamusia leżała w łóżku, okna
przysłonięte były kotarami, olbrzymi chiński parasol wydawał się balonem,
unoszącym sufit. Za chińskim parawanem, na nie znanym wysokim stoliku
leżało zawiniątko.
Mamusia powiedziała:
— Pokażcie jej siostrzyczkę. No, jak ci się podoba Ewunia?
Ze zdumieniem przyglądałam się czerwonemu stworzonku, które w
niczym nie było podobne do mojego wyobrażenia o siostrzyczce.
— No, powiedz, czy się cieszysz, że masz taką małą, śliczną
siostrzyczkę?
Gdzie tam śliczna: łysa główka, ślepki zamknięte i zapuchnięte, nosa nie
ma, tylko dwie dziurki, i skrzeczy jak żaba.
— To nie żadna dziewczynka do zabawy — powiedziałam, z wyraźną
niechęcią. — I dlaczego to tak skrzeczy?
Agnieszka mówiła: „Idzie ku dobremu”, znaczyło to, że mrozy, śniegi,
wichry kończą się, że znów słońce będzie z nami i że idzie ku wiośnie. Po
dziś dzień pozostało to we mnie; na jesieni myślę: „Trudno, trzeba złe
przetrzymać”, a od połowy stycznia cieszę się, że „idzie ku dobremu”.
Szło ku dobremu. Człowiek chce iść naprzeciw, a jednocześnie budzi
się w nim niepokój.
Dreptałam po całym mieszkaniu. Teraz ludzie nie mają ośmiu pokoi,
wielkiego hallu, gdzie dzieci mogą jeździć na rowerze, jak to całymi dniami
robili Fredek i Hiluś. Ale i to duże mieszkanie nie wystarczało, umiałam
stawać na palcach i naciskać klamkę, umiałam już zatrzaskiwać za sobą
drzwi. Ale drzwi frontowych od klatki schodowej nie umiałam otworzyć.
A „dobre” wołało, przyzywało.
Fräulein Marta kąpała Ewunię, z wanienki wydobywała się smuga
rumiankowego zapachu, później kładła Ewunię na wysokim stole i
zasypywała ciałko pudrem. Codziennie przyglądałam się tym zabiegom, żal
mi było siostrzyczki, z którą nie mogłam porozmawiać. Ciągle marszczyła
się i skrzeczała. Czułam więc coś w rodzaju litości, ale jednocześnie
gniewała mnie jej kompletna indolencja.
Kąpiel Ewuni i wszystkie zabiegi trwały tak długo, że mogłam usłyszeć
wezwanie „dobrego”...
Korzystając z nieuwagi Fräulein zajętej Ewunią, ze zwisającą klapą od
majtek, sięgającą poniżej sukienki, cichutko pomaszerowałam do
frontowych drzwi. (Fräulein Marta w owym czasie przez ekonomię nie
zapinała mi majteczek, tak że klapa od tyłu swobodnie zwisając, ułatwiała
pewne sprawy i zapobiegała w dużym stopniu tragicznemu okrzykowi: „Za
późno!”) W hallu nie było nikogo, schowałam się za palta i wyczekiwałam
dogodnego momentu. Trzeba trafu, że zadzwonił listonosz. Agnieszka
przeleciała jak strzała, otworzyła drzwi, listonosz wyjmował coś z torby,
Agnieszka pobiegła do gabinetu tatusia.
Drzwi frontowe były otwarte... jak zahipnotyzowana przedreptałam hall
i wyszłam. Pomaleńku, trzymając się poręczy, zeszłam na dół.
Najtrudniejsze jednak było uchylenie bramy, ale po pewnym czasie i tego
dokonałam.
Stanęłam wreszcie na ulicy.
Tak to po raz pierwszy w życiu, mając zaledwie trzy i pół roku, uległam
przemożnemu czarowi ucieczki.
W domu z czerwonej cegły, na prawo od bramy, znajdował się mały
sklepik spożywczy. Żyd z czarną brodą, w chałacie, w czapeczce z
trójkątnym daszkiem stał za odrapaną, brudną ladą sklepową. Wokoło unosił
się silny zapach nafty i kartofli, cebuli i karbidu. Nie, w żadnym wypadku
nie można powiedzieć, żeby tam ładnie pachniało, ale dla mnie było to coś
nowego. Pociągając nosem, przekraczałam próg sklepiku. Klapa od majtek
wesoło powiewała poniżej sukienki. Rozejrzałam się z ciekawością: na
półce, nad głową Żyda, zobaczyłam bardzo dużo spodków fajansowych —
białe, w niebieskie i czerwone kwiatki. Obok, owinięte w białą cienką
bibułkę, leżały szklane cylindry do naftowych lampek. (Oświetlenie gazowe
wprowadzono dopiero po paru łatach.) Tuż nad ladą, na sznurku, wisiały
pomarszczone, smutne suszone grzyby, w koszyku wiklinowym, opartym o
ścianę, złociły się błyszczące chałki, na półce szeregiem stały długie,
owalne blaszane pudła.
— Pjosę dać chałwy.
Żyd popatrzył na mnie i zawołał żonę. Pani Chaja, która przychodziła
czasami do naszej kuchni, przyglądała mi się okrągłymi jak u ptaka oczyma,
klasnęła w ręce i zaczęła coś prędko mówić w języku żydowskim. Kupiec
wyjął jedno z blaszanych pudeł i otworzył je. Byłam za mała, głową nie
sięgałam lady, wspięłam się na palce, ale niczego dojrzeć nie mogłam.
— Uj, czy aby mamunia wi, że panienke samo wyszło z mieszkania?
— Pjosę duzo chałwy z orzeszkami.
Żona kupca znowu klasnęła w ręce i roześmiała się.
Kupiec odkroił kawałek chałwy i podał mi na papierze.
Wzięłam z jego rąk chałwę i od razu wpakowałam się w nią nosem.
Smakowała wyśmienicie.
— A co będzie z pieniądzów? Kto ma grosiaki? Kto zapłaci?
Poważnie patrząc mu w oczy odpowiedziałam:
— Ni ma — i wydreptałam ze swoją zdobyczą na ulicę.
Usłyszałam za sobą podniecony głos kupca i śmiech jego żony.
Słońce schowane za kominem wyszło mi naprzeciw. Ogród doktora
Putermana naprzeciwko naszego domu cały jaśniał pierwszą, wiosenną
zielenią. Przez szpary w ogrodzeniu mogłam policzyć czerwone krasnoludki
niziutkich tulipanów. Opychając się chałwą, upojona radością istnienia,
wolnością, przeszłam szczęśliwie przez jezdnię i doszłam do ulicy
Głównej. Panie, cienkie w pasie jak osy, w olbrzymich kapeluszach,
przybranych ptaszkami, piórami i kwiatami, trzymały w rękach długie
laseczki parasolek. Panowie w melonikach, obcisłych tużurkach, z laskami
w ręku. Kobiety okutane w chusty, robotnicy, chłopcy, dziewczęta, dzieci —
wszystko na tej Głównej ulicy w Sosnowcu wydało mi się tak wspaniałe,
tak ożywione i pyszne, że aż przystanęłam na chwilę, aby przyjrzeć się tylu
cudom. Wystawy sklepów, kryjących niepomierne skarby nie znanych mi
bogactw — nad głową potrójna linia drutów telegraficznych z siedzącymi
wróblami, które stanowiły jakby punkty muzyczne — wszystko
zachwycające. Ruch, gwar, życie. Paryż ujrzany w 1924 roku nie wydał mi
się tak rozedrgany życiem, nasycony barwą, oszołamiający pulsowaniem
wszechmożliwości, jak Sosnowiec widziany tamtymi oczyma.
Było chłodno. Bez płaszczyka, w odpiętych majteczkach, maszerowałam
ulicą Główną, ani na chwilę nie myśląc, co się dzieje w opuszczonym
przeze mnie domu, ani też nie myśląc o powrocie. Ręce były sztywne od
słodyczy, a cała twarz pokryta brudną, szklistą powłoką chałwy, w obu
dziurkach nosa lśniły „świeczki”. Upojona istnieniem, dreptałam
niezmordowanie wciąż naprzód.
Na jezdni zatrzymał się wolant, zaprzężony w parę karych koni.
— Czy to nie córeczka pani Felicji? — usłyszałam tubalny głos tuż nad
sobą.
Nim zdążyłam odpowiedzieć, ów człowiek z niespodziewaną
zwinnością znalazł się tuż obok. Odtrącałam jego ręce, starające się mnie
uchwycić.
— Musę juz iść! — mówiłam.
— O, rozumiem, masz pilne sprawy w mieście, ale zaczekaj, zaczekaj,
ja cię podwiozę.
Doktor Rattner uniósł mnie, umieścił na siedzeniu swego wehikułu i od
razu zaciął konie. Skończyła się wspaniała włóczęga i rozkosze chałwowe.
— Zapomniałem, jak masz na imię.
Milczałam.
— No, powiedz, jak na ciebie w domu wołają?
— Belunia — wyszeptałam zaniepokojona tym nagłym powrotem do
spraw domowych.
— Beluniu, a może pozwolisz, że ci wytrę nosek, okropnie wyglądasz,
brudna jesteś jakbyś od roku nie była kąpana. Czyś pomyślała, co o tym
powie twoja mamusia?
Poczułam nagle zapach rumianku, ujrzałam małą nagą Ewunię,
zasypywaną talkiem i wyraźnie odczułam niechęć do powrotu. Może
niejasno przeczuwałam klapsy, piekące klapsy na pupie. I w ten dzień, w
którym słońce zwycięsko przebiło obłoki, żałośnie zapłakałam.
Płaczącą doktor Rattner wyniósł z wolantu, płaczącą wniósł do
mieszkania, gdzie dopiero przed paru minutami odkryto moją nieobecność.
— Menschenskind, aber bist du schmutzig! — jęczała Fräulein Marta.
— I to z odpiętymi majtkami nie wstydziła się latać po mieście,
obrzydliwe dziewczynisko! — mówiła i groźnie szła w moją stronę
mamusia.
Z tamtych czasów, które toną w mroku niepamięci, zostało mi jeszcze
jedno wspomnienie. Może to był tylko sen? A potem, z biegiem lat,
przeobraził się w rzeczywistość? Coś tam nie było w porządku.
Działo się to w małym, szaroperłowym saloniku. W rogu pokoju, tuż za
drzwiami, stał duży piec kaflowy. Drzwiczki od paleniska zastawione były
sztachetkami pokrytymi brązem. Złota brama, wiodąca do nieznanego.
Umiałam już sama przydźwigać podnóżek od fotela, malutki, kryty
amarantowym jedwabiem. Siadałam przy piecu, czekałam, śledziłam,
czatowałam od samego początku, od pierwszego momentu, kiedy zdolna
byłam zauważyć „złotą bramę”, i wiedziałam, na pewno wiedziałam, że
wiedzie do państwa krasnoludków. Siadywałam z kizią, chytrze
szmuglowaną z kuchni (w tej chwili przypomniałam sobie jej pełne
nazwisko, zwała się Kizia-Mizia Mruczysława, tak ją przedstawiałam
swoim lalkom). I stało się. Drzwiczki leciuteńko, powoli uchyliły się i
wyszedł z nich maluteńki człowieczek w pięknym białym fraczku, w
trójgraniastym kapeluszu z piórami — ukłoniwszy się głęboko, wyszeptał:
— Zaproszona jesteś na ślub twego brata, Hilusia, z naszą królewną.
Chodź.
Ucieszyłam się ogromnie, ale przejście przez nieduży otwór wydawało
mi się przeszkodą nie do przebycia.
— Proszę pana, jestem za duża i nie przejdę przez drzwiczki. O, mój
Boże, co tu robić?
— O to się nie martw — odpowiedział krasnoludek — już ja ci
pomogę. Mam niezawodny sposób.
Naprawdę to było bardzo łatwe. Po prostu wziął mnie za rękę i
weszliśmy. Czułam pod nogami popiół, słyszałam nawet trzaskanie nie
dopalonych węgielków, pochyliłam głowę w jakimś ciemnym korytarzyku i
już, już znaleźliśmy się w srebrnej sali, wzdłuż której biegł długi, bardzo
długi niziutki stół, a przy nim siedzieli pięknie ubrani maciupeńcy panowie i
panie. Na głównym miejscu, na tronie, siedział mój braciszek, Hiluś. Z
prawdziwym zmartwieniem stwierdziłam, że niestety, nie ma na głowie
korony, ale za to na brzuszku wisiała złota dewizka tatusia. Hiluś od czasu
do czasu wyciągał zegarek, nakazywał podniesionym do góry palcem
milczenie i wtedy wszyscy wyraźnie słyszeli: „tik-tak, tik-tak, tik-tak” —
powodowało to ogólne uniesienie i wielką radość zebranych. Narzeczona
mojego braciszka nosiła ślubny welon, który od pierwszego wejrzenia nie
przypadł mi do gustu — najwyraźniej zrobiony z ręcznika. Poza tym byłam
zachwycona wszystkim. Stół zastawiony — w srebrnych półmiskach leżała
chałwa, rodzynki, migdały, a każdy gość miał przed sobą na talerzyku jedną
mandarynkę i jedną dużą makagigę. „Tik-tak, tik-tak”, a potem krasnoludki,
narzeczona i mój brat zaśpiewali przepiękną piosenkę, której słowa
pamiętam do dzisiejszego dnia:
Fufaj-fufaj-fufaja...
Kto tu przybył, kto tu przyszedł,
On i ja.
Chór był wspaniały, śpiew harmonijny, a melodia tak upajająca, że
poczułam łzy w oczach.
Zupełnie nie wiem, w jaki sposób wróciłam do domu, pamiętam tylko
tyle, że następnego dnia, przy śniadaniu, ze zbożnym podziwem patrzałam
na Hilusia, wreszcie, kończąc swój kubek mleka, zapytałam, dlaczego
zostawił swoją żonę u krasnoludków, powinna być razem z nami. Przecież
teraz już należy do naszej rodziny. Hiluś popatrzył na mnie nieprzyjaznym
okiem, włożył dwa palce w usta, gwizdnął przeraźliwie i krótko
powiedział:
— Kot ją zjadł. — Wykrzywił się, zrobił zeza... i wyskoczył z pokoju.
Poczułam niewypowiedziany smutek. Po tak wspaniałym weselu
narzeczoną zjadł kot... Podreptałam do kuchni, gdzie na parapecie spała
Kizia. „To nie ty, prawda? To nie ty.” — Kizia miała pionowe kreski w
oczach i spokojnie robiła swoje: „grę-grę”.
„Czy to jest możliwe, żeby żonę mojego brata zjadł kot?” — myślałam,
siedząc na amarantowym podnóżku naprzeciw złotych drzwiczek,
wiodących do państwa krasnoludków.
Przy obiedzie postanowiłam porozmawiać o tym z najstarszym bratem,
Fredulkiem.
— Fredziu — powiedziałam — Fredziu, jeśli żonę Hilusia zjadł kot, to
my wszyscy powinniśmy płakać.
— Zjadł, ale ją potem wypluł — powiedział Fredek.
Były to słowa niedorzeczne, czułam, że mnie krzywdzą, i zapłakałam.
Fräulein Marta znalazła się przy nas.
— Was ist geschehen? Was hat euch unsere Kleine getan?
Fredek warknął:
— Rozpacz, bo kot zjadł mysz.
— Nieprawda, nieprawda, bo on mówi, że żona Hilusia jest myszą, ale
ja byłam na weselu, ona jest śliczna, malutka krasnoludka.
Fredek podniósł butnie głowę.
— No i sama Fräulein widzi, ona jest taka głupia, że nawet nie wie, co
bajdurzy, no i sama Fräulein to słyszy.
Płakałam.
Chyba to już wszystko. Nie, nie, jeszcze jedno, ale to już naprawdę sen.
Sen, prześladujący mnie przez długie lata, sen, który co pewien czas
wracał; czaiła się w nim potencjalna groza i nie potrafiłam jej nawet
przepędzić po obudzeniu się. Sny mają swoje pozbawione logiki,
emocjonalne zabarwienie. Po wielu latach, chcąc opowiedzieć koleżankom
ten sen, ściszałam głos i niepewnie zerkałam na drzwi. Bałam się, że i on
podsłucha, wejdzie i... i...
A przecież sen w treści był raczej niewinny.
Muszę znowu zrobić dygresję... To było tak. W dwuskrzydłowej
bibliotece mojego ojca całą półkę zajmowały ciemnoczerwone tomiki
Biblioteki Dzieł Wyborowych; nie pamiętam już, ale chyba tuzin tych
książek nosił jednakowy tytuł: „Przygody błędnego rycerza Don Kichota z
la Manczy”. Miałam wtedy już około pięciu lat i czytałam nie najgorzej.
„Przygody błędnego rycerza” były dla mnie za trudne, poprzestawałam więc
na skrupulatnym oglądaniu niesłychanie interesujących obrazków. A
obrazków było moc. (Później, po wielu latach, dowiedziałam się, że twórcą
ich był Doré.) Dwie postacie powtarzały się na obrazkach najczęściej.
Jedną z nich był bardzo wysoki, chudy pan na równie chudym koniu —
drugą, mały gruby człowiek w długim kaftanie, w kapeluszu o wielkim
rondzie, przybranym fryzowanymi piórami. Chudy pan był mi raczej
obojętny, natomiast grubego bałam się. Bałam się do tego stopnia, że
odwracając kartki drżałam, żeby mnie nie spostrzegł. Przysłuchiwałam się
w kuchni pogwarkom Agnieszki z Piotrem o hersztach bandytów i
rozmaitych zbrodniarzach. (Wtedy to właśnie, osłupiałą z przerażenia,
Pietrek pouczał, jak mam się zachować w razie spotkania z Kubą
Rozpruwaczem.) Chowałam ręce pod fartuszek, serce podchodziło mi do
gardła. W tamtych błogosławionych czasach w Sosnowcu nie znano metod
pedagogicznych, nie wiedziano o Freudzie ani o kompleksach i wszyscy
dorośli razem, zgodnie i każdy oddzielnie straszyli małe dzieci. Muszę
jednak szczerze wyznać, że te strachy wcale mi nie zaszkodziły, żadnego
urazu nie nabawiły. Może sprawiły tyle tylko, że i ja z kolei lubię straszyć
małe dzieci, i to systemem udoskonalonym, wprowadzając galerię dawnych
strachów i przydając nowych. Przekonałam się bowiem, że przez całe życie
wyrastamy z jednych strachów po to, aby natychmiast zastąpić je innymi.
Uważam to za normalny bieg rzeczy i sądzę, że nie należy tego zmieniać.
Ale wracam do sprawy snu.
Oto znajduję się w kuchni, siedzę, jak zwykle, przytulona do Kizi i
patrzę na dach rampy. Na podwórzu żelazna pompa ze zwieszonym
ramieniem, szare gołębie kołują w powietrzu, kozy Szmila mecząc
wdrapują się na płot — wszystko tak jak codziennie — właściwie nic
niezwykłego w tym śnie nie ma. Ale w natężeniu, w kolorze jest
nieuchwytna groza... wiem z góry, że stanie się coś złego... Coś każe mi
odwrócić głowę od gołębi, rampy i podwórza. Więc odwracam się i widzę,
że drzwi od przedpokoju lekko, bezgłośnie uchylają się i do kuchni wchodzi
on — ten gruby, w wielkim kapeluszu z piórami. Nie mogę od niego
oderwać wzroku, on staje przy emaliowanej pękatej beczce, odkłada
kapelusz i zaciera ręce. Wiem na pewno, że ma jakieś piekielne zamiary, i
widzę, jak rozglądając się, prędko podchodzi do półki z naczyniami
kuchennymi i bierze... patelnię, chowa ją za siebie, błyszczącą srebrną
patelnię chytrze chowa za plecami. Boże! Przecież on może jeszcze zabrać
miskę miedzianą, w której Agnieszka smaży konfitury. On może zabrać
wszystko! Od jadalnego pokoju otwierają się drzwi, wchodzi Agnieszka z
tacą pełną szklanek po śniadaniu. „O, to mój narzeczony przyszedł” —
powiada wesoło i wcale nie widzi, że patelni nie ma na zwykłym miejscu.
Nagle czuję, że on patrzy na mnie, patrzy złym okiem. „On jest z rodziny
baboków”, zrozumiałam nagle i ta myśl jest olśnieniem. Chcę krzyknąć,
muszę ostrzec Agnieszkę, ale krzyk nie wychodzi mi z ust. On wciąż patrzy
— złośliwie i podstępnie. To on zrobił czary, że krzyk ugrzązł mi w gardle.
Patelnia błyska spoza jego pleców. „Agnieszko!” — krzyk mój jest
zduszony, aż wreszcie wołam:
— Ta-tu-siu! tatusiu! — i budzę się z płaczem, z łopoczącym sercem, a
najmilsza na świecie broda mojego tatusia łaskocze mi policzki.
— Cicho, córuchna, coś złego ci się przyśniło? No, obudziłaś się! No,
popatrz, jest przy tobie tatuś i wszystko jest w porządku.
Gdzieś w mroku, przez wpółotwarte drzwi ucieka chyłkiem gruby pan w
olbrzymim kapeluszu i wynosi patelnię.
Siedzieliśmy przy śniadaniu. Nie lubiłam pić ciepłego mleka, w mleku
zawsze znajdowałam szmatki, plułam i robiło mi się mdło, Fräulein Marta z
uporem wmawiała, że to są przecież kożuszki i że to jest najsmaczniejsze.
Ale ja nie mogłam tego przełknąć. Hiluś mówił:
— Skaranie Boże z taką żoną... — Miał wówczas dziesięć lat.
Zdziwiłam się:
— A czy ja będę żoną?
— Każdy człowiek ma żonę. Jak dorosnę, to będę miał żonę i sześciu
synów, wszystkim kupię prawdziwe zegarki, ale mniejsze, bo ja będę miał
duży, i pójdziemy wszyscy z tymi zegarkami na spacer.
Fredek dorzucił:
— A ja będę znakomitym inżynierem i zrobię taki wynalazek, że każdy,
kto tylko zechce, będzie miał wszystko, co zamarzy. A ty, co będziesz
robiła, czym chcesz być? — zwrócił się do mnie.
Nie wiedziałam, czym chciałabym być, jak dorosnę, i nie umiałam
prędko nic wymyślić.
— Ja będę gołębiem i będę mieszkała na dachu rampy, bo gołębie nie
piją mleka — zadecydowałam z triumfem.
— Ach, jaka ty jesteś głupia — zawyrokował Fredzio.
Mieliśmy przeprowadzić się jesienią do Warszawy, a tymczasem na lato
zostaliśmy zaproszeni do Kielc, do wujostwa. (Wujaszek był dyrektorem
pierwszego parowego młyna w Kielcach.) Nie pamiętam ani przygotowań,
ani podróży. Pamiętam jednak Hilusia, który krzyczał i skarżył się, że boli
go brzuszek. Przyszedł doktor i mamusia z zaczerwienionymi oczyma
pakowała walizkę. Zajechały konie zaprzężone do żółtej bryczuszki i
mamusia z Hilusiem odjechała. Zostaliśmy z Fräulein Martą.
Fredka po całych dniach nie widziałam, ganiał z chłopakami od rana do
wieczora. Mała Ewunia, którą mamusia kochała najbardziej, mała, wątła
Ewunia ustawicznie płakała i grymasiła, zamęczała i niecierpliwiła
Fräulein, ciocia po całych dniach nosiła ją na rękach. A ja usamodzielniłam
się całkowicie. W ogrodzie ze zdumieniem i podziwem oglądałam rabaty
maków, bladoliliowych, białych i różowych. Z początku myślałam, że to
motyle, które przysiadły na łodygach, ale kiedy podeszłam bliżej i nie
odfrunęły, kiedy dotknęłam paluszkiem makowego płatka, zrozumiałam, że
są to motyle, które nie odfruwają.
Pamiętam jakąś rodzinną uroczystość, odbywającą się na werandzie. Na
tę uroczystość (domyślam się, iż były to imieniny cioci) postawiono na stole
wielki, czekoladowy tort, dźwigający misterną strukturę architektoniczną z
kolorowego, przeźroczystego cukru, a na dole, na czekoladowym tle, leżały
trzy różowe lukrowane róże, przybrane zieloną angeliką. Teraz nie ma już
cukierników, którzy by umieli robić takie torty, jedynym żywym
wspomnieniem to chyba nasz Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, którego
architektura jest reminiscencją tamtych tortów.
Fräulein Marta była zachwycona i radośnie klasnęła w ręce: „So schön,
so wunderbar!”
Ciocia, prześliczna, młoda, wesoła kobietka, wyglądała jak
dziewczynka. Wujostwo, którzy niedawno się pobrali, byli zakochani i
szczęśliwi. Czasami wujaszek brał mnie na ręce i pytał ciocię: „Chciałabyś
mieć taką dużą lalkę? Poproś, to ci kupię”. — Uważał to za wspaniały
kawał i zaśmiewał się. Wcale nie rozumiałam tego dowcipu, bo nie czułam
się żadną lalką, a przy tym nie zdawałam sobie sprawy, że jestem mała.
Siedzieliśmy na werandzie. Na środku stołu w kryształowej misce
jarzyły się czerwienią róże, zbliżałam nos, ażeby wchłonąć ich zapach; ach,
jak pachniały! Fräulein Marta ze znawstwem krajała tort. Naraz przyjechał
chłopiec na rowerze. Na głowie miał czapkę z zieloną wypustką i
lakierowanym daszkiem. Podał wujaszkowi jakiś papier, wujaszek
przeczytał i bez jednego słowa podał cioci. Ciocia wybuchnęła płaczem.
Nikt z nas już nie jadł tortu, uroczystość familijna została przerwana. Z
Warszawy nadeszła telegraficznie wiadomość o nieudanej operacji. Hiluś
już nie żył.
Po paru dniach przyjechał do nas tatuś. Był bardzo blady i wcale się
nami nie cieszył. Zaraz po przyjeździe zamknął się z wujostwem w pokoju.
Fräulein położyła spać Ewunię i mnie bardzo wcześnie. Następnego dnia z
rana wyjechaliśmy do Warszawy.
Fräulein Marta cały czas trzymała Ewunię na rękach, a ja siedziałam
przy oknie smutna i zdziwiona, że tak z dnia na dzień wszystko się nagle
zmieniło. Byłam za mała, nie umiałam zastanawiać się nad sprawami
ludzkimi, a tym bardziej nie potrafiłam wyciągać wniosków.
W Warszawie na dworcu czekał na nas doktor (ten z Sosnowca) z
Fredkiem. Fredzio bardzo wyrósł, nosił uczniowski mundurek i czapkę.
Włosy miał uczesane do tyłu, ale na czubku sterczał mu po dawnemu
wicherek. Tatuś został na dworcu, aby odebrać bagaż, a Fredek sprowadził
dorożkę. Doktor pomagał Fräulein, trzymającej Ewę, wejść do dorożki,
mnie umieścił obok siebie. Jechaliśmy szerokimi, gwarnymi ulicami,
światła i ruch przejmowały mnie strachem. Na Marszałkowskiej dorożka
CZAJKA
Izabela Stachowicz CÓRKACZAROWNICY NA HUŚTAWCE Wszystko zaczęło się w pewną deszczową, wietrzną noc, 5 listopada roku... w Sosnowcu. Niebo było zupełnie czarne, a nie istniejący wtedy jeszcze dla mnie świat tonął w mroku — olbrzymi czarny kleks. Dwupiętrowy dom z czerwonej cegły stał na końcu miasta i w letnie wieczory widać było z jego okien dalekie światełka Katowic. Ale to już była zagranica — Niemcy. Tamtej nocy z czwartego na piąty listopada nie było widać ani świateł, ani nawet kolejowej rampy — choć oko wykol. Od strony podwórza znajdowała się mała parterowa oficyna. Zamieszkiwał w niej Szmil ze swoją grubą żoną, której peruka chronicznie przesunięta była na prawe ucho. Szmilowie mieli bardzo dużo dzieci i sześć kóz. Tej najważniejszej nocy w moim życiu kozy wypchnęły zbutwiałe drzwi obórki i tknięte jakimś metafizycznym lękiem całą noc tłukły się po podwórzu, wdrapywały na parkan, a kiedy czarny kozioł otworzył bramę — całą drużyną pomaszerowały na frontowe schody. Stukały kopytkami po kamiennych stopniach, drapiąc się na górę, to żałościwie meczały zbiegając w dół. „Me, me, me-me” rozlegało się w ciemnościach. Deszcz lał jak z cebra, jakby w odpowiedzi na przyzywanie kóz, wicher głucho łomotał okiennicami, a blaszana rynna tłukła o zrąb dachu, dodając swój kontrapunkt. W osobliwym tym koncercie coraz głośniej wybijały się na pierwsze miejsce rozdzierające jęki rodzącej kobiety. Sześć kóz lokatora Szmila, wsłuchanych w krzyki położnicy, zbitych w gromadkę przed oszklonymi drzwiami mieszkania drżało z zimna, to znów wymykając się pojedynczo zbiegało na dół, aby po chwili wrócić. Kopytkami stukały w dół, to w górę, w dół, to znów w górę. „Me-me-me”. Aż czarny kozioł ze skrzącymi ślepiami stanął na podeście schodów. Jego czarna broda drżała, rogami wskazywał prosto w niebo. Kozioł długo i uważnie wsłuchiwał się w
krzyki, aż wreszcie podszedł pod same szklane drzwi, ujęte w zawijasy i wykrętasy z kutego żelaza... Mąż rodzącej kobiety siedział w samotności. Tę noc wyczekiwania spędzał w bezsilnej udręce, a dla pokrzepienia wzmacniał się co parę minut kieliszkiem koniaku. Niestety, godziny mijały, a z sypialni ciągle dochodziły jęki. W pewnej chwili krzyki i jęki zamieniły się w nieludzkie wycie. Mąż drżącymi rękoma nalewał jeden kieliszek po drugim — nagle usłyszał łomotanie przy drzwiach frontowych. Spojrzał na zegarek, było dwadzieścia minut po godzinie czwartej. Kto to być może o tej porze i w taką noc? Chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, nasłuchiwał chwilę, wreszcie otworzył. Stanęli naprzeciwko siebie — mój zawiany ojciec i czarny kozioł ze skrzącymi się zielonozłociście oczyma. W tymże momencie umilkł krzyk rodzącej kobiety i obydwaj, zdumieni, usłyszeli kwilenie, które wyraźnie rozlegało się w ciszy nocy. — Ma, maa, maazeł-tof — zameczał kozioł. W języku Szmila oznaczało to powinszowanie. Ojciec skłonił się lekko. — Dziękuję — powiedział z prostotą. Wtedy właśnie urodziłam się ja. O świcie wstał Szmil, kapota plątała mu się między nogami. Lamentując, nawołując, biegał po podwórzu, po schodach, wyskakiwał na ulicę, to znów z ciemnej sieni wyciągał za rogi znarowione kozy — żona jego, w zupełnie już przekrzywionej peruce, płacząc i krzycząc uczestniczyła w tej pogoni. Wreszcie wszystkie zwierzęta sprowadzono do obórki, drzwi umocowano w świeżo przybitych zawiasach. „Będziesz, kruszynko, miała w życiu kozie szczęście” — powiedziała Agnieszka, przewijając mnie po pierwszej w życiu kąpieli. — Złocista smuga zapachu rumiankowego towarzyszyła jej słowom. — „Pierwszy złożył ci życzenia czarny kozioł Szmila”. Gdybym teraz zobaczyła po raz pierwszy ówczesną sypialnię moich rodziców, wpadłabym na pewno w taki stan zdziwienia, który by na długo mógł zachwiać moją równowagą duchową. Ale jeśli ktoś się rodzi w takiej właśnie sypialni — ma wrażenie, że jest to jedyny i chyba najlepszy sposób
urządzenia tego pokoju, więcej nawet, wszelkie inne rodzaje sypialni zdumiewają i napełniają niesmakiem. A więc sypialnia moich rodziców była ni mniej, ni więcej tylko chińska, urodziłam się pod olbrzymim karbowanym parasolem, który zakrywał prawie cały sufit. Muszę przyznać, że tak wielkiego parasola nigdy już więcej w życiu nie widziałam. Co najmniej trzech tragarzy i czterech tapicerów musiało go wywindować i umocować. A więc sypialnia była chińska, chińska tak, jak w końcu dziewiętnastego wieku zamożniejsi mieszczanie w Sosnowcu, Łodzi, Włocławku czy Lublinie wyobrażali sobie Chiny. Śliczny był ten pierwszy świat, który zobaczyłam. Na różowo-szaro-liliowym parasolu spacerowali Chińczycy w kimonach, z warkoczami na plecach albo z zarzuconymi na ramię smokami-lotosami, lampionami-chryzantemami. Na ścianach symetrycznie poprzybijano karbowane, w rozmaitych formatach wachlarze — podłużne, stożkowate, okrągłe, ale najczęściej owalne — było ich bardzo dużo. Toaleta, zwana wówczas „gotowalnią”, zarzucona była nieprawdopodobną ilością pudeł i pudełeczek z laki, na czarnym lśniącym tle złote dziewczęta w złotych kimonach podawały herbatę złotym mandarynom. Wszyscy ci dżentelmeni mieli warkocze, a damy — nóżki małe jak u lalek. Parawanów było cztery — przysłaniały w najbardziej nieoczekiwany sposób zupełnie użyteczne meble i bardzo utrudniały cyrkulowanie mojemu ojcu, który ku niezadowoleniu mamy ciągle coś przewracał. Koło mojego łóżeczka stał piękny ekran błękitno—różowy, oprawiony w złotą sztukaterię. Na nim mandaryn w okrągłym i spiczastym kapeluszu na głowie podawał smutnej Chince wspaniały bukiet lotosów. Uważałam, że za parę milionów lat, jak będę dorosła, to podobny kawaler i mnie przyniesie odpowiednio piękny bukiet lotosów. Ogrom życia, który rozpościerał się przede mną, zawsze obliczałam na miliardy, i milion był cyfrą stosunkowo skromną; kryła się w tym z jednej strony nieznajomość arytmetyki, a z drugiej nieludzka zachłanność życia, nieobliczalna żywotność, którą się wyróżniałam od samego urodzenia. Matka moja, wówczas bardzo młoda i piękna pani, nosiła w rannych godzinach kimono ze złotego brokatu w zielone i czerwone ptaki i pijała herbatę w chińskich filiżankach; „chinoiserie” mówiła, zapalając świeczkę w bombiastym lampionie nad swoją „gotowalnią”. Ojciec mój był bardzo dumny z urody i „światowości” swej żony, ale szczerze wyznać muszę, nie pasował ani do chińszczyzny, ani do późniejszej „maison particulière” w Paryżu — nie pasował chyba i do atmosfery tego statku, którym odpłynął z Europy, uciekając przed Hitlerem do Chile — nie pasował w ogóle nigdzie,
i w tym jednym chyba jestem do niego zupełnie podobna... Ojciec mój był bardzo mądry, bardzo niezrównoważony i chodził własnymi drogami. Teraz, kiedy dobiegam kresu mojej wędrówki (wiem już na pewno, że nie czeka mnie parę milionów lat życia), siedzę na schodkach w moim maleńkim ogródku na Mokotowie i ze wzruszeniem przyglądam się, jak na krzakach róż wyrastają pierwsze listeczki. Rozważam dzieje własnych zwycięstw i klęsk, czuję wyraźnie, że ojciec jest we mnie — że noszę go w sobie — w krwi mojej, w biciu serca. Chwilami smutno mi, że nie przekazałam go dalej życiu — nie mam dziecka. A chwilami myślę, że może i lepiej... Wracam do domu z czerwonej cegły, do chińskiej sypialni, gdzie postawiono moje małe łóżeczko z siatką. Ojciec zastrzegł sobie, aby z dziecinnego pokoju przenoszono je na noc do sypialni. Pierwsza moja bona, Fräulein Marta, pozostawała z braćmi w dziecinnym pokoju. Postacie moich braci z tamtego okresu są zamglone. Pamiętam, że starszy, Fredek, miał ciemną czuprynkę, był bardziej bojowy i mamusia najwięcej jego kochała. Drugi brat — spokojny i łagodny, o dużych ciemnych oczach, miał na imię Hilary. W domu nazywano go Hiluś. Postacie ludzi i zdarzenia tamtych czasów wypłowiały, niektórych zupełnie nie pamiętam, inne znów przypominam sobie jasno i wyraźnie. Na przykład pamiętam siebie stojącą na stole w dużym stołowym pokoju z oknami wychodzącymi na rampę. Otacza mnie cała rodzina, jestem ubrana w nowe białe futerko i za chwilę Fräulein Marta powiezie mnie wózkiem na spacer do kolejowego ogrodu. Mam ciepłe, nowe, białe rajtuzki i biały kapturek, obszyty także futerkiem. Wszyscy mną obracają, śmieją się i podziwiają. Fräulein Marta w olbrzymim kapeluszu, przypiętym bardzo długą szpilką (w tamtych czasach kapelusze przypinano do głowy szpilkami na ćwierć metra), naciąga nerwowo rękawiczki. Z przedmiotów otaczających najwyraźniej widzę złotą i cudownie błyszczącą dewizkę od zegarka na brzuchu tatusia; wprawiała mnie w zachwyt. Pamiętam brzydką szarą lalkę gumową ze srebrnym guzikiem na brzuszku — gdy ją ściskałam, cienko i żałośnie piszczała. Lalka i spacery z Fräulein nie bardzo mnie interesowały, natomiast Agnieszka, Józefowa i Pietrek — wszystko w ogóle, co pochodziło czy łączyło się z kuchnią, było imponujące i wspaniałe. W kuchni przebywała duża, pręgowana, szara kotka, której nie wolno było wchodzić do pokojów.
Fräulein Marta miała jakieś dziwaczne uprzedzenia, twierdziła, że koty jakoby są z gruntu fałszywe, i opowiadała, że w jej rodzinnym mieście Dirschau (dzisiejszy Tczew) pewien kot udusił nocą swego pana. (Osobiście nigdy, nawet mając trzy lata, nie wierzyłam w te podłe kalumnie). W kuchni w ogóle było cudownie. Na wąziutkiej długiej ławie, tuż przy ścianie, stały rzędem: pękata, niebieska, emaliowana beczka na wodę, cztery wiadra i dwa dzbanki. (W tamtych czasach nie było w Sosnowcu wodociągów ani kanalizacji i Pietrek nosił wodę ze studni). Na półkach stały miedziane kociołki-michy, w których smażyło się konfitury, i garnki; wisiały tasaki, wałki do ciasta, durszlaki, sita, lejki i moc innych przyrządów, których już teraz nikt w kuchni nie używa. Na kredensie stała maszyna do krajania chleba, a za kredensem stolik wyłącznie na samowar. Okno wychodzące na podwórze i oficynę Szmila było ogromne, przysunięty był do niego kuchenny stół, okryty ceratą w granatowe kwadraty. Agnieszka sadzała mnie na oknie, a sama sprzątała pokoje; co pewien czas zjawiała się w kuchni po jakieś niezbędne rzeczy. Agnieszka od pierwszego chyba dnia mówiła do mnie jak do starszej, doświadczonej kobiety i nigdy nie używała zdrobnień Fräulein Marty, które niecierpliwiły i w jakiś sposób urażały — żadnych takich „Pupchen ist brav. Schau, was für schöne Eierchen”. Przez okno, prócz oficyny Szmila i podwórza, na którym stale (nie wiem dlaczego) leżało moc słomy, widziałam część rampy i dalekie linie szyn. Siedziałam przy pręgowanej kotce i patrzałam na stada szarych gołębi, przechadzających się po dachu rampy, przyglądałam się przychodzącym i odchodzącym pociągom, a jednocześnie podziwiałam, jak Józefowa prędziutko i cieniutko kraje makaron. Pietrek tak jak i ja najchętniej przesiadywał w kuchni, przyglądając się Agnieszce. Właściwie do gotowania była Józefowa, osoba starsza, bardzo tęga, która stale siedziała na taborecie i stamtąd wydawała zwięzłe rozkazy: „Pietrek, przynieś węgla z piwnicy!” — „Agnieszka, uprasuj koszulę dla pana!”, „Zabierz małą z okna!” — „Gdzie Fräulein znów się schowała? Trzeba przebrać dziecko i iść na spacer”. Garnki przykryte pokrywami bulgotały na blasze, kotka drzemała wtulona we mnie i przez sen mruczała tę najbardziej liryczną piosenkę kotów „grę-grę”. Na podwórzu kudłata córeczka Szmila ciągnęła za rogi małą kózkę. „Me-me-mee” rozlegało się w kuchni — już dalekie, na drugim planie. Gołębie z dachu rampy wznosiły się ostro w górę jak srebrne roztańczone plamy słońca, a po chwili zamienione w szaro-białe ptaki lądowały z powrotem na pochyłym, czerwonym dachu. Szyny oglądane z okna kuchni zmieniały mi się w oczach w sine wstążki, rzucone w dal — od czasu do
czasu słychać było ostry świst lokomotywy i z daleka ukazywał się pióropusz dymu. Byłam taka mała, że nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje, tkwiłam w tym jeszcze niepewnym trwaniu — kiełkowałam. Najuważniej chyba przyglądałam się okrągłym, zielonym w cętki oczom Kizi, sierść jej była mięciutka i grzała moje małe rączki. Jedynym obowiązkiem, który mi wtedy chciano narzucić, a którego nie chciałam przyjąć, było zawiadamianie otaczającego świata, że chcę zrobić siusiu. Niestety, sprawa ta nie jest tak prosta, jak się dorosłym wydaje. Zajęta oglądaniem albo jeszcze nie rozbudzona ze stanu tego specyficznego trwania — nie zdążałam na czas uprzedzać, natomiast poniewczasie głośnym płaczem dawałam znać o swoim przekroczeniu. W dzień jakoś łatwiej i sprawniej szło z tym obowiązkiem — natomiast w nocy było gorzej. Noc zmienia świat. W nocy Kizia wychodzi z domu, konieczne sprawy przyzywają ją na dach. W nocy kozy Szmila, zamknięte w obórce, od czasu do czasu wysyłają w świat iskrową depeszę, pełną żałości czy tęsknoty. „Me-meee”. Leżę w łóżeczku za siatką, w chińskiej sypialni rodziców, wykąpana, w nocnej koszulce, otulona, pozostawiona sam na sam z wszechświatem. Drzwi sypialni są zamknięte. Na nocnym stoliku ojca stoi mała oliwna lampka, właściwie żadna lampka, pływający płomyk na powierzchni naczyńka z oliwą. Półmrok jest ulubionym światłem strachów. Pod łóżeczkiem stoi biały, porcelanowy nocniczek. Gdybym tylko chciała, potrafiłabym przez siatkę wyjść z łóżka. Zresztą, nie muszę wychodzić... wystarczy krzyknąć: „Fräulein!”, wystarczy zawołać: „Agnieszko!” albo „Tatusiu!” — przybiegną natychmiast, wyjmą mnie z łóżeczka, pomogą — ale ja leżę cichutko, wstrzymuję oddech. Wyraźnie czuję obecność „tego okropnego”, co leży pod łóżkiem i czai się, wyczekuje. Gdybym postawiła nogi na podłodze, na pewno by zaraz ciachnęło nożem i gładziutko, równiutko je odcięło. Więc nie schodzę z łóżka — nie wołam, nasłuchuję, czy „tamto” się porusza; tak to jest — nie ma na to rady, a kiedy zawołam, jest już za późno. Codziennie dostawałam za to w skórę. Raz zdarzyła się dziwna historia, pamiętam ją do dziś. Pewnego dnia, wieczorem, odbywało się u nas przyjęcie. Mama włożyła prześliczną suknię z kremowych koronek. Cała służba była zaabsorbowana, a Fräulein Marta z wypiekami na twarzy kręciła się w kółko, jak drepcząca kura; dzieci poszły spać wcześniej niż zwykle. Podczas takich przyjęć zaglądał do mnie tatuś, przynosił różne smakołyki — to kawałek tortu na talerzyku, to w srebrnych papierkach czekoladki,
amerykańskie trójkątne orzechy, słowem, wszystko, czego nie wolno było małym dziewczynkom jeść, gdy je ułożono w łóżeczku. Ojciec ucieszony, że udało mu się tak gładko przekroczyć zakaz, zaśmiewał się z mego obżarstwa. „Spójrz, jeszcze parę migdałów!” Od owych wieczorów minęło sześćdziesiąt lat... Nie znany mi jest jego grób w dalekim Santiago w Chile, kiedy umierał, nie trzymałam jego rąk w swoich dłoniach. W piersiach czuję ranę, piekącą ranę, która nigdy się nie zabliźni — nie byłam w tej najtrudniejszej chwili przy nim. Ale jeśli przymknę oczy, potrafię przywołać jego ręce, żywe jego ręce. Widzę wyraźnie paznokcie, troszeczkę rozszerzone ku górze, suchą, cieniutką skórę, niebieskawe żyłki, włosy za przegubem dłoni i słyszę jego głos, przekomarzający się ze mną. „Stara szkóra” — mówił, kiedy całowałam te ukochane dłonie. „Zostaw, to stara szkóra” — i zanosił się śmiechem, że zamiast powiedzieć „skóra” wymyślił słowo „szkóra”. I znowu przywołuję tę chwilę: „tatusiu, tatusiu!” — jak wówczas, jak potem, jak przez najokrutniejsze lata śmierci, głodu i klęski. Kiedy w getcie zachorowałam na tyfus plamisty i leżałam schowana w małej komórce (chorych zabierano do baraków, stąd już nie wracali), szpilką przypięłam jego fotografię do ściany, przy której leżałam. Trzy tygodnie byłam nieprzytomna, ale na samym dnie, gdzieś w najbardziej mrocznym korycie istnienia, przebijało jakieś źdźbło, jakiś okruch podświadomości: „on jest przy mnie, on jest przy mnie”. Na pewien czas, będąc już w wojsku, zostałam wysłana do Szyszkowic, do Czerwonej Armii, przeraziłam się: sama jedna w tłumie żołnierzy i oficerów, źle mówiąca po rosyjsku — zagubiona w obcości, obcości nie do pojęcia, upadłam na duchu. Leżałam w parku, zaszyta w krzewy, i na głos płakałam. „Nie potrafię — nie mogę — naprawdę nie mogę”, i nagle wydało mi się, że ktoś usiadł obok, położył ciepłą, dobrą rękę na mojej głowie i usłyszałam wyraźnie jego głos: „Córuchna — przetrzymasz — uszy do góry — będę z tobą”. Wstałam po paru minutach, wytarłam zapłakane oczy, obciągnęłam mundur i te drelichowe, frontowe portki: poszłam spokojnie do sztabu. Tatuś był przy mnie — i wówczas, i potem na froncie — w milicji — i teraz jest, i będzie ze mną do końca życia. O, mój Boże, znowu odeszłam tak daleko — wracam do chińskiej sypialni moich rodziców w Sosnowcu. Oto leżę w łóżeczku i z dalekich dźwięków staram się domyślić, co się dzieje w domu. Wiedziałam, że są goście, że siedzą w dużym, zielonym salonie, wiedziałam również, że kolację jeść będą w stołowym i że w mniejszym pokoju, srebrnym saloniku,
Pietrek rozstawiał stoliki do gry w karty. Fräulein, Agnieszka i Pietrek (ten ostatni w czystych białych rękawiczkach) byli na rozkazy mamusi. Leżałam nasłuchując, czy „tamto” pod łóżkiem głośniejszym oddechem nie zdradzi swojej obecności. Jedna noga mi usnęła i czułam setki ukłuć ostrych i bolesnych, z rozszerzonymi strachem oczyma wpatrywałam się w cienie tańczące po ścianach. Tatuś nie przychodził, wytężałam słuch, ale nie było słychać jego kroków. Wtedy to po raz pierwszy „odkryłam tajemnicę”. (Rodzicom wszystkich czasów nie przychodzi do głowy, że ich dzieci i prawie wszystkie dzieci prześladują tego rodzaju pomysły). Odkryłam tajemnicę. Oni mnie nie kochają, bo nie jestem ich prawdziwym dzieckiem. Znaleźli mnie na schodach albo na ulicy... a może koza Szmila na rogach wyciągnęła ze śmietnika? A fakt, że mam braciszków, tym bardziej utwierdził mnie w tym przekonaniu. Widocznie nie chcieli mieć samych chłopców, potrzebna im była dziewczynka, ale nie mogą mnie kochać, bo... jestem znajdą. W stołowym pokoju na bocznym kredensie stoją wspaniałe torty, przybrane różami z czerwonego lukru i marcepanami, z wysokimi wieżami w esy-floresy z kolorowego i przezroczystego jak szkło cukru. Oni jedzą, śmieją się, a o mnie naturalnie zapomnieli. Gdyby teraz przyszedł babok z torbą i zabrał mnie, toby „ich” też nie obeszło. Wiem, że babok ma głowę jak wielka, okrągła szczotka na długim kiju, którą Pietrek zamiata sufity. Nie wiedziałam, czy baboków jest dużo, czy tylko jeden. Agnieszka mówiła: „Radzę ci być grzeczną, twój tatuś zabronił cię straszyć, ale powiem w sekrecie, nie chciałabym zobaczyć baboka”. U rodziców byli goście. Dużo pań i panów. Panowie mieli wąsy podkręcone do góry, zakończone cieniutkim szpicem (osiągali tę nieporównaną linię dzięki pomocy bindy), nosili tużurki i żakiety. Panie ubierały się wtedy w długie suknie — które z tyłu ciągnęły ogonem po ziemi. Włosy miały długie, zaczesane w górę z postiszem, a kok płaski na środku głowy, w rękach — wachlarze. Wieczorowe uczesanie było bardziej misterne, fryzury wymagały przetykania włosów kwiatami, wstążkami, ale najczęściej egretami z piór. Niestety, owego wieczoru nie widziałam ani jednej osoby. Wsłuchiwałam się w dalekie odgłosy życia, to znów z szeroko otwartymi oczyma, z bijącym sercem nasłuchiwałam najcichszego skrzypnięcia mebli. Czułam obecność baboka pod łóżkiem. Katastrofa stawała się nieunikniona. Nagle z całej siły zawołałam: „Ta-tu-siu!” Do mego pokoju wpadli:
Agnieszka, Fräulein i tatuś. Zanosiłam się od płaczu, ryczałam tak, jakby mi skórę żywcem zdzierano. Zachłystywałam się ze wstydu, strachu i żałości — wiedziałam, że znów dostanę w skórę, a nie potrafiłam, nawet nie próbowałam, wyjaśnić im sprawy z babokiem. Tatuś wziął mnie na ręce, Fräulein zdejmowała prześcieradło, Agnieszka przyniosła drugi materacyk. Tatuś tulił mocno w swych ramionach (Boże! — przecież jeszcze teraz potrafię przywołać ten najpiękniejszy zapach jego skóry, zapach tatusia, zapach wody kolońskiej Brocarda — zapach dymu z cygar). „Cicho, cicho, córuchno”. Fräulein złożyła ręce na piersiach, nic dobrego nie wróżący wzrok utkwiła we mnie. „Fräulein — podjął desperacko mój ojciec — Fräulein, ich habe Pipi gemacht im Bett meiner Tochter”. Oświadczenie jego wprawiło w zdumienie nie tylko Fräulein. (Po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z heroizmem). Przestałam płakać, wpatrywałam się w twarz tatusia. Tak to po raz pierwszy zobaczyłam twarz bohatera. Później, kiedy poznałam sprawy Achillesa, Leonidasa spod Termopil, Aleksandra Macedońskiego, Napoleona i wielu innych, rozpoznawałam w nich natychmiast piękne, ciemne włosy zaczesane z czoła, wąsy, bródkę i wielki, wspaniały nos tatusia. Agnieszka kiwała litościwie głową, Fräulein, zgorszona niepedagogicznym czynem, wyszła z pokoju. Dzieciństwo wcale nie jest takim szczęśliwym, beztroskim okresem, jak sobie to dorośli wykoncypowali. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, dziecko samo tworzy na nowo świat, dzień po dniu prostuje błędy swojej wyobraźni. Piekielna udręka! Nie posiadając świadomości własnego ja, na pograniczu snu i bajki, musi sobie wywalczać po ciemku najtrudniejsze z trudnych pojęć — realny świat. Pamięć mnie zawodzi... i znowu tylko ciemna plama, znowu kleks, aż oto nagle wyłania się ogród kolejowy. Z całego miasta pamiętam tylko nazwy dwóch ulic: Główna i Modrzejowska. Ogród kolejowy znajdował się przy ulicy Głównej, niedaleko dworca. Chyba była wiosna, po obu stronach dróżki kwitły liliowe irysy. Pamiętam, że miały niesłychanie delikatne płatki, takie powiewne, leciutko pachnące, jak suknia mamusi, idącej za mną w towarzystwie dwóch panów. Mamusia trzymała w ręku rozpostartą parasolkę, z piękną marszczoną falbanką. Z jednej strony szedł zażywny, powiedziałabym, raczej tęgi
jegomość, pan doktor Rattner — miał na głowie szary melonik. Po drugiej stronie kroczył inżynier (nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska, możliwe, że nazywał się Wróblewski, Czyżewski, Sójkowski, w każdym razie z rodziny ptaków). Pan inżynier nosił czarny melonik. Obaj panowie rozmawiali z mamusią długo i dla mnie niezrozumiale, mamusia trzymała w ręku tren swojej liliowej sukienki, uśmiechała się do obu — co pewien czas nawoływała: „Beluniu, proszę nie biegać, nie odchodź daleko!” Więc nie odchodziłam. Szłam powoli, rozglądając się dookoła. — I wówczas stał się cud. Spostrzegłam, zauważyłam — nie, nie, trzeba inaczej powiedzieć, zobaczyłam, po raz pierwszy w życiu zobaczyłam liliowe irysy, złotą siatkę słońca na szmaragdowym trawniku. Jasno, wyraźnie zdałam sobie sprawę z otaczającego mnie świata. Niebo było niebieskie, bardziej niebieskie niż moja sukienka. Irysy liliowe, białe, prawie kremowe, irysy ciemnofioletowe rosły po obu stronach ścieżki, pełniły straż rzędem jak wojsko. Nieraz w długim i bardzo kolorowym filmie mojego życia stawałam w zbożnym milczeniu i prawie mistycznym zdziwieniu nad pięknością świata. Pamiętam fiolet bugenwilli na stokach starej Jerozolimy, pamiętam kwiaty Męki Pańskiej przed kaplicą na Karmelu, przymykam powieki i widzę niebieską plażę w Kagaeth Beach (niebieską, bo nie było tam ani ziarnka piasku, ani jednego kamyczka, całe wybrzeże pokrywały muszelki koloru lapis-lazuli). Umiem przywołać przed przymknięte powieki rozedrgane gorące afrykańskie słońce, czerwień różanych ogrodów w Marakeszu. Umiem wskrzesić barwy wschodów i zachodów słońca na Morzu Egejskim, brunatną czerwień gór Hiszpanii i głęboką, ciemną zieleń ich zboczy. Znam dobrze całą Europę. Byłam w Afryce, Małej Azji, Ameryce Południowej. Z okienka samolotu patrzyłam na Saharę, na ustach czuję jeszcze gorący powiew wiatru znad Oceanu Atlantyckiego. O, jak piękny jest świat! I znów odbiegłam daleko — od kolejowego ogródka w Sosnowcu i od tamtego spaceru — chciałam tylko wyjaśnić, że wtedy to po raz pierwszy zobaczyłam wdzięczną postać mojej matki, trawnik, na którym się kładły jasne plamy słońca, kolory irysów. Poczułam po raz pierwszy potrzebę śpiewania. Śpiew trzyletniej dziewczynki to jak krzyk dzikiego człowieka — pierwsza afirmacja wewnętrznego zadowolenia, radości, zachwytu. Piosenki, jakich mnie uczono, nie odpowiadały widocznie nastrojowi chwili, znałam wówczas tylko „Lata ptaszek po ulicy” — drugą, którą w zeszłym tygodniu podsłuchałam w Parku Ujazdowskim — widocznie przetrwała wiek — to „Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje, a miał ich
wszystkich sto dwadzieścia troje”. Nie odpowiadały serdecznej potrzebie. I wtedy to nagle podniosłam obie ręce do góry i puściłam się pędem przed siebie, nie patrząc na mamusię pod parasolką z falbankami ani na obu adoratorów w szarym i czarnym meloniku — z mej młodziutkiej piersi wydarła się pieśń... niestety, nie zrozumiana przez świat otaczający. Biegłam pędem z podniesionymi rękoma i głośno śpiewałam: „Jak, kozy!... jak kwiaty!... jak szyny!... jak kozy!... jak rampa!... jak szyny!” Przestraszeni panowie adoratorzy i przestraszona mamusia, widząc, że uciekam z jakimś niezrozumiałym krzykiem, przyśpieszyli kroku. Potrącając spacerujące nianie z dziećmi, pędziłam, ile tchu w piersiach, śpiew mój zamienił się w dziki krzyk „Jak kozy! — jak szyny! — jak...” już, już mijałam bramę kolejowego ogrodu, już, już wpadałam na ulicę Główną w centrum miasta — a więc jeszcze raz głośniej: „Jak kozy!... jak szyny!... jak kwiaty!...” Dogonili mnie ci w melonikach, dostałam kilka klapsów, które sparzyły moje biedne pośladki. — Co to za niegrzeczna dziewczyna, dzika, szalona, pomyślałby kto, że wychowana na ulicy! — Mamusia czerwona z gniewu zamknęła parasolkę. — I dlaczego wykrzykujesz w kółko te idiotyczne słowa? — Proszę nie powtarzać bez sensu tych słów — zgromił mnie doktor Rattner. Boląca pupa nie umniejszała jednak potrzeby głośnego wyrażenia zachwytu nad życiem. Ryczałam z całych sił: „Jak kozy!... jak szyny!... jak kozy!...” — Nie pomogły dalsze klapsy, parę osób podeszło bliżej, parę innych już podążało w naszą stronę. Zbiegowisko otoczyło mamusię, która potrząsała mną coraz silniej. Bezradni adoratorzy wachlowali się melonikami. Tłum, sensacja — w tamtych czasach ludzie rzadko przeżywali jakieś atrakcje, zwłaszcza w Sosnowcu. Nie pomogły ani klapsy, ani potrząsanie. Ryczałam, traciłam oddech, zachłystywałam się, ale odgłosy, które wydawałam, brzmiały: „Ooo, jaak kooozy, oo, jak szyynyyyy, jak ooo...” Doktor Rattner przywołał wreszcie dorożkę, wniesiono mnie na rękach. Największą ambicją moją było, aby nie zamilknąć, aby na chwilę nie odpocząć, aby biednej, zgnębionej mamusi nie pozwolić przyjść do siebie. W domu z rąk adoratorów odebrał mnie tatuś mokrą, zasmarkaną, potarganą — podobną raczej do zwierzątka niż do dziewczynki. Mamusia wyciągnęła długie szpilki ze swego kapelusza z żółtym ptaszkiem i powiedziała:
— Rzeczywiście, wykapany ojciec, nieodrodne twoje dziecko. Zrobiła taką scenę w ogrodzie, że odeszła mnie raz na zawsze ochota pokazywania się z nią wśród ludzi. Doktor Rattner dorzucił: — To dziecko jest rozpuszczone, zdrowe, duże, silne dziecko, a nie zna żadnej dyscypliny. Ojciec wyprowadził mnie do swego gabinetu. — Córuchna, cicho... córuchna. Co to było? Co się stało? Ukryłam głowę na jego piersiach, czułam znów ten jedyny zapach cygara, wody kolońskiej Brocarda — zapach tatusia. Cicho, poprzez łkanie, powtarzałam w kółko: — jak szyny, jak kozy... Ojciec głaskał mnie po włosach. — Co jak szyny... jak kozy?... Aha! Jak kozy... No, no, uspokój się, nie płacz. — Podał mi swój złoty zegarek na dewizce, przytknął do ucha, usłyszałam: „tik-tak, tik-tak” — od czasu do czasu jeszcze łkałam, dostałam czkawki i już bez potrzeby, ale z samego uporu powtarzałam: — Jak szyny, jaak koozy... Tatuś pochylił się nade mną, uśmiechnął się i szepnął do ucha: — Czekaj, ja chcę razem z tobą. Tak, to był mój jedyny na świecie, najprawdziwszy tatuś! I razem już spokojnie i zgodnie, półgłosem, śpiewaliśmy: — Jak kwiaty... jak szyny... jak kozy... Najgorsze w życiu jest to, że się ciągle, niezmiennie, ustawicznie cierpi. Czy przyczyny są realne, czy też urojone, to nie jest ważne, jedynie istotne jest, że się cierpi. O ile sobie mogę przypomnieć, pierwszym źródłem smutku była książka, którą dostałam od cioci Geni. Sama nauczyłam się czytać. Agnieszka pokazywała mi litery na szyldach i mając zaledwie cztery lata już nie sylabizowałam, ale zupełnie płynnie czytałam. „Kocia mama i jej przygody” — taki tytuł nosiła ta okrutna książka. Nie ma teraz tej książki — dobrze, że jej nie ma. Małe dziewczynki nie będą więcej wypłakiwać oczu nad obrazkami, ilustrującymi nieszczęsną
kocią rodzinę i balię, w której popłynęła biedna kicia i zwłoki utopionych kociaków. Tak, kocia mama i jej dzieci utonęły. Siedziałam w kuchni na małym stołeczku, koło niebieskiej emaliowanej beczki. Bura w pręgi kotka leżała na moich nogach i mruczała „grę-grę”. Zalewałam się łzami, nie mogłam, nie mogłam pogodzić się z ich losem. Kocia mama i jej dzieci okropnie bały się balii z wodą, bały się, że utoną, przecież ja też bym się bała i moja kizia też. Agnieszka mówiła: — Nie nabijaj sobie głowy takimi głupstwami z książek, starsi i mądrzejsi od ciebie zgubili przez książki duszę. Ta pisanina to diabelska sprawa. Ale ja nie mogłam utulić się w żalu, pokazywałam palcem na ilustrację i mówiłam: — Ach, Agnieszko, to ich mamusia, i tak się bała tej zimnej wody. Cóż ważnego jeszcze działo się w tym czasie? Aha! Wiem! Pewnego wieczoru przeniesiono moje łóżeczko do dziecinnego pokoju, było to 19 października. Obudziłam się więc nie w chińskiej sypialni, a w pokoju chłopców. Przez okno wpadało szare światło dnia. Zdziwiona rozglądałam się wokoło. „Dlaczego nie jestem w sypialni? Dlaczego nikt nie przychodzi powiedzieć mi «dzień dobry»? Dlaczego nie dostaję mojego kubka z mlekiem i bułeczki?” Przy moim pierwszym śniadaniu przeważnie asystował tatuś, a Fräulein Marta pilnowała, żebym nie oblała się mlekiem, i ładnie jadła bułkę... Teraz nikt nie nadchodził. Chłopców w pokoju nie było, łóżeczka ich stały posłane. Widocznie wszyscy zapomnieli o mnie, leżałam zniecierpliwiona i gniewna... Czekanie dłużyło się w nieskończoność, bezbarwne, puste. Wreszcie otworzyły się drzwi, Fräulein wpadła klaszcząc w dłonie, furkocząc spódnicami i zaczerwieniona oświadczyła: „Na nun hast du ein reizendes Schwesterchen bekommen!” Ucieszyłam się bardzo, nareszcie będę miała w domu dziewczynkę, z którą będę mogła bawić się i której opowiem o kociej mamie, i która razem ze mną będzie śpiewać. W dwie godziny później Fräulein zaprowadziła mnie już umytą, uczesaną, w odświętnej sukience do sypialni. Mamusia leżała w łóżku, okna przysłonięte były kotarami, olbrzymi chiński parasol wydawał się balonem,
unoszącym sufit. Za chińskim parawanem, na nie znanym wysokim stoliku leżało zawiniątko. Mamusia powiedziała: — Pokażcie jej siostrzyczkę. No, jak ci się podoba Ewunia? Ze zdumieniem przyglądałam się czerwonemu stworzonku, które w niczym nie było podobne do mojego wyobrażenia o siostrzyczce. — No, powiedz, czy się cieszysz, że masz taką małą, śliczną siostrzyczkę? Gdzie tam śliczna: łysa główka, ślepki zamknięte i zapuchnięte, nosa nie ma, tylko dwie dziurki, i skrzeczy jak żaba. — To nie żadna dziewczynka do zabawy — powiedziałam, z wyraźną niechęcią. — I dlaczego to tak skrzeczy? Agnieszka mówiła: „Idzie ku dobremu”, znaczyło to, że mrozy, śniegi, wichry kończą się, że znów słońce będzie z nami i że idzie ku wiośnie. Po dziś dzień pozostało to we mnie; na jesieni myślę: „Trudno, trzeba złe przetrzymać”, a od połowy stycznia cieszę się, że „idzie ku dobremu”. Szło ku dobremu. Człowiek chce iść naprzeciw, a jednocześnie budzi się w nim niepokój. Dreptałam po całym mieszkaniu. Teraz ludzie nie mają ośmiu pokoi, wielkiego hallu, gdzie dzieci mogą jeździć na rowerze, jak to całymi dniami robili Fredek i Hiluś. Ale i to duże mieszkanie nie wystarczało, umiałam stawać na palcach i naciskać klamkę, umiałam już zatrzaskiwać za sobą drzwi. Ale drzwi frontowych od klatki schodowej nie umiałam otworzyć. A „dobre” wołało, przyzywało. Fräulein Marta kąpała Ewunię, z wanienki wydobywała się smuga rumiankowego zapachu, później kładła Ewunię na wysokim stole i zasypywała ciałko pudrem. Codziennie przyglądałam się tym zabiegom, żal mi było siostrzyczki, z którą nie mogłam porozmawiać. Ciągle marszczyła się i skrzeczała. Czułam więc coś w rodzaju litości, ale jednocześnie gniewała mnie jej kompletna indolencja. Kąpiel Ewuni i wszystkie zabiegi trwały tak długo, że mogłam usłyszeć wezwanie „dobrego”... Korzystając z nieuwagi Fräulein zajętej Ewunią, ze zwisającą klapą od
majtek, sięgającą poniżej sukienki, cichutko pomaszerowałam do frontowych drzwi. (Fräulein Marta w owym czasie przez ekonomię nie zapinała mi majteczek, tak że klapa od tyłu swobodnie zwisając, ułatwiała pewne sprawy i zapobiegała w dużym stopniu tragicznemu okrzykowi: „Za późno!”) W hallu nie było nikogo, schowałam się za palta i wyczekiwałam dogodnego momentu. Trzeba trafu, że zadzwonił listonosz. Agnieszka przeleciała jak strzała, otworzyła drzwi, listonosz wyjmował coś z torby, Agnieszka pobiegła do gabinetu tatusia. Drzwi frontowe były otwarte... jak zahipnotyzowana przedreptałam hall i wyszłam. Pomaleńku, trzymając się poręczy, zeszłam na dół. Najtrudniejsze jednak było uchylenie bramy, ale po pewnym czasie i tego dokonałam. Stanęłam wreszcie na ulicy. Tak to po raz pierwszy w życiu, mając zaledwie trzy i pół roku, uległam przemożnemu czarowi ucieczki. W domu z czerwonej cegły, na prawo od bramy, znajdował się mały sklepik spożywczy. Żyd z czarną brodą, w chałacie, w czapeczce z trójkątnym daszkiem stał za odrapaną, brudną ladą sklepową. Wokoło unosił się silny zapach nafty i kartofli, cebuli i karbidu. Nie, w żadnym wypadku nie można powiedzieć, żeby tam ładnie pachniało, ale dla mnie było to coś nowego. Pociągając nosem, przekraczałam próg sklepiku. Klapa od majtek wesoło powiewała poniżej sukienki. Rozejrzałam się z ciekawością: na półce, nad głową Żyda, zobaczyłam bardzo dużo spodków fajansowych — białe, w niebieskie i czerwone kwiatki. Obok, owinięte w białą cienką bibułkę, leżały szklane cylindry do naftowych lampek. (Oświetlenie gazowe wprowadzono dopiero po paru łatach.) Tuż nad ladą, na sznurku, wisiały pomarszczone, smutne suszone grzyby, w koszyku wiklinowym, opartym o ścianę, złociły się błyszczące chałki, na półce szeregiem stały długie, owalne blaszane pudła. — Pjosę dać chałwy. Żyd popatrzył na mnie i zawołał żonę. Pani Chaja, która przychodziła czasami do naszej kuchni, przyglądała mi się okrągłymi jak u ptaka oczyma, klasnęła w ręce i zaczęła coś prędko mówić w języku żydowskim. Kupiec wyjął jedno z blaszanych pudeł i otworzył je. Byłam za mała, głową nie sięgałam lady, wspięłam się na palce, ale niczego dojrzeć nie mogłam. — Uj, czy aby mamunia wi, że panienke samo wyszło z mieszkania? — Pjosę duzo chałwy z orzeszkami.
Żona kupca znowu klasnęła w ręce i roześmiała się. Kupiec odkroił kawałek chałwy i podał mi na papierze. Wzięłam z jego rąk chałwę i od razu wpakowałam się w nią nosem. Smakowała wyśmienicie. — A co będzie z pieniądzów? Kto ma grosiaki? Kto zapłaci? Poważnie patrząc mu w oczy odpowiedziałam: — Ni ma — i wydreptałam ze swoją zdobyczą na ulicę. Usłyszałam za sobą podniecony głos kupca i śmiech jego żony. Słońce schowane za kominem wyszło mi naprzeciw. Ogród doktora Putermana naprzeciwko naszego domu cały jaśniał pierwszą, wiosenną zielenią. Przez szpary w ogrodzeniu mogłam policzyć czerwone krasnoludki niziutkich tulipanów. Opychając się chałwą, upojona radością istnienia, wolnością, przeszłam szczęśliwie przez jezdnię i doszłam do ulicy Głównej. Panie, cienkie w pasie jak osy, w olbrzymich kapeluszach, przybranych ptaszkami, piórami i kwiatami, trzymały w rękach długie laseczki parasolek. Panowie w melonikach, obcisłych tużurkach, z laskami w ręku. Kobiety okutane w chusty, robotnicy, chłopcy, dziewczęta, dzieci — wszystko na tej Głównej ulicy w Sosnowcu wydało mi się tak wspaniałe, tak ożywione i pyszne, że aż przystanęłam na chwilę, aby przyjrzeć się tylu cudom. Wystawy sklepów, kryjących niepomierne skarby nie znanych mi bogactw — nad głową potrójna linia drutów telegraficznych z siedzącymi wróblami, które stanowiły jakby punkty muzyczne — wszystko zachwycające. Ruch, gwar, życie. Paryż ujrzany w 1924 roku nie wydał mi się tak rozedrgany życiem, nasycony barwą, oszołamiający pulsowaniem wszechmożliwości, jak Sosnowiec widziany tamtymi oczyma. Było chłodno. Bez płaszczyka, w odpiętych majteczkach, maszerowałam ulicą Główną, ani na chwilę nie myśląc, co się dzieje w opuszczonym przeze mnie domu, ani też nie myśląc o powrocie. Ręce były sztywne od słodyczy, a cała twarz pokryta brudną, szklistą powłoką chałwy, w obu dziurkach nosa lśniły „świeczki”. Upojona istnieniem, dreptałam niezmordowanie wciąż naprzód. Na jezdni zatrzymał się wolant, zaprzężony w parę karych koni. — Czy to nie córeczka pani Felicji? — usłyszałam tubalny głos tuż nad sobą. Nim zdążyłam odpowiedzieć, ów człowiek z niespodziewaną
zwinnością znalazł się tuż obok. Odtrącałam jego ręce, starające się mnie uchwycić. — Musę juz iść! — mówiłam. — O, rozumiem, masz pilne sprawy w mieście, ale zaczekaj, zaczekaj, ja cię podwiozę. Doktor Rattner uniósł mnie, umieścił na siedzeniu swego wehikułu i od razu zaciął konie. Skończyła się wspaniała włóczęga i rozkosze chałwowe. — Zapomniałem, jak masz na imię. Milczałam. — No, powiedz, jak na ciebie w domu wołają? — Belunia — wyszeptałam zaniepokojona tym nagłym powrotem do spraw domowych. — Beluniu, a może pozwolisz, że ci wytrę nosek, okropnie wyglądasz, brudna jesteś jakbyś od roku nie była kąpana. Czyś pomyślała, co o tym powie twoja mamusia? Poczułam nagle zapach rumianku, ujrzałam małą nagą Ewunię, zasypywaną talkiem i wyraźnie odczułam niechęć do powrotu. Może niejasno przeczuwałam klapsy, piekące klapsy na pupie. I w ten dzień, w którym słońce zwycięsko przebiło obłoki, żałośnie zapłakałam. Płaczącą doktor Rattner wyniósł z wolantu, płaczącą wniósł do mieszkania, gdzie dopiero przed paru minutami odkryto moją nieobecność. — Menschenskind, aber bist du schmutzig! — jęczała Fräulein Marta. — I to z odpiętymi majtkami nie wstydziła się latać po mieście, obrzydliwe dziewczynisko! — mówiła i groźnie szła w moją stronę mamusia. Z tamtych czasów, które toną w mroku niepamięci, zostało mi jeszcze jedno wspomnienie. Może to był tylko sen? A potem, z biegiem lat, przeobraził się w rzeczywistość? Coś tam nie było w porządku. Działo się to w małym, szaroperłowym saloniku. W rogu pokoju, tuż za drzwiami, stał duży piec kaflowy. Drzwiczki od paleniska zastawione były sztachetkami pokrytymi brązem. Złota brama, wiodąca do nieznanego. Umiałam już sama przydźwigać podnóżek od fotela, malutki, kryty
amarantowym jedwabiem. Siadałam przy piecu, czekałam, śledziłam, czatowałam od samego początku, od pierwszego momentu, kiedy zdolna byłam zauważyć „złotą bramę”, i wiedziałam, na pewno wiedziałam, że wiedzie do państwa krasnoludków. Siadywałam z kizią, chytrze szmuglowaną z kuchni (w tej chwili przypomniałam sobie jej pełne nazwisko, zwała się Kizia-Mizia Mruczysława, tak ją przedstawiałam swoim lalkom). I stało się. Drzwiczki leciuteńko, powoli uchyliły się i wyszedł z nich maluteńki człowieczek w pięknym białym fraczku, w trójgraniastym kapeluszu z piórami — ukłoniwszy się głęboko, wyszeptał: — Zaproszona jesteś na ślub twego brata, Hilusia, z naszą królewną. Chodź. Ucieszyłam się ogromnie, ale przejście przez nieduży otwór wydawało mi się przeszkodą nie do przebycia. — Proszę pana, jestem za duża i nie przejdę przez drzwiczki. O, mój Boże, co tu robić? — O to się nie martw — odpowiedział krasnoludek — już ja ci pomogę. Mam niezawodny sposób. Naprawdę to było bardzo łatwe. Po prostu wziął mnie za rękę i weszliśmy. Czułam pod nogami popiół, słyszałam nawet trzaskanie nie dopalonych węgielków, pochyliłam głowę w jakimś ciemnym korytarzyku i już, już znaleźliśmy się w srebrnej sali, wzdłuż której biegł długi, bardzo długi niziutki stół, a przy nim siedzieli pięknie ubrani maciupeńcy panowie i panie. Na głównym miejscu, na tronie, siedział mój braciszek, Hiluś. Z prawdziwym zmartwieniem stwierdziłam, że niestety, nie ma na głowie korony, ale za to na brzuszku wisiała złota dewizka tatusia. Hiluś od czasu do czasu wyciągał zegarek, nakazywał podniesionym do góry palcem milczenie i wtedy wszyscy wyraźnie słyszeli: „tik-tak, tik-tak, tik-tak” — powodowało to ogólne uniesienie i wielką radość zebranych. Narzeczona mojego braciszka nosiła ślubny welon, który od pierwszego wejrzenia nie przypadł mi do gustu — najwyraźniej zrobiony z ręcznika. Poza tym byłam zachwycona wszystkim. Stół zastawiony — w srebrnych półmiskach leżała chałwa, rodzynki, migdały, a każdy gość miał przed sobą na talerzyku jedną mandarynkę i jedną dużą makagigę. „Tik-tak, tik-tak”, a potem krasnoludki, narzeczona i mój brat zaśpiewali przepiękną piosenkę, której słowa pamiętam do dzisiejszego dnia: Fufaj-fufaj-fufaja...
Kto tu przybył, kto tu przyszedł, On i ja. Chór był wspaniały, śpiew harmonijny, a melodia tak upajająca, że poczułam łzy w oczach. Zupełnie nie wiem, w jaki sposób wróciłam do domu, pamiętam tylko tyle, że następnego dnia, przy śniadaniu, ze zbożnym podziwem patrzałam na Hilusia, wreszcie, kończąc swój kubek mleka, zapytałam, dlaczego zostawił swoją żonę u krasnoludków, powinna być razem z nami. Przecież teraz już należy do naszej rodziny. Hiluś popatrzył na mnie nieprzyjaznym okiem, włożył dwa palce w usta, gwizdnął przeraźliwie i krótko powiedział: — Kot ją zjadł. — Wykrzywił się, zrobił zeza... i wyskoczył z pokoju. Poczułam niewypowiedziany smutek. Po tak wspaniałym weselu narzeczoną zjadł kot... Podreptałam do kuchni, gdzie na parapecie spała Kizia. „To nie ty, prawda? To nie ty.” — Kizia miała pionowe kreski w oczach i spokojnie robiła swoje: „grę-grę”. „Czy to jest możliwe, żeby żonę mojego brata zjadł kot?” — myślałam, siedząc na amarantowym podnóżku naprzeciw złotych drzwiczek, wiodących do państwa krasnoludków. Przy obiedzie postanowiłam porozmawiać o tym z najstarszym bratem, Fredulkiem. — Fredziu — powiedziałam — Fredziu, jeśli żonę Hilusia zjadł kot, to my wszyscy powinniśmy płakać. — Zjadł, ale ją potem wypluł — powiedział Fredek. Były to słowa niedorzeczne, czułam, że mnie krzywdzą, i zapłakałam. Fräulein Marta znalazła się przy nas. — Was ist geschehen? Was hat euch unsere Kleine getan? Fredek warknął: — Rozpacz, bo kot zjadł mysz. — Nieprawda, nieprawda, bo on mówi, że żona Hilusia jest myszą, ale ja byłam na weselu, ona jest śliczna, malutka krasnoludka. Fredek podniósł butnie głowę.
— No i sama Fräulein widzi, ona jest taka głupia, że nawet nie wie, co bajdurzy, no i sama Fräulein to słyszy. Płakałam. Chyba to już wszystko. Nie, nie, jeszcze jedno, ale to już naprawdę sen. Sen, prześladujący mnie przez długie lata, sen, który co pewien czas wracał; czaiła się w nim potencjalna groza i nie potrafiłam jej nawet przepędzić po obudzeniu się. Sny mają swoje pozbawione logiki, emocjonalne zabarwienie. Po wielu latach, chcąc opowiedzieć koleżankom ten sen, ściszałam głos i niepewnie zerkałam na drzwi. Bałam się, że i on podsłucha, wejdzie i... i... A przecież sen w treści był raczej niewinny. Muszę znowu zrobić dygresję... To było tak. W dwuskrzydłowej bibliotece mojego ojca całą półkę zajmowały ciemnoczerwone tomiki Biblioteki Dzieł Wyborowych; nie pamiętam już, ale chyba tuzin tych książek nosił jednakowy tytuł: „Przygody błędnego rycerza Don Kichota z la Manczy”. Miałam wtedy już około pięciu lat i czytałam nie najgorzej. „Przygody błędnego rycerza” były dla mnie za trudne, poprzestawałam więc na skrupulatnym oglądaniu niesłychanie interesujących obrazków. A obrazków było moc. (Później, po wielu latach, dowiedziałam się, że twórcą ich był Doré.) Dwie postacie powtarzały się na obrazkach najczęściej. Jedną z nich był bardzo wysoki, chudy pan na równie chudym koniu — drugą, mały gruby człowiek w długim kaftanie, w kapeluszu o wielkim rondzie, przybranym fryzowanymi piórami. Chudy pan był mi raczej obojętny, natomiast grubego bałam się. Bałam się do tego stopnia, że odwracając kartki drżałam, żeby mnie nie spostrzegł. Przysłuchiwałam się w kuchni pogwarkom Agnieszki z Piotrem o hersztach bandytów i rozmaitych zbrodniarzach. (Wtedy to właśnie, osłupiałą z przerażenia, Pietrek pouczał, jak mam się zachować w razie spotkania z Kubą Rozpruwaczem.) Chowałam ręce pod fartuszek, serce podchodziło mi do gardła. W tamtych błogosławionych czasach w Sosnowcu nie znano metod pedagogicznych, nie wiedziano o Freudzie ani o kompleksach i wszyscy dorośli razem, zgodnie i każdy oddzielnie straszyli małe dzieci. Muszę jednak szczerze wyznać, że te strachy wcale mi nie zaszkodziły, żadnego urazu nie nabawiły. Może sprawiły tyle tylko, że i ja z kolei lubię straszyć małe dzieci, i to systemem udoskonalonym, wprowadzając galerię dawnych strachów i przydając nowych. Przekonałam się bowiem, że przez całe życie wyrastamy z jednych strachów po to, aby natychmiast zastąpić je innymi.
Uważam to za normalny bieg rzeczy i sądzę, że nie należy tego zmieniać. Ale wracam do sprawy snu. Oto znajduję się w kuchni, siedzę, jak zwykle, przytulona do Kizi i patrzę na dach rampy. Na podwórzu żelazna pompa ze zwieszonym ramieniem, szare gołębie kołują w powietrzu, kozy Szmila mecząc wdrapują się na płot — wszystko tak jak codziennie — właściwie nic niezwykłego w tym śnie nie ma. Ale w natężeniu, w kolorze jest nieuchwytna groza... wiem z góry, że stanie się coś złego... Coś każe mi odwrócić głowę od gołębi, rampy i podwórza. Więc odwracam się i widzę, że drzwi od przedpokoju lekko, bezgłośnie uchylają się i do kuchni wchodzi on — ten gruby, w wielkim kapeluszu z piórami. Nie mogę od niego oderwać wzroku, on staje przy emaliowanej pękatej beczce, odkłada kapelusz i zaciera ręce. Wiem na pewno, że ma jakieś piekielne zamiary, i widzę, jak rozglądając się, prędko podchodzi do półki z naczyniami kuchennymi i bierze... patelnię, chowa ją za siebie, błyszczącą srebrną patelnię chytrze chowa za plecami. Boże! Przecież on może jeszcze zabrać miskę miedzianą, w której Agnieszka smaży konfitury. On może zabrać wszystko! Od jadalnego pokoju otwierają się drzwi, wchodzi Agnieszka z tacą pełną szklanek po śniadaniu. „O, to mój narzeczony przyszedł” — powiada wesoło i wcale nie widzi, że patelni nie ma na zwykłym miejscu. Nagle czuję, że on patrzy na mnie, patrzy złym okiem. „On jest z rodziny baboków”, zrozumiałam nagle i ta myśl jest olśnieniem. Chcę krzyknąć, muszę ostrzec Agnieszkę, ale krzyk nie wychodzi mi z ust. On wciąż patrzy — złośliwie i podstępnie. To on zrobił czary, że krzyk ugrzązł mi w gardle. Patelnia błyska spoza jego pleców. „Agnieszko!” — krzyk mój jest zduszony, aż wreszcie wołam: — Ta-tu-siu! tatusiu! — i budzę się z płaczem, z łopoczącym sercem, a najmilsza na świecie broda mojego tatusia łaskocze mi policzki. — Cicho, córuchna, coś złego ci się przyśniło? No, obudziłaś się! No, popatrz, jest przy tobie tatuś i wszystko jest w porządku. Gdzieś w mroku, przez wpółotwarte drzwi ucieka chyłkiem gruby pan w olbrzymim kapeluszu i wynosi patelnię. Siedzieliśmy przy śniadaniu. Nie lubiłam pić ciepłego mleka, w mleku zawsze znajdowałam szmatki, plułam i robiło mi się mdło, Fräulein Marta z uporem wmawiała, że to są przecież kożuszki i że to jest najsmaczniejsze. Ale ja nie mogłam tego przełknąć. Hiluś mówił:
— Skaranie Boże z taką żoną... — Miał wówczas dziesięć lat. Zdziwiłam się: — A czy ja będę żoną? — Każdy człowiek ma żonę. Jak dorosnę, to będę miał żonę i sześciu synów, wszystkim kupię prawdziwe zegarki, ale mniejsze, bo ja będę miał duży, i pójdziemy wszyscy z tymi zegarkami na spacer. Fredek dorzucił: — A ja będę znakomitym inżynierem i zrobię taki wynalazek, że każdy, kto tylko zechce, będzie miał wszystko, co zamarzy. A ty, co będziesz robiła, czym chcesz być? — zwrócił się do mnie. Nie wiedziałam, czym chciałabym być, jak dorosnę, i nie umiałam prędko nic wymyślić. — Ja będę gołębiem i będę mieszkała na dachu rampy, bo gołębie nie piją mleka — zadecydowałam z triumfem. — Ach, jaka ty jesteś głupia — zawyrokował Fredzio. Mieliśmy przeprowadzić się jesienią do Warszawy, a tymczasem na lato zostaliśmy zaproszeni do Kielc, do wujostwa. (Wujaszek był dyrektorem pierwszego parowego młyna w Kielcach.) Nie pamiętam ani przygotowań, ani podróży. Pamiętam jednak Hilusia, który krzyczał i skarżył się, że boli go brzuszek. Przyszedł doktor i mamusia z zaczerwienionymi oczyma pakowała walizkę. Zajechały konie zaprzężone do żółtej bryczuszki i mamusia z Hilusiem odjechała. Zostaliśmy z Fräulein Martą. Fredka po całych dniach nie widziałam, ganiał z chłopakami od rana do wieczora. Mała Ewunia, którą mamusia kochała najbardziej, mała, wątła Ewunia ustawicznie płakała i grymasiła, zamęczała i niecierpliwiła Fräulein, ciocia po całych dniach nosiła ją na rękach. A ja usamodzielniłam się całkowicie. W ogrodzie ze zdumieniem i podziwem oglądałam rabaty maków, bladoliliowych, białych i różowych. Z początku myślałam, że to motyle, które przysiadły na łodygach, ale kiedy podeszłam bliżej i nie odfrunęły, kiedy dotknęłam paluszkiem makowego płatka, zrozumiałam, że są to motyle, które nie odfruwają. Pamiętam jakąś rodzinną uroczystość, odbywającą się na werandzie. Na tę uroczystość (domyślam się, iż były to imieniny cioci) postawiono na stole wielki, czekoladowy tort, dźwigający misterną strukturę architektoniczną z
kolorowego, przeźroczystego cukru, a na dole, na czekoladowym tle, leżały trzy różowe lukrowane róże, przybrane zieloną angeliką. Teraz nie ma już cukierników, którzy by umieli robić takie torty, jedynym żywym wspomnieniem to chyba nasz Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, którego architektura jest reminiscencją tamtych tortów. Fräulein Marta była zachwycona i radośnie klasnęła w ręce: „So schön, so wunderbar!” Ciocia, prześliczna, młoda, wesoła kobietka, wyglądała jak dziewczynka. Wujostwo, którzy niedawno się pobrali, byli zakochani i szczęśliwi. Czasami wujaszek brał mnie na ręce i pytał ciocię: „Chciałabyś mieć taką dużą lalkę? Poproś, to ci kupię”. — Uważał to za wspaniały kawał i zaśmiewał się. Wcale nie rozumiałam tego dowcipu, bo nie czułam się żadną lalką, a przy tym nie zdawałam sobie sprawy, że jestem mała. Siedzieliśmy na werandzie. Na środku stołu w kryształowej misce jarzyły się czerwienią róże, zbliżałam nos, ażeby wchłonąć ich zapach; ach, jak pachniały! Fräulein Marta ze znawstwem krajała tort. Naraz przyjechał chłopiec na rowerze. Na głowie miał czapkę z zieloną wypustką i lakierowanym daszkiem. Podał wujaszkowi jakiś papier, wujaszek przeczytał i bez jednego słowa podał cioci. Ciocia wybuchnęła płaczem. Nikt z nas już nie jadł tortu, uroczystość familijna została przerwana. Z Warszawy nadeszła telegraficznie wiadomość o nieudanej operacji. Hiluś już nie żył. Po paru dniach przyjechał do nas tatuś. Był bardzo blady i wcale się nami nie cieszył. Zaraz po przyjeździe zamknął się z wujostwem w pokoju. Fräulein położyła spać Ewunię i mnie bardzo wcześnie. Następnego dnia z rana wyjechaliśmy do Warszawy. Fräulein Marta cały czas trzymała Ewunię na rękach, a ja siedziałam przy oknie smutna i zdziwiona, że tak z dnia na dzień wszystko się nagle zmieniło. Byłam za mała, nie umiałam zastanawiać się nad sprawami ludzkimi, a tym bardziej nie potrafiłam wyciągać wniosków. W Warszawie na dworcu czekał na nas doktor (ten z Sosnowca) z Fredkiem. Fredzio bardzo wyrósł, nosił uczniowski mundurek i czapkę. Włosy miał uczesane do tyłu, ale na czubku sterczał mu po dawnemu wicherek. Tatuś został na dworcu, aby odebrać bagaż, a Fredek sprowadził dorożkę. Doktor pomagał Fräulein, trzymającej Ewę, wejść do dorożki, mnie umieścił obok siebie. Jechaliśmy szerokimi, gwarnymi ulicami, światła i ruch przejmowały mnie strachem. Na Marszałkowskiej dorożka