Daly Paula
Gdy przejdziesz przez próg
Co byś zrobiła, gdyby inna kobieta próbowała rozbić twoje małżeństwo? A jeśli okazałoby się, że
to twoja najlepsza przyjaciółka?
Natty i Sean Wainwright są szczęśliwym małżeństwem. Jedno za drugim skoczyłoby w ogień.
Nic więc dziwnego, że gdy ich młodsza córka trafia do szpitala podczas szkolnej wycieczki do
Francji, Natty bez wahania zostawia męża ze swoją serdeczną przyjaciółką i jedzie opiekować się
chorym dzieckiem.
Po powrocie odkrywa, że Eve stanowczo zbyt dobrze wpasowała się w jej życie. Rozkochała w
sobie Seana. Jemu jest bardzo przykro, lecz małżeństwo się skończyło.
Przez wzgląd na dzieci Natty robi dobrą minę do złej gry i zaczyna urządzać sobie życie na
nowo. Nie przychodzi jej to jednak łatwo, bo prawdziwe problemy z najlepszą przyjaciółką
dopiero się zaczną…
Czy rzeczywiście tylko winny się broni? Czy prawdziwe zaufanie może mieć granice? Jak dobrze
znasz swoich przyjaciół?
Oszukiwałam siebie, że Piękny dom powinien mieć podtytuł Cudowne życie.
ANNA QUINDLEN
(LOTS OF CANDLES PLENTY OF CAKE
[DUŻO ŚWIEC I MNÓSTWO CIASTA])
SIEDEM MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
O czym rozmyślałeś w tym tygodniu? – pyta ona.
– Poza tym, co zwykle?
Ona przekrzywia głowę. Patrzy na niego z łagodną dezaprobatą i czeka, aż odpowie
należycie na pytanie.
– O śmierci. Myślałem o śmierci.
– O umieraniu?
– Nie o umieraniu jako takim… Raczej… Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli
wybrać dokładny czas własnej śmierci?
– Chyba już mamy taką możliwość?
– Nie mówię o samobójstwie.
– Nie zamierzasz się zabijać?
– Skądże.
Leży na wznak. Jego brzuch już nie jest całkiem płaski, spodnie marszczą się w kroku.
Obraca głowę, zerka na nią krótko.
– Olivia, najmłodsza, spytała mnie kiedyś, czego bym chciał, gdyby ktoś obiecał spełnić
moje trzy życzenia. Skłoniło mnie to do rozmyślań. Jedyne, czego boimy się naprawdę, co
jednoczy wszystkich ludzi, to strach przed śmiercią. Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli
po prostu nie brać śmierci pod uwagę? Gdyby człowiek mógł żyć ze świadomością, że wszystko
jest w najlepszym porządku… bo z całą pewnością ma przed sobą… powiedzmy trzydzieści lat?
– Czy wtedy żyłbyś inaczej?
– Chyba tak… Raczej tak. Tak, na pewno. A ty nie?
– Nie mówimy o mnie.
Na jego twarzy pojawia się uśmiech.
Touché.
Ona zmienia pozycję, zakłada nogę na nogę. Udaje, że nie dostrzega w jego oczach
błysku pożądania.
– A co w pracy? – pyta lekkim tonem.
– Nie chcę rozmawiać o pracy.
– Jest jakiś konkretny powód?
– Mam za sobą trudny miesiąc i za cholerę nie chce mi się o tym gadać, zwłaszcza że…
– Milknie.
– …że masz kłopoty z pracownikami?
On siada. Stawia nogi na podłodze, opiera łokcie na kolanach, a brodę na zaciśniętych
pięściach. W ciągu sekundy nastrój się zmienia. W mgnieniu oka pojawia się skrywana dotąd
energia. Został trafiony we wrażliwy punkt, więc przywdziewa zbroję. Stawia gruby mur
obronny, który miał tutaj obalić. Żeby mógł czuć. Kochać.
Takie przynajmniej są założenia.
Natomiast praktyka od nich odbiega.
Ona się nim, biedakiem, wyraźnie bawi. Zadaje pytania, którym on nie umie sprostać.
Potem go uspokaja. Tak jak potrafi tylko ona jedna. Później odsunie od siebie jego wdzięczność
gestem dłoni, przywodzącym na myśl poruszenie wachlarza, mówiącym, że na tym polega jej
rola. Pokazującym mu, iż tylko ona umie go poprowadzić długą drogą do odzyskania tożsamości.
– Opowiedz mi o Serenie.
Wyczucie czasu ma perfekcyjne, jak zawsze.
– Nic nowego.
– Czy stosowałeś technikę, o której rozmawialiśmy? Starasz się nie rozwiązywać za nią
problemów? Czy rzeczywiście słuchasz, co ma do powiedzenia?
– To trudne.
– Możliwe, że na efekty trzeba będzie poczekać.
– Serena jest tak zajęta dziećmi, że mnie w ogóle nie widzi. Cofa się przed moim
dotykiem.
– Budzisz w niej odrazę?
– Nie – stwierdza stanowczo, jakby w ogóle nie istniała taka możliwość. – Po prostu nie
ma dla mnie czasu. Jestem na szarym końcu… Stale zajmuje się dziećmi, świata poza nimi nie
widzi. – Milknie, pociera twarz. – Poza dziećmi i domem. – Wzdycha ciężko. – Nie wiem, co
zrobić, żeby była szczęśliwa.
– Proponowałeś pomoc w zajęciach domowych?
– To nic nie da. Powiedziałaby, że nikt nie zrobi tego tak, jak trzeba. – Uśmiecha się bez
wesołości. – Wszystko chce robić sama, więc dla mnie zostaje niewiele.
– To znaczy, że już nie jesteś dla niej ważny. – Ona odkłada pióro, lekko wychyla się
do przodu.
On z rezygnacją wzrusza ramionami.
– Jak się z tym czujesz?
– Niepotrzebny. Bezużyteczny.
– W rzeczywistości taki nie jesteś – mówi ona łagodnym tonem. – Zdajesz sobie z tego
sprawę. – Ciche słowa brzmią lekko ochryple. – Gdybyś taki był, nie osiągnąłbyś sukcesu.
– Tego szczególnego tonu używa tylko przy wyjątkowych okazjach. – To po prostu niemożliwe.
On odwraca wzrok, dziś nie umie przyjąć komplementu.
– Starałem się ją kochać. – Słowa więzną mu w gardle.
– Wiem.
– Bardzo się starałem. – Oczy wzbierają mu łzami.
– Wiem, Cameron, wiem. Ona ci na to nie pozwala. – Wstaje, podchodzi do niego,
obracając w palcach najwyższy guzik bluzki.
On zamyka oczy i wypuszcza powietrze z płuc. Stara się rozluźnić, pozbyć napięcia
z twarzy, z barków, z zaciśniętych pięści. Gdy otwiera oczy, widzi ją tuż przed sobą. Zagląda jej
w twarz.
– Czas przestać się starać?
– Zrobiłeś, co mogłeś.
Delikatnie ujmuje dłoń mężczyzny i wsuwa ją sobie pod spódnicę. Prowadzi ją w górę po
wewnętrznej stronie uda.
ROZDZIAŁ 1
Czy żyjecie chwilą obecną?
Ja też nie.
Staram się. Naprawdę. Dzień w dzień co jakiś czas przerywam to, co akurat robię,
i powtarzam sobie: To jest to. Wszystko, co masz, to ten konkretny moment. Ciesz się nim.
Zatrzymaj go i pieść. Doceń teraźniejszość.
Akurat w tej chwili pieszczę moment czyszczenia ściany ze sprayu samoopalającego. To
ściana łazienki przy hotelowym pokoju. Wnętrze zostało dopiero co odnowione, wyłożone
marmurowymi płytami i uzupełnione podwójną umywalką, a gość uznał, że nada się także do roli
kabiny do aplikowania opalenizny natryskowej rodem z Saint-Tropez.
Ta sama osoba skorzystała z kremowych ręczników od Ralpha Laurena przy farbowaniu
włosów na głęboki fiolet, ale to zignorowałam, skupiając się na zgadywaniu naturalnego koloru
włosów tej kobiety i zastanawianiu się, czy jeśli zdołam wyrwać się do domu w ciągu godziny, to
zdążę rozmrozić kurczaka na kolację.
Rzucam zniszczone ręczniki na podłogę i polewam wybielaczem szczoteczkę do zębów.
Nie mogę usunąć samoopalacza z fugi. Wybielacz zwykle ratuje sytuację, więc biorę się
do roboty, uważając, by mi nie prysnął na eleganckie spodnie, a przy tym cały czas się
zastanawiam: „Co ja tu robię?” Przecież mamy do takich robót całą armię pracowników.
Tyle że oni nie zwracają uwagi na podobne detale. Można ich szkolić do upadłego, a i tak
przegapią różne szczegóły, nie przyłożą się tam, gdzie trzeba, żeby hotel był rzeczywiście
wyjątkowy.
Tymczasem właśnie dzięki tej niesamowitej dbałości o detale goście do nas wracają.
Przyjeżdżają po raz drugi i kolejny, bo Dom nad Jeziorem bezdyskusyjnie jest niepowtarzalny.
Jeśli ktoś u nas przenocuje, przy następnej wizycie zostanie przywitany jak dobry
znajomy. Sean, ja lub menedżer zapytamy o zdrowie rodziny i jak przebiegła podróż nad
Windermere, nad nasze jezioro. W pokoju będzie czekała buteleczka różowego moëta, pudełko
z sześcioma pralinkami oraz oryginalnie ozdobione pudełko ciasta biszkoptowego z bakaliami
i polewą toffi. Do tego jeszcze kartka z ręcznie wypisanym zapewnieniem: „Miło nam cię gościć
ponownie!”.
Te drobiazgi są istotne. Rzecz w tym, by goście czuli się naprawdę ważni. Dzięki temu
mamy obłożenie na poziomie dziewięćdziesięciu procent, nawet poza sezonem. Także w grudniu,
gdy może padać trzydzieści dni i nocy na okrągło, a paskudne szare chmury wiszą tak nisko, że
człowiek może je nieomal dotknąć ręką.
Ktoś puka do drzwi łazienki.
– Proszę pani! – rozlega się żeński głos. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest kłopot
w mniejszym apartamencie.
To Libby, sprzątaczka. Jedna z najlepszych. Pracuje u nas trzeci rok.
– Co konkretnie?
– Ta hinduska rodzina… Odgrzewali curry.
Przewracam oczami. Zdarzają się takie atrakcje od czasu do czasu. Nie jest to jakaś
spektakularna katastrofa.
– Wywietrz porządnie i wystarczy – podpowiadam. – Następni goście do tego
apartamentu przyjeżdżają dopiero wieczorem, zdążysz posprzątać.
Libby ściąga brwi i patrzy na mnie z ukosa. Robi tę minę tylko wówczas, gdy spodziewa
się z mojej strony gwałtownej reakcji.
– No mów! – żądam stanowczo. – Przemycili kogoś?
Ciągle to samo. Wcale nierzadko zdarza się, że ktoś nocuje bez opłaty a to jedno dziecko
więcej, a to babcię…
Libby przestępuje z nogi na nogę.
– Odgrzali to curry w czajniku.
– Curry? – powtarzam z niedowierzaniem. – W czajniku elektrycznym?
– Chyba już nie będzie się nadawał.
– Rany boskie!
Odkładam szczoteczkę na brzeg umywalki i masuję sobie kark, zaciskając zęby, żeby nie
zakląć szpetnie, bo zaczynam czuć początki migreny. Ból wykluwa się u podstawy czaszki,
a jeśli stracę panowanie nad sobą, przeskoczy od razu za oczodoły, co oznacza, że na resztę dnia
będę wyłączona z życia.
– Tego jeszcze nie było – odzywam się cicho, ale Libby i tak wie, że lepiej teraz uciec
wzrokiem.
Bo w takich sytuacjach jestem nieprzewidywalna.
Zwykle to właśnie Libby przynosi mi najgorsze wieści: zalana pralnia, dwie pokojówki
nie przyjdą, bo chore, szczur… a ja wszystko biorę na klatę, radzę sobie z problemami w ciszy
i spokoju, i dalej robię swoje. Z drugiej strony bywa jednak i tak, że dostaję zawału na widok
zakurzonej listwy przypodłogowej czy samotnego odcisku palca na lustrze.
Nie jestem wzorem łagodności. Potrafię być przykra. Nawet zaczęłam regularnie
medytować, żeby zyskać równowagę i większe panowanie nad sobą. Sean mówi, że wyraźnie
widać różnicę, ale ja wcale nie jestem pewna, czy to cokolwiek daje.
– Co mam zrobić? – pyta Libby.
– Zanieś czajnik Seanowi. Powiedz mu, żeby ci dał nowy z zapasów i niech przy okazji
sprawdzi, ile ich zostało. Możliwe, że trzeba zamówić następne. Niech sprawdzi w sieci, może
tam będzie taniej. Te szklane czajniki są niemożliwie drogie… Niech lepiej zerknie na metalowe.
– Dobrze.
Gdy wychodzi za próg, wołam ją z powrotem.
– Libby? Wiesz, jednak niech się trzyma szklanych. Mają klasę.
Z twarzy mojej pracownicy nie sposób czegokolwiek wyczytać.
– Na pewno?
– Tak.
Dopiero gdy ponownie nakładam wybielacz na szczoteczkę do zębów, uświadamiam
sobie, że Sean ma dzisiaj inne zajęcia. Jest z matką.
Penny, matka Seana, odwiedza nas we wtorkowe popołudnia. Spędza z synem kilka
godzin, zwykle wychodzą gdzieś na kawę. Mogą się wybrać do Sharrow Bay nad jeziorem
Ullswater albo wypić popołudniową herbatę w niedalekim hotelu Storrs Hall. W zasadzie
gdziekolwiek, byle nie w naszym Domu nad Jeziorem, bo tutaj bez przerwy by mu
przeszkadzano. A jego matka zazwyczaj wymaga pełnej uwagi. Wracają najczęściej około
szesnastej, akurat na czas powrotu dziewczynek ze szkoły. W cieplejsze, dłuższe dni, jak dzisiaj,
Penny zostaje na kolację. W zimowe miesiące wraca do domu od razu po spotkaniu z synem, by
zdążyć do Crook przed zmrokiem.
Dziś jest pierwsza środa maja. Teściowa zjawiła się innego dnia niż zazwyczaj, ponieważ
jutro wyjeżdża na kilka dni do Nicei ze swoim klubem fotograficznym.
Uciekam z hotelu tuż przed piątą, mam piersi kurczęce i trochę moreli (które podkradłam
szefowi kuchni), butelkę marsali oraz dwa katalogi próbek wykładzin, które muszę obejrzeć
przed szóstą, zanim do mnie zadzwonią z pytaniem, na co się zdecydowałam. Wykładzina przy
drzwiach cieplarni zaczęła się przecierać, miałam wybrać następną do końca zeszłego tygodnia,
ale dni jakoś mi uciekły, nie wiedzieć kiedy.
– Natty! – woła do mnie Penny, podnosząc się z fotela, gdy wchodzę do salonu.
– Wyglądasz na strasznie zmordowaną! Sean, idźże, zaparz tej biednej kobiecie herbaty, zanim
przewróci się ze zmęczenia.
Cmokam ją w policzek.
– Świetnie wyglądasz po podróży – stwierdzam i mówię Seanowi, żeby sobie nie
zawracał głowy herbatą.
Penny ledwo co wróciła z Fermantle, od siostry Seana, ma wysuszoną skórę. Spaliła się
na brąz. Wystawia się na słońce od lat, jest chuda jak szczapa. Kojarzycie z telewizji te zabawne
szkielety w perukach? Cała matka Seana.
– Co tam u Lucy, dzieci w porządku? – pytam, zrzucając z nóg pantofle na obcasach.
W korytarzu dzwoni telefon, Sean idzie odebrać.
– Cudownie, po prostu cudownie. Miło popatrzeć na matkę z dziećmi. Bo widzisz, ona
ma dla nich czas. Rozumiesz, Natty, to naprawdę ważne. Najważniejsze na świecie. Myśli nawet
o trzecim dziecku, teraz, gdy Robert w końcu dostał awans.
– Fantastycznie – przytakuję pogodnie. – Chciałaby teraz dziewczynkę?
Penny odgania moje słowa dłonią.
– Wszystko jedno. Ważne, żeby było zdrowe. Trochę się martwię, czy nie za późno
na dziecko. Ale ona mnie zapewnia, że w dzisiejszych czasach czterdziestoletnia matka to nic
szczególnego.
– Coraz więcej kobiet w okolicach czterdziestki rodzi dzieci.
– Nie pozwoliła mi w niczym sobie pomóc, wyobraź sobie. Nie wiem, skąd ona ma tyle
siły, naprawdę nie rozumiem. Pół nocy siedzi przy Alfiem.
– Dobrze, że odpoczęłaś i nacieszyłaś się dziećmi.
– Oczywiście nadal karmi go piersią, więc nie ma tak znowu dużo zajęcia, a z Willa taki
grzeczny chłopczyk. Nie do wiary, że on już skończył pięć lat! Jak ten czas leci! Coś
podobnego…
Jest w tej wymianie zdań pewien podtekst. Właściwie każda rozmowa z Penny ma drugie
dno. Warto się nad tym chwilę zatrzymać.
Zaszłam w nieplanowaną ciążę, mając dziewiętnaście lat, na pierwszym roku studiów.
A co zapewne bardziej istotne, w czasie pierwszego roku studiów Seana. Oboje rzuciliśmy naukę
– Sean prawo, a ja radiologię – i wróciliśmy do domu, do Windermere.
Dla Penny był to trudny czas, bo uznała, że zmarnowałam jej synowi życie.
– Dziewiętnaście lat to za wcześnie na rodzicielstwo. Jak zajmiecie się dzieckiem, skoro
sami jesteście dziećmi?
Tak to ujęła, a i w tym był podtekst mówiący, że zainwestowała w edukację syna Bóg
jeden wie jakie pieniądze, a on ze wszystkiego zrezygnował z powodu jakiejś miejscowej
dziewuchy, której powinien był się dawno pozbyć.
Trzeba przyznać, że po narodzinach Alice spuściła z tonu. Weszła w rolę kochającej
babuni, a ja cierpliwie znosiłam przycinki na temat naszej lekkomyślności, ponieważ, w braku
mojej mamy, najzwyczajniej w świecie potrzebowałam pomocy teściowej.
– Zaczyna odstawiać go od piersi – mówi Penny. – Żebyś widziała, jak ona się stara! Ma
taki wspaniały zestaw do gotowania, elektryczny parowar. Dzięki niemu warzywa nie tracą
składników odżywczych. Potem ona je rozdrabnia, robi z nich purée, przeciera przez sitko
i zamraża w kostkach. Ileż to pracy wymaga, niesamowite! No ale, jak już powiedziałam, ona ma
czas. Może sobie pozwolić na to, żeby wszystko zrobić.
Uśmiecham się blado, bo świetnie to znam. Przeszłam przez to po narodzinach Alice.
Byłam zdecydowana zademonstrować całemu światu, że się myli, postanowiłam udowodnić, iż
nie popełniliśmy błędu, decydując się na dziecko, i robiłam wszystko co w ludzkiej mocy, by
zasłużyć na cholerne miano matki doskonałej: gotowałam na parze, przecierałam, gniotłam,
miksowałam, karmiłam piersią o wiele za długo i zabierałam dziecko ze sobą wszędzie, by
doświadczało życia w myśl koncepcji kontinuum.
Penny zwyczajnie tego nie pamięta, bo minęło już szesnaście lat. A ja nie mam zamiaru
jej o tym przypominać, ponieważ przestałam bawić się w najlepszą matkę na świecie
w momencie, gdy starszy syn mojej szwagierki wyrósł z pieluch. Niezależnie od tego, co
mówiłam lub robiłam, w oczach Penny wyłącznie Lucy zasługiwała na uwagę jako osoba, która
poukładała sobie życie – emocjonalnie oraz finansowo – zanim podjęła decyzję o urodzeniu
dziecka. Odpowiedzialnie.
W ciągu ostatnich kilku lat czasami trudno mi było pamiętać, że Lucy jest naprawdę miła.
To osoba, z którą oboje, Sean i ja, świetnie się rozumiemy. Co jest z naszymi rodzicami, że
za sprawą porównań udaje im się doprowadzić do rozdźwięków w rodzinie? Po co wypominają,
że to drugie ich dziecko radzi sobie lepiej?
Wraca Sean.
– Dzwoniła Eve.
Łobuzerski błysk w oku zdradza, że i on wysłuchał wywodów matki na temat
niedoścignionych przecierów Lucy. Czyli ja dostałam wersję poprawioną.
– Pyta, czy mogłaby zajrzeć do nas jutro wieczorem – ciągnie Sean. – Kończy serię
wykładów w Szkocji i będzie tu przejazdem.
– Czy to ta twoja przyjaciółka z Ameryki? – przerywa Penny, unosząc brodę. – Ta mądra
dziewczyna, która zdobyła świetną pracę?
– Boże drogi, nie widziałam jej najmarniej dwa lata! – wzdycham. – Czy powiedziała, jak
długo będzie w Anglii?
Sean tylko kręci głową.
– Zaprosiłeś ją?
– Powiedziałem, że jeśli jest jakiś powód, dla którego nie powinna przyjeżdżać, zaraz
do niej zadzwonisz.
ROZDZIAŁ 2
Wiosną pogoda w Krainie Jezior jest w zasadzie taka sama jak w każdej innej porze roku.
Zmienna. Tego ranka lekko mży, a nad doliną jeziora Windermere nisko wisi szary tuman. Stoję
z kawą w ręku i patrzę. Spróbujcie sobie wyobrazić wszelkie istniejące odcienie zieleni
– od khaki przez zieleń butelkową, miętową, oliwkową, limonkową i pistacjową, aż po
najbledsze odcienie trawy z wrzosowisk – wtłoczone w niewielkie ramy, a zyskacie niejakie
pojęcie o widoku z mojego okna.
Wczoraj z samego rana powitały mnie przejrzyście czyste niebo i dolina szczelnie okryta
grubym, gęstym kożuchem. Mgła spełzała na taflę wody jak wielki lodowiec, zagarniając
wszystko na swojej drodze. Jutro nie będę miała widoku z okna wcale, zapowiadają ulewne
opady.
Bowness-on-Windermere to najbardziej ludne miasteczko na obszarze Krainy Jezior.
Leży na wschodnim brzegu jeziora, a mój dom oraz hotel znajdują się jakieś dwa kilometry
od centrum – na tyle blisko, że turyści mogą do nas dotrzeć w ramach przyjemnego spaceru,
a na tyle daleko, żebyśmy z Seanem zdołali uciec przed tłumami kłębiącymi się tam
w miesiącach letnich.
Tutaj dorastałam i w przeciwieństwie do większości moich rówieśników, którzy nie mogli
się doczekać pełnoletności, żeby uciec do wielkiego miasta, zawsze chciałam zostać. Nawiasem
mówiąc, większość z nich wróciła, założywszy rodziny. Bowness przyciąga urokami
prowincjonalnej miejscowości: wszyscy się znają, przestępczość utrzymuje się na niewysokim
poziomie i ludzie autentycznie dbają o siebie nawzajem, a jednocześnie możemy też korzystać
z udogodnień charakterystycznych dla większych miast. Przeciętne angielskie miasteczko liczące
kilka tysięcy mieszkańców zwykle nie ma funduszy na kino, supermarket czy restauracje
zauważane i oceniane przez przewodnik firmy Michelin. U nas duży napływ turystów pozwala
nam cieszyć się tymi wygodami, a równocześnie korzystać z plusów, jakie udostępnia
prawdziwie wiejska okolica, teren niespotykanej urody.
Jeszcze w pidżamie płuczę kubek w zlewie i wynoszę odpadki. Asfaltowy podjazd jest
błyszczący i śliski, wokół pachnie nowością i czystością. Wkładam worek do pojemnika
na śmieci, przy okazji przecieram wieko szmatką, którą specjalnie w tym celu ze sobą zabrałam.
W drodze powrotnej zauważam, że po nocnym ulewnym deszczu na dolnej połowie drzwi
wejściowych zostały plamy rozchlapanego błota, więc biorę do ręki mop i przecieram gładką
powierzchnię. Równocześnie dochodzę do wniosku, że warto oczyścić lampę nad gankiem,
a także pozbyć się kilku pajęczyn z framugi.
Wracam do kuchni, tam Alice podnosi na mnie wzrok znad kubka z mokką.
– Teraz podjazd też będziesz czyściła mopem?
Ponieważ jej głos ocieka ironią, wolę nie odpowiadać.
W domu jest spokojniej niż zwykle. Nasza młodsza córka, Felicity, jest na wycieczce
szkolnej we Francji. W niedzielę wieczorem ruszyli w drogę autokarem i jakieś dwadzieścia
siedem godzin później dotarli do południowej Normandii. Powinna wrócić w sobotę. Nie umiem
ocenić, czy trudniej wytrzymać z Alice, gdy jest razem z Felicity, czy wówczas gdy są osobno.
Dzielą ich dwa lata: Alice ma szesnaście, Felicity czternaście, a my z Seanem, podobnie jak
większość rodziców, przyznajemy bez oporów, że nasze dzieci są kompletnie różne.
Natomiast nigdy nie mówi się głośno, że Alice odziedziczyła po mnie typ osobowości A.
Żadna z nas nie wie, co to kapitulacja. Obie przypominamy dziecko, które bez chwili przerwy
działa na najwyższych obrotach aż do momentu, gdy krańcowo wycieńczone burknie coś
do kogoś, kto się przypadkiem nawinie, po czym wybucha nieopanowanym płaczem. Nad takim
dzieckiem dobroduszny dorosły pochyli się z uśmiechem i westchnie życzliwie: „Ojej, trzeba ją
położyć spać”.
Patrzę w kalendarz, a widząc w rogu sobotniego prostokąta gwiazdkę, wyjmuję
z opakowania tabletkę witaminy B i przesuwam w stronę Alice po stołowym blacie.
Moja córka ma na sobie nowy kombinezon w lamparci wzór. Zawsze, gdy ją w nim
widzę, bezwiednie nucę Mefistofeliks, kot czarodziej.
– Na co to? – pyta Alice.
– Ma pomagać na zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Zabija mnie spojrzeniem.
– To nie ja tu świruję.
I wynosi się na górę, zostawiając mnie w lekko skiszonym nastroju, jak w wypadku
większości naszych rozmów.
Biorę się do przygotowania dla niej lunchu. Po wczorajszej kolacji zostało dość kurczaka,
żeby z nich machnąć sałatkę Cezara. Myję sałatę, a osuszając ją, przypominam sobie, co jedliśmy
w tym tygodniu, żeby zaplanować sensowne menu na dzisiejszą kolację z Eve.
Dwa razy było czerwone mięso, więc odpada. W myśl sensownego podejścia
do węglowodanów raz jedliśmy ziemniaki, raz ryż i raz chrupiącą białą bagietkę, co oznacza, że
zostaje makaron. Tyle że nie chcę podawać klusek na spotkaniu z Eve, której nie widziałam
od wieków. Marzy mi się coś bardziej wyszukanego.
W końcu decyduję się na łososia w śmietanowym sosie szampańskim i łamię zasadę
stanowiącą o jedzeniu ziemniaków raz w tygodniu, bo filety planuję podać z kilkoma pięknymi
jersey royals oraz zielonymi szparagami, chociaż na szparagi jeszcze odrobinę za wcześnie.
Zdecydowanie staram się trzymać składników sezonowych i miejscowych, słyszałam jednak, że
nawet Włosi jadają teraz pomidory zimą. Poważnie! Mnie też ta informacja zbiła z nóg.
Skończywszy z pakowaniem rzeczy Alice na taniec, wkładam jej lunch do kwiecistej
torby, z którą chodzi do szkoły, upewniam się, że naładowała telefon, i przed pójściem
pod prysznic przecieram mopem podłogę w kuchni.
Sean siedzi w łóżku, na kolanach ma otwarty laptop.
– Jeszcze się nie ruszyłeś? – Rzucam mu oskarżycielskie spojrzenie.
– Oglądam telefony.
– Przed chwilą wymieniłeś komórkę na nową, po co ci następna?
– Po nic. Tylko oglądam. A poza tym położyłem się dobrze po jedenastej. Pracowałem
w sieci.
– Raczej obijałeś się po sieci – koryguję bezlitośnie, a on się uśmiecha.
– Natty! – woła mnie, gdy w progu łazienki zaczynam się rozbierać.
– Aha?
Cofam się, a on ciągle patrzy na mnie z uśmiechem. Ten jego chłopięcy wdzięk,
opalenizna, mięśnie… Puls mi przyśpiesza.
Wiem, o czym myśli, znam to spojrzenie.
Ignoruję dreszcz w podbrzuszu, bo robi się późno. I mimo że Sean poklepuje
prześcieradło obok siebie i mówi: „Daj sobie moment luzu”, nie słucham. Bo chociaż on to mówi
dobrodusznie, a właściwie nawet seksownie, nadal mnie irytuje. Próbuję się uśmiechnąć.
Zamaskować gniew. Ciągle to samo.
Będę się zwijać jak w ukropie, a on będzie polegiwał: a to w łóżku, a to na sofie, a to
w fotelu. Zmieniając kanały, rzuci coś w rodzaju: „Odpocznij chwilę, przecież nie musisz robić
wszystkiego naraz, zwolnij trochę…”, a ja będę miała ochotę rozjechać mu nogi odkurzaczem,
bo przecież jeżeli nie zrobię wszystkiego, jeśli nie sprawdzę sto razy, czy jest czysto, jeśli nie
przypilnuję czasu, planu i w ogóle, to kto się tym zajmie, do jasnej cholery?!
Na wieczór trochę się podszykowuję. Jak wiadomo, przy niektórych przyjaciółkach trzeba
nieco w siebie zainwestować, a Eve jest właśnie taką przyjaciółką.
Pamiętam, jak to wyglądało zaraz po narodzinach Felicity. Byliśmy w trakcie
przeprowadzki, bo akurat kupiliśmy drugi hotel. Z trzech pokoi gościnnych zrobiło nam się pięć.
Wcześniej normalnie chodziłam w dżinsach, koszulce polo i tenisówkach, ale ponieważ dopiero
co urodziłam dziecko, nosiłam legginsy. Pociążowy brzuch mi odstawał, a cycki przypominały
jajka sadzone.
Eve akurat przyleciała ze Stanów, stanęła na naszym progu nieoczekiwanie: włosy
w szykowny kok, mała czarna, pantofle na obcasie. Mało się nie poryczałam na jej widok.
Niczego się nie domyśliła. Nadal nic nie kojarzy. Jeszcze nie ma dzieci, więc nie wie, jak
wrażliwa i krucha jest kobieta we wczesnym okresie macierzyństwa. Nie mam jej tego za złe,
w końcu człowiek musi sam spróbować, żeby wiedzieć, ale od tamtej pory zawsze gdy
odwiedzam świeżo upieczoną mamę, dokładam wszelkich starań, żeby wyglądać jak bida
z nędzą. Bo wiem, że właśnie takie drobiazgi pomagają kobiecie stanąć na nogi.
Gdy jestem już mniej więcej gotowa, ubrana w czarną sukienkę, w locie dzwonię do taty
sprawdzić, czy opiekunka pomogła mu wziąć prysznic. Miał artroplastykę obu kolan. Po
trzydziestu pięciu latach w zawodzie stolarza wysiadły mu stawy. Zdecydował się
na zoperowanie obu równocześnie, żeby szybciej wrócić do pracy, ale mam ogromne
wątpliwości, czy to był dobry pomysł. Rehabilitacja się przeciąga, a jego trudno nazwać
pacjentem cierpliwym. Z początku protestował przeciw opiece, którą mu załatwiłam, a teraz, dla
odmiany, mam przeczucie, że coś tam się kroi. Jego dom prowadzi kilka kobiet, pomagają mu
wstawać, myć się i kłaść do łóżka. Trzyma karty przy orderach, jednak mam nieodparte
wrażenie, że coś się tam szykuje, jakiś romantyczny związek z którąś z pań.
Rozmowa nie trwa nawet minuty, bo akurat rozlega się dzwonek do drzwi, a ponieważ
na schodach panuje cisza, do mnie należy ich otwarcie. Tata stwierdza, że czuje się świetnie,
a na wieczór ma towarzystwo. Więcej nie zdradza, ja nie pytam.
Zbiegam na parter, w lustrze w holu dokonuję ostatniej inspekcji, po czym otwieram
drzwi i piszczę na widok Eve. Zamykam ją w uścisku.
– Strasznie się za tobą stęskniłam, strasznie, okropnie! – wyrzucam z siebie i mówię
szczerą prawdę.
Eve jest chyba najdawniejszą z moich przyjaciółek. Nie mam szerokiego kręgu
znajomych, koleżeńskie grono kurczyło się z upływem lat, w miarę jak dziewczynki rosły, a ja
nie starałam się go powiększać, bo hotel zaspokaja moje potrzeby towarzyskie z nawiązką.
Z Eve chętnie spotykałabym się częściej. Na jej widok od razu zyskuję świadomość, że
wszystko jest ze mną w najlepszym porządku. Młodnieję w oczach.
Powtarza się to zawsze, kiedy z nią jestem, chyba dlatego, że łączy nas kawał wspólnej
przeszłości. Studiowałyśmy razem, a tyle się działo w czasie tego pierwszego roku, tak bardzo się
wszyscy zmieniliśmy, że niezależnie od tego, jak bliskie stają mi się inne kobiety, to nigdy nie
jest taka sama więź. Z Eve rozmawiam, gdy borykam się z życiowymi problemami, a zwracam
się do niej, ponieważ ona nigdy nie formułuje kategorycznych osądów. Pozwala mi się
wyładować. Mogę się jej skarżyć na Seana, nazywać go leniem, pasożytem albo partaczem, a ona
zwyczajnie słucha, czasem żartobliwie zauważy, jacy to bezużyteczni bywają mężczyźni, jednak
nigdy nie krytykuje Seana jako takiego. Nie zdarzyło jej się nawet zająknąć, a co dopiero
zasugerować, że jako małżeństwo mamy poważne kłopoty, co mogłoby się zdarzyć w rozmowie
z kimś innym. Ona wie: moje utyskiwanie dotyczy spraw z gruntu banalnych. Bo
w rzeczywistości kocham Seana z całego serca.
Odsuwa mnie na długość ramienia, przygląda się mojej twarzy.
– Jak dobrze cię widzieć!
I znowu mnie przytula.
Stoimy tak… Ile optymalnie trwa serdeczny uścisk? Jakieś cztery, pięć sekund? Wszystko
jedno, stoimy tak dłużej.
– Znowu zeszczuplałaś, Natty – szepcze mi w ucho. – Nie za dużo pracujesz?
– Nie tak prędko – uciszam ją żartobliwie. – Jeszcze nawet nie usiadłaś.
Ale ma rację. Wczoraj, przy czyszczeniu tamtych kafli w hotelu, przypadkiem zerknęłam
na swoje odbicie w lustrze i aż mnie zatchnęło. Nie powiedziałabym, że jestem strasznie chuda,
jednak zaczynam wyglądać na niedożywioną, zrobiłam się żylasta. Górne żebra widać jak
na dłoni, obojczyki przypominają ramiona wieszaka. Swego czasu liznęłam geologii, a wczoraj,
gdy wstrząśnięta patrzyłam na siebie w lustrze, uznałam, że moja klatka piersiowa przypomina
skostniałe szczątki trylobitów. Niezbyt pociągający widok.
– Masz całą noc na analizę i przywoływanie mnie do porządku – oznajmiam, zamykając
drzwi. – Co będziesz pić? Białe, czerwone?
– Przydałby mi się raczej zastrzyk kofeiny. – A potem pyta z uśmiechem: – Czy to Seana
maserati stoi na podjeździe?
Potakuję z żartobliwie udawanym rozdrażnieniem i prowadzę ją do kuchni. Biorę jej
płaszcz, potem wsypuję do ekspresu kawę.
– Co u Bretta? – pytam, nadal zwrócona do blatu, a ona nie odpowiada. Po kilku
sekundach odwracam się do niej. – Eve?
Zamyka oczy. Nie tyle walczy ze łzami, ile zbiera siły, by mi przekazać wieści.
Potrząsa głową raz, stanowczo.
– Skończone.
Zaparło mi dech.
– Jak to? Dawno? Definitywnie?
– Całkowicie.
Jestem w szoku. Nie miałam okazji poznać Bretta osobiście, ale ich związek wydawał się
nie do ruszenia. Zapominam o kawie, podchodzę do Eve, obejmuję ją za ramiona.
– Powiesz mi, co się stało? – Jej twarz wykrzywia skurcz, więc szybko się wycofuję.
– Wybacz, przepraszam. Jak słoń w składzie porcelany… Zaskoczyłaś mnie. Wszystkiego bym
się spodziewała… – Zatrzymuję dla siebie, czego oczekiwałam: że przyjeżdża podzielić się
ze mną wiadomością o ciąży.
Uśmiecha się blado.
– Nie ma sprawy. Chyba powinnam była ci powiedzieć, zanim przyjechałam. Po prostu
nie chciałam się roztkliwiać, rozumiesz?
– Tak, tak, oczywiście – wyrzucam z siebie słowa bez znaczenia. – Rozumiem, jasne,
rozumiem. W zeszłym tygodniu dzwoniłam do ciebie kilka razy i jakoś nie mogłam się
dodzwonić. Może dlatego…
Zakłopotana, opuszczam wzrok. Skoro nie miałam od niej wiadomości, powinnam była
skontaktować się z jej biurem. Ponieważ często jeździ z wykładami albo w sprawach klientów,
kilka lat wcześniej ustaliłyśmy, że zostawiam jej wiadomość w poczcie głosowej, a ona przy
pierwszej okazji oddzwania. Teraz żałuję, że nie włożyłam w próbę kontaktu więcej wysiłku.
Nie bardzo wiem, co dalej.
– Dolać whisky do kawy? – pytam.
A ona się uśmiecha.
– Dodaj, o tak.
Jak zawsze w nieodpowiedniej chwili zjawia się Sean. Bosy, w prawym ręku trzyma parę
czystych skarpetek, włosy ma jeszcze wilgotne po prysznicu. Na koszulce widać mokre smugi.
– Witaj, piękna. – Całuje Eve w policzek. – Jak podróż?
– W porządku, dziękuję. – Przyjaciółka błyskawicznie zmienia wyraz twarzy, żeby
oszczędzić mojemu mężowi stresu.
– Jesz z nami kolację? Czy idziesz do hotelu? – pytam.
Eve zna zasady. Wie, że nie możemy na dłużej spuścić interesu z oka, bo będziemy
musieli tam pędzić jak do pożaru.
– Zjem tutaj, tam wypiję drinka z gośćmi i zacznę przygotowania do soboty. – Sean
przenosi wzrok na Eve. – Organizujemy uroczystość przyznania nagród w ramach Pride of
Cumbria Awards.
– Ooo! – Moja przyjaciółka jest pod wrażeniem, jak należy.
– Ale nie powinienem wrócić późno – dodaje Sean, biorąc szklankę. – Na pewno jeszcze
zastanę was przy plotkach.
– Widziałam na podjeździe twoją nową maszynę – mówi Eve.
Sean jest wyraźnie onieśmielony. Nie przywykł do manifestowania dobrobytu, ale Bóg mi
świadkiem, w pełni sobie zasłużyliśmy na odrobinę luksusu. Gdy w końcu miałam dość widoku
męża pochłoniętego oglądaniem kolejnych wymarzonych egzemplarzy maserati na eBayu
(uwierzycie, że teraz sprzedawcy zamieszczają w aukcji warkot silnika?), powiedziałam mu,
żeby sobie kupił takie auto. Zanim będzie za stary, żeby w nim dobrze wyglądać. Jak się okazało,
minimalna zachęta wystarczyła całkowicie.
Sean nalewa sobie sauvignon blanc i w drodze do salonu przystaje, by mnie pocałować
w kark, palcami muska mnie pod brodą.
– Pięknie wyglądasz, Natty.
Chociaż ten przelotny wyraz miłości powinien mnie uradować, ja się trochę
naburmuszam. Udaje mi się to ukryć.
Nie uprawialiśmy z Seanem seksu od… No cóż, od dłuższego czasu. Nie jego wina.
Moja. W łóżku już nie szturcha mnie w plecy zesztywniałym członkiem, gotowym
do natychmiastowej akcji. Robi wszystko, jak należy, począwszy od przekupstwa (ehm, to
znaczy: gry wstępnej), przez komplementy i pieszczoty, powłóczyste spojrzenia wcześniej
w ciągu dnia i niespodziewane pocałunki. Ale, jeśli mam być szczera, to chociaż kiedyś seks był
świetny, a nawet rewelacyjny, teraz nie jest niczym szczególnym.
Uśmiecham się do Seana w taki sposób, by mu uświadomić, że dzisiaj także raczej nic
z tego, a on przytrzymuje moje spojrzenie, twarz mu mrocznieje, jakby pytał: No to kiedy, Natty?
To nie może trwać wiecznie.
Ostatnio spytał mnie, do czego właściwie jest mi potrzebny. Gdy wyliczyłam wszystko,
co mi się nasunęło na myśl, oznajmił, że takie sprawy możemy zlecić byle komu. A tego, co
mogę dostać tylko od niego, tego, czego mi nie może dać nikt inny, akurat nie chcę, stwierdził
zimno.
Alice je kolację z nami. Po szkole weszło na piętro dziecko ponure i naburmuszone,
a potem, akurat na powitanie Eve, zjawiła się całkiem inna osoba. Po przejściu metamorfozy
moja córka jest urocza i zabawna, zainteresowana każdym tematem poruszanym przy stole…
Jednym słowem: rozkoszna.
Rude włosy splotła w luźny warkocz spływający przez lewe ramię, ubrała się w kremową
sukienkę z koronki. Na nogach ma japonki z cekinami. Dopiero początek maja, na zewnątrz
jakieś piętnaście stopni, a ona mimo to nie mogłaby wyglądać bardziej odpowiednio. Ma talent
do zestawiania rzeczy kompletnie od czapy, które na kimś innym wyglądałyby sztucznie i głupio.
Tymczasem moja córka, ponieważ jest z figury topolą i ma smukłe kończyny, jest w nich
elegancka. Elegancka i modna zarazem. Tylko ona potrafi włożyć glany do falbaniastej mini,
do tego narzucić porozciąganą szarą bluzę od dresu i wyglądać zjawiskowo.
– Niedługo egzaminy? – zagaduje ją Eve.
– Aha. – Alice się krzywi. – Nie mogę się doczekać.
Eve dolewa sobie wina.
– Zdasz śpiewająco. Zawsze byłaś bystra po ojcu.
Najeżam się trochę.
Eve podsuwa mojej córce butelkę.
– Napijesz się?
Alice odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
– Mama nie pozwala mi nawet powąchać. Chociaż dowiedziono, że spożywanie
niewielkich ilości wina, jak to się dzieje na przykład u Francuzów, chroni nastolatki przed piciem
na umór i alkoholizmem w późniejszym życiu. – Rzuca mi wyzywające spojrzenie.
– We Francji jest sporo alkoholików – kontruję.
– Chyba może umoczyć usta? – naciska Eve.
Kręcę głową.
– Mama nie chce, żebym sobie zmarnowała życie – stwierdza Alice. – Jej zdaniem po
jednym łyku powtórzę wszystkie jej błędy.
Mówi „wszystkie jej błędy” tonem, z którego można wywnioskować, że opowiadam
o nich dzień w dzień. Tak nie jest.
– Mama uważa, że jeśli zacznę pić, zmarnuję sobie życie… W wieku szesnastu lat zajdę
w ciążę.
Unoszę brew, patrząc na Eve, a ona przesyła mi głupawy uśmieszek.
– Nie rozumiem, po co się tak spinasz na tym punkcie – ciągnie Alice niezrażona.
– Przecież sama nie narzekasz. Jesteście razem z tatą żywym dowodem, że miłość nastolatków
ma szanse przetrwać.
– Nie dostaniesz wina – stwierdzam kategorycznie. – Koniec dyskusji.
Pół godziny później, około ósmej, gdy Sean pojechał do hotelu, a córka poszła na górę
kończyć odrabianie fizyki, Eve i ja przenosimy się na sofę. Wyczuwam, że po tygodniu dawania
wykładów z psychologii przyjaciółka jest zmęczona bardziej, niż chciałaby przyznać. Jej cera,
zwykle promienna, dziś jest matowa, a wzrok nie do końca skupiony, co świadczy o deficycie
snu. Dostrzegam także zaczątki drobnych pionowych linii wokół ust, widocznych, gdy Eve
pociąga łyk wina. Mam trzydzieści pięć lat, a ona jest ode mnie trochę starsza, ale ja jeszcze nie
mam tych zmarszczek, więc domyślam się, że znowu zaczęła palić.
– Co się stało? – pytam, gdy rozmowa zamiera. – Co się stało z tobą i Brettem?
Upija łyk wina.
– W końcu zdecydował, że jednak nie chce mieć dzieci.
– Och! – Zasłaniam usta dłonią.
– No właśnie. Podły drań. Jeszcze się zastanawiam, ale chyba nie wrócę do domu.
– Nie wrócisz do Stanów? – Jestem zaskoczona. – A co z twoją praktyką?
– Mogę pracować tutaj. Zacząć od początku. Nic mnie tam nie trzyma, a zmiana pewnie
mi się przyda. Niełatwo byłoby mi wrócić tam samej.
– Czy to nie jest ucieczka?
Patrzy na mnie wzrokiem bez wyrazu.
– Jak najbardziej.
Nie umiem słuchać tak dobrze jak ona. Pod tym względem w naszej przyjaźni brakuje
równowagi. Potrzebuję jej dziesięć razy bardziej niż ona mnie. Eve dysponuje rzadkim darem,
zaletą, jakiej nie znalazłam u nikogo innego. To rodzaj szóstego zmysłu, dzięki któremu
dokładnie wie, czego mi trzeba w danej chwili. Obojętne, czy zanoszę się płaczem, panikuję albo
nawet jestem agresywna (zwykle gdy staram się ukryć fakt, że mi wstyd, bo zraniłam czyjeś
uczucia), a ona – spokojna i wyrozumiała – będzie łagodziła sytuację aż do momentu, gdy jestem
gotowa stawić czoło własnemu zachowaniu, wysłuchać jej rad, jak wybrnąć z opresji, i od razu
czuję się lepiej.
Przyglądam się jej smutnej, ściągniętej twarzy i żałuję, że nie potrafię przyjaciółce
zapewnić nawet ułamka tego luksusu, którym ona obdarza mnie od lat. Nagle obie
podskakujemy. Przestraszył nas dzwonek telefonu. Aparat leży obok mnie na sofie, sprawdzam,
kto dzwoni. Na wyświetlaczu widnieje informacja „połączenie zagraniczne”.
– Przepraszam, Eve, muszę odebrać. Halo?
– Pani Wainwright? – pyta głos.
– Tak.
– Mówi Jenny Cruickshank… Nauczycielka francuskiego Felicity.
– Co się stało?
Martwa cisza.
Czy połączenie zostało zerwane?
Właśnie mam powtórzyć pytanie, bardzo się staram o spokój, lecz akurat gdy zamierzam
się odezwać, dociera do mnie stłumiony szloch. Ledwo słyszalny.
– Niech mi pani powie – proszę cicho. Żołądek podchodzi mi do gardła. – Co się stało
mojej córce?
– Tak mi przykro… – Nauczycielka szlocha. – Proszę mi wybaczyć… Felicity jest
w szpitalu, bardzo chora. Musi pani jak najszybciej przyjechać.
ROZDZIAŁ 3
Czy mogę prowadzić, czy też wypiłam za dużo?
To pytanie nasuwa mi się pierwsze.
– Kto dzwonił? – pyta Eve.
– Felicity trafiła do szpitala. W tej chwili jest operowana.
Słyszę własne słowa, jakby je wypowiadał ktoś w drugim końcu pokoju. Dygoczę. Nie, to
mało powiedziane. Telepie mnie. Jestem w szoku. Dokąd odpłynęła ze mnie cała krew?
– Nie wiedzieli – mówię głosem bez emocji. – Nauczyciele nie mieli pojęcia, że coś jej
dolega.
– A co się stało? Co dokładnie powiedziała ta nauczycielka?
– Że nie wiedzą, co jej jest. Zemdlała. Nie ma pewności, czy przeżyje.
Eve zaczyna działać.
Nie pociesza mnie, nie przekonuje, żebym się nie martwiła, bo wszystko dobrze się
skończy. Chwyta telefon, wciska szybkie wybieranie i dzwoni do hotelu, by rzeczowym tonem
wyjaśnić Seanowi, dlaczego musi natychmiast wrócić do domu. To nagły wypadek.
– Po co ja ją puściłam do tej Francji…? – szepczę. – Ma dopiero czternaście lat,
za wcześnie dla niej na takie wyprawy. Dlaczego jej pozwoliłam? Chyba upadłam na głowę.
Eve patrzy mi w oczy.
– Jest w dobrych rękach. Bez różnicy, że we Francji. Lekarze walczą o jej życie. Teraz
musisz tam dotrzeć jak najszybciej. Znajdę ci lot.
– Przeżyje?
– Idź się spakuj.
Trzęsę się jak galareta.
– Natty, spakuj paszport i najpotrzebniejsze rzeczy – powtarza Eve z naciskiem.
Zamiast wnętrzności mam kłąb oślizgłych węży. Nie dam rady wstać, a co dopiero wsiąść
do samolotu. Siedzę na sofie jak wmurowana. Jeśli nie ruszę się z miejsca, wszystko się rozwieje.
Wsuwam dłonie między uda i mocno zaciskam nogi, żeby powstrzymać dygot.
– Natty! Rusz się!
– Nie mogę.
– Musisz.
Obijam się po sypialni jak w transie, tu wezmę sztukę bielizny, tam koszulkę – gdy
w drzwiach staje Sean. Milczy. Przez długą chwilę po prostu na siebie patrzymy.
Czy teraz nastąpi zmiana? – myślimy oboje. Czy nasze życie od tej chwili będzie
wyglądało inaczej? Czy właśnie przestaliśmy być typową czteroosobową rodziną ze zwykłymi
kłopotami i zmartwieniami? Czy przeszliśmy do innego świata? Czy dołączyliśmy do grona
rodzin, które straciły dziecko?
Moją pierwszą reakcją po usłyszeniu od nauczycielki wiadomości o Felicity było
błaganie: Nie tę, proszę, Boże, jej mi nie zabieraj. Po czym natychmiast poczułam do siebie
wstręt, bo czy naprawdę chciałam, żeby zabrał moją drugą córkę?
Od dziesięciu minut targowałam się z Bogiem. Chociaż na dobrą sprawę nie byłam
wierząca od czasu… Cóż, od czasu gdy mnie opuścił, czyli od dziewiętnastego roku życia.
Proszę, ocal ją, uratuj, błagam Cię. Zrobię, co tylko zechcesz. Odbierz nam wszystko,
zostaw gołych i bosych, tylko nie pozwól umrzeć mojemu dziecku.
Sean podchodzi do mnie zdecydowanym krokiem. Obejmuje mnie, a ja zaczynam
bezgłośnie płakać. Tak bardzo przepełnia mnie przerażenie, a nie wydaję dźwięku. Uderza mnie
skojarzenie: pewnie tak jest w czasie napaści. Dziewczęta, kobiety mówią, że nie mogą z siebie
wydobyć głosu. Całe ciało wrzeszczy z dziką furią, ale krtań jest sparaliżowana strachem.
– Zostało jedno miejsce – mówi Sean. – Z Manchesteru do Rennes. Wylot za dwie
godziny. Natty, ja polecę. Nie możesz podróżować w takim stanie. Przylecisz jutro rano.
– A jeśli ona umrze?
Sean potrząsa głową, nie ma zamiaru odpowiadać na to pytanie.
– Trzeba się zdecydować, jedno z nas musi ruszać natychmiast.
– Jadę.
– Nie dasz rady. Zobacz sama.
Ujmuje moje rozdygotane dłonie, podnosi mi je przed oczy jako dowód.
– Jeśli umrze, a mnie przy niej nie będzie, to nigdy w życiu… – Słowa więzną mi
w gardle.
– Będziesz tam jutro przed południem, najpóźniej o jedenastej. Zostań, Natty, ja polecę.
Oswobadzam dłonie.
– Nie. Muszę lecieć.
Czuję, że Sean się poddaje.
– Dobrze – odzywa się po chwili namysłu. – Dobrze. Trzeba cię spakować. I to szybko.
Z górnej półki w szafie wyciąga niewielką torbę podróżną, rozpina zamek błyskawiczny
i zaczyna układać w środku stosik T-shirtów, dżinsy, bieliznę.
Przyglądam się temu, doskonale wiedząc, że powinnam się zakrzątnąć, podrzucić mu inne
potrzebne rzeczy, ale stoję bez ruchu i tylko myślę o tym, że Felicity nieprzytomna leży na stole
operacyjnym, a mnie przy niej nie ma.
Sean podnosi głowę.
– Natty… – Na jego twarzy pojawia się strach. I zaraz znika. – Które buty chcesz zabrać?
– Co?
– Które buty bierzesz?
– A, buty. Nie wiem. Czekaj. – Podchodzę do garderoby, przesuwam skonsternowanym
wzrokiem po butach. Odwracam się do Seana, ściągam brwi. – A co z Alice? Nie możemy jej
zostawić samej. Chryste Panie, przecież wiesz, jaka ona jest… nie umie puszki otworzyć. Twoja
matka wyjechała, mój tata nie może się ruszyć z domu…
– Spokojnie, damy radę – stwierdza, pakując elektryczną szczoteczkę do zębów. – Eve
zaproponowała, że zostanie.
Żyję chwilą obecną. Jestem skupiona wyłącznie na tu i teraz.
Posuwam się do przodu, ściskając w dłoni kartę pokładową i paszport, myśląc o tym, że
trzeba było tragedii, by mnie osadzić w teraźniejszości. Galopada myśli ustała. Wszelkie plany,
jakie powinnam ustalić na następny tydzień, miesiąc albo rok, rozpłynęły się w powietrzu.
Wątpliwości i żale z wczoraj, z przedwczoraj, sprzed piętnastu lat – zniknęły.
Zdejmuję pasek i buty.
Patrzę na starszego mężczyznę na początku kolejki, który właśnie odkłada swoje rzeczy
na tacę obok taśmy transportera. Mówi swojej żonie, żeby zrobiła to samo, żeby zdjęła zegarek,
ale ona nie chce. Ma go na ręku, aż każe jej go zdjąć jedna z osób upoważnionych. Mąż jest
rozdrażniony, obrzuca ją znaczącym spojrzeniem, jakby mówił: Naprawdę musisz się tak
zachowywać?
Zatrzymuję spojrzenie na kobiecie stojącej bezpośrednio przede mną. Ma trzy
przezroczyste siatki pękające w szwach od kosmetyków, a mnie właśnie świta, że nie wzięłam
nawet szminki, nawet eye-linera. W pędzie na lotnisko całkiem zapomniałam o drobiazgach,
których potrzebuję, by stawić czoło światu.
To jednak nie jest zwykły wyjazd. Wystarczy, że dotrę do Francji wyposażona w kartę
kredytową, telefon i prawo jazdy.
Zamykam oczy, z trudem uspokajam oddech. Kładę torebkę na szarej tacy. Zdejmuję
płaszcz i raptownie wracam do rzeczywistości: orientuję się, że ciągle mam na sobie małą czarną
włożoną na kolację z Eve.
Po chwili przechodzę przez wykrywacz metali i zbliżam się do bramki. Moje nieobecne
spojrzenie i zdecydowany krok przeczą ogromowi przerażenia.
Trzy i pół godziny później. Chociaż nawigacja Sat Nav w telefonie zaprowadziła mnie
w wynajętym samochodzie do szpitala w Mayenne w południowej Normandii, mam nieśmiałe
i nieuzasadnione poczucie, że odniosłam drobne zwycięstwo. A może po prostu czuję ulgę.
Wcześniej tylko raz w życiu zdarzyło mi się prowadzić w ruchu prawostronnym, bo zawsze gdy
podróżujemy, za kierownicą siedzi Sean. Napastliwy głos w mojej głowie od dawna powtarza mi:
powinnaś się przełamać, powinnaś się nauczyć. Może się zdarzyć, że któregoś razu Seana nie
będzie przy tobie w razie jakiegoś nagłego wypadku…
Cóż, właśnie zdarzył się nagły wypadek.
Wjeżdżam na parking. We Francji jest godzinę później niż u nas, więc nie mam pewności,
czy pozwolą mi wejść do tego parterowego prowincjonalnego szpitalika, który o tej porze
wygląda raczej na opustoszałą przychodnię lekarską. Nie mam bladego pojęcia, co zrobię, jeżeli
nie zostanę wpuszczona. Chyba usiądę na schodach i się rozpłaczę.
Sięgam po torebkę i dopiero teraz, gdy wreszcie dotarłam na miejsce, pozwalam sobie
na łzy. W ciągu minionych kilku godzin niosła mnie adrenalina. Nie powiedziałam słowa
do nikogo, nikt się do mnie nie odzywał. Skupiona byłam wyłącznie na dotarciu do celu, tutaj,
do Felicity. Biła ode mnie aura, jaką emituje ranne zwierzę. Nie zbliżaj się, bo pożałujesz. Mogę
wściekle pokąsać. Albo złamać ci rękę jak rozjuszony łabędź.
W zasięgu wzroku nie ma żywej duszy. Gdy ruszam przez parking do głównego wejścia,
zaczyna padać. Drobny deszczyk, podobny do tego, który żegnał mnie w domu, tyle że tutaj
powietrze jest nieco mniej gęste, nie tak mocno przesycone wilgocią. Korytarz jest pusty.
Wychwytuję zapach zalegającego po kątach dymu papierosowego. Staje się coraz mocniejszy,
bardziej zakorzeniony, solidniej osiadły. To dym z gauloise’ów i gitane’ów, który wyraźnie
wskazuje, że w miejscu, gdzie się właśnie znalazłam, całkiem niedawno byli jacyś ludzie.
Drzwi rozsuwają się automatycznie, w recepcji też nie ma nikogo.
Czy wspomniałam, że nie znam francuskiego?
Nie, chyba nie.
Naciskam guzik interkomu wbudowanego w ścianę, mając nadzieję, że ktoś tu jednak
pracuje nocą. Po kilku chwilach odzywa się burkliwy męski głos.
– Oui?
Najlepsze, na co mnie stać, to:
– Felicity Wainwright… maman.
A potem czekam.
ROZDZIAŁ 4
Joanne Aspinall zmyła z paznokci jasny lakier, zdjęła kolczyki. Była na czczo od ósmej
wczoraj wieczór.
Zgłodniała tak bardzo, że mogłaby zjeść poduszkę ze szpitalnego łóżka.
Leży w sali z trzema innymi kobietami. Dwie z nich, podobnie jak ona, czekają
na zmniejszenie piersi, trzecia przejdzie zabieg rekonstrukcji po obustronnej mastektomii.
„Przeszczepią mi skórę z pleców”, powiedziała w którymś momencie do Joanne, a ona uniosła
brwi i przybrała wyraz twarzy mający oznaczać: Współczesna medycyna czyni cuda.
Jakiś czas Joanne czuła się winna, zajmując łóżko, skoro wyraźnie te kobiety były
w sytuacji gorszej niż ona. Borykała się z przekonaniem, że do szpitala przywiodła ją zwykła
próżność. Gdyby była silniejsza, gdyby miała więcej pewności siebie, a może gdyby znalazła
sobie chłopaka, nie byłoby problemu. I operacja wcale nie byłaby konieczna.
Teraz jednak, gdy leży na materacu przykrytym płachtą z polietylenu, skórę ma zroszoną
potem, a cienkie strużki ściekają jej pod pachy, łaskocząc w piersi rozlane na boki, musi
przyznać, że dłużej by tego nie zniosła. Licho wie, dlaczego od Bożego Narodzenia biust urósł jej
o kolejny rozmiar, chociaż wcale nie przybrała na wadze. Z rozpaczy nawet odstawiła pigułki.
Bez efektu.
Podobnie jak kobiety w ciąży kupują ubrania „na potem”, Joanne pozwoliła sobie
na pocieszenie w postaci kilku nowych ciuchów do noszenia po operacji. Powiedziano jej, że po
ustąpieniu opuchlizny powinna się spodziewać rozmiaru 38 C/D. Według informacji
wyszperanych w Google odpowiadało to bluzkom i topom w rozmiarze 14, co oznaczało, że
będzie mogła wreszcie zrezygnować z zakupów w sieci Evans.
Nabyła czarny golf z pięknej dzianiny. Sprzedawczyni obrzuciła ją spojrzeniem
mówiącym wyraźnie: W życiu się w to nie wciśniesz, kochana, a Joanne całkiem bez sensu
mruknęła coś na temat prezentu dla ciotki.
Kupiła też sukienkę. Prawdziwą sukienkę.
Sukienek nie mogła nosić odkąd… Cóż, w zasadzie od zawsze. W czasie dorastania górna
połowa jej ciała stała się cztery rozmiary większa niż dolna, co oznaczało, że noszenie sukienek
absolutnie nie wchodziło w rachubę. Przez następne dwadzieścia lat ubierała się w czarne
spodnie i bezkształtne bluzy.
Anestezjolog przeprowadza wywiad. Nie, Joanne nie jest na nic uczulona. Tak, przeszła
już wcześniej operację (gdy miała siedem lat, usunięto jej migdałki). Nie, nie ma żadnych
problemów z sercem ani z układem oddechowym.
Gdy anestezjolog pyta ją, czy wie, w jakim celu została przyjęta do szpitala, spogląda
na niego podejrzliwie.
– Tak – odpowiada, ściągając brwi.
– Muszę od pani usłyszeć, głośno i wyraźnie, na jaki zabieg pani tu przyszła – mówi
przepraszającym tonem.
Joanne uświadamia sobie wówczas, że anestezjolog nie żartuje. Zadaje to pytanie, by
zyskać pewność, że nie dojdzie do pomyłki. Tak jakby mogła się wybudzić po operacji
na przykład bez czubka prawego kciuka, z podwiązanymi jajowodami albo uszami wyjątkowo
gładko przylegającymi do czaszki.
Cztery kobiety nie wiedzą jeszcze, w jakiej kolejności będą operowane, wszystkie zostały
przygotowane do zabiegów, otrzymały wstępną dawkę leków uspokajających, więc po dziesięciu
minutach w sali zapada cisza. Pacjentki zapadają w drzemkę. Joanne zastanawia się, czy to ciepłe
zadowolenie przypomina stan po zażyciu opiatów. Bo jeśli tak, to teraz doskonale rozumie, jak
można sprzedać własną matkę za odrobinę towaru. Zyskała spokój doskonały, nie ma żadnych
zmartwień. Zniknęły wszelkie obawy związane z operacją. Zawładnęła nią wszechobecna miłość,
zatonęła w błogości.
Opuszcza wzrok na swój tors i po raz pierwszy od dwudziestu lat czuje się całkiem
dobrze ze swoimi katastrofalnymi piersiami. Przygląda im się najprawdopodobniej ostatni raz
i w pewnej chwili trochę nawet robi jej się ich żal. Ma na twarzy wyraz czułości, jakby się
żegnała z kochankiem.
Rozumie, że nie do końca ma kontakt z rzeczywistością. Rozgląda się po sali i widzi
podobny, nieobecny wyraz na twarzach pozostałych pacjentek. Wszystkie leżą na wznak,
z dłońmi ułożonymi na brzuchu, z lekko nieobecnym uśmiechem na ustach.
– Joanne Aspinall?
– Mmm?
– Możemy już panią zabrać na dół.
Zaciągnięcie zasłonki, młody sanitariusz ustawia przy szpitalnym łóżku nosze na wózku.
– Pomóc pani?
Joanne dziękuje za pomoc, nie trzeba, da sobie radę sama.
Udaje się jej dźwignąć w górę. Kiedy stoi na czworakach, wielkie cyce kołyszą się
w zwisie. Wygląda jak stara dojna krowa.
Mięśnie jej nie słuchają. Dopiero po chwili orientuje się, że szpitalna koszula
z rozcięciem z tyłu odsłania pół jej tyłka.
Sięga niezgrabnie, by się zakryć, i zamiast gołej skóry wyczuwa pod palcami szorstkie
papierowe majtki, które włożyła wcześniej. Zmieszana, podnosi głowę i spogląda prosto w oczy
młodego sanitariusza.
– Czy ja cię kiedyś nie aresztowałam? – pyta niewyraźnie.
– Dwa razy – odpowiada chłopak. – Pani się nie przejmuje, pani detektyw – dorzuca
z głupkowatym uśmiechem. – Ja już niejedno widziałem.
ROZDZIAŁ 5
Jest ósma rano, Felicity powinna się obudzić lada moment. Znajdujemy się
w jednoosobowej salce, moja córka ma w oba ramiona wkłute kroplówki, z jej brzucha wystaje
sączek, jest cewnikowana.
Miała zapalenie wyrostka robaczkowego.
Poprzedniego wieczora spotkałam się z chirurgiem, który przeprowadził appendektomię;
powiedział, że sytuacja była bardzo poważna. Gdy otworzyli jamę brzuszną, stwierdzili, że
jeszcze godzina i Felicity byłaby martwa. Teraz dostaje dożylnie antybiotyki, sól fizjologiczną
i glukozę, monitorują jej funkcje życiowe, co godzinę sprawdzając, czy nie wzrosła temperatura,
co mogłoby być oznaką zapalenia otrzewnej. Spodziewają się, że moja córka bez kłopotów wróci
do zdrowia i będzie mogła opuścić szpital za jakieś dziesięć dni.
Wobec czego decyduję, że nie ma sensu, by Sean przyjeżdżał do Francji.
Daję sobie radę. Dałam sobie radę.
W salce Felicity mieści się tylko jedno dodatkowe łóżko, a ja chcę z nią być bez przerwy.
Skoro jej stan jest stabilny, lepiej żeby Sean nie ruszał się z miejsca. Nie zgodzi się ze mną, wiem
na pewno, ale – wiem, zabrzmi to bardzo zdroworozsądkowo, bo interes to interes – powinien się
zająć hotelem. No i Alice, oczywiście.
Gdyby tu przyjechał, w hotelu natychmiast zaczęłyby lawinowo narastać problemy,
a wolałabym się teraz w spokoju skoncentrować na Felicity. Nie dam rady co pięć minut odbierać
alarmujących telefonów od pracowników, informujących nas o kolejnej katastrofie, w dodatku
nie mieliśmy prawa prosić Eve, żeby została. Nie mogła ot tak rzucić wszystkiego, by się
zaopiekować Alice, miała własne sprawy, nawet nie należała do rodziny.
Wychodzę do holu i dzwonię do Seana. Odbiera po drugim sygnale.
– Co z nią? – pyta od razu.
– W porządku. Jeszcze się nie obudziła.
Przez całą noc dostarczałam mu informacje na bieżąco. Żadne z nas nie spało.
– Poukładałem ostatnie sprawy – mówi bez tchu. – Zadzwoniłem do twojego ojca,
powiedziałem mu, co jest, jeszcze tylko znajdę klucze dla Eve i jadę…
– Sean – wpadam mu w słowo – nie przyjeżdżaj.
– Jak to?
– Zostań w domu, poradzę sobie…
– Daj spokój, nie możesz być sama. Jadę, bez dwóch zdań.
– Sean, posłuchaj, naprawdę lepiej będzie, jeśli zostaniesz i zajmiesz się wszystkim
w domu. Zaopiekuj się Alice. Mogę być przy Felicity cały czas, nikt mnie stąd nie wygania, ale
ty nawet nie miałbyś gdzie spać, musiałbyś zamieszkać w hotelu… niepotrzebne nam dodatkowe
komplikacje. No i Raymond. Od poniedziałku ma cztery dni wolnego, pamiętasz?
Raymond jest menedżerem hotelu. Jego rodzice przyjeżdżają ze Słowacji, zabiera ich
do Londynu, do Yorku, do Edynburga.
– Cholera – przeklina Sean szeptem. – Zapomniałem. Dlaczego ludzie zawsze biorą
wolne akurat wtedy, kiedy…
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Naprawdę powinieneś zostać. Nie mogę połączyć
się z internetem w telefonie, a muszę tutaj podać szczegóły ubezpieczenia. Nauczycielka, która
była z Felicity w czasie operacji, wróciła do reszty dzieci, nie wiem, kiedy któraś tu się zjawi.
Nie mam żadnych numerów ani dokumentów. Mógłbyś to wszystko ogarnąć? Zadzwonić
do szkoły i tak dalej? Ja zajmę się Felicity.
Wzdycha, nie do końca przekonany, czy wiem, co mówię. Z jednej strony ma poczucie,
że powinien przyjechać, z drugiej – nie może mi odmówić racji. Jeżeli wyjedzie znienacka,
funkcjonowanie hotelu ucierpi na pewno. A nie zawsze można odrobić straty. Jeśli za całość
odpowiedzialny jest tylko młodszy personel, najmniejszy kłopot może urosnąć do rangi
kataklizmu.
– I zarezerwowałbyś nam lot powrotny – dodaję na wypadek, gdyby wciąż jeszcze się
wahał. – I miałbyś oko na mojego tatę.
– Dobrze – mówi po chwili ciszy. – Dobrze. Masz rację. Tak będzie lepiej. Tylko czy
na pewno dasz sobie radę?
– Jasne. Z ręką na sercu: Felicity ma najgorsze za sobą i teraz naprawdę lepiej, żeby
każde z nas zajęło się czym innym.
Kwituje mój upór krótkim śmiechem i mówi, że mnie kocha.
– Dobrze, że to ty tam jesteś, co, Natty? – rzuca jeszcze, po czym się rozłącza.
Zawsze nieźle radziliśmy sobie z Seanem w sytuacjach kryzysowych. Nigdy nie
mogliśmy liczyć na nikogo innego, nie mieliśmy takiego luksusu, żeby nas ktoś w czymś
wyręczał. Zawsze byliśmy zdani na siebie. Kiedyś, tak tuż po dwudziestce, zdarzało mi się
fantazjować, że sobie kompletnie odpuszczam, pozwalam, żeby wszystko się posypało, chyba
trochę tak jak przed ważnym egzaminem… Gdyby tak zdjąć ręce z kierownicy, niech samochód
zjedzie z drogi… i będzie po sprawie. Oczywiście nigdy tego nie zrobiłam. Jestem na to zbyt
obowiązkowa, zbyt sumienna.
Niekiedy mieliśmy wrażenie, że zmiażdży nas ciężar odpowiedzialności. Goście skarżyli
się na brak zasięgu którejś sieci komórkowej albo twierdzili, że nie ma w mieście przyzwoitej
restauracji serwującej ryby, pytali z pretensją o widok na morze (jesteśmy mniej więcej
pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża) i zawsze w takich razach albo Sean, albo ja potrafiliśmy
załagodzić sytuację, wyjść z kłopotów z uśmiechem na twarzy, podczas gdy to drugie
w sąsiednim pokoju opiekowało się dzieckiem chorym na krup albo błagało dyrektora banku
o zmianę limitu debetu lub wykłócało się z redakcją „Mail on Sunday”, by zamieścili naszą
reklamę we właściwym miejscu na stronie.
Mój tata starał się pomagać nam przy dzieciach, ale bez mamy, która by mu
podpowiadała co i jak, czuł się dość mocno zagubiony. Rodzice Seana tymczasem, chociaż przy
różnych okazjach rozpływali się nad dziewczynkami, nigdy nie spytali, w czym pomóc.
Uprasować coś? Zabrać dziewczynki do parku? Nic z tych rzeczy.
Nie skarżę się. To nasze dzieci. My jesteśmy rodzicami. My mamy o nie dbać.
Opracowaliśmy z Seanem metody radzenia sobie z kłopotami, żeby móc pokonywać
kłody, jakie nam los rzucał pod nogi. Sukces zawdzięczaliśmy chyba wspólnej niechęci
do szukania winnych i skłonności do brania byka za rogi bez oglądania się na to, czy drugie z nas
robi to samo. Wszystko, co osiągnęliśmy, zyskaliśmy bez niczyjej pomocy, zawdzięczaliśmy
wyłącznie sobie.
Siedzę przy łóżku Felicity, pielęgniarka kończy mierzyć jej temperaturę, sprawdzać puls.
– Ça va? – pytam.
– Ça va – odpowiada krótko i wychodzi.
Jak dotąd wszystko w porządku.
Gładzę ramię Felicity opuszkami palców. Normalnie moja córka jest zdrowo
wyglądającym dzieckiem. Ma brudnoblond włosy po Seanie, jego złotą skórę, która zatrzymuje
wspomnienie opalenizny przez zimowe miesiące. W sezonie oboje, Felicity i Sean, mają ten
cudny ciemnobrązowy kolor skóry co Farah Fawcett w szortach tenisowych.
Z miejsca, gdzie tkwi w ciele sączek, wydobywa się słabo wyczuwalny zapach mięsa.
Łzy kłują mnie w oczy, gdy uświadamiam sobie, że moje dziecko miało w brzuchu truciznę.
Skarżyła się na niezbyt uciążliwe bóle brzucha od kilku miesięcy, a ja dopiero teraz
rozumiem, że to, co kładłam na karb szkolnego stresu, w rzeczywistości było bolącym
wyrostkiem robaczkowym. Nawet nie zaprowadziłam jej do lekarza, sądziłam, że nie ma powodu
mu zawracać głowy, bo Felicity po prostu przechodzi trudny okres, jak to w wieku czternastu lat:
brak pewności siebie, poszukiwanie własnej tożsamości, obawa przed odrzuceniem przez
środowisko.
Dotykam jej włosów i próbuję stłumić poczucie winy. Bo już mi się wcześniej zdarzało
nie zaprowadzić dziecka do przychodni. Uznać, że szkoda czasu lekarza na dolegliwości mojej
córki.
Teraz przyglądam się pobladłej skórze Felicity, sińcom pod oczami, piegom na nosie,
których zwykle właściwie nie widać, i zastanawiam się, czy przypadkiem nie chodziło mi raczej
o mój czas.
Nie wiedzieć skąd pojawiają mi się w głowie słowa Jackie Onasis: „Jeżeli spartaczysz
wychowanie dzieci, żadne inne osiągnięcia nie mają znaczenia”.
Czy sknociłam własne macierzyństwo?
Nagle nie jestem pewna. Raptem dociera do mnie, że chociaż czas mam po brzegi
wypełniony obowiązkami i zajmuję się wszystkim po kolei, możliwe, że najzwyczajniej
w świecie skupiam się nie na tym, co trzeba.
ROZDZIAŁ 6
Doktor Eve w kuchni Natty szykuje stół do śniadania. Ustawia szklanki ze świeżo
wyciśniętym sokiem z pomarańczy, trochę zleżałe croissanty z nadzieniem czekoladowym
(podgrzała je w mikrofali) oraz donaty z kremem waniliowym. Zerwała się o siódmej piętnaście,
jeszcze przed pierwszą dostawą, więc nic lepszego nie było.
Ubrała się w obcisłe dżinsy do kolan i kaszmirowy lawendowy sweter z dekoltem
w szpic, do tego zamszowe botki. Włosy ściągnęła w luźny koński ogon na czubku głowy – taka
fryzura podkreśla jej smukłą szyję – i umalowała się starannie, chociaż w taki sposób, że wygląda
na całkiem nieumalowaną. Z perfumami też nie przesadzała.
Alice zjawia się w kuchni, powłócząc nogami, jeszcze nie całkiem przytomna, przesuwa
obojętnym spojrzeniem po słodkościach, po czym wraca do nich roziskrzonym wzrokiem.
– Uuu!
– Uznałam, że wszystkim nam przyda się odrobina luksusu dla odprężenia – mówi Eve.
– Napijesz się czegoś ciepłego? Kawy? Herbaty? Czekolady?
– Mama by zemdlała z wrażenia na widok takiej ilości cukru! – Alice się śmieje.
Eve rzuca jej spłoszone spojrzenie.
– Źle zrobiłam?
Alice wzrusza ramionami. Oczy ma podpuchnięte, bo w nocy płakała, na policzku widać
czerwone podłużne wgniecenie. Eve nic o tym nie mówi.
– Tata ci powiedział, że nie jedzie do Francji?
– Aha.
Dziewczynka odgryza kawałek rogalika, zlizuje z kącików ust płatki ciasta.
– Będzie pilnował hotelu – mówi przy następnym kęsie. – Szok normalnie.
– Jest tam teraz dużo pracy.
– A kiedy nie ma?
– Pewnie taka jest natura tego zajęcia. Hotel nigdy nie śpi. Najważniejsze, że Felicity
zdrowieje. Za jakiś tydzień wszystko będzie po staremu.
Słysząc imię siostry, Alice mruga kilkakrotnie i nagle sięga po sok pomarańczowy.
Płakała żałośnie całą noc. Choć wobec matki zwykle zachowuje dystans, trudno mieć
wątpliwości, skąd czerpie siłę. Eve obserwowała uważnie, jak Alice skupiona patrzy na Natty,
a skoro matka była na krawędzi załamania nerwowego, córka nie miała na kim się wesprzeć. Nie
miała wzorca zachowania. Najzwyczajniej w świecie nie wiedziała, jak sobie poradzić
z wieściami o stanie siostry. Po wyjeździe Natty na lotnisko bite dwie godziny łkała bez
opanowania.
Eve wyczuwa dobry moment na wytrącenie jej z równowagi. Nie może zwlekać,
ponieważ Alice nie będzie w tym stanie kruchości trwać wiecznie. Po nieprzespanej nocy – Eve
głównie leżała ze wzrokiem wbitym w sufit i rozmyślała – doszła do wniosku, że byłaby idiotką,
gdyby nie spróbowała wykorzystać wyjątkowo dogodnego splotu zdarzeń. Owszem, nie były to
warunki idealne, ale czy coś takiego w ogóle istnieje?
Dobiera słowa wyjątkowo starannie. Stoi cały czas przy kuchence, zostawiając
dziewczynie sporo przestrzeni.
– Słuchaj… nie chciałabym się wtrącać w wasze sprawy, ale może by ci pasowało, żebym
tu na trochę została?
– Fajnie by było.
Daly Paula Gdy przejdziesz przez próg Co byś zrobiła, gdyby inna kobieta próbowała rozbić twoje małżeństwo? A jeśli okazałoby się, że to twoja najlepsza przyjaciółka? Natty i Sean Wainwright są szczęśliwym małżeństwem. Jedno za drugim skoczyłoby w ogień. Nic więc dziwnego, że gdy ich młodsza córka trafia do szpitala podczas szkolnej wycieczki do Francji, Natty bez wahania zostawia męża ze swoją serdeczną przyjaciółką i jedzie opiekować się chorym dzieckiem. Po powrocie odkrywa, że Eve stanowczo zbyt dobrze wpasowała się w jej życie. Rozkochała w sobie Seana. Jemu jest bardzo przykro, lecz małżeństwo się skończyło. Przez wzgląd na dzieci Natty robi dobrą minę do złej gry i zaczyna urządzać sobie życie na nowo. Nie przychodzi jej to jednak łatwo, bo prawdziwe problemy z najlepszą przyjaciółką dopiero się zaczną… Czy rzeczywiście tylko winny się broni? Czy prawdziwe zaufanie może mieć granice? Jak dobrze znasz swoich przyjaciół?
Oszukiwałam siebie, że Piękny dom powinien mieć podtytuł Cudowne życie. ANNA QUINDLEN (LOTS OF CANDLES PLENTY OF CAKE [DUŻO ŚWIEC I MNÓSTWO CIASTA])
SIEDEM MIESIĘCY WCZEŚNIEJ O czym rozmyślałeś w tym tygodniu? – pyta ona. – Poza tym, co zwykle? Ona przekrzywia głowę. Patrzy na niego z łagodną dezaprobatą i czeka, aż odpowie należycie na pytanie. – O śmierci. Myślałem o śmierci. – O umieraniu? – Nie o umieraniu jako takim… Raczej… Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli wybrać dokładny czas własnej śmierci? – Chyba już mamy taką możliwość? – Nie mówię o samobójstwie. – Nie zamierzasz się zabijać? – Skądże. Leży na wznak. Jego brzuch już nie jest całkiem płaski, spodnie marszczą się w kroku. Obraca głowę, zerka na nią krótko. – Olivia, najmłodsza, spytała mnie kiedyś, czego bym chciał, gdyby ktoś obiecał spełnić moje trzy życzenia. Skłoniło mnie to do rozmyślań. Jedyne, czego boimy się naprawdę, co jednoczy wszystkich ludzi, to strach przed śmiercią. Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli po prostu nie brać śmierci pod uwagę? Gdyby człowiek mógł żyć ze świadomością, że wszystko jest w najlepszym porządku… bo z całą pewnością ma przed sobą… powiedzmy trzydzieści lat? – Czy wtedy żyłbyś inaczej? – Chyba tak… Raczej tak. Tak, na pewno. A ty nie? – Nie mówimy o mnie. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Touché. Ona zmienia pozycję, zakłada nogę na nogę. Udaje, że nie dostrzega w jego oczach błysku pożądania. – A co w pracy? – pyta lekkim tonem. – Nie chcę rozmawiać o pracy. – Jest jakiś konkretny powód? – Mam za sobą trudny miesiąc i za cholerę nie chce mi się o tym gadać, zwłaszcza że… – Milknie. – …że masz kłopoty z pracownikami? On siada. Stawia nogi na podłodze, opiera łokcie na kolanach, a brodę na zaciśniętych pięściach. W ciągu sekundy nastrój się zmienia. W mgnieniu oka pojawia się skrywana dotąd energia. Został trafiony we wrażliwy punkt, więc przywdziewa zbroję. Stawia gruby mur obronny, który miał tutaj obalić. Żeby mógł czuć. Kochać. Takie przynajmniej są założenia. Natomiast praktyka od nich odbiega. Ona się nim, biedakiem, wyraźnie bawi. Zadaje pytania, którym on nie umie sprostać. Potem go uspokaja. Tak jak potrafi tylko ona jedna. Później odsunie od siebie jego wdzięczność gestem dłoni, przywodzącym na myśl poruszenie wachlarza, mówiącym, że na tym polega jej rola. Pokazującym mu, iż tylko ona umie go poprowadzić długą drogą do odzyskania tożsamości. – Opowiedz mi o Serenie.
Wyczucie czasu ma perfekcyjne, jak zawsze. – Nic nowego. – Czy stosowałeś technikę, o której rozmawialiśmy? Starasz się nie rozwiązywać za nią problemów? Czy rzeczywiście słuchasz, co ma do powiedzenia? – To trudne. – Możliwe, że na efekty trzeba będzie poczekać. – Serena jest tak zajęta dziećmi, że mnie w ogóle nie widzi. Cofa się przed moim dotykiem. – Budzisz w niej odrazę? – Nie – stwierdza stanowczo, jakby w ogóle nie istniała taka możliwość. – Po prostu nie ma dla mnie czasu. Jestem na szarym końcu… Stale zajmuje się dziećmi, świata poza nimi nie widzi. – Milknie, pociera twarz. – Poza dziećmi i domem. – Wzdycha ciężko. – Nie wiem, co zrobić, żeby była szczęśliwa. – Proponowałeś pomoc w zajęciach domowych? – To nic nie da. Powiedziałaby, że nikt nie zrobi tego tak, jak trzeba. – Uśmiecha się bez wesołości. – Wszystko chce robić sama, więc dla mnie zostaje niewiele. – To znaczy, że już nie jesteś dla niej ważny. – Ona odkłada pióro, lekko wychyla się do przodu. On z rezygnacją wzrusza ramionami. – Jak się z tym czujesz? – Niepotrzebny. Bezużyteczny. – W rzeczywistości taki nie jesteś – mówi ona łagodnym tonem. – Zdajesz sobie z tego sprawę. – Ciche słowa brzmią lekko ochryple. – Gdybyś taki był, nie osiągnąłbyś sukcesu. – Tego szczególnego tonu używa tylko przy wyjątkowych okazjach. – To po prostu niemożliwe. On odwraca wzrok, dziś nie umie przyjąć komplementu. – Starałem się ją kochać. – Słowa więzną mu w gardle. – Wiem. – Bardzo się starałem. – Oczy wzbierają mu łzami. – Wiem, Cameron, wiem. Ona ci na to nie pozwala. – Wstaje, podchodzi do niego, obracając w palcach najwyższy guzik bluzki. On zamyka oczy i wypuszcza powietrze z płuc. Stara się rozluźnić, pozbyć napięcia z twarzy, z barków, z zaciśniętych pięści. Gdy otwiera oczy, widzi ją tuż przed sobą. Zagląda jej w twarz. – Czas przestać się starać? – Zrobiłeś, co mogłeś. Delikatnie ujmuje dłoń mężczyzny i wsuwa ją sobie pod spódnicę. Prowadzi ją w górę po wewnętrznej stronie uda.
ROZDZIAŁ 1 Czy żyjecie chwilą obecną? Ja też nie. Staram się. Naprawdę. Dzień w dzień co jakiś czas przerywam to, co akurat robię, i powtarzam sobie: To jest to. Wszystko, co masz, to ten konkretny moment. Ciesz się nim. Zatrzymaj go i pieść. Doceń teraźniejszość. Akurat w tej chwili pieszczę moment czyszczenia ściany ze sprayu samoopalającego. To ściana łazienki przy hotelowym pokoju. Wnętrze zostało dopiero co odnowione, wyłożone marmurowymi płytami i uzupełnione podwójną umywalką, a gość uznał, że nada się także do roli kabiny do aplikowania opalenizny natryskowej rodem z Saint-Tropez. Ta sama osoba skorzystała z kremowych ręczników od Ralpha Laurena przy farbowaniu włosów na głęboki fiolet, ale to zignorowałam, skupiając się na zgadywaniu naturalnego koloru włosów tej kobiety i zastanawianiu się, czy jeśli zdołam wyrwać się do domu w ciągu godziny, to zdążę rozmrozić kurczaka na kolację. Rzucam zniszczone ręczniki na podłogę i polewam wybielaczem szczoteczkę do zębów. Nie mogę usunąć samoopalacza z fugi. Wybielacz zwykle ratuje sytuację, więc biorę się do roboty, uważając, by mi nie prysnął na eleganckie spodnie, a przy tym cały czas się zastanawiam: „Co ja tu robię?” Przecież mamy do takich robót całą armię pracowników. Tyle że oni nie zwracają uwagi na podobne detale. Można ich szkolić do upadłego, a i tak przegapią różne szczegóły, nie przyłożą się tam, gdzie trzeba, żeby hotel był rzeczywiście wyjątkowy. Tymczasem właśnie dzięki tej niesamowitej dbałości o detale goście do nas wracają. Przyjeżdżają po raz drugi i kolejny, bo Dom nad Jeziorem bezdyskusyjnie jest niepowtarzalny. Jeśli ktoś u nas przenocuje, przy następnej wizycie zostanie przywitany jak dobry znajomy. Sean, ja lub menedżer zapytamy o zdrowie rodziny i jak przebiegła podróż nad Windermere, nad nasze jezioro. W pokoju będzie czekała buteleczka różowego moëta, pudełko z sześcioma pralinkami oraz oryginalnie ozdobione pudełko ciasta biszkoptowego z bakaliami i polewą toffi. Do tego jeszcze kartka z ręcznie wypisanym zapewnieniem: „Miło nam cię gościć ponownie!”. Te drobiazgi są istotne. Rzecz w tym, by goście czuli się naprawdę ważni. Dzięki temu mamy obłożenie na poziomie dziewięćdziesięciu procent, nawet poza sezonem. Także w grudniu, gdy może padać trzydzieści dni i nocy na okrągło, a paskudne szare chmury wiszą tak nisko, że człowiek może je nieomal dotknąć ręką. Ktoś puka do drzwi łazienki. – Proszę pani! – rozlega się żeński głos. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest kłopot w mniejszym apartamencie. To Libby, sprzątaczka. Jedna z najlepszych. Pracuje u nas trzeci rok. – Co konkretnie? – Ta hinduska rodzina… Odgrzewali curry. Przewracam oczami. Zdarzają się takie atrakcje od czasu do czasu. Nie jest to jakaś spektakularna katastrofa. – Wywietrz porządnie i wystarczy – podpowiadam. – Następni goście do tego apartamentu przyjeżdżają dopiero wieczorem, zdążysz posprzątać. Libby ściąga brwi i patrzy na mnie z ukosa. Robi tę minę tylko wówczas, gdy spodziewa
się z mojej strony gwałtownej reakcji. – No mów! – żądam stanowczo. – Przemycili kogoś? Ciągle to samo. Wcale nierzadko zdarza się, że ktoś nocuje bez opłaty a to jedno dziecko więcej, a to babcię… Libby przestępuje z nogi na nogę. – Odgrzali to curry w czajniku. – Curry? – powtarzam z niedowierzaniem. – W czajniku elektrycznym? – Chyba już nie będzie się nadawał. – Rany boskie! Odkładam szczoteczkę na brzeg umywalki i masuję sobie kark, zaciskając zęby, żeby nie zakląć szpetnie, bo zaczynam czuć początki migreny. Ból wykluwa się u podstawy czaszki, a jeśli stracę panowanie nad sobą, przeskoczy od razu za oczodoły, co oznacza, że na resztę dnia będę wyłączona z życia. – Tego jeszcze nie było – odzywam się cicho, ale Libby i tak wie, że lepiej teraz uciec wzrokiem. Bo w takich sytuacjach jestem nieprzewidywalna. Zwykle to właśnie Libby przynosi mi najgorsze wieści: zalana pralnia, dwie pokojówki nie przyjdą, bo chore, szczur… a ja wszystko biorę na klatę, radzę sobie z problemami w ciszy i spokoju, i dalej robię swoje. Z drugiej strony bywa jednak i tak, że dostaję zawału na widok zakurzonej listwy przypodłogowej czy samotnego odcisku palca na lustrze. Nie jestem wzorem łagodności. Potrafię być przykra. Nawet zaczęłam regularnie medytować, żeby zyskać równowagę i większe panowanie nad sobą. Sean mówi, że wyraźnie widać różnicę, ale ja wcale nie jestem pewna, czy to cokolwiek daje. – Co mam zrobić? – pyta Libby. – Zanieś czajnik Seanowi. Powiedz mu, żeby ci dał nowy z zapasów i niech przy okazji sprawdzi, ile ich zostało. Możliwe, że trzeba zamówić następne. Niech sprawdzi w sieci, może tam będzie taniej. Te szklane czajniki są niemożliwie drogie… Niech lepiej zerknie na metalowe. – Dobrze. Gdy wychodzi za próg, wołam ją z powrotem. – Libby? Wiesz, jednak niech się trzyma szklanych. Mają klasę. Z twarzy mojej pracownicy nie sposób czegokolwiek wyczytać. – Na pewno? – Tak. Dopiero gdy ponownie nakładam wybielacz na szczoteczkę do zębów, uświadamiam sobie, że Sean ma dzisiaj inne zajęcia. Jest z matką. Penny, matka Seana, odwiedza nas we wtorkowe popołudnia. Spędza z synem kilka godzin, zwykle wychodzą gdzieś na kawę. Mogą się wybrać do Sharrow Bay nad jeziorem Ullswater albo wypić popołudniową herbatę w niedalekim hotelu Storrs Hall. W zasadzie gdziekolwiek, byle nie w naszym Domu nad Jeziorem, bo tutaj bez przerwy by mu przeszkadzano. A jego matka zazwyczaj wymaga pełnej uwagi. Wracają najczęściej około szesnastej, akurat na czas powrotu dziewczynek ze szkoły. W cieplejsze, dłuższe dni, jak dzisiaj, Penny zostaje na kolację. W zimowe miesiące wraca do domu od razu po spotkaniu z synem, by zdążyć do Crook przed zmrokiem. Dziś jest pierwsza środa maja. Teściowa zjawiła się innego dnia niż zazwyczaj, ponieważ jutro wyjeżdża na kilka dni do Nicei ze swoim klubem fotograficznym.
Uciekam z hotelu tuż przed piątą, mam piersi kurczęce i trochę moreli (które podkradłam szefowi kuchni), butelkę marsali oraz dwa katalogi próbek wykładzin, które muszę obejrzeć przed szóstą, zanim do mnie zadzwonią z pytaniem, na co się zdecydowałam. Wykładzina przy drzwiach cieplarni zaczęła się przecierać, miałam wybrać następną do końca zeszłego tygodnia, ale dni jakoś mi uciekły, nie wiedzieć kiedy. – Natty! – woła do mnie Penny, podnosząc się z fotela, gdy wchodzę do salonu. – Wyglądasz na strasznie zmordowaną! Sean, idźże, zaparz tej biednej kobiecie herbaty, zanim przewróci się ze zmęczenia. Cmokam ją w policzek. – Świetnie wyglądasz po podróży – stwierdzam i mówię Seanowi, żeby sobie nie zawracał głowy herbatą. Penny ledwo co wróciła z Fermantle, od siostry Seana, ma wysuszoną skórę. Spaliła się na brąz. Wystawia się na słońce od lat, jest chuda jak szczapa. Kojarzycie z telewizji te zabawne szkielety w perukach? Cała matka Seana. – Co tam u Lucy, dzieci w porządku? – pytam, zrzucając z nóg pantofle na obcasach. W korytarzu dzwoni telefon, Sean idzie odebrać. – Cudownie, po prostu cudownie. Miło popatrzeć na matkę z dziećmi. Bo widzisz, ona ma dla nich czas. Rozumiesz, Natty, to naprawdę ważne. Najważniejsze na świecie. Myśli nawet o trzecim dziecku, teraz, gdy Robert w końcu dostał awans. – Fantastycznie – przytakuję pogodnie. – Chciałaby teraz dziewczynkę? Penny odgania moje słowa dłonią. – Wszystko jedno. Ważne, żeby było zdrowe. Trochę się martwię, czy nie za późno na dziecko. Ale ona mnie zapewnia, że w dzisiejszych czasach czterdziestoletnia matka to nic szczególnego. – Coraz więcej kobiet w okolicach czterdziestki rodzi dzieci. – Nie pozwoliła mi w niczym sobie pomóc, wyobraź sobie. Nie wiem, skąd ona ma tyle siły, naprawdę nie rozumiem. Pół nocy siedzi przy Alfiem. – Dobrze, że odpoczęłaś i nacieszyłaś się dziećmi. – Oczywiście nadal karmi go piersią, więc nie ma tak znowu dużo zajęcia, a z Willa taki grzeczny chłopczyk. Nie do wiary, że on już skończył pięć lat! Jak ten czas leci! Coś podobnego… Jest w tej wymianie zdań pewien podtekst. Właściwie każda rozmowa z Penny ma drugie dno. Warto się nad tym chwilę zatrzymać. Zaszłam w nieplanowaną ciążę, mając dziewiętnaście lat, na pierwszym roku studiów. A co zapewne bardziej istotne, w czasie pierwszego roku studiów Seana. Oboje rzuciliśmy naukę – Sean prawo, a ja radiologię – i wróciliśmy do domu, do Windermere. Dla Penny był to trudny czas, bo uznała, że zmarnowałam jej synowi życie. – Dziewiętnaście lat to za wcześnie na rodzicielstwo. Jak zajmiecie się dzieckiem, skoro sami jesteście dziećmi? Tak to ujęła, a i w tym był podtekst mówiący, że zainwestowała w edukację syna Bóg jeden wie jakie pieniądze, a on ze wszystkiego zrezygnował z powodu jakiejś miejscowej dziewuchy, której powinien był się dawno pozbyć. Trzeba przyznać, że po narodzinach Alice spuściła z tonu. Weszła w rolę kochającej babuni, a ja cierpliwie znosiłam przycinki na temat naszej lekkomyślności, ponieważ, w braku mojej mamy, najzwyczajniej w świecie potrzebowałam pomocy teściowej. – Zaczyna odstawiać go od piersi – mówi Penny. – Żebyś widziała, jak ona się stara! Ma taki wspaniały zestaw do gotowania, elektryczny parowar. Dzięki niemu warzywa nie tracą
składników odżywczych. Potem ona je rozdrabnia, robi z nich purée, przeciera przez sitko i zamraża w kostkach. Ileż to pracy wymaga, niesamowite! No ale, jak już powiedziałam, ona ma czas. Może sobie pozwolić na to, żeby wszystko zrobić. Uśmiecham się blado, bo świetnie to znam. Przeszłam przez to po narodzinach Alice. Byłam zdecydowana zademonstrować całemu światu, że się myli, postanowiłam udowodnić, iż nie popełniliśmy błędu, decydując się na dziecko, i robiłam wszystko co w ludzkiej mocy, by zasłużyć na cholerne miano matki doskonałej: gotowałam na parze, przecierałam, gniotłam, miksowałam, karmiłam piersią o wiele za długo i zabierałam dziecko ze sobą wszędzie, by doświadczało życia w myśl koncepcji kontinuum. Penny zwyczajnie tego nie pamięta, bo minęło już szesnaście lat. A ja nie mam zamiaru jej o tym przypominać, ponieważ przestałam bawić się w najlepszą matkę na świecie w momencie, gdy starszy syn mojej szwagierki wyrósł z pieluch. Niezależnie od tego, co mówiłam lub robiłam, w oczach Penny wyłącznie Lucy zasługiwała na uwagę jako osoba, która poukładała sobie życie – emocjonalnie oraz finansowo – zanim podjęła decyzję o urodzeniu dziecka. Odpowiedzialnie. W ciągu ostatnich kilku lat czasami trudno mi było pamiętać, że Lucy jest naprawdę miła. To osoba, z którą oboje, Sean i ja, świetnie się rozumiemy. Co jest z naszymi rodzicami, że za sprawą porównań udaje im się doprowadzić do rozdźwięków w rodzinie? Po co wypominają, że to drugie ich dziecko radzi sobie lepiej? Wraca Sean. – Dzwoniła Eve. Łobuzerski błysk w oku zdradza, że i on wysłuchał wywodów matki na temat niedoścignionych przecierów Lucy. Czyli ja dostałam wersję poprawioną. – Pyta, czy mogłaby zajrzeć do nas jutro wieczorem – ciągnie Sean. – Kończy serię wykładów w Szkocji i będzie tu przejazdem. – Czy to ta twoja przyjaciółka z Ameryki? – przerywa Penny, unosząc brodę. – Ta mądra dziewczyna, która zdobyła świetną pracę? – Boże drogi, nie widziałam jej najmarniej dwa lata! – wzdycham. – Czy powiedziała, jak długo będzie w Anglii? Sean tylko kręci głową. – Zaprosiłeś ją? – Powiedziałem, że jeśli jest jakiś powód, dla którego nie powinna przyjeżdżać, zaraz do niej zadzwonisz.
ROZDZIAŁ 2 Wiosną pogoda w Krainie Jezior jest w zasadzie taka sama jak w każdej innej porze roku. Zmienna. Tego ranka lekko mży, a nad doliną jeziora Windermere nisko wisi szary tuman. Stoję z kawą w ręku i patrzę. Spróbujcie sobie wyobrazić wszelkie istniejące odcienie zieleni – od khaki przez zieleń butelkową, miętową, oliwkową, limonkową i pistacjową, aż po najbledsze odcienie trawy z wrzosowisk – wtłoczone w niewielkie ramy, a zyskacie niejakie pojęcie o widoku z mojego okna. Wczoraj z samego rana powitały mnie przejrzyście czyste niebo i dolina szczelnie okryta grubym, gęstym kożuchem. Mgła spełzała na taflę wody jak wielki lodowiec, zagarniając wszystko na swojej drodze. Jutro nie będę miała widoku z okna wcale, zapowiadają ulewne opady. Bowness-on-Windermere to najbardziej ludne miasteczko na obszarze Krainy Jezior. Leży na wschodnim brzegu jeziora, a mój dom oraz hotel znajdują się jakieś dwa kilometry od centrum – na tyle blisko, że turyści mogą do nas dotrzeć w ramach przyjemnego spaceru, a na tyle daleko, żebyśmy z Seanem zdołali uciec przed tłumami kłębiącymi się tam w miesiącach letnich. Tutaj dorastałam i w przeciwieństwie do większości moich rówieśników, którzy nie mogli się doczekać pełnoletności, żeby uciec do wielkiego miasta, zawsze chciałam zostać. Nawiasem mówiąc, większość z nich wróciła, założywszy rodziny. Bowness przyciąga urokami prowincjonalnej miejscowości: wszyscy się znają, przestępczość utrzymuje się na niewysokim poziomie i ludzie autentycznie dbają o siebie nawzajem, a jednocześnie możemy też korzystać z udogodnień charakterystycznych dla większych miast. Przeciętne angielskie miasteczko liczące kilka tysięcy mieszkańców zwykle nie ma funduszy na kino, supermarket czy restauracje zauważane i oceniane przez przewodnik firmy Michelin. U nas duży napływ turystów pozwala nam cieszyć się tymi wygodami, a równocześnie korzystać z plusów, jakie udostępnia prawdziwie wiejska okolica, teren niespotykanej urody. Jeszcze w pidżamie płuczę kubek w zlewie i wynoszę odpadki. Asfaltowy podjazd jest błyszczący i śliski, wokół pachnie nowością i czystością. Wkładam worek do pojemnika na śmieci, przy okazji przecieram wieko szmatką, którą specjalnie w tym celu ze sobą zabrałam. W drodze powrotnej zauważam, że po nocnym ulewnym deszczu na dolnej połowie drzwi wejściowych zostały plamy rozchlapanego błota, więc biorę do ręki mop i przecieram gładką powierzchnię. Równocześnie dochodzę do wniosku, że warto oczyścić lampę nad gankiem, a także pozbyć się kilku pajęczyn z framugi. Wracam do kuchni, tam Alice podnosi na mnie wzrok znad kubka z mokką. – Teraz podjazd też będziesz czyściła mopem? Ponieważ jej głos ocieka ironią, wolę nie odpowiadać. W domu jest spokojniej niż zwykle. Nasza młodsza córka, Felicity, jest na wycieczce szkolnej we Francji. W niedzielę wieczorem ruszyli w drogę autokarem i jakieś dwadzieścia siedem godzin później dotarli do południowej Normandii. Powinna wrócić w sobotę. Nie umiem ocenić, czy trudniej wytrzymać z Alice, gdy jest razem z Felicity, czy wówczas gdy są osobno. Dzielą ich dwa lata: Alice ma szesnaście, Felicity czternaście, a my z Seanem, podobnie jak większość rodziców, przyznajemy bez oporów, że nasze dzieci są kompletnie różne. Natomiast nigdy nie mówi się głośno, że Alice odziedziczyła po mnie typ osobowości A. Żadna z nas nie wie, co to kapitulacja. Obie przypominamy dziecko, które bez chwili przerwy
działa na najwyższych obrotach aż do momentu, gdy krańcowo wycieńczone burknie coś do kogoś, kto się przypadkiem nawinie, po czym wybucha nieopanowanym płaczem. Nad takim dzieckiem dobroduszny dorosły pochyli się z uśmiechem i westchnie życzliwie: „Ojej, trzeba ją położyć spać”. Patrzę w kalendarz, a widząc w rogu sobotniego prostokąta gwiazdkę, wyjmuję z opakowania tabletkę witaminy B i przesuwam w stronę Alice po stołowym blacie. Moja córka ma na sobie nowy kombinezon w lamparci wzór. Zawsze, gdy ją w nim widzę, bezwiednie nucę Mefistofeliks, kot czarodziej. – Na co to? – pyta Alice. – Ma pomagać na zespół napięcia przedmiesiączkowego. Zabija mnie spojrzeniem. – To nie ja tu świruję. I wynosi się na górę, zostawiając mnie w lekko skiszonym nastroju, jak w wypadku większości naszych rozmów. Biorę się do przygotowania dla niej lunchu. Po wczorajszej kolacji zostało dość kurczaka, żeby z nich machnąć sałatkę Cezara. Myję sałatę, a osuszając ją, przypominam sobie, co jedliśmy w tym tygodniu, żeby zaplanować sensowne menu na dzisiejszą kolację z Eve. Dwa razy było czerwone mięso, więc odpada. W myśl sensownego podejścia do węglowodanów raz jedliśmy ziemniaki, raz ryż i raz chrupiącą białą bagietkę, co oznacza, że zostaje makaron. Tyle że nie chcę podawać klusek na spotkaniu z Eve, której nie widziałam od wieków. Marzy mi się coś bardziej wyszukanego. W końcu decyduję się na łososia w śmietanowym sosie szampańskim i łamię zasadę stanowiącą o jedzeniu ziemniaków raz w tygodniu, bo filety planuję podać z kilkoma pięknymi jersey royals oraz zielonymi szparagami, chociaż na szparagi jeszcze odrobinę za wcześnie. Zdecydowanie staram się trzymać składników sezonowych i miejscowych, słyszałam jednak, że nawet Włosi jadają teraz pomidory zimą. Poważnie! Mnie też ta informacja zbiła z nóg. Skończywszy z pakowaniem rzeczy Alice na taniec, wkładam jej lunch do kwiecistej torby, z którą chodzi do szkoły, upewniam się, że naładowała telefon, i przed pójściem pod prysznic przecieram mopem podłogę w kuchni. Sean siedzi w łóżku, na kolanach ma otwarty laptop. – Jeszcze się nie ruszyłeś? – Rzucam mu oskarżycielskie spojrzenie. – Oglądam telefony. – Przed chwilą wymieniłeś komórkę na nową, po co ci następna? – Po nic. Tylko oglądam. A poza tym położyłem się dobrze po jedenastej. Pracowałem w sieci. – Raczej obijałeś się po sieci – koryguję bezlitośnie, a on się uśmiecha. – Natty! – woła mnie, gdy w progu łazienki zaczynam się rozbierać. – Aha? Cofam się, a on ciągle patrzy na mnie z uśmiechem. Ten jego chłopięcy wdzięk, opalenizna, mięśnie… Puls mi przyśpiesza. Wiem, o czym myśli, znam to spojrzenie. Ignoruję dreszcz w podbrzuszu, bo robi się późno. I mimo że Sean poklepuje prześcieradło obok siebie i mówi: „Daj sobie moment luzu”, nie słucham. Bo chociaż on to mówi dobrodusznie, a właściwie nawet seksownie, nadal mnie irytuje. Próbuję się uśmiechnąć. Zamaskować gniew. Ciągle to samo. Będę się zwijać jak w ukropie, a on będzie polegiwał: a to w łóżku, a to na sofie, a to w fotelu. Zmieniając kanały, rzuci coś w rodzaju: „Odpocznij chwilę, przecież nie musisz robić
wszystkiego naraz, zwolnij trochę…”, a ja będę miała ochotę rozjechać mu nogi odkurzaczem, bo przecież jeżeli nie zrobię wszystkiego, jeśli nie sprawdzę sto razy, czy jest czysto, jeśli nie przypilnuję czasu, planu i w ogóle, to kto się tym zajmie, do jasnej cholery?! Na wieczór trochę się podszykowuję. Jak wiadomo, przy niektórych przyjaciółkach trzeba nieco w siebie zainwestować, a Eve jest właśnie taką przyjaciółką. Pamiętam, jak to wyglądało zaraz po narodzinach Felicity. Byliśmy w trakcie przeprowadzki, bo akurat kupiliśmy drugi hotel. Z trzech pokoi gościnnych zrobiło nam się pięć. Wcześniej normalnie chodziłam w dżinsach, koszulce polo i tenisówkach, ale ponieważ dopiero co urodziłam dziecko, nosiłam legginsy. Pociążowy brzuch mi odstawał, a cycki przypominały jajka sadzone. Eve akurat przyleciała ze Stanów, stanęła na naszym progu nieoczekiwanie: włosy w szykowny kok, mała czarna, pantofle na obcasie. Mało się nie poryczałam na jej widok. Niczego się nie domyśliła. Nadal nic nie kojarzy. Jeszcze nie ma dzieci, więc nie wie, jak wrażliwa i krucha jest kobieta we wczesnym okresie macierzyństwa. Nie mam jej tego za złe, w końcu człowiek musi sam spróbować, żeby wiedzieć, ale od tamtej pory zawsze gdy odwiedzam świeżo upieczoną mamę, dokładam wszelkich starań, żeby wyglądać jak bida z nędzą. Bo wiem, że właśnie takie drobiazgi pomagają kobiecie stanąć na nogi. Gdy jestem już mniej więcej gotowa, ubrana w czarną sukienkę, w locie dzwonię do taty sprawdzić, czy opiekunka pomogła mu wziąć prysznic. Miał artroplastykę obu kolan. Po trzydziestu pięciu latach w zawodzie stolarza wysiadły mu stawy. Zdecydował się na zoperowanie obu równocześnie, żeby szybciej wrócić do pracy, ale mam ogromne wątpliwości, czy to był dobry pomysł. Rehabilitacja się przeciąga, a jego trudno nazwać pacjentem cierpliwym. Z początku protestował przeciw opiece, którą mu załatwiłam, a teraz, dla odmiany, mam przeczucie, że coś tam się kroi. Jego dom prowadzi kilka kobiet, pomagają mu wstawać, myć się i kłaść do łóżka. Trzyma karty przy orderach, jednak mam nieodparte wrażenie, że coś się tam szykuje, jakiś romantyczny związek z którąś z pań. Rozmowa nie trwa nawet minuty, bo akurat rozlega się dzwonek do drzwi, a ponieważ na schodach panuje cisza, do mnie należy ich otwarcie. Tata stwierdza, że czuje się świetnie, a na wieczór ma towarzystwo. Więcej nie zdradza, ja nie pytam. Zbiegam na parter, w lustrze w holu dokonuję ostatniej inspekcji, po czym otwieram drzwi i piszczę na widok Eve. Zamykam ją w uścisku. – Strasznie się za tobą stęskniłam, strasznie, okropnie! – wyrzucam z siebie i mówię szczerą prawdę. Eve jest chyba najdawniejszą z moich przyjaciółek. Nie mam szerokiego kręgu znajomych, koleżeńskie grono kurczyło się z upływem lat, w miarę jak dziewczynki rosły, a ja nie starałam się go powiększać, bo hotel zaspokaja moje potrzeby towarzyskie z nawiązką. Z Eve chętnie spotykałabym się częściej. Na jej widok od razu zyskuję świadomość, że wszystko jest ze mną w najlepszym porządku. Młodnieję w oczach. Powtarza się to zawsze, kiedy z nią jestem, chyba dlatego, że łączy nas kawał wspólnej przeszłości. Studiowałyśmy razem, a tyle się działo w czasie tego pierwszego roku, tak bardzo się wszyscy zmieniliśmy, że niezależnie od tego, jak bliskie stają mi się inne kobiety, to nigdy nie jest taka sama więź. Z Eve rozmawiam, gdy borykam się z życiowymi problemami, a zwracam się do niej, ponieważ ona nigdy nie formułuje kategorycznych osądów. Pozwala mi się wyładować. Mogę się jej skarżyć na Seana, nazywać go leniem, pasożytem albo partaczem, a ona zwyczajnie słucha, czasem żartobliwie zauważy, jacy to bezużyteczni bywają mężczyźni, jednak
nigdy nie krytykuje Seana jako takiego. Nie zdarzyło jej się nawet zająknąć, a co dopiero zasugerować, że jako małżeństwo mamy poważne kłopoty, co mogłoby się zdarzyć w rozmowie z kimś innym. Ona wie: moje utyskiwanie dotyczy spraw z gruntu banalnych. Bo w rzeczywistości kocham Seana z całego serca. Odsuwa mnie na długość ramienia, przygląda się mojej twarzy. – Jak dobrze cię widzieć! I znowu mnie przytula. Stoimy tak… Ile optymalnie trwa serdeczny uścisk? Jakieś cztery, pięć sekund? Wszystko jedno, stoimy tak dłużej. – Znowu zeszczuplałaś, Natty – szepcze mi w ucho. – Nie za dużo pracujesz? – Nie tak prędko – uciszam ją żartobliwie. – Jeszcze nawet nie usiadłaś. Ale ma rację. Wczoraj, przy czyszczeniu tamtych kafli w hotelu, przypadkiem zerknęłam na swoje odbicie w lustrze i aż mnie zatchnęło. Nie powiedziałabym, że jestem strasznie chuda, jednak zaczynam wyglądać na niedożywioną, zrobiłam się żylasta. Górne żebra widać jak na dłoni, obojczyki przypominają ramiona wieszaka. Swego czasu liznęłam geologii, a wczoraj, gdy wstrząśnięta patrzyłam na siebie w lustrze, uznałam, że moja klatka piersiowa przypomina skostniałe szczątki trylobitów. Niezbyt pociągający widok. – Masz całą noc na analizę i przywoływanie mnie do porządku – oznajmiam, zamykając drzwi. – Co będziesz pić? Białe, czerwone? – Przydałby mi się raczej zastrzyk kofeiny. – A potem pyta z uśmiechem: – Czy to Seana maserati stoi na podjeździe? Potakuję z żartobliwie udawanym rozdrażnieniem i prowadzę ją do kuchni. Biorę jej płaszcz, potem wsypuję do ekspresu kawę. – Co u Bretta? – pytam, nadal zwrócona do blatu, a ona nie odpowiada. Po kilku sekundach odwracam się do niej. – Eve? Zamyka oczy. Nie tyle walczy ze łzami, ile zbiera siły, by mi przekazać wieści. Potrząsa głową raz, stanowczo. – Skończone. Zaparło mi dech. – Jak to? Dawno? Definitywnie? – Całkowicie. Jestem w szoku. Nie miałam okazji poznać Bretta osobiście, ale ich związek wydawał się nie do ruszenia. Zapominam o kawie, podchodzę do Eve, obejmuję ją za ramiona. – Powiesz mi, co się stało? – Jej twarz wykrzywia skurcz, więc szybko się wycofuję. – Wybacz, przepraszam. Jak słoń w składzie porcelany… Zaskoczyłaś mnie. Wszystkiego bym się spodziewała… – Zatrzymuję dla siebie, czego oczekiwałam: że przyjeżdża podzielić się ze mną wiadomością o ciąży. Uśmiecha się blado. – Nie ma sprawy. Chyba powinnam była ci powiedzieć, zanim przyjechałam. Po prostu nie chciałam się roztkliwiać, rozumiesz? – Tak, tak, oczywiście – wyrzucam z siebie słowa bez znaczenia. – Rozumiem, jasne, rozumiem. W zeszłym tygodniu dzwoniłam do ciebie kilka razy i jakoś nie mogłam się dodzwonić. Może dlatego… Zakłopotana, opuszczam wzrok. Skoro nie miałam od niej wiadomości, powinnam była skontaktować się z jej biurem. Ponieważ często jeździ z wykładami albo w sprawach klientów, kilka lat wcześniej ustaliłyśmy, że zostawiam jej wiadomość w poczcie głosowej, a ona przy pierwszej okazji oddzwania. Teraz żałuję, że nie włożyłam w próbę kontaktu więcej wysiłku.
Nie bardzo wiem, co dalej. – Dolać whisky do kawy? – pytam. A ona się uśmiecha. – Dodaj, o tak. Jak zawsze w nieodpowiedniej chwili zjawia się Sean. Bosy, w prawym ręku trzyma parę czystych skarpetek, włosy ma jeszcze wilgotne po prysznicu. Na koszulce widać mokre smugi. – Witaj, piękna. – Całuje Eve w policzek. – Jak podróż? – W porządku, dziękuję. – Przyjaciółka błyskawicznie zmienia wyraz twarzy, żeby oszczędzić mojemu mężowi stresu. – Jesz z nami kolację? Czy idziesz do hotelu? – pytam. Eve zna zasady. Wie, że nie możemy na dłużej spuścić interesu z oka, bo będziemy musieli tam pędzić jak do pożaru. – Zjem tutaj, tam wypiję drinka z gośćmi i zacznę przygotowania do soboty. – Sean przenosi wzrok na Eve. – Organizujemy uroczystość przyznania nagród w ramach Pride of Cumbria Awards. – Ooo! – Moja przyjaciółka jest pod wrażeniem, jak należy. – Ale nie powinienem wrócić późno – dodaje Sean, biorąc szklankę. – Na pewno jeszcze zastanę was przy plotkach. – Widziałam na podjeździe twoją nową maszynę – mówi Eve. Sean jest wyraźnie onieśmielony. Nie przywykł do manifestowania dobrobytu, ale Bóg mi świadkiem, w pełni sobie zasłużyliśmy na odrobinę luksusu. Gdy w końcu miałam dość widoku męża pochłoniętego oglądaniem kolejnych wymarzonych egzemplarzy maserati na eBayu (uwierzycie, że teraz sprzedawcy zamieszczają w aukcji warkot silnika?), powiedziałam mu, żeby sobie kupił takie auto. Zanim będzie za stary, żeby w nim dobrze wyglądać. Jak się okazało, minimalna zachęta wystarczyła całkowicie. Sean nalewa sobie sauvignon blanc i w drodze do salonu przystaje, by mnie pocałować w kark, palcami muska mnie pod brodą. – Pięknie wyglądasz, Natty. Chociaż ten przelotny wyraz miłości powinien mnie uradować, ja się trochę naburmuszam. Udaje mi się to ukryć. Nie uprawialiśmy z Seanem seksu od… No cóż, od dłuższego czasu. Nie jego wina. Moja. W łóżku już nie szturcha mnie w plecy zesztywniałym członkiem, gotowym do natychmiastowej akcji. Robi wszystko, jak należy, począwszy od przekupstwa (ehm, to znaczy: gry wstępnej), przez komplementy i pieszczoty, powłóczyste spojrzenia wcześniej w ciągu dnia i niespodziewane pocałunki. Ale, jeśli mam być szczera, to chociaż kiedyś seks był świetny, a nawet rewelacyjny, teraz nie jest niczym szczególnym. Uśmiecham się do Seana w taki sposób, by mu uświadomić, że dzisiaj także raczej nic z tego, a on przytrzymuje moje spojrzenie, twarz mu mrocznieje, jakby pytał: No to kiedy, Natty? To nie może trwać wiecznie. Ostatnio spytał mnie, do czego właściwie jest mi potrzebny. Gdy wyliczyłam wszystko, co mi się nasunęło na myśl, oznajmił, że takie sprawy możemy zlecić byle komu. A tego, co mogę dostać tylko od niego, tego, czego mi nie może dać nikt inny, akurat nie chcę, stwierdził zimno. Alice je kolację z nami. Po szkole weszło na piętro dziecko ponure i naburmuszone, a potem, akurat na powitanie Eve, zjawiła się całkiem inna osoba. Po przejściu metamorfozy moja córka jest urocza i zabawna, zainteresowana każdym tematem poruszanym przy stole… Jednym słowem: rozkoszna.
Rude włosy splotła w luźny warkocz spływający przez lewe ramię, ubrała się w kremową sukienkę z koronki. Na nogach ma japonki z cekinami. Dopiero początek maja, na zewnątrz jakieś piętnaście stopni, a ona mimo to nie mogłaby wyglądać bardziej odpowiednio. Ma talent do zestawiania rzeczy kompletnie od czapy, które na kimś innym wyglądałyby sztucznie i głupio. Tymczasem moja córka, ponieważ jest z figury topolą i ma smukłe kończyny, jest w nich elegancka. Elegancka i modna zarazem. Tylko ona potrafi włożyć glany do falbaniastej mini, do tego narzucić porozciąganą szarą bluzę od dresu i wyglądać zjawiskowo. – Niedługo egzaminy? – zagaduje ją Eve. – Aha. – Alice się krzywi. – Nie mogę się doczekać. Eve dolewa sobie wina. – Zdasz śpiewająco. Zawsze byłaś bystra po ojcu. Najeżam się trochę. Eve podsuwa mojej córce butelkę. – Napijesz się? Alice odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem. – Mama nie pozwala mi nawet powąchać. Chociaż dowiedziono, że spożywanie niewielkich ilości wina, jak to się dzieje na przykład u Francuzów, chroni nastolatki przed piciem na umór i alkoholizmem w późniejszym życiu. – Rzuca mi wyzywające spojrzenie. – We Francji jest sporo alkoholików – kontruję. – Chyba może umoczyć usta? – naciska Eve. Kręcę głową. – Mama nie chce, żebym sobie zmarnowała życie – stwierdza Alice. – Jej zdaniem po jednym łyku powtórzę wszystkie jej błędy. Mówi „wszystkie jej błędy” tonem, z którego można wywnioskować, że opowiadam o nich dzień w dzień. Tak nie jest. – Mama uważa, że jeśli zacznę pić, zmarnuję sobie życie… W wieku szesnastu lat zajdę w ciążę. Unoszę brew, patrząc na Eve, a ona przesyła mi głupawy uśmieszek. – Nie rozumiem, po co się tak spinasz na tym punkcie – ciągnie Alice niezrażona. – Przecież sama nie narzekasz. Jesteście razem z tatą żywym dowodem, że miłość nastolatków ma szanse przetrwać. – Nie dostaniesz wina – stwierdzam kategorycznie. – Koniec dyskusji. Pół godziny później, około ósmej, gdy Sean pojechał do hotelu, a córka poszła na górę kończyć odrabianie fizyki, Eve i ja przenosimy się na sofę. Wyczuwam, że po tygodniu dawania wykładów z psychologii przyjaciółka jest zmęczona bardziej, niż chciałaby przyznać. Jej cera, zwykle promienna, dziś jest matowa, a wzrok nie do końca skupiony, co świadczy o deficycie snu. Dostrzegam także zaczątki drobnych pionowych linii wokół ust, widocznych, gdy Eve pociąga łyk wina. Mam trzydzieści pięć lat, a ona jest ode mnie trochę starsza, ale ja jeszcze nie mam tych zmarszczek, więc domyślam się, że znowu zaczęła palić. – Co się stało? – pytam, gdy rozmowa zamiera. – Co się stało z tobą i Brettem? Upija łyk wina. – W końcu zdecydował, że jednak nie chce mieć dzieci. – Och! – Zasłaniam usta dłonią. – No właśnie. Podły drań. Jeszcze się zastanawiam, ale chyba nie wrócę do domu. – Nie wrócisz do Stanów? – Jestem zaskoczona. – A co z twoją praktyką? – Mogę pracować tutaj. Zacząć od początku. Nic mnie tam nie trzyma, a zmiana pewnie mi się przyda. Niełatwo byłoby mi wrócić tam samej.
– Czy to nie jest ucieczka? Patrzy na mnie wzrokiem bez wyrazu. – Jak najbardziej. Nie umiem słuchać tak dobrze jak ona. Pod tym względem w naszej przyjaźni brakuje równowagi. Potrzebuję jej dziesięć razy bardziej niż ona mnie. Eve dysponuje rzadkim darem, zaletą, jakiej nie znalazłam u nikogo innego. To rodzaj szóstego zmysłu, dzięki któremu dokładnie wie, czego mi trzeba w danej chwili. Obojętne, czy zanoszę się płaczem, panikuję albo nawet jestem agresywna (zwykle gdy staram się ukryć fakt, że mi wstyd, bo zraniłam czyjeś uczucia), a ona – spokojna i wyrozumiała – będzie łagodziła sytuację aż do momentu, gdy jestem gotowa stawić czoło własnemu zachowaniu, wysłuchać jej rad, jak wybrnąć z opresji, i od razu czuję się lepiej. Przyglądam się jej smutnej, ściągniętej twarzy i żałuję, że nie potrafię przyjaciółce zapewnić nawet ułamka tego luksusu, którym ona obdarza mnie od lat. Nagle obie podskakujemy. Przestraszył nas dzwonek telefonu. Aparat leży obok mnie na sofie, sprawdzam, kto dzwoni. Na wyświetlaczu widnieje informacja „połączenie zagraniczne”. – Przepraszam, Eve, muszę odebrać. Halo? – Pani Wainwright? – pyta głos. – Tak. – Mówi Jenny Cruickshank… Nauczycielka francuskiego Felicity. – Co się stało? Martwa cisza. Czy połączenie zostało zerwane? Właśnie mam powtórzyć pytanie, bardzo się staram o spokój, lecz akurat gdy zamierzam się odezwać, dociera do mnie stłumiony szloch. Ledwo słyszalny. – Niech mi pani powie – proszę cicho. Żołądek podchodzi mi do gardła. – Co się stało mojej córce? – Tak mi przykro… – Nauczycielka szlocha. – Proszę mi wybaczyć… Felicity jest w szpitalu, bardzo chora. Musi pani jak najszybciej przyjechać.
ROZDZIAŁ 3 Czy mogę prowadzić, czy też wypiłam za dużo? To pytanie nasuwa mi się pierwsze. – Kto dzwonił? – pyta Eve. – Felicity trafiła do szpitala. W tej chwili jest operowana. Słyszę własne słowa, jakby je wypowiadał ktoś w drugim końcu pokoju. Dygoczę. Nie, to mało powiedziane. Telepie mnie. Jestem w szoku. Dokąd odpłynęła ze mnie cała krew? – Nie wiedzieli – mówię głosem bez emocji. – Nauczyciele nie mieli pojęcia, że coś jej dolega. – A co się stało? Co dokładnie powiedziała ta nauczycielka? – Że nie wiedzą, co jej jest. Zemdlała. Nie ma pewności, czy przeżyje. Eve zaczyna działać. Nie pociesza mnie, nie przekonuje, żebym się nie martwiła, bo wszystko dobrze się skończy. Chwyta telefon, wciska szybkie wybieranie i dzwoni do hotelu, by rzeczowym tonem wyjaśnić Seanowi, dlaczego musi natychmiast wrócić do domu. To nagły wypadek. – Po co ja ją puściłam do tej Francji…? – szepczę. – Ma dopiero czternaście lat, za wcześnie dla niej na takie wyprawy. Dlaczego jej pozwoliłam? Chyba upadłam na głowę. Eve patrzy mi w oczy. – Jest w dobrych rękach. Bez różnicy, że we Francji. Lekarze walczą o jej życie. Teraz musisz tam dotrzeć jak najszybciej. Znajdę ci lot. – Przeżyje? – Idź się spakuj. Trzęsę się jak galareta. – Natty, spakuj paszport i najpotrzebniejsze rzeczy – powtarza Eve z naciskiem. Zamiast wnętrzności mam kłąb oślizgłych węży. Nie dam rady wstać, a co dopiero wsiąść do samolotu. Siedzę na sofie jak wmurowana. Jeśli nie ruszę się z miejsca, wszystko się rozwieje. Wsuwam dłonie między uda i mocno zaciskam nogi, żeby powstrzymać dygot. – Natty! Rusz się! – Nie mogę. – Musisz. Obijam się po sypialni jak w transie, tu wezmę sztukę bielizny, tam koszulkę – gdy w drzwiach staje Sean. Milczy. Przez długą chwilę po prostu na siebie patrzymy. Czy teraz nastąpi zmiana? – myślimy oboje. Czy nasze życie od tej chwili będzie wyglądało inaczej? Czy właśnie przestaliśmy być typową czteroosobową rodziną ze zwykłymi kłopotami i zmartwieniami? Czy przeszliśmy do innego świata? Czy dołączyliśmy do grona rodzin, które straciły dziecko? Moją pierwszą reakcją po usłyszeniu od nauczycielki wiadomości o Felicity było błaganie: Nie tę, proszę, Boże, jej mi nie zabieraj. Po czym natychmiast poczułam do siebie wstręt, bo czy naprawdę chciałam, żeby zabrał moją drugą córkę? Od dziesięciu minut targowałam się z Bogiem. Chociaż na dobrą sprawę nie byłam wierząca od czasu… Cóż, od czasu gdy mnie opuścił, czyli od dziewiętnastego roku życia. Proszę, ocal ją, uratuj, błagam Cię. Zrobię, co tylko zechcesz. Odbierz nam wszystko,
zostaw gołych i bosych, tylko nie pozwól umrzeć mojemu dziecku. Sean podchodzi do mnie zdecydowanym krokiem. Obejmuje mnie, a ja zaczynam bezgłośnie płakać. Tak bardzo przepełnia mnie przerażenie, a nie wydaję dźwięku. Uderza mnie skojarzenie: pewnie tak jest w czasie napaści. Dziewczęta, kobiety mówią, że nie mogą z siebie wydobyć głosu. Całe ciało wrzeszczy z dziką furią, ale krtań jest sparaliżowana strachem. – Zostało jedno miejsce – mówi Sean. – Z Manchesteru do Rennes. Wylot za dwie godziny. Natty, ja polecę. Nie możesz podróżować w takim stanie. Przylecisz jutro rano. – A jeśli ona umrze? Sean potrząsa głową, nie ma zamiaru odpowiadać na to pytanie. – Trzeba się zdecydować, jedno z nas musi ruszać natychmiast. – Jadę. – Nie dasz rady. Zobacz sama. Ujmuje moje rozdygotane dłonie, podnosi mi je przed oczy jako dowód. – Jeśli umrze, a mnie przy niej nie będzie, to nigdy w życiu… – Słowa więzną mi w gardle. – Będziesz tam jutro przed południem, najpóźniej o jedenastej. Zostań, Natty, ja polecę. Oswobadzam dłonie. – Nie. Muszę lecieć. Czuję, że Sean się poddaje. – Dobrze – odzywa się po chwili namysłu. – Dobrze. Trzeba cię spakować. I to szybko. Z górnej półki w szafie wyciąga niewielką torbę podróżną, rozpina zamek błyskawiczny i zaczyna układać w środku stosik T-shirtów, dżinsy, bieliznę. Przyglądam się temu, doskonale wiedząc, że powinnam się zakrzątnąć, podrzucić mu inne potrzebne rzeczy, ale stoję bez ruchu i tylko myślę o tym, że Felicity nieprzytomna leży na stole operacyjnym, a mnie przy niej nie ma. Sean podnosi głowę. – Natty… – Na jego twarzy pojawia się strach. I zaraz znika. – Które buty chcesz zabrać? – Co? – Które buty bierzesz? – A, buty. Nie wiem. Czekaj. – Podchodzę do garderoby, przesuwam skonsternowanym wzrokiem po butach. Odwracam się do Seana, ściągam brwi. – A co z Alice? Nie możemy jej zostawić samej. Chryste Panie, przecież wiesz, jaka ona jest… nie umie puszki otworzyć. Twoja matka wyjechała, mój tata nie może się ruszyć z domu… – Spokojnie, damy radę – stwierdza, pakując elektryczną szczoteczkę do zębów. – Eve zaproponowała, że zostanie. Żyję chwilą obecną. Jestem skupiona wyłącznie na tu i teraz. Posuwam się do przodu, ściskając w dłoni kartę pokładową i paszport, myśląc o tym, że trzeba było tragedii, by mnie osadzić w teraźniejszości. Galopada myśli ustała. Wszelkie plany, jakie powinnam ustalić na następny tydzień, miesiąc albo rok, rozpłynęły się w powietrzu. Wątpliwości i żale z wczoraj, z przedwczoraj, sprzed piętnastu lat – zniknęły. Zdejmuję pasek i buty. Patrzę na starszego mężczyznę na początku kolejki, który właśnie odkłada swoje rzeczy na tacę obok taśmy transportera. Mówi swojej żonie, żeby zrobiła to samo, żeby zdjęła zegarek, ale ona nie chce. Ma go na ręku, aż każe jej go zdjąć jedna z osób upoważnionych. Mąż jest rozdrażniony, obrzuca ją znaczącym spojrzeniem, jakby mówił: Naprawdę musisz się tak
zachowywać? Zatrzymuję spojrzenie na kobiecie stojącej bezpośrednio przede mną. Ma trzy przezroczyste siatki pękające w szwach od kosmetyków, a mnie właśnie świta, że nie wzięłam nawet szminki, nawet eye-linera. W pędzie na lotnisko całkiem zapomniałam o drobiazgach, których potrzebuję, by stawić czoło światu. To jednak nie jest zwykły wyjazd. Wystarczy, że dotrę do Francji wyposażona w kartę kredytową, telefon i prawo jazdy. Zamykam oczy, z trudem uspokajam oddech. Kładę torebkę na szarej tacy. Zdejmuję płaszcz i raptownie wracam do rzeczywistości: orientuję się, że ciągle mam na sobie małą czarną włożoną na kolację z Eve. Po chwili przechodzę przez wykrywacz metali i zbliżam się do bramki. Moje nieobecne spojrzenie i zdecydowany krok przeczą ogromowi przerażenia. Trzy i pół godziny później. Chociaż nawigacja Sat Nav w telefonie zaprowadziła mnie w wynajętym samochodzie do szpitala w Mayenne w południowej Normandii, mam nieśmiałe i nieuzasadnione poczucie, że odniosłam drobne zwycięstwo. A może po prostu czuję ulgę. Wcześniej tylko raz w życiu zdarzyło mi się prowadzić w ruchu prawostronnym, bo zawsze gdy podróżujemy, za kierownicą siedzi Sean. Napastliwy głos w mojej głowie od dawna powtarza mi: powinnaś się przełamać, powinnaś się nauczyć. Może się zdarzyć, że któregoś razu Seana nie będzie przy tobie w razie jakiegoś nagłego wypadku… Cóż, właśnie zdarzył się nagły wypadek. Wjeżdżam na parking. We Francji jest godzinę później niż u nas, więc nie mam pewności, czy pozwolą mi wejść do tego parterowego prowincjonalnego szpitalika, który o tej porze wygląda raczej na opustoszałą przychodnię lekarską. Nie mam bladego pojęcia, co zrobię, jeżeli nie zostanę wpuszczona. Chyba usiądę na schodach i się rozpłaczę. Sięgam po torebkę i dopiero teraz, gdy wreszcie dotarłam na miejsce, pozwalam sobie na łzy. W ciągu minionych kilku godzin niosła mnie adrenalina. Nie powiedziałam słowa do nikogo, nikt się do mnie nie odzywał. Skupiona byłam wyłącznie na dotarciu do celu, tutaj, do Felicity. Biła ode mnie aura, jaką emituje ranne zwierzę. Nie zbliżaj się, bo pożałujesz. Mogę wściekle pokąsać. Albo złamać ci rękę jak rozjuszony łabędź. W zasięgu wzroku nie ma żywej duszy. Gdy ruszam przez parking do głównego wejścia, zaczyna padać. Drobny deszczyk, podobny do tego, który żegnał mnie w domu, tyle że tutaj powietrze jest nieco mniej gęste, nie tak mocno przesycone wilgocią. Korytarz jest pusty. Wychwytuję zapach zalegającego po kątach dymu papierosowego. Staje się coraz mocniejszy, bardziej zakorzeniony, solidniej osiadły. To dym z gauloise’ów i gitane’ów, który wyraźnie wskazuje, że w miejscu, gdzie się właśnie znalazłam, całkiem niedawno byli jacyś ludzie. Drzwi rozsuwają się automatycznie, w recepcji też nie ma nikogo. Czy wspomniałam, że nie znam francuskiego? Nie, chyba nie. Naciskam guzik interkomu wbudowanego w ścianę, mając nadzieję, że ktoś tu jednak pracuje nocą. Po kilku chwilach odzywa się burkliwy męski głos. – Oui? Najlepsze, na co mnie stać, to: – Felicity Wainwright… maman. A potem czekam.
ROZDZIAŁ 4 Joanne Aspinall zmyła z paznokci jasny lakier, zdjęła kolczyki. Była na czczo od ósmej wczoraj wieczór. Zgłodniała tak bardzo, że mogłaby zjeść poduszkę ze szpitalnego łóżka. Leży w sali z trzema innymi kobietami. Dwie z nich, podobnie jak ona, czekają na zmniejszenie piersi, trzecia przejdzie zabieg rekonstrukcji po obustronnej mastektomii. „Przeszczepią mi skórę z pleców”, powiedziała w którymś momencie do Joanne, a ona uniosła brwi i przybrała wyraz twarzy mający oznaczać: Współczesna medycyna czyni cuda. Jakiś czas Joanne czuła się winna, zajmując łóżko, skoro wyraźnie te kobiety były w sytuacji gorszej niż ona. Borykała się z przekonaniem, że do szpitala przywiodła ją zwykła próżność. Gdyby była silniejsza, gdyby miała więcej pewności siebie, a może gdyby znalazła sobie chłopaka, nie byłoby problemu. I operacja wcale nie byłaby konieczna. Teraz jednak, gdy leży na materacu przykrytym płachtą z polietylenu, skórę ma zroszoną potem, a cienkie strużki ściekają jej pod pachy, łaskocząc w piersi rozlane na boki, musi przyznać, że dłużej by tego nie zniosła. Licho wie, dlaczego od Bożego Narodzenia biust urósł jej o kolejny rozmiar, chociaż wcale nie przybrała na wadze. Z rozpaczy nawet odstawiła pigułki. Bez efektu. Podobnie jak kobiety w ciąży kupują ubrania „na potem”, Joanne pozwoliła sobie na pocieszenie w postaci kilku nowych ciuchów do noszenia po operacji. Powiedziano jej, że po ustąpieniu opuchlizny powinna się spodziewać rozmiaru 38 C/D. Według informacji wyszperanych w Google odpowiadało to bluzkom i topom w rozmiarze 14, co oznaczało, że będzie mogła wreszcie zrezygnować z zakupów w sieci Evans. Nabyła czarny golf z pięknej dzianiny. Sprzedawczyni obrzuciła ją spojrzeniem mówiącym wyraźnie: W życiu się w to nie wciśniesz, kochana, a Joanne całkiem bez sensu mruknęła coś na temat prezentu dla ciotki. Kupiła też sukienkę. Prawdziwą sukienkę. Sukienek nie mogła nosić odkąd… Cóż, w zasadzie od zawsze. W czasie dorastania górna połowa jej ciała stała się cztery rozmiary większa niż dolna, co oznaczało, że noszenie sukienek absolutnie nie wchodziło w rachubę. Przez następne dwadzieścia lat ubierała się w czarne spodnie i bezkształtne bluzy. Anestezjolog przeprowadza wywiad. Nie, Joanne nie jest na nic uczulona. Tak, przeszła już wcześniej operację (gdy miała siedem lat, usunięto jej migdałki). Nie, nie ma żadnych problemów z sercem ani z układem oddechowym. Gdy anestezjolog pyta ją, czy wie, w jakim celu została przyjęta do szpitala, spogląda na niego podejrzliwie. – Tak – odpowiada, ściągając brwi. – Muszę od pani usłyszeć, głośno i wyraźnie, na jaki zabieg pani tu przyszła – mówi przepraszającym tonem. Joanne uświadamia sobie wówczas, że anestezjolog nie żartuje. Zadaje to pytanie, by zyskać pewność, że nie dojdzie do pomyłki. Tak jakby mogła się wybudzić po operacji na przykład bez czubka prawego kciuka, z podwiązanymi jajowodami albo uszami wyjątkowo gładko przylegającymi do czaszki. Cztery kobiety nie wiedzą jeszcze, w jakiej kolejności będą operowane, wszystkie zostały przygotowane do zabiegów, otrzymały wstępną dawkę leków uspokajających, więc po dziesięciu
minutach w sali zapada cisza. Pacjentki zapadają w drzemkę. Joanne zastanawia się, czy to ciepłe zadowolenie przypomina stan po zażyciu opiatów. Bo jeśli tak, to teraz doskonale rozumie, jak można sprzedać własną matkę za odrobinę towaru. Zyskała spokój doskonały, nie ma żadnych zmartwień. Zniknęły wszelkie obawy związane z operacją. Zawładnęła nią wszechobecna miłość, zatonęła w błogości. Opuszcza wzrok na swój tors i po raz pierwszy od dwudziestu lat czuje się całkiem dobrze ze swoimi katastrofalnymi piersiami. Przygląda im się najprawdopodobniej ostatni raz i w pewnej chwili trochę nawet robi jej się ich żal. Ma na twarzy wyraz czułości, jakby się żegnała z kochankiem. Rozumie, że nie do końca ma kontakt z rzeczywistością. Rozgląda się po sali i widzi podobny, nieobecny wyraz na twarzach pozostałych pacjentek. Wszystkie leżą na wznak, z dłońmi ułożonymi na brzuchu, z lekko nieobecnym uśmiechem na ustach. – Joanne Aspinall? – Mmm? – Możemy już panią zabrać na dół. Zaciągnięcie zasłonki, młody sanitariusz ustawia przy szpitalnym łóżku nosze na wózku. – Pomóc pani? Joanne dziękuje za pomoc, nie trzeba, da sobie radę sama. Udaje się jej dźwignąć w górę. Kiedy stoi na czworakach, wielkie cyce kołyszą się w zwisie. Wygląda jak stara dojna krowa. Mięśnie jej nie słuchają. Dopiero po chwili orientuje się, że szpitalna koszula z rozcięciem z tyłu odsłania pół jej tyłka. Sięga niezgrabnie, by się zakryć, i zamiast gołej skóry wyczuwa pod palcami szorstkie papierowe majtki, które włożyła wcześniej. Zmieszana, podnosi głowę i spogląda prosto w oczy młodego sanitariusza. – Czy ja cię kiedyś nie aresztowałam? – pyta niewyraźnie. – Dwa razy – odpowiada chłopak. – Pani się nie przejmuje, pani detektyw – dorzuca z głupkowatym uśmiechem. – Ja już niejedno widziałem.
ROZDZIAŁ 5 Jest ósma rano, Felicity powinna się obudzić lada moment. Znajdujemy się w jednoosobowej salce, moja córka ma w oba ramiona wkłute kroplówki, z jej brzucha wystaje sączek, jest cewnikowana. Miała zapalenie wyrostka robaczkowego. Poprzedniego wieczora spotkałam się z chirurgiem, który przeprowadził appendektomię; powiedział, że sytuacja była bardzo poważna. Gdy otworzyli jamę brzuszną, stwierdzili, że jeszcze godzina i Felicity byłaby martwa. Teraz dostaje dożylnie antybiotyki, sól fizjologiczną i glukozę, monitorują jej funkcje życiowe, co godzinę sprawdzając, czy nie wzrosła temperatura, co mogłoby być oznaką zapalenia otrzewnej. Spodziewają się, że moja córka bez kłopotów wróci do zdrowia i będzie mogła opuścić szpital za jakieś dziesięć dni. Wobec czego decyduję, że nie ma sensu, by Sean przyjeżdżał do Francji. Daję sobie radę. Dałam sobie radę. W salce Felicity mieści się tylko jedno dodatkowe łóżko, a ja chcę z nią być bez przerwy. Skoro jej stan jest stabilny, lepiej żeby Sean nie ruszał się z miejsca. Nie zgodzi się ze mną, wiem na pewno, ale – wiem, zabrzmi to bardzo zdroworozsądkowo, bo interes to interes – powinien się zająć hotelem. No i Alice, oczywiście. Gdyby tu przyjechał, w hotelu natychmiast zaczęłyby lawinowo narastać problemy, a wolałabym się teraz w spokoju skoncentrować na Felicity. Nie dam rady co pięć minut odbierać alarmujących telefonów od pracowników, informujących nas o kolejnej katastrofie, w dodatku nie mieliśmy prawa prosić Eve, żeby została. Nie mogła ot tak rzucić wszystkiego, by się zaopiekować Alice, miała własne sprawy, nawet nie należała do rodziny. Wychodzę do holu i dzwonię do Seana. Odbiera po drugim sygnale. – Co z nią? – pyta od razu. – W porządku. Jeszcze się nie obudziła. Przez całą noc dostarczałam mu informacje na bieżąco. Żadne z nas nie spało. – Poukładałem ostatnie sprawy – mówi bez tchu. – Zadzwoniłem do twojego ojca, powiedziałem mu, co jest, jeszcze tylko znajdę klucze dla Eve i jadę… – Sean – wpadam mu w słowo – nie przyjeżdżaj. – Jak to? – Zostań w domu, poradzę sobie… – Daj spokój, nie możesz być sama. Jadę, bez dwóch zdań. – Sean, posłuchaj, naprawdę lepiej będzie, jeśli zostaniesz i zajmiesz się wszystkim w domu. Zaopiekuj się Alice. Mogę być przy Felicity cały czas, nikt mnie stąd nie wygania, ale ty nawet nie miałbyś gdzie spać, musiałbyś zamieszkać w hotelu… niepotrzebne nam dodatkowe komplikacje. No i Raymond. Od poniedziałku ma cztery dni wolnego, pamiętasz? Raymond jest menedżerem hotelu. Jego rodzice przyjeżdżają ze Słowacji, zabiera ich do Londynu, do Yorku, do Edynburga. – Cholera – przeklina Sean szeptem. – Zapomniałem. Dlaczego ludzie zawsze biorą wolne akurat wtedy, kiedy… – Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Naprawdę powinieneś zostać. Nie mogę połączyć się z internetem w telefonie, a muszę tutaj podać szczegóły ubezpieczenia. Nauczycielka, która była z Felicity w czasie operacji, wróciła do reszty dzieci, nie wiem, kiedy któraś tu się zjawi. Nie mam żadnych numerów ani dokumentów. Mógłbyś to wszystko ogarnąć? Zadzwonić
do szkoły i tak dalej? Ja zajmę się Felicity. Wzdycha, nie do końca przekonany, czy wiem, co mówię. Z jednej strony ma poczucie, że powinien przyjechać, z drugiej – nie może mi odmówić racji. Jeżeli wyjedzie znienacka, funkcjonowanie hotelu ucierpi na pewno. A nie zawsze można odrobić straty. Jeśli za całość odpowiedzialny jest tylko młodszy personel, najmniejszy kłopot może urosnąć do rangi kataklizmu. – I zarezerwowałbyś nam lot powrotny – dodaję na wypadek, gdyby wciąż jeszcze się wahał. – I miałbyś oko na mojego tatę. – Dobrze – mówi po chwili ciszy. – Dobrze. Masz rację. Tak będzie lepiej. Tylko czy na pewno dasz sobie radę? – Jasne. Z ręką na sercu: Felicity ma najgorsze za sobą i teraz naprawdę lepiej, żeby każde z nas zajęło się czym innym. Kwituje mój upór krótkim śmiechem i mówi, że mnie kocha. – Dobrze, że to ty tam jesteś, co, Natty? – rzuca jeszcze, po czym się rozłącza. Zawsze nieźle radziliśmy sobie z Seanem w sytuacjach kryzysowych. Nigdy nie mogliśmy liczyć na nikogo innego, nie mieliśmy takiego luksusu, żeby nas ktoś w czymś wyręczał. Zawsze byliśmy zdani na siebie. Kiedyś, tak tuż po dwudziestce, zdarzało mi się fantazjować, że sobie kompletnie odpuszczam, pozwalam, żeby wszystko się posypało, chyba trochę tak jak przed ważnym egzaminem… Gdyby tak zdjąć ręce z kierownicy, niech samochód zjedzie z drogi… i będzie po sprawie. Oczywiście nigdy tego nie zrobiłam. Jestem na to zbyt obowiązkowa, zbyt sumienna. Niekiedy mieliśmy wrażenie, że zmiażdży nas ciężar odpowiedzialności. Goście skarżyli się na brak zasięgu którejś sieci komórkowej albo twierdzili, że nie ma w mieście przyzwoitej restauracji serwującej ryby, pytali z pretensją o widok na morze (jesteśmy mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża) i zawsze w takich razach albo Sean, albo ja potrafiliśmy załagodzić sytuację, wyjść z kłopotów z uśmiechem na twarzy, podczas gdy to drugie w sąsiednim pokoju opiekowało się dzieckiem chorym na krup albo błagało dyrektora banku o zmianę limitu debetu lub wykłócało się z redakcją „Mail on Sunday”, by zamieścili naszą reklamę we właściwym miejscu na stronie. Mój tata starał się pomagać nam przy dzieciach, ale bez mamy, która by mu podpowiadała co i jak, czuł się dość mocno zagubiony. Rodzice Seana tymczasem, chociaż przy różnych okazjach rozpływali się nad dziewczynkami, nigdy nie spytali, w czym pomóc. Uprasować coś? Zabrać dziewczynki do parku? Nic z tych rzeczy. Nie skarżę się. To nasze dzieci. My jesteśmy rodzicami. My mamy o nie dbać. Opracowaliśmy z Seanem metody radzenia sobie z kłopotami, żeby móc pokonywać kłody, jakie nam los rzucał pod nogi. Sukces zawdzięczaliśmy chyba wspólnej niechęci do szukania winnych i skłonności do brania byka za rogi bez oglądania się na to, czy drugie z nas robi to samo. Wszystko, co osiągnęliśmy, zyskaliśmy bez niczyjej pomocy, zawdzięczaliśmy wyłącznie sobie. Siedzę przy łóżku Felicity, pielęgniarka kończy mierzyć jej temperaturę, sprawdzać puls. – Ça va? – pytam. – Ça va – odpowiada krótko i wychodzi. Jak dotąd wszystko w porządku. Gładzę ramię Felicity opuszkami palców. Normalnie moja córka jest zdrowo wyglądającym dzieckiem. Ma brudnoblond włosy po Seanie, jego złotą skórę, która zatrzymuje
wspomnienie opalenizny przez zimowe miesiące. W sezonie oboje, Felicity i Sean, mają ten cudny ciemnobrązowy kolor skóry co Farah Fawcett w szortach tenisowych. Z miejsca, gdzie tkwi w ciele sączek, wydobywa się słabo wyczuwalny zapach mięsa. Łzy kłują mnie w oczy, gdy uświadamiam sobie, że moje dziecko miało w brzuchu truciznę. Skarżyła się na niezbyt uciążliwe bóle brzucha od kilku miesięcy, a ja dopiero teraz rozumiem, że to, co kładłam na karb szkolnego stresu, w rzeczywistości było bolącym wyrostkiem robaczkowym. Nawet nie zaprowadziłam jej do lekarza, sądziłam, że nie ma powodu mu zawracać głowy, bo Felicity po prostu przechodzi trudny okres, jak to w wieku czternastu lat: brak pewności siebie, poszukiwanie własnej tożsamości, obawa przed odrzuceniem przez środowisko. Dotykam jej włosów i próbuję stłumić poczucie winy. Bo już mi się wcześniej zdarzało nie zaprowadzić dziecka do przychodni. Uznać, że szkoda czasu lekarza na dolegliwości mojej córki. Teraz przyglądam się pobladłej skórze Felicity, sińcom pod oczami, piegom na nosie, których zwykle właściwie nie widać, i zastanawiam się, czy przypadkiem nie chodziło mi raczej o mój czas. Nie wiedzieć skąd pojawiają mi się w głowie słowa Jackie Onasis: „Jeżeli spartaczysz wychowanie dzieci, żadne inne osiągnięcia nie mają znaczenia”. Czy sknociłam własne macierzyństwo? Nagle nie jestem pewna. Raptem dociera do mnie, że chociaż czas mam po brzegi wypełniony obowiązkami i zajmuję się wszystkim po kolei, możliwe, że najzwyczajniej w świecie skupiam się nie na tym, co trzeba.
ROZDZIAŁ 6 Doktor Eve w kuchni Natty szykuje stół do śniadania. Ustawia szklanki ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy, trochę zleżałe croissanty z nadzieniem czekoladowym (podgrzała je w mikrofali) oraz donaty z kremem waniliowym. Zerwała się o siódmej piętnaście, jeszcze przed pierwszą dostawą, więc nic lepszego nie było. Ubrała się w obcisłe dżinsy do kolan i kaszmirowy lawendowy sweter z dekoltem w szpic, do tego zamszowe botki. Włosy ściągnęła w luźny koński ogon na czubku głowy – taka fryzura podkreśla jej smukłą szyję – i umalowała się starannie, chociaż w taki sposób, że wygląda na całkiem nieumalowaną. Z perfumami też nie przesadzała. Alice zjawia się w kuchni, powłócząc nogami, jeszcze nie całkiem przytomna, przesuwa obojętnym spojrzeniem po słodkościach, po czym wraca do nich roziskrzonym wzrokiem. – Uuu! – Uznałam, że wszystkim nam przyda się odrobina luksusu dla odprężenia – mówi Eve. – Napijesz się czegoś ciepłego? Kawy? Herbaty? Czekolady? – Mama by zemdlała z wrażenia na widok takiej ilości cukru! – Alice się śmieje. Eve rzuca jej spłoszone spojrzenie. – Źle zrobiłam? Alice wzrusza ramionami. Oczy ma podpuchnięte, bo w nocy płakała, na policzku widać czerwone podłużne wgniecenie. Eve nic o tym nie mówi. – Tata ci powiedział, że nie jedzie do Francji? – Aha. Dziewczynka odgryza kawałek rogalika, zlizuje z kącików ust płatki ciasta. – Będzie pilnował hotelu – mówi przy następnym kęsie. – Szok normalnie. – Jest tam teraz dużo pracy. – A kiedy nie ma? – Pewnie taka jest natura tego zajęcia. Hotel nigdy nie śpi. Najważniejsze, że Felicity zdrowieje. Za jakiś tydzień wszystko będzie po staremu. Słysząc imię siostry, Alice mruga kilkakrotnie i nagle sięga po sok pomarańczowy. Płakała żałośnie całą noc. Choć wobec matki zwykle zachowuje dystans, trudno mieć wątpliwości, skąd czerpie siłę. Eve obserwowała uważnie, jak Alice skupiona patrzy na Natty, a skoro matka była na krawędzi załamania nerwowego, córka nie miała na kim się wesprzeć. Nie miała wzorca zachowania. Najzwyczajniej w świecie nie wiedziała, jak sobie poradzić z wieściami o stanie siostry. Po wyjeździe Natty na lotnisko bite dwie godziny łkała bez opanowania. Eve wyczuwa dobry moment na wytrącenie jej z równowagi. Nie może zwlekać, ponieważ Alice nie będzie w tym stanie kruchości trwać wiecznie. Po nieprzespanej nocy – Eve głównie leżała ze wzrokiem wbitym w sufit i rozmyślała – doszła do wniosku, że byłaby idiotką, gdyby nie spróbowała wykorzystać wyjątkowo dogodnego splotu zdarzeń. Owszem, nie były to warunki idealne, ale czy coś takiego w ogóle istnieje? Dobiera słowa wyjątkowo starannie. Stoi cały czas przy kuchence, zostawiając dziewczynie sporo przestrzeni. – Słuchaj… nie chciałabym się wtrącać w wasze sprawy, ale może by ci pasowało, żebym tu na trochę została? – Fajnie by było.