Na górze cicho i poważnie żyją ludzie; na dole jeszcze ciszej i poważniej
poruszają się cienie. Nie dziwiłbym się, gdyby w zwierciadle grachtów
przesuwały się odbicia ludzi z minionych wieków, mężczyzn w szerokich
krezach i kobiet w czepcach. […] Jakby te miasta wcale nie stały na ziemi,
tylko na swym własnym odbiciu; jakby się te solidne ulice wynurzały
z bezdennej toni snów.
Karel Čapek, Listy z podróży (Obrazki z Holandii), 1931*
Tak, znałem dobrze świat ubóstwa i brzydoty, ale malowałem skórę,
połyskliwą powierzchnię, pozór rzeczy – jedwabne damy, panów
w nienagannej czerni. Podziwiałem, jak zaciekle walczyli o trochę dłuższe
życie, niż było im pisane. Bronili się modą, akcesoriami krawieckimi,
fantazyjnym żabotem, wymyślnymi mankietami, fałdą, zakładką, każdym
szczegółem, który pozwoli im trwać trochę dłużej, zanim ich i nas samych
pochłonie czarne tło.
Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Szkice**
Naszym zadaniem nie jest rozwiązywanie zagadek, ale uświadomienie ich
sobie, pochylenie głowy przed nimi, a także przygotowanie oczu na
nieustający zachwyt i zdziwienie. Jeśli jednak koniecznie zależy Tobie na
wynalazkach, to powiem, że jestem dumny z tego, iż udało mi się zestawić
pewien szczególnie intensywny rodzaj kobaltu ze świetlistą, cytrynową żółcią,
jak również zanotować refleks południowego światła, które pada przez grube
szkło na szarą ścianę […] Pozwól jednak, że i my będziemy uprawiali nasz
archaiczny proceder, że będziemy mówili światu słowa pojednania, mówili
o radości z odnalezionej harmonii, o wiecznym pragnieniu odwzajemnionej
miłości.
z listu przypisywanego Janowi Vermeerowi***
* Karel Čapek, Listy z podróży (Obrazki z Holandii, 1931 r.), przeł. Piotr Godlewski,
Wydawnictwo WAB, Warszawa 2011 (wszystkie przypisy od tłumaczki).
** Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Szkice, „Zeszyty Literackie” 2003.
*** Ibidem (List).
1
SOPHIA
Nie dawaj wiary pozorom.
Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632*
Jemy kolację. Razem, mój mąż i ja. Kawałek pora wplątał mu się w brodę.
Obserwuję, jak przy każdym ruchu żuchwy Cornelisa ten zielony strzępek
porusza się miarowo, w górę i w dół; wygląda jak owad usidlony w trawie.
Przyglądam się obojętnie, ponieważ jestem młodą kobietą i wiodę zwyczajne
życie, w teraźniejszości. Jeszcze nie umarłam i się nie odrodziłam. Jeszcze
nie umarłam po raz drugi – tę śmierć bowiem świat uzna za moje drugie
odejście. Na końcu mojej drogi znajduje się jej początek; węgorz się zwija
i połyka własny ogon. Na początku wciąż żyję, jestem młoda, mój mąż
natomiast jest stary. Wznosimy wysmukłe kieliszki, pijemy wino. Na ściance
mojego widnieje wygrawerowana w szkle sentencja: Ludzkie nadzieje niczym
szkło kruche, toteż i życia kres prędki. Jej słowa rozpływają się w trunku
omywającym ściankę kieliszka.
Cornelis odłamuje kawałek chleba, macza go w zupie, wkłada do ust;
gryzie przez chwilę.
– Chcę z tobą pomówić, moja droga. – Wyciera usta serwetką. – Życie
nieuchronnie przemija, a każdy pragnie zatrzymać je na zawsze.
Zamieram, ponieważ wiem, co teraz nastąpi. Nie spuszczam oczu z bułki,
która leży przede mną na obrusie. Pękła podczas pieczenia i przypomina
rozchylone usta. Już od trzech lat jesteśmy małżeństwem, a ja jeszcze nie
wydałam na świat dziecka. Nie z powodu braku starań. Mój mąż w dalszym
ciągu jest mężczyzną pełnym wigoru. W nocy kładzie się na mnie; rozsuwa
mi nogi, a ja leżę pod jego ciężarem jak chrabąszcz przewrócony na grzbiet
i przydepnięty butem. Całym sercem pragnie mieć syna – dziedzica, który
będzie podskakiwał i biegał po tych marmurowych podłogach. Który zadba
o przyszłość tego ogromnego, odpowiadającego echem domu przy
Herengracht.
Do tej pory nie spełniłam jego oczekiwań. Oczywiście poddaję się jego
pieszczotom, ponieważ jestem uległą żoną i zawsze powinnam okazywać mu
wdzięczność. Los zastawia bowiem bezlitosne pułapki, a Cornelis wyrwał
mnie z jego sideł, tak jak my wydarliśmy morzu naszą ziemię, którą
osuszyliśmy i otoczyliśmy zaporami, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo;
ustrzec przed zatopieniem. Kocham za to mego męża.
Tym razem jednak wprawia mnie w zdumienie.
– Zamierzam zaangażować malarza – oznajmia. – Nazywa się Jan van
Loos i jest jednym z najlepiej zapowiadających się artystów w Amsterdamie.
Maluje martwą naturę, pejzaże, ale przede wszystkim portrety. Polecił mi go
Hendrick van Uylenburgh, wytrawny znawca sztuki i marszand. Słyszałaś już
o nim. Rembrandt van Rijn, wiesz, ten malarz, który nie tak dawno przybył
z Lejdy, należy do jego podopiecznych.
Cornelis robi mi takie wykłady. Mówi więcej, niż chcę wiedzieć, ale dziś
wieczorem jego słowa osiadają wokół mnie bezszelestnie.
Będziemy mieli portret!
– Ten malarz ma trzydzieści sześć lat; tyle, ile już upłynęło z naszego,
naznaczonego heroizmem, nowego stulecia.
Opróżnia kieliszek i dolewa sobie wina. Mój mąż rozkoszuje się wizją
nas dwojga uwiecznionych na płótnie. Po piwie ogarnia go senność, pod
wpływem wina silniej rozpalają się w nim uczucia patriotyczne.
– My na płótnie! My, którzy żyjemy w tym nadzwyczajnym mieście,
w miejscu na ziemi ojczystej najwspanialszego narodu na świecie.
Naprzeciwko niego siedzę tylko ja, ale on zwraca się do szerszego grona.
Nad jego żółtawosiwą brodą rozognione policzki tryskają czerwienią.
– Nie bez powodu Vondel sławi Amsterdam w swej odzie: „Ty, którego
żaglowce kładą cienie na wszystkich ziemskich wodach. Ty, którego towary
trafiają do odległych zakątków świata; Ty, który przybyszów z dalekich stron
przyjmujesz i w świetle księżyca ich witasz. Ty, który prawa niepodzielnie na
morzach i oceanach stanowisz”.
Nie oczekuje mojej reakcji, gdyż jestem jedynie młodą żoną, której życie
w niewielkim stopniu toczy się poza ścianami tego domu. Noszę
przytroczone przy talii tylko klucze do naszych bieliźniarek, bo dotąd nie
miałam potrzeby otwierać niczego, co przedstawia większą wartość.
Zastanawiam się, w co mam się ubrać do mojego portretu. Mój świat do tej
pory zamyka się w kręgu takich spraw. Nie obchodzą mnie ani oceany, ani
mocarstwa.
Maria przynosi talerz ze śledziami, stawia go na stole i od razu wychodzi,
pociągając nosem. Od morza w głąb lądu snuje się mgła i prawdopodobnie
dlatego przez cały dzień męczy ją kaszel. Ale wcale nie zmącił jej dobrego
nastroju. Jestem pewna, że ma potajemnego kochanka. Słyszę, jak nuci
w kuchni, czasem widzę, jak przed lustrem poprawia włosy wymykające się
spod czepka. Koniecznie muszę się dowiedzieć prawdy. Jesteśmy dla siebie
powierniczkami na tyle, na ile pozwalają okoliczności. Odkąd opuściłam
moje siostry, Maria jest jedyną bliską mi osobą.
Malarz przyjdzie w przyszłym tygodniu. Mój mąż jest znawcą malarstwa,
mamy w domu bardzo wiele dzieł sztuki. Na ścianie, za jego plecami, wisi
obraz Zuzanna i starcy, na którym dwaj starzy mężczyźni podglądają nagą
dziewczynę w kąpieli. W świetle dnia widzę ich przebiegłe twarze, ale teraz,
w blasku świec, skryły się w cieniu. Nad głową mego męża wyraźnie rysują
się kształty krągłego, jasnego kobiecego ciała. Cornelis nakłada sobie rybę
z półmiska na talerz. Mój mąż kolekcjonuje piękne przedmioty.
Widzę nas tak, jakbyśmy byli na obrazie: Cornelis w białym,
koronkowym kołnierzu na czarnym tle, z brodą poruszającą się podczas
jedzenia. Na talerzu przede mną leży śledź. Jego lśniąca skóra jest rozcięta
i odsłania jasne mięso; ryba kojarzy mi się z pękniętą bułką, która wygląda
jak rozchylone usta. Są też winogrona, dorodne, choć w przyćmionym
świetle świec wydają się zszarzałe; obok stoi lekko połyskująca cynowa
czara.
Widzę nas przy dużym stole w jadalni naszego domu. Siedzimy
nieruchomo, trwamy tak na chwilę przedtem, zanim wszystko się zmieni.
Po kolacji mój mąż czyta mi fragment z Biblii:
– „Wszelkie ciało jest trawą i wszelki wdzięk jego – jak gdyby kwiat
polny! Usycha trawa, kwiat więdnie, gdy tchnienie Jahwe ich dotknie. (Tak,
trawą jest naród)…”**
Ale ja już znajduję się na ścianie, wiszę tam i stamtąd spoglądam na nas.
* Emblematy moralne Catsa za: Wikicytaty: https://pl.wikiquote.org/wiki/Jacob_Cats.
** Iz 40,6-8; wszystkie cytaty z Biblii za: Pismo Święte Stary i Nowy Testament (w
przekładzie z języków oryginalnych, opracował zespół pod redakcją ks. Michała Petera
i ks. Mariana Wolniewicza), Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2012.
2
MARIA
Ma obowiązek nie spuszczać z oczu swoich służących, ani mężczyzn, ani kobiet;
musi przyglądać się ich zachowaniu, obserwować, jak się ze sobą obchodzą,
słuchać, jak się droczą i żartują, jakimi słowami się do siebie odnoszą, zaglądać
im w twarze, bo z zaniedbania w tych sprawach nieskromność w domu zakorzenić
się może i państwu ujmę przynosić będzie.
J. Dod i R. Cleaver,
Bogobojna nauka o gospodarstwie domowym, 1612
Maria, służąca, oszołomiona miłością, poleruje miedzianą szkandelę.
Kompletnie owładnięta pożądaniem, czuje się całkowicie bezwolna, jakby
unosiła się tuż pod powierzchnią wody. Kobieta o zniekształconej twarzy,
która spogląda na nią z wypukłej powierzchni metalu, odpowiada jej
uśmiechem. Maria jest dorodną, rumianą wiejską dziewczyną ze zdrowym
apetytem. Zdrowe ma też sumienie, które łatwo przystosowuje się do
okoliczności. Maria, gdy prowadzi Willema do swego łóżka w głębokiej
wnęce za kuchennym piecem, zaciąga za sobą kotarę, żeby się osłonić przed
gniewnym wzrokiem Boga. Co z oczu, to z myśli. Wiadomo przecież, że
w swoim czasie Willem ją poślubi.
Marzy o tym. Roi też sobie, że jej pan i pani giną na morzu, w katastrofie,
i że ona z Willemem mieszkają w tej kamienicy z sześciorgiem uroczych
dzieci. Kiedy sprząta, myśli, że robi to na jego powrót do domu. Podczas
nieobecności swojej pani zamyka dolne okiennice, żeby nikt z ulicy nie mógł
zajrzeć do środka. W salonie zapada wtedy półmrok, a ona czuje się tak,
jakby poruszała się po dnie morza. Wkłada niebieski, aksamitny żakiet
swojej pani, z kołnierzem i mankietami obszytymi futrem, i wolno
przechadza się po domu, spoglądając na swoje odbicie w lustrach. Ma takie
zwyczajne marzenie; czy jest w nim coś złego?
Teraz Maria klęczy w salonie. Szoruje niebiesko-białe flizy przy cokole.
Na każdym jest postać bawiącego się dziecka – na jednym z obręczą, na
drugim z piłką. Na trzecim, jej ulubionym, dziecko siedzi na drewnianym
kiju zakończonym głową konia. W całym pokoju mnóstwo jest dzieci
zrodzonych w jej wyobraźni. Delikatnie wyciera je ściereczką.
Przez ścianę dobiegają hałasy z ulicy – kroki, głosy przechodniów.
Wychowała się na wsi, jest więc wciąż zaskoczona zgiełkiem Herengracht;
dziwi się, że ulica tak mocno wciska się do jej sekretnego świata we wnętrzu
domu. Pokrzykiwania sprzedawcy kwiatów, którego głos brzmi przedziwnie,
jak nawoływanie czajki. Grzechot blaszanej puszki lutowacza z warsztatu
konwisarskiego, który zachęca do przynoszenia garnków do naprawy w taki
sposób, jakby przywoływał grzeszników. Kroki przechodnia, który idzie
bardzo blisko ściany domu, kaszle i spluwa na chodnik.
I wtedy rozlega się jego dzwonek.
– Ryby, świeże ryby! – Willem śpiewa fałszywie. Głos ma okropny. –
Płocie, leszcze, śledzie, dorsze!
Znów potrząsa dzwonkiem.
Maria jest wyczulona na ten dźwięk jak pasterka na odgłos dzwonka
swojego ulubieńca wśród stada.
Zrywa się z klęczek. Wyciera nos w fartuch, wygładza spódnicę i otwiera
drzwi. Poranek jest mglisty, więc ledwo może zobaczyć kanał pośrodku
ulicy. Willem wyłania się z mgły.
– Witaj, moja piękna. – Jego twarz rozjaśnia się w uśmiechu.
– Co nam przynosisz? – pyta Maria. – Daj popatrzeć.
– Czego dusza zapragnie, moja kaczuszko. – Unosi kosz i wspiera go na
biodrze.
– Masz tam pięknego, tłustego węgorza?
– Ten ci się pewnie spodoba?
– Dobrze wiesz, jak bardzo taki mi odpowiada. – Maria chichocze.
– Co byś powiedziała na duszonego z morelami i octem balsamicznym?
– Mmmm – mruczy Maria i wciąga nosem powietrze.
Teraz słychać miarowe dudnienie. Jedna po drugiej spadają na ulicę
beczki wyładowywane z barki. Bum, bum uderzają o nawierzchnię
rytmicznie, tak jak bije jej serce.
– Może chcesz śledzia? – pyta Willem. – Albo całusa?
Robi krok do przodu, jest blisko niej. Bum-bum.
– Cicho! – Maria się odsuwa.
Za ścianą przechodzą ludzie. Willem smutno opuszcza głowę. Jest
prostym człowiekiem o owalnej, ponurej, nalanej twarzy, którą wzbudza
wesołość u innych. Maria uwielbia, gdy pojawia się na niej uśmiech. On jest
kochany, taki prostoduszny i naiwny, że ona czuje się przy nim mądrą
i roztropną kobietą. Ona! Do tego stopnia jest naiwny.
Willemowi trudno uwierzyć, że Maria go kocha.
– Byłem tu wczoraj. Czemu nie otworzyłaś mi drzwi?
– Bo właściciel warzywniaka pokazywał mi marchewkę.
– Droczysz się ze mną?
– Byłam na targu. – Uśmiecha się do niego. – Kocham tylko ciebie.
Jestem jak ostryga zamknięta w swojej muszli. Tylko ty możesz mnie
otworzyć.
Cofa się i wpuszcza go do domu. Willem stawia kosz na podłodze
i bierze ją w ramiona.
– Fuj! Twoje palce!
Prowadzi go przez voorhuis, potem korytarzem i w dół po schodach, do
kuchni. On szczypie ją w pośladek, gdy przepychają się przy zlewie.
Maria przesuwa dźwignię. Woda zaczyna płynąć z kranu na jego
wyciągnięte dłonie. Stoi przy niej posłusznie jak dziecko obok matki. Ona
wyciera mu dłonie, a gdy już są suche, wącha je. Willem napiera na nią
ciałem, wciska jej kolano między uda – ona jest bliska omdlenia – on ją
całuje.
– Nie możesz tu długo zostać – mówi cicho Maria. – Oboje są w domu.
Ciągnie go do łóżka we wnęce. Uderzają się o drewnianą ramę i śmiejąc
się, przewracają na materac. Jak przytulnie jest w tym zakątku! To łóżko jest
najcieplejsze w całym domu. Kiedy przejmą go na własność, nadal tutaj będą
spać, bo tu jest jej dziupla, kolebka jej życia.
Willem mruczy Marii do ucha słodkie słówka. Ona go głaszcze. On
pojękuje. Ona go ucisza. Bierze jego rękę i wkłada ją sobie między nogi; nie
mają czasu do stracenia. Śmieją się jak dzieci, ponieważ dorastali, sypiając
stłoczeni w jednym łóżku ze swoimi braćmi i siostrami, przytulając się do
nich, wiercąc się między nimi i trącając nawzajem kolanami.
– A tu co jest? – szepcze Maria. – Coś ciekawego?
Wtem od frontowych drzwi słychać stukanie, ra-ta-ta-ta.
Maria gwałtownie siada. Spycha Willema i sama gramoli się z łóżka.
Chwilę później, zarumieniona i zdyszana, podnosi rygiel przy drzwiach
wejściowych.
Stoi przed nią mężczyzna, niewysoki i smagły. Ma lśniące, czarne loki,
niebieskie oczy i aksamitny beret na głowie.
– Jestem umówiony – wyjaśnia. – Przyszedłem namalować portret.
3
SOPHIA
Dojrzała gruszka sama wpada do fartuszka.
Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632
– Mam dłoń trzymać w ten sposób, opartą na biodrze? – Mój mąż skręca się
w kierunku malarza. Wypycha do przodu klatkę piersiową, w drugą dłoń
bierze laskę. Na ramiona narzucił czarną pelerynę z brokatowej tkaniny,
włożył wysoki kapelusz; uczesał brodę, natarł woskiem i podkręcił wąsy.
Dziś upiął krezę – szeroką, śnieżnobiałą. Wydaje się, jakby jego odcięta od
tułowia głowa znalazła się na talerzu. Cornelis stara się ukryć emocje.
– Zna pan powiedzenie: Strumienia nie da się wstrzymać, bo woda i tak
wytryśnie w innym miejscu? Pobieliliśmy nasze kościoły, zakazaliśmy
umieszczania w nich świętych obrazów… – Skłania głowę w moją stronę. –
Muszę tu prosić o wybaczenie moją żonę, która jest katoliczką – i nasz
Kościół reformowany przestał sprawować pieczę nad malarzami,
a tymczasem ich sztuka żywo rozkwita bez tego mecenatu. Z pożytkiem dla
nas, bo malują naszą codzienność z troską o każdy szczegół, z mistrzostwem,
które – tu zastrzegam, jestem daleki od bluźnierstwa – niemal graniczy
z doskonałością Stwórcy.
Malarz patrzy mi prosto w oczy. Unosi brwi i się uśmiecha. Jak on śmie!
Spoglądam w bok.
– Proszę nie ruszać głową, pani – mówi.
Portret powstaje w bibliotece mojego męża. Zasłony są rozsunięte
i światło słoneczne strumieniem wlewa się do środka. Promienie połyskują
w szybach serwantki, w której Cornelis przechowuje swoje przedziwne
przedmioty – skamieniałości, figurki, muszle łodzików – umieszczone na
srebrnej podstawie. Na stole nakrytym tureckim kilimem stoją globus i waga,
leży ludzka czaszka. Globus symbolizuje handel, ponieważ mój mąż jest
kupcem, właścicielem składu towarów w porcie. Sprowadza zboże znad
Bałtyku i rzadkie przyprawy ze Wschodu. Wysyła statkami tekstylia do
krajów położonych daleko poza moim wąskim horyzontem. Z dumą szczyci
się swoim majątkiem, ale też, jak każdy dobry kalwinista, pokornie godzi się
z ulotną naturą dóbr doczesnych – stąd waga, do ważenia naszych grzechów
i dobrych uczynków w dniu Sądu Ostatecznego, i czaszka. Marność, marność
nad marnościami. Chciał do portretu trzymać dłoń na czaszce, ale malarz
miał inną koncepcję.
Mój mąż przez cały czas mówi. Kątem oka widzę, jak porusza się jego
broda, w górę i w dół, niczym zwierzątko z żółtym futerkiem, które
przysiadło na jego krezie. W myśli każę mu zamilknąć.
– Mam szczęście, że dzięki swoim staraniom zdobyłem taką pozycję
i majątek. – Chrząka. – Ale prawdziwe szczęście daje mi mój klejnot, przy
którym gaśnie blask rubinów – moja droga Sophia. Najwięcej radości
i pociechy przysparza mężczyźnie szczęśliwy dom, gdzie po dniu trudów
może zamknąć za sobą drzwi i zaznać w nim spokoju, znaleźć ukojenie przy
kominku, nacieszyć się troskliwością kochającej, bogobojnej żony.
Słyszę ciche prychnięcie. Malarz stara się powstrzymać śmiech. Znów
patrzy na mnie zza sztalugi. Czuję na sobie jego spojrzenie, choć nie
odrywam oczu od ściany. Nienawidzę go.
Najgorsze jednak dopiero nadchodzi.
– Zasmuca mnie tylko, że dotąd nie słychać w naszym domu tupotu
maleńkich stóp. Żywię jednak nadzieję, że wkrótce to się zmieni. – Mój mąż
się śmieje. – Może i nieco przywiędły moje liście, ale wciąż jeszcze krążą
w nich życiodajne soki.
Nie! Jak mógł to powiedzieć? Spojrzenie malarza znów spotyka się
z moim. Uśmiecha się, odsłania białe zęby. Wodzi po mnie oczami, z góry na
dół, rozbiera wzrokiem. Nie mam już na sobie sukni, stoję przed nim naga.
Pragnę umrzeć. Całe moje ciało oblewa się rumieńcem. Dlaczego to
robimy? Jak Cornelis mógł powiedzieć coś takiego? Wzięły górę emocje
wywołane pozowaniem do portretu – ale jak mógł tak nas ośmieszyć?
Malarz obserwuje mnie zza sztalugi. Jego niebieskie oczy na wskroś
świdrują moją duszę. Jest niewysokim, muskularnym mężczyzną o gęstych,
niesfornych, czarnych włosach. Przechyla głowę na bok. Spoglądam na niego
chłodno. Wtedy dociera do mnie, że on wcale nie na mnie patrzy. Skupia się
na kompozycji, którą ma przenieść na płótno. Wyciera pędzel w kawałek
tkaniny i marszczy czoło. Ja jestem dla niego tylko obiektem – brązowe
włosy, biały koronkowy kołnierz i błękitna suknia z jedwabnej tafty.
Irytuje mnie to. Nie jestem combrem baranim na pieczeń! Serce bije mi
przyspieszonym rytmem. Czuję się oszołomiona i zdezorientowana. Co się ze
mną dzieje?
– Jak długo to jeszcze potrwa? – pytam oschle.
– Jesteś, pani, już zmęczona? – Malarz podchodzi do mnie i podaje mi
chustkę do nosa. – Źle się pani czuje?
– Przeciwnie, czuję się doskonale.
– Przez cały ranek pociągasz, pani, nosem.
– To tylko lekkie przeziębienie. Udzieliło mi się od służącej.
Za nic nie skorzystam z jego chustki. Wyjmuję własną i wycieram nos.
Podchodzi bardzo blisko. Czuję od niego zapach oleju lnianego i tytoniu.
– Nie jesteś, pani, szczęśliwa, prawda? – pyta.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Że nie jesteś, pani, szczęśliwa, tak stojąc.
Przyciąga krzesło.
– Usiądź, proszę, tutaj. Jeśli przestawię to tutaj… a to tam…
Przesuwa stół. Porusza się zwinnie, przemieszcza meble. Odstawia
globus trochę na bok, robi krok do tyłu i ocenia nowy układ. Pracuje
w pełnym skupieniu. Brązowy kaftan ma poplamiony farbami.
Kuca przede mną. Chwyta rąbek mojej sukni i odsłania czubek mego
pantofla. Zdejmuje beret i drapie się po głowie. Patrzę z góry na jego wijące
się włosy. Przysiada na piętach i przygląda się mojej stopie, po chwili
wyciąga rękę i ujmuje ją dłonią. Przemieszcza trochę w prawo i ustawia na
ogrzewaczu, poprawia fałdy mojej spódnicy.
– Taka kobieta jak ty, pani, zasługuje na szczęście – mamrocze pod
nosem.
Wraca do sztalugi. Mówi, że przyjdzie do nas na trzy sesje, a potem obraz
dokończy w swojej pracowni. Teraz znów przemawia mój mąż, opowiada
malarzowi o znajomym, przyjacielu burmistrza, który stracił na morzu statek,
a wraz z nim ogromną fortunę. Żaglowiec został zatopiony przez Hiszpanów.
Głos Cornelisa odbija się echem, wydaje mi się, że dobiega z oddali. Siedzę
tam. Piersi mi nabrzmiewają i dotykają do bawełnianej koszuli, którą mam na
sobie; palą mnie uda pod halką. Czuję ucisk w gardle, pieką mnie uszy
i w skroniach pulsuje mi krew. Całe moje ciało drży, ale pewnie dlatego, że
mam gorączkę. Z tego powodu jestem obolała i ociężała, a zarazem lekka jak
piórko.
Malarz pracuje. Spogląda to na mnie, to na płótno. Gdy maluje, czuję na
skórze pociągnięcia jego pędzla…
Jestem w łóżku z moimi siostrami. Mam mocno zaciśnięte powieki, bo
wiem, że on siedzi, obserwuje mnie. Przesuwa różowym językiem po zębach.
Jeśli otworzę oczy, wilk tam będzie, przyczajony w przysiadzie obok mego
łóżka. Kurczy mi się serce. Odmawiam różaniec… Święta Mario, Matko
Boża… Na twarzy czuję jego gorący, zawiesisty oddech. Osłaniam dłońmi
moje rozbudzone piersi. Mamroczę coraz szybciej, siłą woli chcę sprawić,
żeby przysunął się bliżej.
4
MARIA
Obowiązkiem mym jest praca, lecz Miłość nie daje mi wytchnienia.
Nie czuję chęci do żadnej roboty;
Myśli me pożywkę dają Miłości, a Ona im pokarm dostarcza.
Walczyć się staram, lecz sił mi nie staje.
Gdy się czymś zajmuję, robię to przeciw sobie, bo ty, niespokojna Miłości,
trzymasz mnie w swej Mocy!
J.H. Krul, 1644
– Kocham go. Gdy mnie dotyka, czuję mrowienie w całym ciele. Kiedy na
mnie patrzy, wewnątrz mięknę jak galareta. – Maria stoi oparta
o bieliźniarkę, ma zamknięte oczy. – Jestem tak bardzo szczęśliwa, że zaraz
pęknę. Och, proszę pani, będę go kochać zawsze. Do końca świata.
Będziemy mieli sześcioro dzieci. Dziś rano jadłam jabłko i akurat myślałam
o nim, a potem wyplułam pestki i naliczyłam sześć.
Maria przyciska prześcieradło do piersi. Wcale nie chciała się zwierzać,
ale słowa same wydostają się jej z ust. Nie ma komu o tym wszystkim
powiedzieć, tylko swojej pani. Ona jest jej jedyną powierniczką, ponieważ
Maria nie zna w Amsterdamie nikogo oprócz kilku handlarzy i swego
ukochanego. Najdroższego, smutnego, czułego, zabawnego Willema,
któremu palce zawsze pachną rybami.
– Kocham go bez pamięci.
Sophia nie odpowiada. Bierze prześcieradła z rąk Marii i wkłada je do
bieliźniarki. Kot łasi się do Sophii, lecz ona pozostaje obojętna, więc na
sztywnych łapach podchodzi do Marii i ociera się o jej nogi. Krąży między
jedną kobietą a drugą, prowokuje do reakcji, ale one są daleko, unoszą się
w obłokach.
Wtem obie kichają równocześnie. Maria się śmieje, ale Sophia, jak się
zdaje, niczego nie zauważyła. Służąca jest niezadowolona, spodziewała się
zainteresowania swojej pani i pytań: Kim on jest? Kiedy go poznałaś? Czy on
ma uczciwe zamiary? (Tak).
Za oknami zapada zmierzch. Sophia zamyka drzwi bieliźniarki i plecami
przytula się do niej. Wygląda jak podparta lalka. Ma na sobie niebieską,
jedwabną suknię, którą włożyła rano do pozowania, ale teraz zawiesiła na
szyi złoty krzyż. Jest blada; bez wątpienia dlatego, że czuje się źle, choć
odmawia pójścia do łóżka. Maria uważa, że jej pani jest bardzo ładna; w taki
subtelny sposób. Sama przy niej czuje się jak kula surowego ciasta. Dziś jej
pani przypomina figurkę z porcelany, która w każdej chwili może nagle
popękać.
Maria nie należy do ciekawskich, tym bardziej teraz, kiedy cieszy się
swoim szczęściem i jest pochłonięta własnymi sprawami. Niewiele wie
o pani, właściwie tylko tyle, że są w tym samym wieku – mają po
dwadzieścia cztery lata – i że ojciec Sophii, który pracował jako drukarz
w Utrechcie, umarł młodo i pozostawił ogromne długi i kilka córek. Dlatego
Sophia została wydana za mąż za bogatego mężczyznę. Maria uważa
Cornelisa za starego nudziarza, ale jest kobietą praktyczną. Wie, że w życiu
trzeba przetrwać i zawsze płaci się za to jakąś cenę. Są narodem interesów,
który odniósł tak spektakularne sukcesy, jakich świat dotąd nie widział, a jej
panią z panem połączyła transakcja handlowa. Młodość została sprzedana za
bogactwo; zdolność do prokreacji (ewentualnej) została wymieniona za życie
wolne od widma głodu. Marii taki układ wydaje się rozsądny, bo choć ma
duszę marzycielki i wierzy w przesądy, to w głębi serca jest prostą
dziewczyną ze wsi i mocno stąpa po ziemi.
Czuje się jednak dotknięta. Otworzyła serce i co? Spotkała się
z milczeniem. Rozgniewana niesie na rękach stertę pościeli i zamaszystym
krokiem wchodzi do sypialni. Jej pani idzie za nią, żeby pomóc przy
ścieleniu łóżka, bo często razem wykonują różne prace. Na dębowej
komodzie palą się trzy świece. Maria rzuca pościel na łóżko i zdmuchuje
jedną z nich.
– Czemu to zrobiłaś? – pyta Sophia.
Maria cała drży.
– Trzy płonące świece to zły znak.
– Jaki znów znak?
– Zapowiedź śmierci – odpowiada krótko Maria. – Nigdy pani o tym nie
słyszała?
5
CORNELIS
Pozy kobiet i młodzieży: Kobiet i niedojrzałej młodzieży nie powinno się
przedstawiać z rozrzuconymi lub zbyt rozstawionymi nogami. Oznacza to bowiem
zuchwalstwo lub całkowity brak wstydu. Nogi zaś zaciśnięte obrazują wstydliwy
lęk.
Leonardo da Vinci, Notatniki*
– Znowu ryba? – Cornelis patrzy na talerz. – Przez cały tydzień jemy tylko
ryby. W ubiegłym tygodniu było tak samo, jeśli dobrze pamiętam. Lada
dzień wyrosną nam płetwy. – Śmieje się z własnego dowcipu. – Swego czasu
znaczna część naszego kraju leżała pod wodą – czyżbyś chciała, żebyśmy się
tam znaleźli z powrotem?
– Wydawało mi się, że lubi pan ryby – mówi służąca. – To jest leszcz,
pana ulubiony – tłumaczy się Sophii. – Zrobiłam go z suszonymi śliwkami,
tak jak państwu najbardziej smakuje.
– Może pora na solidny kawałek wieprzowiny? – Cornelis zwraca się do
żony. – Wybierz się jutro do rzeźnika, moja droga, zanim wszyscy zmienimy
się w pokryte łuskami stwory z morskich głębin.
Maria prycha – z rozbawieniem czy pogardą, Cornelis nie potrafi
powiedzieć – i idzie z powrotem do kuchni. Bezczelność! Od odejścia Karla,
służącego, jest coraz gorzej; musi o tym porozmawiać z żoną.
Sophia nie je. Patrzy na swój kieliszek.
– Nie chcę tu więcej widzieć tego malarza.
– Co powiedziałaś?
– Nie chcę, żeby tutaj przychodził. W ogóle nie chcę tego naszego
portretu.
Cornelis przygląda jej się zdumiony.
– Czemu nie chcesz?
– Proszę cię!
– Ale dlaczego nie?
– Z powodu niebezpieczeństwa – odpowiada Sophia.
– Niebezpieczeństwa?
Sophia milknie.
– Tylko schlebiamy własnej próżności.
– Czym zatem są, moja droga, wizyty twojej krawcowej?
– To jest zupełnie co innego…
– Ile godzin spędzasz na przymiarkach, obracaniu się przed lustrem raz
w jedną, raz w drugą stronę? – Pochyla się nad stołem i głaszcze jej rękę przy
nadgarstku. – Cieszę się, że tak robisz, moja kochana żono, bo moje stare
serce napełnia się radością, gdy mogę podziwiać twoje piękno. Z tego
samego powodu pragnę je utrwalić na płótnie – rozumiesz?
Sophia przesuwa palcami po rąbku obrusa.
– Bardzo drogo to kosztuje. Aż osiemdziesiąt florenów!
– Uważasz, że nie mogę wydawać własnych pieniędzy tak, jak chcę?
– Osiemdziesiąt florenów to wielomiesięczny zarobek na przykład
stolarza… – Sophia traci pewność siebie. – Albo marynarza.
– Skąd nagle u ciebie tyle troski?
Znów zapada cisza.
– Nie lubię go – oznajmia.
– Moim zdaniem to miły człowiek.
Sophia podnosi oczy; jej twarz czerwienieje.
– Ja go nie lubię, jest arogancki.
– Skoro rzeczywiście go nie lubisz – proszę bardzo, zapłacę mu tyle, ile
mu się należy, i przyjmę innego malarza. – Cornelis pragnie ją ułagodzić. –
Może Nicolaesa Eliasza albo Thomasa de Keysera. Mają sporo zamówień,
więc pewnie będziemy musieli dość długo czekać. Mógłbym porozumieć się
z Rembrandtem van Rijnem, choć jego zapłata może być zbyt wysoka nawet
na moje możliwości. – Uśmiecha się do niej. – Zrobię wszystko dla twego
szczęścia, moja najdroższa.
Uspokojony, je kolację. A więc tylko o to chodziło. Kobiety to dziwne
istoty z zabawnymi kaprysami i bardziej zagadkowe niż mężczyźni. Są jak
szkatułki, w których trzeba obrócić tarczą w odpowiednią stronę, potem
przekręcić kluczyk i poznać ich głęboko ukryte tajemnice.
Cornelis kocha swoją żonę do szaleństwa. Zdarza się, że podziwiając jej
urodę w blasku świec, traci oddech. Ona jest jego nadzieją, jego radością,
daje mu energię. Jest cudotwórczynią, bo przywróciła mu życie, gdy już
zupełnie stracił nadzieję. Uratowała go, tak jak on, choć w całkiem inny
sposób, ją ocalił.
Po kolacji Cornelis dokłada kolejną bryłę torfu do ognia, siada i zapala
fajkę. Najwięcej radości i pociechy daje mężczyźnie szczęśliwy dom,
w którym może się nacieszyć troskliwością kochającej żony. Ale Sophii przy
nim nie ma. Z góry dobiega odgłos jej kroków, słychać skrzypienie podłogi.
Potem zapada cisza. Powiedziała, że boli ją głowa, i wcześnie poszła się
położyć. Zwykle siedzi razem z nim i szyje; czasem grają w karty. Dzisiaj
wieczorem była niespokojna, rozdrażniona jak klacz, która czuje
nadciągającą burzę. Ta jej gwałtowność w sprawie malarza wydała mu się
zupełnie do niej niepodobna.
Cornelis martwi się, że coś jej dolega; przez cały wieczór wyglądała
blado. Może tęskni za swoją rodziną. W Amsterdamie zna niewiele osób,
a żony jego znajomych są od niej o wiele starsze. Rzadko kiedy wychodzi
z domu, nie ma żadnych rozrywek. Na początku, gdy się zaręczyli, Sophia
była pełną życia, szczęśliwą panną, ale mijały miesiące i stawała się coraz
bardziej zamknięta w sobie. Może powodem są obowiązki związane
z prowadzeniem tego domu? Muszą przyjąć jeszcze jednego służącego.
A może jego żona czuje się uwięziona w domu jak szczygieł, którego trzymał
w klatce, kiedy był chłopcem?
Cornelis stuka fajką, żeby ją oczyścić z resztek tytoniu, i wstaje z fotela.
Dokucza mu ból w stawach; dają się we znaki plecy. Ta zima trwała bardzo
długo. Czuje ciężar gęstej mgły, która przysłoniła miasto niczym pokrywka
na kociołku z hutspotem. Woń gotowanej ryby w dalszym ciągu snuje się po
domu. Wczoraj morze wyrzuciło wieloryba na plażę w Beverwijk;
ogromnego, takiego jeszcze na tym obszarze nie widziano. Zdarzenie to
wywołało wielki niepokój wśród okolicznych mieszkańców. Uznali je za
nadzwyczajny znak, zapowiedź katastrofy – potwór zesłany na nich przez
morze to kara za ich grzechy.
Cornelis zdaje sobie sprawę z tej niedorzeczności. Wie, z własnego
doświadczenia, że tragedie nie rodzą się z sygnałów natury. One uderzają
znienacka. Żadne pęknięte lustro nie przyczyniło się do śmierci jego
pierwszej, ukochanej żony, Hendrijke, która odeszła przed czterdziestymi
urodzinami. Żadne układy gwiazd nie spowodowały zgonu w wieku
niemowlęcym jego dwojga dzieci.
Cornelis stracił już jedną rodzinę. Jak każdy pogrążony w smutku po
stracie najbliższych wie, że świat nie rządzi się racjonalnymi zasadami.
Ludzie doświadczeni przez los w głębi serca to wiedzą, choć mówią innym
Tę książkę również dedykuję Csabie
Na górze cicho i poważnie żyją ludzie; na dole jeszcze ciszej i poważniej poruszają się cienie. Nie dziwiłbym się, gdyby w zwierciadle grachtów przesuwały się odbicia ludzi z minionych wieków, mężczyzn w szerokich krezach i kobiet w czepcach. […] Jakby te miasta wcale nie stały na ziemi, tylko na swym własnym odbiciu; jakby się te solidne ulice wynurzały z bezdennej toni snów. Karel Čapek, Listy z podróży (Obrazki z Holandii), 1931* Tak, znałem dobrze świat ubóstwa i brzydoty, ale malowałem skórę, połyskliwą powierzchnię, pozór rzeczy – jedwabne damy, panów w nienagannej czerni. Podziwiałem, jak zaciekle walczyli o trochę dłuższe życie, niż było im pisane. Bronili się modą, akcesoriami krawieckimi, fantazyjnym żabotem, wymyślnymi mankietami, fałdą, zakładką, każdym szczegółem, który pozwoli im trwać trochę dłużej, zanim ich i nas samych pochłonie czarne tło. Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Szkice** Naszym zadaniem nie jest rozwiązywanie zagadek, ale uświadomienie ich sobie, pochylenie głowy przed nimi, a także przygotowanie oczu na nieustający zachwyt i zdziwienie. Jeśli jednak koniecznie zależy Tobie na wynalazkach, to powiem, że jestem dumny z tego, iż udało mi się zestawić pewien szczególnie intensywny rodzaj kobaltu ze świetlistą, cytrynową żółcią, jak również zanotować refleks południowego światła, które pada przez grube szkło na szarą ścianę […] Pozwól jednak, że i my będziemy uprawiali nasz archaiczny proceder, że będziemy mówili światu słowa pojednania, mówili o radości z odnalezionej harmonii, o wiecznym pragnieniu odwzajemnionej
miłości. z listu przypisywanego Janowi Vermeerowi*** * Karel Čapek, Listy z podróży (Obrazki z Holandii, 1931 r.), przeł. Piotr Godlewski, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2011 (wszystkie przypisy od tłumaczki). ** Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Szkice, „Zeszyty Literackie” 2003. *** Ibidem (List).
1 SOPHIA Nie dawaj wiary pozorom. Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632* Jemy kolację. Razem, mój mąż i ja. Kawałek pora wplątał mu się w brodę. Obserwuję, jak przy każdym ruchu żuchwy Cornelisa ten zielony strzępek porusza się miarowo, w górę i w dół; wygląda jak owad usidlony w trawie. Przyglądam się obojętnie, ponieważ jestem młodą kobietą i wiodę zwyczajne życie, w teraźniejszości. Jeszcze nie umarłam i się nie odrodziłam. Jeszcze nie umarłam po raz drugi – tę śmierć bowiem świat uzna za moje drugie odejście. Na końcu mojej drogi znajduje się jej początek; węgorz się zwija i połyka własny ogon. Na początku wciąż żyję, jestem młoda, mój mąż natomiast jest stary. Wznosimy wysmukłe kieliszki, pijemy wino. Na ściance mojego widnieje wygrawerowana w szkle sentencja: Ludzkie nadzieje niczym szkło kruche, toteż i życia kres prędki. Jej słowa rozpływają się w trunku omywającym ściankę kieliszka. Cornelis odłamuje kawałek chleba, macza go w zupie, wkłada do ust; gryzie przez chwilę. – Chcę z tobą pomówić, moja droga. – Wyciera usta serwetką. – Życie nieuchronnie przemija, a każdy pragnie zatrzymać je na zawsze.
Zamieram, ponieważ wiem, co teraz nastąpi. Nie spuszczam oczu z bułki, która leży przede mną na obrusie. Pękła podczas pieczenia i przypomina rozchylone usta. Już od trzech lat jesteśmy małżeństwem, a ja jeszcze nie wydałam na świat dziecka. Nie z powodu braku starań. Mój mąż w dalszym ciągu jest mężczyzną pełnym wigoru. W nocy kładzie się na mnie; rozsuwa mi nogi, a ja leżę pod jego ciężarem jak chrabąszcz przewrócony na grzbiet i przydepnięty butem. Całym sercem pragnie mieć syna – dziedzica, który będzie podskakiwał i biegał po tych marmurowych podłogach. Który zadba o przyszłość tego ogromnego, odpowiadającego echem domu przy Herengracht. Do tej pory nie spełniłam jego oczekiwań. Oczywiście poddaję się jego pieszczotom, ponieważ jestem uległą żoną i zawsze powinnam okazywać mu wdzięczność. Los zastawia bowiem bezlitosne pułapki, a Cornelis wyrwał mnie z jego sideł, tak jak my wydarliśmy morzu naszą ziemię, którą osuszyliśmy i otoczyliśmy zaporami, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo; ustrzec przed zatopieniem. Kocham za to mego męża. Tym razem jednak wprawia mnie w zdumienie. – Zamierzam zaangażować malarza – oznajmia. – Nazywa się Jan van Loos i jest jednym z najlepiej zapowiadających się artystów w Amsterdamie. Maluje martwą naturę, pejzaże, ale przede wszystkim portrety. Polecił mi go Hendrick van Uylenburgh, wytrawny znawca sztuki i marszand. Słyszałaś już o nim. Rembrandt van Rijn, wiesz, ten malarz, który nie tak dawno przybył z Lejdy, należy do jego podopiecznych. Cornelis robi mi takie wykłady. Mówi więcej, niż chcę wiedzieć, ale dziś wieczorem jego słowa osiadają wokół mnie bezszelestnie. Będziemy mieli portret! – Ten malarz ma trzydzieści sześć lat; tyle, ile już upłynęło z naszego, naznaczonego heroizmem, nowego stulecia.
Opróżnia kieliszek i dolewa sobie wina. Mój mąż rozkoszuje się wizją nas dwojga uwiecznionych na płótnie. Po piwie ogarnia go senność, pod wpływem wina silniej rozpalają się w nim uczucia patriotyczne. – My na płótnie! My, którzy żyjemy w tym nadzwyczajnym mieście, w miejscu na ziemi ojczystej najwspanialszego narodu na świecie. Naprzeciwko niego siedzę tylko ja, ale on zwraca się do szerszego grona. Nad jego żółtawosiwą brodą rozognione policzki tryskają czerwienią. – Nie bez powodu Vondel sławi Amsterdam w swej odzie: „Ty, którego żaglowce kładą cienie na wszystkich ziemskich wodach. Ty, którego towary trafiają do odległych zakątków świata; Ty, który przybyszów z dalekich stron przyjmujesz i w świetle księżyca ich witasz. Ty, który prawa niepodzielnie na morzach i oceanach stanowisz”. Nie oczekuje mojej reakcji, gdyż jestem jedynie młodą żoną, której życie w niewielkim stopniu toczy się poza ścianami tego domu. Noszę przytroczone przy talii tylko klucze do naszych bieliźniarek, bo dotąd nie miałam potrzeby otwierać niczego, co przedstawia większą wartość. Zastanawiam się, w co mam się ubrać do mojego portretu. Mój świat do tej pory zamyka się w kręgu takich spraw. Nie obchodzą mnie ani oceany, ani mocarstwa. Maria przynosi talerz ze śledziami, stawia go na stole i od razu wychodzi, pociągając nosem. Od morza w głąb lądu snuje się mgła i prawdopodobnie dlatego przez cały dzień męczy ją kaszel. Ale wcale nie zmącił jej dobrego nastroju. Jestem pewna, że ma potajemnego kochanka. Słyszę, jak nuci w kuchni, czasem widzę, jak przed lustrem poprawia włosy wymykające się spod czepka. Koniecznie muszę się dowiedzieć prawdy. Jesteśmy dla siebie powierniczkami na tyle, na ile pozwalają okoliczności. Odkąd opuściłam moje siostry, Maria jest jedyną bliską mi osobą. Malarz przyjdzie w przyszłym tygodniu. Mój mąż jest znawcą malarstwa,
mamy w domu bardzo wiele dzieł sztuki. Na ścianie, za jego plecami, wisi obraz Zuzanna i starcy, na którym dwaj starzy mężczyźni podglądają nagą dziewczynę w kąpieli. W świetle dnia widzę ich przebiegłe twarze, ale teraz, w blasku świec, skryły się w cieniu. Nad głową mego męża wyraźnie rysują się kształty krągłego, jasnego kobiecego ciała. Cornelis nakłada sobie rybę z półmiska na talerz. Mój mąż kolekcjonuje piękne przedmioty. Widzę nas tak, jakbyśmy byli na obrazie: Cornelis w białym, koronkowym kołnierzu na czarnym tle, z brodą poruszającą się podczas jedzenia. Na talerzu przede mną leży śledź. Jego lśniąca skóra jest rozcięta i odsłania jasne mięso; ryba kojarzy mi się z pękniętą bułką, która wygląda jak rozchylone usta. Są też winogrona, dorodne, choć w przyćmionym świetle świec wydają się zszarzałe; obok stoi lekko połyskująca cynowa czara. Widzę nas przy dużym stole w jadalni naszego domu. Siedzimy nieruchomo, trwamy tak na chwilę przedtem, zanim wszystko się zmieni. Po kolacji mój mąż czyta mi fragment z Biblii: – „Wszelkie ciało jest trawą i wszelki wdzięk jego – jak gdyby kwiat polny! Usycha trawa, kwiat więdnie, gdy tchnienie Jahwe ich dotknie. (Tak, trawą jest naród)…”** Ale ja już znajduję się na ścianie, wiszę tam i stamtąd spoglądam na nas. * Emblematy moralne Catsa za: Wikicytaty: https://pl.wikiquote.org/wiki/Jacob_Cats. ** Iz 40,6-8; wszystkie cytaty z Biblii za: Pismo Święte Stary i Nowy Testament (w przekładzie z języków oryginalnych, opracował zespół pod redakcją ks. Michała Petera i ks. Mariana Wolniewicza), Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2012.
2 MARIA Ma obowiązek nie spuszczać z oczu swoich służących, ani mężczyzn, ani kobiet; musi przyglądać się ich zachowaniu, obserwować, jak się ze sobą obchodzą, słuchać, jak się droczą i żartują, jakimi słowami się do siebie odnoszą, zaglądać im w twarze, bo z zaniedbania w tych sprawach nieskromność w domu zakorzenić się może i państwu ujmę przynosić będzie. J. Dod i R. Cleaver, Bogobojna nauka o gospodarstwie domowym, 1612 Maria, służąca, oszołomiona miłością, poleruje miedzianą szkandelę. Kompletnie owładnięta pożądaniem, czuje się całkowicie bezwolna, jakby unosiła się tuż pod powierzchnią wody. Kobieta o zniekształconej twarzy, która spogląda na nią z wypukłej powierzchni metalu, odpowiada jej uśmiechem. Maria jest dorodną, rumianą wiejską dziewczyną ze zdrowym apetytem. Zdrowe ma też sumienie, które łatwo przystosowuje się do okoliczności. Maria, gdy prowadzi Willema do swego łóżka w głębokiej wnęce za kuchennym piecem, zaciąga za sobą kotarę, żeby się osłonić przed gniewnym wzrokiem Boga. Co z oczu, to z myśli. Wiadomo przecież, że w swoim czasie Willem ją poślubi. Marzy o tym. Roi też sobie, że jej pan i pani giną na morzu, w katastrofie, i że ona z Willemem mieszkają w tej kamienicy z sześciorgiem uroczych dzieci. Kiedy sprząta, myśli, że robi to na jego powrót do domu. Podczas
nieobecności swojej pani zamyka dolne okiennice, żeby nikt z ulicy nie mógł zajrzeć do środka. W salonie zapada wtedy półmrok, a ona czuje się tak, jakby poruszała się po dnie morza. Wkłada niebieski, aksamitny żakiet swojej pani, z kołnierzem i mankietami obszytymi futrem, i wolno przechadza się po domu, spoglądając na swoje odbicie w lustrach. Ma takie zwyczajne marzenie; czy jest w nim coś złego? Teraz Maria klęczy w salonie. Szoruje niebiesko-białe flizy przy cokole. Na każdym jest postać bawiącego się dziecka – na jednym z obręczą, na drugim z piłką. Na trzecim, jej ulubionym, dziecko siedzi na drewnianym kiju zakończonym głową konia. W całym pokoju mnóstwo jest dzieci zrodzonych w jej wyobraźni. Delikatnie wyciera je ściereczką. Przez ścianę dobiegają hałasy z ulicy – kroki, głosy przechodniów. Wychowała się na wsi, jest więc wciąż zaskoczona zgiełkiem Herengracht; dziwi się, że ulica tak mocno wciska się do jej sekretnego świata we wnętrzu domu. Pokrzykiwania sprzedawcy kwiatów, którego głos brzmi przedziwnie, jak nawoływanie czajki. Grzechot blaszanej puszki lutowacza z warsztatu konwisarskiego, który zachęca do przynoszenia garnków do naprawy w taki sposób, jakby przywoływał grzeszników. Kroki przechodnia, który idzie bardzo blisko ściany domu, kaszle i spluwa na chodnik. I wtedy rozlega się jego dzwonek. – Ryby, świeże ryby! – Willem śpiewa fałszywie. Głos ma okropny. – Płocie, leszcze, śledzie, dorsze! Znów potrząsa dzwonkiem. Maria jest wyczulona na ten dźwięk jak pasterka na odgłos dzwonka swojego ulubieńca wśród stada. Zrywa się z klęczek. Wyciera nos w fartuch, wygładza spódnicę i otwiera drzwi. Poranek jest mglisty, więc ledwo może zobaczyć kanał pośrodku ulicy. Willem wyłania się z mgły.
– Witaj, moja piękna. – Jego twarz rozjaśnia się w uśmiechu. – Co nam przynosisz? – pyta Maria. – Daj popatrzeć. – Czego dusza zapragnie, moja kaczuszko. – Unosi kosz i wspiera go na biodrze. – Masz tam pięknego, tłustego węgorza? – Ten ci się pewnie spodoba? – Dobrze wiesz, jak bardzo taki mi odpowiada. – Maria chichocze. – Co byś powiedziała na duszonego z morelami i octem balsamicznym? – Mmmm – mruczy Maria i wciąga nosem powietrze. Teraz słychać miarowe dudnienie. Jedna po drugiej spadają na ulicę beczki wyładowywane z barki. Bum, bum uderzają o nawierzchnię rytmicznie, tak jak bije jej serce. – Może chcesz śledzia? – pyta Willem. – Albo całusa? Robi krok do przodu, jest blisko niej. Bum-bum. – Cicho! – Maria się odsuwa. Za ścianą przechodzą ludzie. Willem smutno opuszcza głowę. Jest prostym człowiekiem o owalnej, ponurej, nalanej twarzy, którą wzbudza wesołość u innych. Maria uwielbia, gdy pojawia się na niej uśmiech. On jest kochany, taki prostoduszny i naiwny, że ona czuje się przy nim mądrą i roztropną kobietą. Ona! Do tego stopnia jest naiwny. Willemowi trudno uwierzyć, że Maria go kocha. – Byłem tu wczoraj. Czemu nie otworzyłaś mi drzwi? – Bo właściciel warzywniaka pokazywał mi marchewkę. – Droczysz się ze mną? – Byłam na targu. – Uśmiecha się do niego. – Kocham tylko ciebie. Jestem jak ostryga zamknięta w swojej muszli. Tylko ty możesz mnie otworzyć.
Cofa się i wpuszcza go do domu. Willem stawia kosz na podłodze i bierze ją w ramiona. – Fuj! Twoje palce! Prowadzi go przez voorhuis, potem korytarzem i w dół po schodach, do kuchni. On szczypie ją w pośladek, gdy przepychają się przy zlewie. Maria przesuwa dźwignię. Woda zaczyna płynąć z kranu na jego wyciągnięte dłonie. Stoi przy niej posłusznie jak dziecko obok matki. Ona wyciera mu dłonie, a gdy już są suche, wącha je. Willem napiera na nią ciałem, wciska jej kolano między uda – ona jest bliska omdlenia – on ją całuje. – Nie możesz tu długo zostać – mówi cicho Maria. – Oboje są w domu. Ciągnie go do łóżka we wnęce. Uderzają się o drewnianą ramę i śmiejąc się, przewracają na materac. Jak przytulnie jest w tym zakątku! To łóżko jest najcieplejsze w całym domu. Kiedy przejmą go na własność, nadal tutaj będą spać, bo tu jest jej dziupla, kolebka jej życia. Willem mruczy Marii do ucha słodkie słówka. Ona go głaszcze. On pojękuje. Ona go ucisza. Bierze jego rękę i wkłada ją sobie między nogi; nie mają czasu do stracenia. Śmieją się jak dzieci, ponieważ dorastali, sypiając stłoczeni w jednym łóżku ze swoimi braćmi i siostrami, przytulając się do nich, wiercąc się między nimi i trącając nawzajem kolanami. – A tu co jest? – szepcze Maria. – Coś ciekawego? Wtem od frontowych drzwi słychać stukanie, ra-ta-ta-ta. Maria gwałtownie siada. Spycha Willema i sama gramoli się z łóżka. Chwilę później, zarumieniona i zdyszana, podnosi rygiel przy drzwiach wejściowych. Stoi przed nią mężczyzna, niewysoki i smagły. Ma lśniące, czarne loki, niebieskie oczy i aksamitny beret na głowie. – Jestem umówiony – wyjaśnia. – Przyszedłem namalować portret.
3 SOPHIA Dojrzała gruszka sama wpada do fartuszka. Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632 – Mam dłoń trzymać w ten sposób, opartą na biodrze? – Mój mąż skręca się w kierunku malarza. Wypycha do przodu klatkę piersiową, w drugą dłoń bierze laskę. Na ramiona narzucił czarną pelerynę z brokatowej tkaniny, włożył wysoki kapelusz; uczesał brodę, natarł woskiem i podkręcił wąsy. Dziś upiął krezę – szeroką, śnieżnobiałą. Wydaje się, jakby jego odcięta od tułowia głowa znalazła się na talerzu. Cornelis stara się ukryć emocje. – Zna pan powiedzenie: Strumienia nie da się wstrzymać, bo woda i tak wytryśnie w innym miejscu? Pobieliliśmy nasze kościoły, zakazaliśmy umieszczania w nich świętych obrazów… – Skłania głowę w moją stronę. – Muszę tu prosić o wybaczenie moją żonę, która jest katoliczką – i nasz Kościół reformowany przestał sprawować pieczę nad malarzami, a tymczasem ich sztuka żywo rozkwita bez tego mecenatu. Z pożytkiem dla nas, bo malują naszą codzienność z troską o każdy szczegół, z mistrzostwem, które – tu zastrzegam, jestem daleki od bluźnierstwa – niemal graniczy z doskonałością Stwórcy. Malarz patrzy mi prosto w oczy. Unosi brwi i się uśmiecha. Jak on śmie! Spoglądam w bok.
– Proszę nie ruszać głową, pani – mówi. Portret powstaje w bibliotece mojego męża. Zasłony są rozsunięte i światło słoneczne strumieniem wlewa się do środka. Promienie połyskują w szybach serwantki, w której Cornelis przechowuje swoje przedziwne przedmioty – skamieniałości, figurki, muszle łodzików – umieszczone na srebrnej podstawie. Na stole nakrytym tureckim kilimem stoją globus i waga, leży ludzka czaszka. Globus symbolizuje handel, ponieważ mój mąż jest kupcem, właścicielem składu towarów w porcie. Sprowadza zboże znad Bałtyku i rzadkie przyprawy ze Wschodu. Wysyła statkami tekstylia do krajów położonych daleko poza moim wąskim horyzontem. Z dumą szczyci się swoim majątkiem, ale też, jak każdy dobry kalwinista, pokornie godzi się z ulotną naturą dóbr doczesnych – stąd waga, do ważenia naszych grzechów i dobrych uczynków w dniu Sądu Ostatecznego, i czaszka. Marność, marność nad marnościami. Chciał do portretu trzymać dłoń na czaszce, ale malarz miał inną koncepcję. Mój mąż przez cały czas mówi. Kątem oka widzę, jak porusza się jego broda, w górę i w dół, niczym zwierzątko z żółtym futerkiem, które przysiadło na jego krezie. W myśli każę mu zamilknąć. – Mam szczęście, że dzięki swoim staraniom zdobyłem taką pozycję i majątek. – Chrząka. – Ale prawdziwe szczęście daje mi mój klejnot, przy którym gaśnie blask rubinów – moja droga Sophia. Najwięcej radości i pociechy przysparza mężczyźnie szczęśliwy dom, gdzie po dniu trudów może zamknąć za sobą drzwi i zaznać w nim spokoju, znaleźć ukojenie przy kominku, nacieszyć się troskliwością kochającej, bogobojnej żony. Słyszę ciche prychnięcie. Malarz stara się powstrzymać śmiech. Znów patrzy na mnie zza sztalugi. Czuję na sobie jego spojrzenie, choć nie odrywam oczu od ściany. Nienawidzę go. Najgorsze jednak dopiero nadchodzi.
– Zasmuca mnie tylko, że dotąd nie słychać w naszym domu tupotu maleńkich stóp. Żywię jednak nadzieję, że wkrótce to się zmieni. – Mój mąż się śmieje. – Może i nieco przywiędły moje liście, ale wciąż jeszcze krążą w nich życiodajne soki. Nie! Jak mógł to powiedzieć? Spojrzenie malarza znów spotyka się z moim. Uśmiecha się, odsłania białe zęby. Wodzi po mnie oczami, z góry na dół, rozbiera wzrokiem. Nie mam już na sobie sukni, stoję przed nim naga. Pragnę umrzeć. Całe moje ciało oblewa się rumieńcem. Dlaczego to robimy? Jak Cornelis mógł powiedzieć coś takiego? Wzięły górę emocje wywołane pozowaniem do portretu – ale jak mógł tak nas ośmieszyć? Malarz obserwuje mnie zza sztalugi. Jego niebieskie oczy na wskroś świdrują moją duszę. Jest niewysokim, muskularnym mężczyzną o gęstych, niesfornych, czarnych włosach. Przechyla głowę na bok. Spoglądam na niego chłodno. Wtedy dociera do mnie, że on wcale nie na mnie patrzy. Skupia się na kompozycji, którą ma przenieść na płótno. Wyciera pędzel w kawałek tkaniny i marszczy czoło. Ja jestem dla niego tylko obiektem – brązowe włosy, biały koronkowy kołnierz i błękitna suknia z jedwabnej tafty. Irytuje mnie to. Nie jestem combrem baranim na pieczeń! Serce bije mi przyspieszonym rytmem. Czuję się oszołomiona i zdezorientowana. Co się ze mną dzieje? – Jak długo to jeszcze potrwa? – pytam oschle. – Jesteś, pani, już zmęczona? – Malarz podchodzi do mnie i podaje mi chustkę do nosa. – Źle się pani czuje? – Przeciwnie, czuję się doskonale. – Przez cały ranek pociągasz, pani, nosem. – To tylko lekkie przeziębienie. Udzieliło mi się od służącej. Za nic nie skorzystam z jego chustki. Wyjmuję własną i wycieram nos. Podchodzi bardzo blisko. Czuję od niego zapach oleju lnianego i tytoniu.
– Nie jesteś, pani, szczęśliwa, prawda? – pyta. – Co pan chce przez to powiedzieć? – Że nie jesteś, pani, szczęśliwa, tak stojąc. Przyciąga krzesło. – Usiądź, proszę, tutaj. Jeśli przestawię to tutaj… a to tam… Przesuwa stół. Porusza się zwinnie, przemieszcza meble. Odstawia globus trochę na bok, robi krok do tyłu i ocenia nowy układ. Pracuje w pełnym skupieniu. Brązowy kaftan ma poplamiony farbami. Kuca przede mną. Chwyta rąbek mojej sukni i odsłania czubek mego pantofla. Zdejmuje beret i drapie się po głowie. Patrzę z góry na jego wijące się włosy. Przysiada na piętach i przygląda się mojej stopie, po chwili wyciąga rękę i ujmuje ją dłonią. Przemieszcza trochę w prawo i ustawia na ogrzewaczu, poprawia fałdy mojej spódnicy. – Taka kobieta jak ty, pani, zasługuje na szczęście – mamrocze pod nosem. Wraca do sztalugi. Mówi, że przyjdzie do nas na trzy sesje, a potem obraz dokończy w swojej pracowni. Teraz znów przemawia mój mąż, opowiada malarzowi o znajomym, przyjacielu burmistrza, który stracił na morzu statek, a wraz z nim ogromną fortunę. Żaglowiec został zatopiony przez Hiszpanów. Głos Cornelisa odbija się echem, wydaje mi się, że dobiega z oddali. Siedzę tam. Piersi mi nabrzmiewają i dotykają do bawełnianej koszuli, którą mam na sobie; palą mnie uda pod halką. Czuję ucisk w gardle, pieką mnie uszy i w skroniach pulsuje mi krew. Całe moje ciało drży, ale pewnie dlatego, że mam gorączkę. Z tego powodu jestem obolała i ociężała, a zarazem lekka jak piórko. Malarz pracuje. Spogląda to na mnie, to na płótno. Gdy maluje, czuję na skórze pociągnięcia jego pędzla… Jestem w łóżku z moimi siostrami. Mam mocno zaciśnięte powieki, bo
wiem, że on siedzi, obserwuje mnie. Przesuwa różowym językiem po zębach. Jeśli otworzę oczy, wilk tam będzie, przyczajony w przysiadzie obok mego łóżka. Kurczy mi się serce. Odmawiam różaniec… Święta Mario, Matko Boża… Na twarzy czuję jego gorący, zawiesisty oddech. Osłaniam dłońmi moje rozbudzone piersi. Mamroczę coraz szybciej, siłą woli chcę sprawić, żeby przysunął się bliżej.
4 MARIA Obowiązkiem mym jest praca, lecz Miłość nie daje mi wytchnienia. Nie czuję chęci do żadnej roboty; Myśli me pożywkę dają Miłości, a Ona im pokarm dostarcza. Walczyć się staram, lecz sił mi nie staje. Gdy się czymś zajmuję, robię to przeciw sobie, bo ty, niespokojna Miłości, trzymasz mnie w swej Mocy! J.H. Krul, 1644 – Kocham go. Gdy mnie dotyka, czuję mrowienie w całym ciele. Kiedy na mnie patrzy, wewnątrz mięknę jak galareta. – Maria stoi oparta o bieliźniarkę, ma zamknięte oczy. – Jestem tak bardzo szczęśliwa, że zaraz pęknę. Och, proszę pani, będę go kochać zawsze. Do końca świata. Będziemy mieli sześcioro dzieci. Dziś rano jadłam jabłko i akurat myślałam o nim, a potem wyplułam pestki i naliczyłam sześć. Maria przyciska prześcieradło do piersi. Wcale nie chciała się zwierzać, ale słowa same wydostają się jej z ust. Nie ma komu o tym wszystkim powiedzieć, tylko swojej pani. Ona jest jej jedyną powierniczką, ponieważ Maria nie zna w Amsterdamie nikogo oprócz kilku handlarzy i swego ukochanego. Najdroższego, smutnego, czułego, zabawnego Willema, któremu palce zawsze pachną rybami.
– Kocham go bez pamięci. Sophia nie odpowiada. Bierze prześcieradła z rąk Marii i wkłada je do bieliźniarki. Kot łasi się do Sophii, lecz ona pozostaje obojętna, więc na sztywnych łapach podchodzi do Marii i ociera się o jej nogi. Krąży między jedną kobietą a drugą, prowokuje do reakcji, ale one są daleko, unoszą się w obłokach. Wtem obie kichają równocześnie. Maria się śmieje, ale Sophia, jak się zdaje, niczego nie zauważyła. Służąca jest niezadowolona, spodziewała się zainteresowania swojej pani i pytań: Kim on jest? Kiedy go poznałaś? Czy on ma uczciwe zamiary? (Tak). Za oknami zapada zmierzch. Sophia zamyka drzwi bieliźniarki i plecami przytula się do niej. Wygląda jak podparta lalka. Ma na sobie niebieską, jedwabną suknię, którą włożyła rano do pozowania, ale teraz zawiesiła na szyi złoty krzyż. Jest blada; bez wątpienia dlatego, że czuje się źle, choć odmawia pójścia do łóżka. Maria uważa, że jej pani jest bardzo ładna; w taki subtelny sposób. Sama przy niej czuje się jak kula surowego ciasta. Dziś jej pani przypomina figurkę z porcelany, która w każdej chwili może nagle popękać. Maria nie należy do ciekawskich, tym bardziej teraz, kiedy cieszy się swoim szczęściem i jest pochłonięta własnymi sprawami. Niewiele wie o pani, właściwie tylko tyle, że są w tym samym wieku – mają po dwadzieścia cztery lata – i że ojciec Sophii, który pracował jako drukarz w Utrechcie, umarł młodo i pozostawił ogromne długi i kilka córek. Dlatego Sophia została wydana za mąż za bogatego mężczyznę. Maria uważa Cornelisa za starego nudziarza, ale jest kobietą praktyczną. Wie, że w życiu trzeba przetrwać i zawsze płaci się za to jakąś cenę. Są narodem interesów, który odniósł tak spektakularne sukcesy, jakich świat dotąd nie widział, a jej panią z panem połączyła transakcja handlowa. Młodość została sprzedana za
bogactwo; zdolność do prokreacji (ewentualnej) została wymieniona za życie wolne od widma głodu. Marii taki układ wydaje się rozsądny, bo choć ma duszę marzycielki i wierzy w przesądy, to w głębi serca jest prostą dziewczyną ze wsi i mocno stąpa po ziemi. Czuje się jednak dotknięta. Otworzyła serce i co? Spotkała się z milczeniem. Rozgniewana niesie na rękach stertę pościeli i zamaszystym krokiem wchodzi do sypialni. Jej pani idzie za nią, żeby pomóc przy ścieleniu łóżka, bo często razem wykonują różne prace. Na dębowej komodzie palą się trzy świece. Maria rzuca pościel na łóżko i zdmuchuje jedną z nich. – Czemu to zrobiłaś? – pyta Sophia. Maria cała drży. – Trzy płonące świece to zły znak. – Jaki znów znak? – Zapowiedź śmierci – odpowiada krótko Maria. – Nigdy pani o tym nie słyszała?
5 CORNELIS Pozy kobiet i młodzieży: Kobiet i niedojrzałej młodzieży nie powinno się przedstawiać z rozrzuconymi lub zbyt rozstawionymi nogami. Oznacza to bowiem zuchwalstwo lub całkowity brak wstydu. Nogi zaś zaciśnięte obrazują wstydliwy lęk. Leonardo da Vinci, Notatniki* – Znowu ryba? – Cornelis patrzy na talerz. – Przez cały tydzień jemy tylko ryby. W ubiegłym tygodniu było tak samo, jeśli dobrze pamiętam. Lada dzień wyrosną nam płetwy. – Śmieje się z własnego dowcipu. – Swego czasu znaczna część naszego kraju leżała pod wodą – czyżbyś chciała, żebyśmy się tam znaleźli z powrotem? – Wydawało mi się, że lubi pan ryby – mówi służąca. – To jest leszcz, pana ulubiony – tłumaczy się Sophii. – Zrobiłam go z suszonymi śliwkami, tak jak państwu najbardziej smakuje. – Może pora na solidny kawałek wieprzowiny? – Cornelis zwraca się do żony. – Wybierz się jutro do rzeźnika, moja droga, zanim wszyscy zmienimy się w pokryte łuskami stwory z morskich głębin. Maria prycha – z rozbawieniem czy pogardą, Cornelis nie potrafi powiedzieć – i idzie z powrotem do kuchni. Bezczelność! Od odejścia Karla, służącego, jest coraz gorzej; musi o tym porozmawiać z żoną.
Sophia nie je. Patrzy na swój kieliszek. – Nie chcę tu więcej widzieć tego malarza. – Co powiedziałaś? – Nie chcę, żeby tutaj przychodził. W ogóle nie chcę tego naszego portretu. Cornelis przygląda jej się zdumiony. – Czemu nie chcesz? – Proszę cię! – Ale dlaczego nie? – Z powodu niebezpieczeństwa – odpowiada Sophia. – Niebezpieczeństwa? Sophia milknie. – Tylko schlebiamy własnej próżności. – Czym zatem są, moja droga, wizyty twojej krawcowej? – To jest zupełnie co innego… – Ile godzin spędzasz na przymiarkach, obracaniu się przed lustrem raz w jedną, raz w drugą stronę? – Pochyla się nad stołem i głaszcze jej rękę przy nadgarstku. – Cieszę się, że tak robisz, moja kochana żono, bo moje stare serce napełnia się radością, gdy mogę podziwiać twoje piękno. Z tego samego powodu pragnę je utrwalić na płótnie – rozumiesz? Sophia przesuwa palcami po rąbku obrusa. – Bardzo drogo to kosztuje. Aż osiemdziesiąt florenów! – Uważasz, że nie mogę wydawać własnych pieniędzy tak, jak chcę? – Osiemdziesiąt florenów to wielomiesięczny zarobek na przykład stolarza… – Sophia traci pewność siebie. – Albo marynarza. – Skąd nagle u ciebie tyle troski? Znów zapada cisza.
– Nie lubię go – oznajmia. – Moim zdaniem to miły człowiek. Sophia podnosi oczy; jej twarz czerwienieje. – Ja go nie lubię, jest arogancki. – Skoro rzeczywiście go nie lubisz – proszę bardzo, zapłacę mu tyle, ile mu się należy, i przyjmę innego malarza. – Cornelis pragnie ją ułagodzić. – Może Nicolaesa Eliasza albo Thomasa de Keysera. Mają sporo zamówień, więc pewnie będziemy musieli dość długo czekać. Mógłbym porozumieć się z Rembrandtem van Rijnem, choć jego zapłata może być zbyt wysoka nawet na moje możliwości. – Uśmiecha się do niej. – Zrobię wszystko dla twego szczęścia, moja najdroższa. Uspokojony, je kolację. A więc tylko o to chodziło. Kobiety to dziwne istoty z zabawnymi kaprysami i bardziej zagadkowe niż mężczyźni. Są jak szkatułki, w których trzeba obrócić tarczą w odpowiednią stronę, potem przekręcić kluczyk i poznać ich głęboko ukryte tajemnice. Cornelis kocha swoją żonę do szaleństwa. Zdarza się, że podziwiając jej urodę w blasku świec, traci oddech. Ona jest jego nadzieją, jego radością, daje mu energię. Jest cudotwórczynią, bo przywróciła mu życie, gdy już zupełnie stracił nadzieję. Uratowała go, tak jak on, choć w całkiem inny sposób, ją ocalił. Po kolacji Cornelis dokłada kolejną bryłę torfu do ognia, siada i zapala fajkę. Najwięcej radości i pociechy daje mężczyźnie szczęśliwy dom, w którym może się nacieszyć troskliwością kochającej żony. Ale Sophii przy nim nie ma. Z góry dobiega odgłos jej kroków, słychać skrzypienie podłogi. Potem zapada cisza. Powiedziała, że boli ją głowa, i wcześnie poszła się położyć. Zwykle siedzi razem z nim i szyje; czasem grają w karty. Dzisiaj wieczorem była niespokojna, rozdrażniona jak klacz, która czuje nadciągającą burzę. Ta jej gwałtowność w sprawie malarza wydała mu się
zupełnie do niej niepodobna. Cornelis martwi się, że coś jej dolega; przez cały wieczór wyglądała blado. Może tęskni za swoją rodziną. W Amsterdamie zna niewiele osób, a żony jego znajomych są od niej o wiele starsze. Rzadko kiedy wychodzi z domu, nie ma żadnych rozrywek. Na początku, gdy się zaręczyli, Sophia była pełną życia, szczęśliwą panną, ale mijały miesiące i stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie. Może powodem są obowiązki związane z prowadzeniem tego domu? Muszą przyjąć jeszcze jednego służącego. A może jego żona czuje się uwięziona w domu jak szczygieł, którego trzymał w klatce, kiedy był chłopcem? Cornelis stuka fajką, żeby ją oczyścić z resztek tytoniu, i wstaje z fotela. Dokucza mu ból w stawach; dają się we znaki plecy. Ta zima trwała bardzo długo. Czuje ciężar gęstej mgły, która przysłoniła miasto niczym pokrywka na kociołku z hutspotem. Woń gotowanej ryby w dalszym ciągu snuje się po domu. Wczoraj morze wyrzuciło wieloryba na plażę w Beverwijk; ogromnego, takiego jeszcze na tym obszarze nie widziano. Zdarzenie to wywołało wielki niepokój wśród okolicznych mieszkańców. Uznali je za nadzwyczajny znak, zapowiedź katastrofy – potwór zesłany na nich przez morze to kara za ich grzechy. Cornelis zdaje sobie sprawę z tej niedorzeczności. Wie, z własnego doświadczenia, że tragedie nie rodzą się z sygnałów natury. One uderzają znienacka. Żadne pęknięte lustro nie przyczyniło się do śmierci jego pierwszej, ukochanej żony, Hendrijke, która odeszła przed czterdziestymi urodzinami. Żadne układy gwiazd nie spowodowały zgonu w wieku niemowlęcym jego dwojga dzieci. Cornelis stracił już jedną rodzinę. Jak każdy pogrążony w smutku po stracie najbliższych wie, że świat nie rządzi się racjonalnymi zasadami. Ludzie doświadczeni przez los w głębi serca to wiedzą, choć mówią innym