Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony750 271
  • Obserwuję552
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 611

DAndrea Luca - Lissy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

DAndrea Luca - Lissy.pdf

Filbana EBooki Książki -L- Luca D’Andrea
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 376 osób, 206 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 359 stron)

LUCA D'ANDREA LISSY przełożył Andrzej Szewczyk

Tytuł oryginału: Lissy Copyright © 2018, Luca DAndrea First published in Italy in 2018 by Einaudi/Stile libero This edition published in agreement with Piergiorgio Nicolazzini Agency (PNLA) Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI1I Copyright © for the Polish translation by Andrzej Szewczyk, MMXVIII Wydanie I Warszawa MMXVI1I Redaktor inicjujący: Magdalena Gołdanowska Redaktor prowadzący: Magda- lena Matuszewska Przekład: Andrzej Szewczyk Redakcja: Roman Honet Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Anna Sidorek Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Juan Carlos Munoz/The Image Bank/ Getty Images; PeopleImages/DigitalVisio/Getty Images Zdjęcie autora: Copyright @ Michele Melani Skład i łamanie: Dariusz Ziach Druk i oprawa: Edica Sp. z o.o. Książkę wydrukowano na papierze Creamy dostarczonym przez Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48 teł. (22) 828 98 08 faks (22) 395 75 78 biuro@gwfoksal.pl www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-6024-1

1 - Kochana Lissy, mała Lissy.

2 Dwa ciche stuknięcia i słowa: „Kto mi domek z pierników ob- jada? O, to zuchwalstwo nie lada!” Marlene, dwadzieścia dwa lata, metr sześćdziesiąt wzrostu, może trochę więcej, melancholijne niebieskie oczy, pieprzyk w kąciku ust, bez wątpienia piękna i bez wątpienia przerażona, ze zdziwieniem przyglądała się swojemu odbiciu w stalowych drzwiczkach sejfu. Metal, a nie jak w bajce - marcepan. I żadnej czarownicy w pobliżu. To strach, powiedziała sobie. Nic więcej. Rozluźniła ramiona, wstrzymała oddech, jak jej ojciec przed pociągnięciem za spust strzelby, wypuściła powietrze i ponow- nie się skoncentrowała. Czarownice nie istnieją. Bajki kłamią. Liczy się tylko życie, a Marlene właśnie miała zmienić swoje na zawsze. Kombinacja cyfr była łatwa do zapamiętania. Jeden. Trzy. Dwa. Potem cztery. Nagłe przyspieszenie tętna. Jeszcze raz cztery i gotowe. Tak proste, że ręce Marlene zrobiły wszystko same. Chwyciła stalową gałkę, przekręciła ją i zacisnęła zęby. Skarb. Pliki banknotów ułożone w stosik jak drewno na opał. Pisto- let, pudełko z amunicją i aksamitny woreczek. Spod nich wy- stawał jeszcze zeszyt, który wart był sto razy więcej niż go- tówka. Notatki na jego pożółkłych stronach zawierały opisy niejednego krwawego wydarzenia i pozwoliłyby wydać kilka wyroków dożywocia, do tego niekończąca się lista pożyczko- dawców i dłużników, znajomych i znajomych znajomych, za- pisana drobnym pochyłym charakterem pisma Herr Wegenera. Marlene nie miała odwagi spojrzeć po raz drugi. Nie intereso- wały jej pistolet, naboje ani banknoty. Za to na samą myśl o aksamitnym woreczku pociły jej się dłonie. Znała jego zawar- tość, wiedziała, jaką ma moc. P r z er a ż a ł o ją to. To nie była zwykła kradzież. Nazwijmy rzeczy po imieniu.

To, co z duszą na ramieniu robiła młoda kobieta, było zdradą. Marlene Wegener, z domu Taufer, prawomocna mał- żonka Roberta Wegenera. Człowieka, któremu wszyscy się kła- niali, który przez czterdzieści dwa lata budował swoją pozycję, uciekając się do szantażu, przemytu, zasadzek i morderstw. Nikt nie żartował z takimi jak on. Nikt nie miał odwagi nawet wypowiedzieć jego imienia. Robert Wegener był dla wszyst- kich Herr Wegenerem. Dla niej też. Dla Marlene. Jego żony. R u s z s i ę. Czas nagli. Mimo to - a może właśnie dlatego, że wskazówki tak nieu- chronnie przesuwały się po tarczy tykającego zegara - kiedy Marlene otworzyła aksamitny woreczek, fantazja znowu wzięła górę nad rzeczywistością. Spojrzenie młodej kobiety skrzyżo- wało się z niebieskim, głębokim i strasznym wzrokiem małych rogatych istot. Koboldy. To przecież oczywiste. Koboldy uwielbiają metal, zimno i śmierć: sejf, pistolet, pieniądze i zeszyt. Idealne połączenie. Koboldy gwałtownie zareagowały na intruza. Porwały świa- tło z pokoju, uwięziły je w swoich okrutnych oczach i zamieniły w esencję nienawiści tak dzikiej, że Marlene o mało nie upu- ściła woreczka. To jednak spowodowało, że wróciła do teraźniejszości. Do otwartego sejfu. Do domu nad rzeką Passirio. Do rzeczywistości. Aksamitny woreczek był pełen szafirów. Bury związek che- miczny, który za sprawą żartu natury zaczął świecić jak gwiazda. Cały - lub prawie cały - los Herr Wegenera trzymany w jednej ręce. Ale nie czarownicy ani kobolda. Bo, powiedziała sobie Marlene, czarownice nie istnieją, a już zwłaszcza ko- boldy. Za to kamienie szlachetne były prawdziwe. W dodatku stanowiły klucz do jej nowego życia. Dlatego, nie tracąc więcej czasu, zaczęła działać. Nie słuchała już głosów z bajek i nie myślała o lawinie kon- sekwencji, którą wywoła. Marlene zawiązała woreczek, scho- wała go do wewnętrznej kieszeni kurtki puchowej, zamknęła

sejf, zasłoniła go obrazem, wyprostowała się, poprawiła ko- smyk spadający na oczy i wybiegła z sypialni. Przemierzyła korytarz, po schodach zeszła do salonu, a na- stępnie przez hol pełen luster wypadła na zewnątrz. Zbiegła po stopniach przed wejściem. Noc otoczyła ją łagodnym północ- nym wiatrem. Nie zatrzymała się. Uruchomiła szarego fiata 130 i odjechała. Dom znikał w lu- sterku wstecznym. Na ulicach mijała tylko zapalone latarnie. Miasto spało. Bez zastanowienia wyrzuciła obrączkę przez okno. Dotarła do komisu samochodowego. Krótki postój i dzięki kopercie pełnej pieniędzy fiat 130 zamienił się w kremo- wego mercedesa W114 z nową rejestracją i kompletem doku- mentów, nieużywanymi oponami i pełnym bakiem. Nie żegnając się z nikim, Marlene ruszyła drogą na zachód. Poza pierwszymi płatkami śniegu wszystko szło zgodnie z planem. Przynajmniej do punktu kontrolnego kilka kilometrów przed Malles. To była poważna przeszkoda. Po przejechaniu paru serpentyn Marlene zobaczyła cięża- rówkę z wyłączonymi światłami i grupkę policjantów. Wyglą- dali, jakby umierali z zimna. Albo jakby ogromnie chciało im się spać. Albo jakby czekali na kogoś lub na coś. Herr Wegener miał oczy i uszy wszędzie. Także wśród mun- durowych. Spróbować szczęścia czy zmienić trasę? Gdyby nie niepokój i strach, Marlene mogłaby mimo takich nieprzewidzianych okoliczności dalej postępować zgodnie z planem. Ale niepokój, strach i coraz gęstszy śnieg spowodo- wały, że wcisnęła hamulec, zawróciła i skręciła w boczną drogę, czym zapoczątkowała nową serię zdarzeń. Boczna droga doprowadziła ją do kolejnej, jeszcze węższej i bardziej krętej, która przez wioskę pogrążoną we śnie wiodła do rozwidlenia (w lewo czy w prawo? orzeł czy reszka?) i jesz- cze dalej wśród śniegu, tworzącego coraz wyższe zaspy. A kiedy samochód zaczął tracić przyczepność i wpadać w poślizgi, Marlene postanowiła mimo wszystko pojechać drogą pnącą się coraz wyżej... (Niech szlag trafi pełne błędów mapy i ich twórców). To nieprawda. Mapa może i okazała się niedokładna, jak wszystkie zresztą, ale czy błędna? Był rok 1974, a już dużo wcześniej człowiek

postawił stopę na Księżycu. Czy mogłaby wtedy powstać błędna mapa? Marlene powinna była po prostu zatrzymać się, zaciągnąć hamulec ręczny, włączyć światło wewnątrz auta, wziąć kilka głębokich wdechów i sprawdzić uważniej. Wtedy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Jednak Marlene się nie zatrzymała. Do niepokoju dołączyło się niedowierzanie kogoś, kto wła- śnie zdał sobie sprawę, że się zgubił. Więcej gazu, ale p o w o l i , powiedziała sobie, i do przodu. Wcześniej czy później droga gdzieś ją doprowadzi. Wioska, schronisko, przydrożny parking. Ucieszyłaby się nawet z nie- wielkiej zatoczki, dzięki której miałaby dość miejsca, żeby za- wrócić i stawić czoła punktowi kontrolnemu - wszystko, byleby przerwać tę nową, nieuniknioną sekwencję wydarzeń i odzy- skać panowanie nad własnym losem. A jednak nie. Może z powodu padającego śniegu, a może dlatego, że nie mogła oderwać wzroku od mapy, Marlene nagle poczuła, że mercedes traci przyczepność, zarzuca go w lewo, obraca się wo- kół własnej osi i l e c i . To było przerażające. Mrok przecięty blaskiem reflektorów. Ciemny śnieg wiru- jący jak rój pszczół. Paszcza urwiska. Nieruchome pnie drzew widoczne przez chwilę w najdrobniejszych szczegółach. Uderzenie. Gwałtowne. Skowyt bólu zagłuszony przez trzask zgniatanej karoserii. Piekielny wrzask, tym razem bardzo podobny do skrzypienia drzwi w chatce czarownicy. To Marlene wołała Boga. Kiedy czarna bezimienna góra pochylała się nad nią, jej krzyk zamienił się w rzężenie. Na koniec pomyślała o miłości. To miłość popchnęła ją do zdrady najniebezpieczniejszego człowieka, jakiego znała. Ta miłość miała imię. - Klaus. Ostatnie słowo Marlene. Potem otoczyła ją ciemność.

3 Świtało. Gdyby nie zegarki, nikt by się jednak nie zorientował. Opady śniegu zamieniły się w zamieć. Na zewnętrz nie było światła, tylko biała mgła. W pokoju też nie było światła. Kryształowy żyrandol nic nie oświetlał, jedynie na podłodze rysował bezkształtną plamę. Jeśli ktoś przyglądałby się jej dłużej, narażałby się na nie- przyjemne skojarzenia. Dlatego zarówno mężczyzna, jak i ko- bieta starali się na nią nie patrzeć. Zbyt mocno przypominała plamę krwi. Słychać było tylko tykanie zegara i ich oddechy. Kobieta siedziała w fotelu, sztywna jak cynowy żołnierzyk. Ręce trzymała na skrzyżowanych udach. Jej twarz wykrzywiał grymas, który postarzał ją o jakieś dziesięć lat. Miała na sobie strój przypominający mundur. Spódnica do kolan, śnieżnobiały fartuszek. Włosy zaplecione w warkocz. Gdyby nie posępny (a może przerażony?) wyraz twarzy, byłaby piękna. Miała na imię Helene i od ponad pięciu lat była gospodynią w domu nad Passirio. Od przynajmniej dziesięciu nie obgryzała paznokci. Zapamiętała to z jednej z pierwszych lekcji w szkole gospo- darstwa domowego w Bressanone, gdzie nauczyła się podsta- wowych zasad swojego zawodu. Dłonie dobrej służącej - wyja- śnili nauczyciele - są jej wizytówką. Zawsze zadbane i wypie- lęgnowane, nigdy brudne. Odzwyczajenie się od obgryzania pa- znokci było prawie jak rzucenie palenia, później jednak weszło jej w krew. Przez lata nawet nie pomyślała o powrocie do sta- rego nałogu.

Aż do chwili, kiedy zaczęły się krzyki. Jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki? Wystarczył moment, żeby znowu wpadła. Skubała, przygry- zała, a kiedy zęby docierały do żywego mięsa, Helene nerwo- wym ruchem opuszczała dłonie na uda i gniotła fartuszek. A potem od nowa. Dłonie. Usta. Paznokcie. Zęby. Delikatne ukłucie bólu. Fartuszek. I jeszcze raz. Helene wymieniła ledwie jedno spojrzenie z mężczyzną opierającym się o wielki kominek, którego nikt nie używał. Jedno jedyne spojrzenie. Bardziej niż wymowne. Mężczyzna nazywał się Moritz. Niedawno przekroczył trzy- dziestkę, miał cienie pod oczami ciemne jak siniaki i pistolet w kaburze ukrytej pod marynarką od czarnego garnituru. Zazwy- czaj ten strój doskonale na nim leżał. Zapłacił za niego niebo- tyczną cenę, ale był tego wart. Powtarzał to sobie rano, kiedy wiązał krawat albo przyczesywał włosy nabłyszczone brylan- tyną, a zainteresowanie kobiet, gdy szedł ulicami w centrum, tylko utwierdzało go w tym przekonaniu. Tego ranka jednak Moritz, niezależnie od tego, czy w czar- nym garniturze, czy nie, czułby się nieporadnie i niezdarnie ni- czym strach na wróble. To dlatego, że kiedy jego oczy odbiły się w oczach Helene, zobaczył coś, co go przeraziło. Spojrzenie, jakich widział już wiele, od kiedy dołączył do kręgu Herr We- genera. Spojrzenie ofiary. To nie było w porządku. Nie było w porządku. Moritz jako prosty człowiek dzielił świat na czarny i biały. Kat czy ofiara? To oczywiste: nie ma nic lepszego od dźwięku łamanego nosa. Moritz mierzył metr dziewięćdziesiąt, ważył dziewięćdzie- siąt kilogramów i wykazywał naturalną skłonność do prze- mocy, ale sam nigdy nie czuł strachu. Aż do chwili, kiedy pa- trząc w oczy Helene, zadał sobie pytanie: jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki? I ile jeszcze będzie to trwało, zanim zwariuje do reszty? Ale też: co się z nami stanie? Dlatego przestał przyglądać się gospodyni. I plamie na pod- łodze w pokoju. Zbyt dużo pytań. Moritz nienawidził pytań.

Pytaniom nie można było złamać nosa. Pytaniom nie można było wpakować kulki w serce (i drugiej w głowę, dla pewności), żeby zniknęły na zawsze. Pytania te uznawał za ohydne żarłoczne robaki, którym po- trzeba było tylko wytrwałości, żeby wygłodzone i uparte dopro- wadziły do ruiny nawet najsolidniejszego zamku. Cisza. Oto, czego chciałby Moritz. Nie przejmować się wrzaskami i zniknąć na kilka minut. Na tyle, żeby odgonić złe myśli. Zapalić papierosa w ogrodzie. Albo wypić kieliszek koniaku. Ale rozkazy były rozkazami. Dla takich jak Moritz to one ucinały wszelkie wątpliwości. Wyznaczały granicę między tym, co można zrobić, a tym, co zakazane. Rozkazy rysowały wyraźną i prostą linię, a on był prostym człowiekiem. Ponadto dzięki nim nieposłuszeństwo stawało się dużo bardziej ekscytujące. I właśnie dlatego - ponieważ chciał być uczciwy do samego końca - znalazł się w tej kłopotliwej sytuacji. Stał nieruchomo, zesztywniały w czarnym garniturze, opie- rając się o nieużywany kominek. Słuchał wrzasków i czuł ciężar pistoletu ciągnący go w dół. W stronę bezkształtnej plamy na podłodze. Helene natomiast miała bardziej skomplikowaną wizję świata. Nie widziała tylko czarnego i białego. Posłuszeństwa i wykroczeń, katów i ofiar. Istniał jeszcze cały ocean szarości. Wiedziała, jak niewiele trzeba, żeby rozkaz zamienić w radę, a rady nie były pułapkami, zawsze zostawiały jakieś wyjście. Jej obowiązki na przykład dotyczyły wyłącznie willi. Nie jej pracodawcy. Dom i pracodawca to były dwie różne rzeczy. Oto droga ucieczki. Kiedy uznała, że ma już dość tych wrzasków, Helene ze- rwała się z fotela i wyszła z pokoju. Cicha jak duch.

4 Świt. Raczej poczuł go w kościach, niż zobaczył. Nie mogło być inaczej. Okna wychodzące na ogród były zasłonięte okienni- cami. Tylko żyrandol, pęknięty, ale jeszcze z działającymi ża- rówkami, rozjaśniał pokój, w którym panował bałagan. Otwarte szafy, powyciągane szuflady, podarte ubrania i pościel, papiery, biżuteria, obrazy, książki (poza jedną) leżące na podłodze. Nie- winne ofiary jego furii. Herr Wegener, siedząc na niepościelonym łóżku stojącym na środku pokoju, zdobionego stiukami i z aksamitnymi zasło- nami ze złotą lamówką w oknach, zrozumiał, że jeśli nie prze- stanie krzyczeć i nie zacznie racjonalnie myśleć, każde osią- gnięcie, które doprowadziło go do tego, kim jest, zamieni się w stertę łajna i niepotrzebnego wysiłku. Samokontrola przez lata stanowiła dla niego powód do dumy. Dzięki nerwom ze stali i zimnej krwi dowodził czymś, co w tajemnicy ochrzcił jako „imperium”. Imperium gotowe wybić się do skoku, a ten - taki był plan - pozwoliłby mu pod- nieść swoją rangę z człowieka, któremu wszyscy się kłaniają, do człowieka, przed którym trzeba u k l ę k n ą ć . Tego mroźnego ranka, mimo że usilnie starał się skorzystać ze swojej umiejętności samokontroli, w ogóle mu to nie wycho- dziło. Zapewne dlatego, że Wegener nie chciał uwierzyć w to, co podpowiadały mu nerwy ze stali i zimna krew. Chociaż było to jedyne sensowne wyjaśnienie: Marlene. Niemożliwe. Marlene nigdy by go nie zdradziła. Marlene

była jego żoną. Marlene była jego ukochaną. A przede wszyst- kim Marlene była k o b i e t ą , a nie istniała kobieta, której uda- łoby się oszukać kogoś takiego jak on. Może gdzieś na świecie żyły kobiety gotowe na wszystko, ale Wegener był pewien, że Marlene się do nich nie zalicza. Nawet w żartach. Nerwy ze stali i zimna krew nie zgadzały się z tym. Powta- rzały nieustannie: „To była ona. To była ona, ona, ona. Marlene”. Nerwy ze stali i zimna krew miały dowody. Na przykład w domu nie było śladów włamania. Ani przy drzwiach, ani przy oknach. Sam to sprawdził. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł. A zatem ten, kto popełnił przestępstwo, miał klucze, wiedział, jak się poruszać po domu, i znał rutynę jego mieszkańców. Kolejny dowód na korzyść oskarżenia: dzień i godzina kra- dzieży. Noc z piątku na sobotę. Pora, kiedy Wegener wsiadał do lanci fulvia hf i wyjeżdżał z Merano razem z Georgiem, swoją prawą ręką, żeby udać się do gospody w Appiano, gdzie k a ż - d e g o p i ą t k o w e g o w i e c z o r u spotykał się ze swoimi ludźmi. Rozmawiał z nimi o nowych rynkach i strategiach. O pro- blemach do rozwiązania. Powtarzano mu plotki, pogłoski. Po- ufne informacje. Czasem pokazywano mu nowych ludzi, żeby mógł się im przyjrzeć i zdecydować, co z nimi zrobić. - Zależy ci na dobrze wynagradzanej pracy, chłopcze? - Masz jaja? - A zatem zamień dwa słowa z Herr Wegenerem. - On może ci pomóc. Dawniej, na początku kariery, było to dla Wegenera całkiem ekscytujące: uścisnąć rękę tym ludziom, zobaczyć, jak prężą się w jego obecności i jak łatwo ich złamać jednym słowem albo uniesioną brwią. Właściwie to jego sługusi już zaczęli go nudzić. Teraz ich nienawidził. Ale ta pantomima stanowiła część jego obowiązków. Jego ludzie byli prymitywni. Muskularni, niedogoleni. Kiedy wkła- dali marynarkę i krawat, wyglądali jak wieśniacy, którzy zaszli do miasteczka na mszę. W rzeczywistości wielu z nich pocho- dziło ze wsi lub nadal tam mieszkało. Mówili dialektem, który przyprawiał go o ból zębów, jedli z otwartymi ustami, potrafili wydudlić całe beczki piwa i wódki, krzycząc jak horda trolli. A

on tkwił wśród nich. Musiał to robić. Musiał mówić tym wulgarnym i prymitywnym „dialoktem”, musiał pić więcej niż oni wszyscy razem wzięci, ponieważ tylko w ten sposób ci mężczyźni, ostrożni z natury i wychowa- nia, mogli być pewni, że mimo krawata i marynarki, mimo lan- cii hf i ochroniarza przy drzwiach, mimo zdjęć w gazetach Herr Wegener był i będzie człowiekiem godnym zaufania. J e d - n y m z n i c h . Dlatego co piątek koło czwartej nad ranem Wegener wracał do domu w okropnym nastroju, z bólem głowy, cuchnący kiep- skimi papierosami i alkoholem. Smród, którego nie udawało mu się zmyć nawet długim prysznicem. Nie chciał, żeby Marlene czuła ten zapach, więc tej jednej nocy w c a ł y m tygodniu za- miast obok żony spał w którejś z sypialni dla gości. I gdyby nie to, że tego feralnego piątku potrzebował czarnego zeszytu z sejfu, żeby dopisać w nim kilka nazwisk, ze zniknięcia Marlene zdałby sobie sprawę dopiero wcze- śnie rano. A więc: brak śladów włamania. A więc: piątkowa noc. Dwie poszlaki nie wystarczały? Stalowe nerwy i zimna krew były gotowe przedstawić kolejne. Weźmy szafiry. Złodziej (lub złodzieje) zostawił (lub zostawili) w sejfie pra- wie dwadzieścia milionów lirów w gotówce i mniej więcej tyle samo w innych walutach. Ukradł (lub ukradli) tylko szafiry. Tylko. Nikt nie wiedział o szafirach. Poza Georgiem i Marlene. Georg przez całą noc czuwał nad nim, tak jak teraz stał przy wejściu do domu i palił, szukając śladów pozostawionych przez włamywaczy. Georg był pod kontrolą. Wegener wiedział, z kim się spotykał i co mówił. Mógł skreślić go z listy podejrzanych. Kto zostawał? Marlene, oczywiście. To nieprawda, sprzeciwiał się Wegener. Jeszcze inni wie- dzieli. Słaba obrona. Jasne, Konsorcjum też wiedziało o szafirach. Ale ludzie Konsorcjum nie mieli powodu, żeby je ukraść, skoro to właśnie im Herr Wegener miał przekazać woreczek z ciemnego aksa- mitu. Po co zawracaliby sobie głowę, żeby ukraść coś, co i tak

do nich należało? To byłoby głupie posunięcie. Czy uważał, że Konsorcjum tworzyli skretyniali starcy? Nie, wręcz przeciwnie. Zostawała Marlene. Marlene, Marlene, M a r l e n e . Nadal nie chciał tego przyznać? Dobrze. To jeszcze nie ko- niec poszlak. Było ich więcej. Samochód. Brakowało szarego fiata 130 - samochodu, który Herr We- gener podarował Marlene po tym, jak przekonał ją, żeby zrobiła prawo jazdy, ponieważ kobieta szefa musi być nowoczesna, modnie ubrana i mieć prawo jazdy. Jeśli Clyde potrzebowałby uciec w środku strzelaniny, nie wzywałby taksówki. To Bonnie wciskałaby gaz do dechy, unikając pocisków. Poza tym - n a B o g a ! - były lata siedemdziesiąte, a nie epoka kamienia łupa- nego. Fiata 130 nie było. Dlaczego złodzieje mieliby go ukraść? Co więcej... Dowód najbardziej obciążający ze wszystkich. Ten, który doprowadzał go do szaleństwa. Brakowało książki. Tej książki. J e j książki. Baśni braci Grimm. Jedynej rzeczy, którą Marlene wzięła ze sobą z domu rodziców do domu męża. Stare wydanie, zniszczona okładka, na której nie było już widać tytułu. Marlene nigdy się z nią nie rozstawała. To był jej amulet, mówiła. Odganiał koszmary. Właśnie dlatego trzymała ją na komodzie. Gdzie była ta przeklęta książka? Herr Wegener przewrócił cały pokój do góry nogami, szukał jej wszędzie. Zerwał nawet poszewki z poduszek i prześciera- dło. Gdyby znalazł książkę, upadłyby podejrzenia wobec Mar- lene i wiedziałby, co dalej robić. Wiedziałby, jakie rozkazy wy- dać i komu. Wyciągnąłby z łóżka każdego jednego dupka, któ- rego nazwisko miał na swojej liście płac. Polowałby na czło- wieka, dopóki nie odzyskałby swoich szafirów. Ależ by się wtedy zabawił! Pokawałkowałby tego sukinsyna, który miał czelność z niego zakpić. Książka zniknęła. Razem z fiatem 130 i szafirami. I z Marlene. Nie było jej. Nikt jej nie widział.

J e d n a k . . . Jednak Marlene nigdy by nie... I wszystko zaczynało się od nowa. W jego głowie logika i uczucie zderzały się z przerażającą siłą. Krew go zalewała, Herr Wegener odczuwał niepowstrzy- mane pragnienie krzyczenia aż do zerwania strun głosowych, potrzeba była tak paląca, że nie zdołał jej powstrzymać. Herr Wegener miał wrażenie, że otwarty sejf chichocze i kpi sobie z niego, co było jeszcze bardziej nie do zniesienia od kra- dzieży i zdrady Marlene. Dlatego wrzeszczał. Na Marlene. Na sejf. A przede wszystkim na siebie. A kiedy krzyczał, już nie tylko Moritz, stojący obok nieuży- wanego kominka, nie tylko Helene, która schroniła się w kuchni, ale też Georg, który wszedł do domu, żeby się ogrzać i otrzepać ze śniegu, zadawali sobie pytanie: jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki? Wystarczyło pomyśleć o szyfrze do sejfu. To była odpowiedź.

5 Szyfr. Jeden, trzy, dwa. Dwie czwórki. Jakby powiedzieć: 13 lu- tego czterdziestego czwartego. W 1944 roku Wegener miał dwanaście lat i jeszcze nie był Herr Wegenerem. Nikt zdrowy na umyśle nie nazwałby mia- nem „Herr” tej kruszynki, samej skóry i kości. Tak naprawdę nie było nawet trzeciego „e” w jego nazwi- sku. W tamtym czasie Wegener nazywał się Robert Wegner, jak Paul Wegner, jego ojciec. Paul Wegner (bez „e”) zaciągnął się jako ochotnik do Weh- rmachtu, i nawet nie zdążył napisać listu do żony i syna, kiedy pochłonęła go wojna. Do niemieckich okopów wpadł granat i Paul instynktownie przykrył go ciałem, ratując w ten sposób życie żołnierzy ze swojego plutonu. To Standartenführer z koszar w San Leonardo opowiedział o tym chudziutkiemu chłopcu i jego zbolałej matce. Standarten- führer był przystojnym mężczyzną. Gładka twarz, bystre niebieskie oczy. Elegancki mundur, który wzbudzał strach i szacunek. Czarny z podwójnym srebr- nym piorunem. Nosił buty do kolan, błyszczące i piękne. Kiedy oddział honorowy stał na baczność, SS przekazała matce Roberta list i świeżo wyprasowaną flagę. A chłopcu pu- dełko ze swastyką odciśniętą na wierzchu. Chłopiec zamiast butów nosił szmaty przewiązane sznur- kiem. Czuł wstyd, ale przyzwyczaił się do tego. Byli biedni i nic nie mogli na to poradzić. W pudełku znajdował się Krzyż Żelazny.

To chłopiec przeczytał list, ponieważ matka była niemal cał- kowitą analfabetką. W liście nazwisko jego ojca zostało błędnie zapisane. O jedno „e” za dużo. Chłopiec sprawdził na odwrocie odznaczenia. Tam także. Weg-e-ner zamiast Wegner. Ani on, ani matka początkowo nie zauważyli błędu. Matka miała zbyt wiele łez do wypłakania, a syn myślał o ostatnich słowach swojego ojca, zanim ten wsiadł do pociągu, który powiózł go ku tak idiotycznej śmierci. „Jeśli dziewięć razy wybierzesz właściwie, nie zyskasz nic poza bólem. Za dziesiątym razem zrozumiesz, dlaczego tak zrobiłeś. I będziesz szczęśliwy”. Nienawidził go za te słowa. A nienawiść, jak odkrył, była potężnym narzędziem samokontroli. Dlatego głos chudziutkiego chłopca nie drżał, kiedy przed tymi wszystkimi obcymi osobami czytał list pochwalny, i to właśnie dzięki nienawiści nie wybuchnął płaczem, kiedy Stan- dartenführer uścisnął mu dłoń. - Jesteś synem bohatera - powiedział mężczyzna z SS. - Musisz czuć się dumny. Nie, jego ojciec nie był bohaterem, był tylko idiotą. M a r - t w y m idiotą. Czy mogło być coś głupszego? Nie powiedział tego, skinął głową, podziękował i ścisnął Krzyż Żelazny tak mocno, że metal przeciął mu skórę i popły- nęła krew. Wyłącznie jego matka to zauważyła, ale się nie ode- zwała. Matka nigdy nic nie mówiła. Umiała tylko płakać i się mo- dlić. Modlić i płakać. Nic więcej. A on? Ściskał Krzyż Żelazny. I wpatrywał się w oficerki Standartenführera. Musiało być w nich naprawdę ciepło. To dzięki Krzyżowi Żelaznemu wczesnym popołudniem 13 lutego czterdziestego czwartego wartownicy go przepuścili i tylko dzięki Krzyżowi Żelaznemu urzędnik SS pozwolił mu usiąść i podał mu kawałek czekolady. - Belgijska - oznajmił. - Najlepsza na świecie. Jego niemiecki brzmiał pięknie, melodyjnie. Nie jak gar- dłowy „dialokt”, w którym Robert rozmawiał z kolegami i krewnymi. Był słodki jak miód dla uszu. Chłopiec chciał, żeby Standartenführer nigdy nie przestał mówić. Ale ten ograniczył się do krótkiej propozycji i nieufnego wyrazu twarzy, jaki wy- wołało milczenie chłopca. Czekolada nadal leżała między nimi na biurku.

- Nie, dziękuję. Standartenführer nie krył zaskoczenia. - Nie lubisz czekolady, liebes Kind? Dziecko. A on nie był dzieckiem. Już nie. Nienawiść spotęgowała nienawiść. To nienawiść dała mu siłę, żeby odpowiedzieć, patrząc urzędnikowi prosto w oczy, jak to robią mężczyźni. - Lubię, oczywiście, ale mam jej już dość - oświadczył, po- kazując ciemną i grubą tabliczkę, dwu- albo i trzykrotnie więk- szą niż ta, którą poczęstował go urzędnik SS. - Dał mi ją Czarny Człowiek - wyjaśnił po chwili. - Czarny Człowiek? - Standartenführer zaśmiał się. - Czarny Człowiek nie istnieje. - Istnieje. Jedno słowo. Męska odpowiedź. Chłopiec pokazał urzędnikowi słowa zapisane wielkimi lite- rami na odwrocie tabliczki czekolady: Made in USA. Standar- tenführer szeroko otworzył oczy. Standartenführer zamrugał. Standartenführer u ś m i e c h n ą ł s i ę . - Jesteś dzielnym chłopcem.

6 Właśnie tak. Dzielny chłopiec. Ojciec nic mu nie zostawił poza bosymi stopami i górami. Góry, powtarzał, dają wodę, jedzenie i mądrość. Wszystko, co jest potrzebne do życia. Góry to jedyne, czego nigdy nie bę- dzie można kupić. Są dla wszystkich. Kolejny idiotyzm godny trupa. Spróbuj poprosić góry o parę ciepłych butów, takich jak te Standartenführera, i zobaczysz, co się stanie. Nic. To się stanie. Ale właśnie w górach, wśród krzewów, jodeł, jesionów i ukrytych ścieżek, chudziutki chłopiec spędzał całe dni. Zależnie od pory roku zbierał jeżyny, grzyby, kasztany, orzechy, budował pułapki na ptaki lub wykradał jaja z gniazd. Czasem udawało mu się złapać wiewiórkę. Gdyby matka nie zabraniała mu używać ojcowskiej strzelby do polowania, przynosiłby do domu zające, daniele, a może na- wet jelenia. Ale matka nienawidziła broni i dlatego przyszło im żyć z jałmużny Rzeszy i z płodów jałowego pola, które ojciec w pocie czoła orał od rana do wieczora, zanim pojechał okryć się chwałą. I d i o t a . Na jednej ze ścieżek o świcie 13 lutego czterdziestego czwartego z Krzyżem Żelaznym w kieszeni (sam nie wiedział, dlaczego ciągle nosi go ze sobą) chudziutki chłopiec spotkał Czarnego Człowieka. Wyłonił się nagle nie wiadomo skąd. Coś zaszeleściło w krzakach i już stał przed nim.

Czarny Człowiek wycelował w niego karabin. Miał twarz umazaną błotem, szeroki nos i skórę czarną jak węgiel. Tak ciemnej chłopiec nigdy nie widział. Nawet nie wiedział, że ist- nieją ludzie tego koloru, dlatego roześmiał się głośno. I to właśnie śmiech spowodował, że amerykański spado- chroniarz nie pociągnął za spust i nie zabił go krótką serią z ka- rabinu. Czarny Człowiek opuścił broń, gwizdnął, a potem sam za- czął się śmiać. Z krzaków wyszli jeszcze trzej mężczyźni. Na hełmie jednego z nich, tego niskiego o rzadkich wąsach i króli- czych zębach, widniała flaga z gwiazdami i pasami. Amerykanie. Albo: wrogowie. Nauczyciel w szkole, do której Robert rzadko chodził, wciąż to powtarzał. Wrogowie, wszędzie wrogowie. Żydzi przede wszystkim. I Amerykanie. A zwłaszcza Amerykanie, którzy w połowie byli Żydami. Ale Żydzi i Amerykanie to nie wszystko. Lista złych była długa. Na przykład jego ojciec zmarł w walce z innym wielkim wrogiem Rzeszy, z bolszewikami. A poza tym była jeszcze sprawa Włochów. Kiedy prawie rok temu trzy kolory narodowe zostały zastą- pione przez swastykę, na miejscu nauczyciela w czarnej koszuli zabraniającego mówić po niemiecku, pojawił się Lehrer, który nie tylko zachęcał do używania swojego języka ojczystego, ale też do listy wrogów dodał „włoskiego zdrajcę”. Włosi byli źli, okazali się zdrajcami i kłamcami. A on? Był Niemcem, jak utrzymywał Lehrer, czy Włochem, jak twierdził nauczyciel w czarnej koszuli? Co za bajzel. W każdym razie nikt mu nigdy nie powiedział, że Ameryka- nie, a przynajmniej niektórzy z nich, mają tak śmieszny kolor skóry. A może Robert ominął tę lekcję? Szkoła to ostatnia rzecz, jaką się przejmujesz, kiedy masz pusty brzuch i wiecznie zmarznięte stopy. Czterej Amerykanie o czymś rozmawiali, kiedy chłopiec im się przyglądał. Wiedział, że decydują o jego losie. Pocisk w czoło i pogrzeb wśród krzaków? Kto wie, może takie było prze- znaczenie Wegnerów. Ojciec idiota i syn idiota. Robert zapomniał jednak, że nie jest już Wegnerem. Na Krzyżu Żelaznym wyryto nazwisko Weg-e-ner i dodanie

samogłoski musiało podarować odrobinę szczęścia jego pecho- wemu nazwisku, ponieważ czterej żołnierze postanowili, że jeszcze trochę pożyje. Jeden z nich wyjął z plecaka słowniczek, przekartkował go i zaczął dukać pojedyncze słowa po niemiecku. Czy w okolicy są Niemcy? Robert wskazał palcem na siebie. - Ja jestem Niemcem. Także Włochem. Ale Niemcem. Tamci pokiwali głowami. Nie, źli Niemcy, tacy z bronią. - Ra-ta-ta-ta-ta! - Czarny Człowiek naśladował karabin, udając, że strzela z wyprostowanego palca do drzew. Robert się roześmiał. Sympatyczny był ten Czarny Człowiek. - Nie ma żołnierzy. Nie tutaj. Mieli mapę, ale chłopiec nigdy nie uczył się, jak jej używać. Wiedział, gdzie się znajduje, bo ojciec pokazał mu ukryte ścieżki w lesie i w górach, ale nie umiałby wskazać ich na ma- pie. Te wszystkie linie, absurdalne nazwy. - Nie. Czterej mężczyźni wzruszyli ramionami, jakby nie spodzie- wali się niczego więcej. Zapytali o bezpieczne miejsce. Żeby się przespać. Dłonie złożone przy twarzy lekko przechylonej w bok. - Chrrr... Chrrr... Czarny Człowiek był naprawdę zabawny. Może Żydzi też okazaliby się tacy śmieszni, ale Robert do tej pory żadnego nie spotkał. SS wyważyło drzwi w ich domach i zaciągnęło do by- dlęcych wagonów. Tak pewnego wieczoru opowiadał mu oj- ciec. Wspaniali ludzie zniknęli z dnia na dzień. „Naprawdę?” „Mówi się, że wywożą ich do obozów, gdzie...” „Ćśś, nie strasz chłopca”. - Jasne, że znam bezpieczne miejsce. Nie zrozumieli go. Chłopiec znał tylko jedno słowo po angielsku i ucieszył się, że może je powiedzieć. - Yes. Ustawili się za nim gęsiego, pochyleni, z karabinami goto- wymi do strzału. Czterej amerykańscy spadochroniarze, wysłani za linię

wroga, błędnie zrzuceni ładnych parę kilometrów od okolicy, w której mieli wylądować, i bosonogi chłopiec zanurzający stopy w lutowym śniegu i starający się ignorować uszczypnięcia zimna. Niecała godzina marszu dzieliła ich od miejsca, gdzie jego ojciec zbudował szopę, ukrytą wśród jodeł, niewiele większą niż buda dla psa, ale wyposażoną w coś w rodzaju piecyka z kominem, drzwi i kilka koców. Kryjówka. Kiedy tam dotarli, czterej Amerykanie z wdzięcznością po- klepali go po plecach i pogłaskali po głowie (chcieli zmierzwić mu włosy, ale pod wełnianą czapką Robert był ogolony na zero ze względu na wszy), a Czarny Człowiek podarował mu ta- bliczkę czekolady. Nigdy w życiu nie widział tak dużej czekolady. Made in USA. - Dzielny chłopiec - powiedział Czarny Człowiek po przej- rzeniu słownika swojego kolegi. Potem uśmiechnął się i wrócił do angielskiego: - A good boy.

7 Jeden. Trzy. Dwa. Dwie czwórki. Chwila na zorganizowanie oddziału, marsz za tym dziwnym chudziutkim chłopcem prowadzącym ich do kryjówki, kilka strzałów i Czarny Człowiek nie żył. Wytrzeszczone oczy, otwarte usta, kręcone włosy umazane krwią. Standartenführer schował pistolet do kabury i przyjrzał się Robertowi, który stał u jego boku zupełnie nieporuszony wido- kiem tej masakry. - Czekolada jest dla dzieci. A ty nie jesteś dzieckiem... Ruch ręką i jeden z żołnierzy zaczął zdejmować buty z trupa Amerykanina z króliczymi zębami. - Jesteś silny jak Zygfryd i uparty jak... - Standartenführer przyłożył palec do czoła, jakby czekał na oświecenie. - Jak e l f . Nie. - Potrząsnął głową niezadowolony. - Nie jak elf Jak się na- zywają te... - Proszę pana? Żołnierz podał mu buty. Standartenführer obejrzał podeszwę. Była miękka i mocna. Dał je chłopcu. Prezent. 13 lutego czterdziestego czwartego chłopiec go przyjął. Nie wymagało to od niego żadnego wysiłku. - Przydadzą ci się dużo bardziej niż kawałek czekolady, co nie, mój mały? - Nastąpiło oświecenie. Standartenführer uśmiechnął się zachwycony własną bystrością. - Mój mały ko- boldzie.

Właśnie tak: k o b o l d . Jak w bajce, powiedziała Marlene, kiedy Wegener (zako- chany? tak, zakochany) opowiedział jej swoją historię. K o - b o l d . Jak te okrutne stworzenia żyjące w kopalniach i w pod- ziemiach. O niebieskich oczach, w których światło zmieniało się w esencję nienawiści i strachu. Marlene wiedziała o Stan- dartenführerze, wiedziała o Koboldzie. Ale nie wiedziała o pre- zencie od Standartenführera. Buty. Ciepłe. Tak ciepłe, że Robertowi z trudem udało się powstrzymać łzy. - Kim jest Zygfryd? - Nie wiesz? Robert pokręcił głową. Standartenführer wyprowadził go na zewnątrz. Zapadał już zmierzch i robiło się zimno, ale chłopcu było ciepło w stopy. Żołnierz SS wyjął złoty zegarek i pokazał mu obrazek wygra- werowany na kopercie. Rycerz trzymający miecz. - To jest Zygfryd. Prawdziwy Aryjczyk. Największy bo- hater. Wspiął się na szczyt i zabił smoka. - Smoki nie istnieją. Standartenführer się uśmiechnął. - Już nie. Ale w przeszłości? Kto wie? Czarny Człowiek istniał i ty mi to udowodniłeś. Skończył tak samo jak smok. A koboldy? Myślałem, że to legenda, teraz jednak stoję tu przed jednym z nich. Dotknął jego czoła palcem wskazującym, uśmiechnął się i poszedł do swoich ludzi wywrzeszczeć rozkazy. Przezwisko zostało. „Informator Kobold” - tak podpisywał swoje donosy do Standartenführera. Nie Robert Weg-e-ner, ale „Informator Ko- bold”. Robert Wegener mógł zostać wyśledzony i zabity. A Kobold? Nie da się zabić kobolda. To było wielkie odkrycie żołnierza SS. Kobold miał talent. Był zdolny. Znał ścieżki i ukryte przejścia. Nikt nie zwracał uwagi na chudziutkiego chłopca w dziwnych butach. Dzięki temu mógł słuchać i obserwować. Kto sprzedaje chleb na czar-