Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 419
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 395

Diabelskie nasienie - Frances Reilly

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Diabelskie nasienie - Frances Reilly.pdf

Filbana EBooki Książki -F- Frances Reilly
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 178 osób, 116 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 295 stron)

FRANCES REILLY Diabelskie nasienie Zakonnice zmieniły nasze życie w piekło

Josephine - za jej przyjaźń. Ta książka jest dla nas obu.

Frances Reilly nie zna daty swych urodzin. Najważniejszy okres kształtowania się osobowości spędziła zamknięta w murach klasztoru Ubogich Sióstr z Nazaretu, skąd w końcu uciekła dzięki pomocy miejscowej posłanki do parlamentu. Wyjechała do Anglii; mieszka w Clochester wraz z rodziną.

Podziękowania Moim synom Darrenowi i Christopherowi - dziękuję wam za dodawanie mi otuchy i wsparcie podczas pisania tej książki. Miało to dla mnie duże znaczenie. Mojej wnuczce Ellisie - dziękuję, kochanie, za wszystkie słowa zachęty i przysyłanie mi kartek i SMS - ów z życzeniami powodzenia. Kocham cię, całuski. Wnukowi Kieranowi - dziękuję, kochany synku, że tak we mnie wierzyłeś i wspierałeś. Kocham cię i przesyłam moc buziaków. Kevinowi Youngowi, mojemu byłemu mężowi i dobremu przyjacielowi, nie potrafię wystarczająco wyrazić wdzięczności za dodawanie mi otuchy podczas pisania i wsparcie w trakcie procesu sądowego. Jego trud i doradztwo na każdym etapie powstawania niniejszej książki były nieocenione. Ann - Marie Hannie dziękuję za pomoc przy tej pracy i znalezienie w sobie siły, by wystąpić jako świadek. Mam nadzieję, że książka nie obudziła w niej zbyt wielu bolesnych wspomnień. Szczególnie dziękuję mojemu agentowi, Robertowi Smithowi, za wielką wiarę we mnie i moją książkę, a zwłaszcza za determinację i pasję, by doprowadzić do jej publikacji. Dziękuję również za liczne rady i nieustającą przyjaźń. Dziękuję Rebece Cripps za wszystkie prace redakcyjne, a także Amandzie Harris i innym pracownikom wydawnictwa Orion za pomoc przy niniejszej publikacji. Specjalne wyrazy wdzięczności kieruję do mojej terapeutki, Merril Mathews, za wielką troskliwość. Rozmowy z nią pomogły mi spojrzeć na wszystko z dystansu, ułatwiając uporanie się z życiem. Jej ciepło i opiekuńczość czynią z niej naprawdę wyjątkową osobę.

Dziękuję dwóm policjantom z Child Rape Unit (Wydział do spraw Gwałtów na Nieletnich) w Belfaście (sami wiedzą, o kogo chodzi) za wyrozumiałość i potraktowanie mnie z szacunkiem. Na koniec wreszcie dziękuję grupie prawników reprezentujących mnie w Belfaście, a szczególnie adwokatowi Ceiranowi McAteerowi za łagodność, wyrozumiałość i udzieloną mi pomoc. Dziękuję również Emily, jego sekretarce, za ciężką pracę, nieustanne wsparcie i za to, że zawsze była uchwytna przez telefon. Frances Reilly maj 2008

Nota od Autorki Jest to prawdziwa historia mojego dzieciństwa spędzonego w przyklasztornym sierocińcu. Moja siostra Loretta miała sześć lat, a ja dwa, gdy zaczął się ten koszmar, więc pierwszy rozdział książki opiera się na tym, co mi później opowiadała; natomiast resztę pamiętam aż zbyt dobrze.

Prolog - Spójrz na to, Frances - powiedział Kevin, mój były mąż, pokazując artykuł w jednej z gazet. Zawirowało mi w oczach, gdy tylko przeczytałam pierwszy akapit. Grupa kobiet w Szkocji wniosła do sądu sprawę przeciwko pewnemu zakonowi, oskarżając siostry o maltretowanie ich w dzieciństwie. - Ubogie Siostry z Nazaretu - wyszeptałam. Zakręciło mi się w głowie i z trudem łapałam oddech. Te kobiety ze Szkocji podjęły kroki przeciwko tym samym zakonnicom, które znęcały się nade mną przez większą część mojego dzieciństwa. Niektóre z nich były mniej więcej w moim wieku. Odżyły wyraźne, niechciane wspomnienia. Miałam wrażenie, jakby to wszystko nie działo się ponad 30 lat temu - nagle stało się tak świeże, jakby zdarzyło się zaledwie przed kilkoma miesiącami. Wpadłam w panikę i nie byłam w stanie czytać dalej, więc Kevin przeczytał artykuł na głos. Wszystkie opowieści tych kobiet brzmiały według mnie prawdziwie i potrafiłam odczuć ich ból. Nie byłam zdziwiona czy zaszokowana, jak zapewne inni czytelnicy, i miałam nadzieję, że ktoś naprawdę wysłucha tych kobiet i uwierzy im. Opuściłam klasztor jako osoba bardzo okaleczona psychicznie, z wieloma problemami emocjonalnymi. Często wpadałam w głęboką depresję i wielokrotnie miewałam myśli samobójcze. Wydawało mi się, że ktoś, kto nie był wychowywany w klasztorze, nie jest w stanie tego pojąć. Z powodu sytuacji politycznej w Irlandii Północnej miałam kontakt wyłącznie z katolikami i gdy tylko próbowałam coś powiedzieć o maltretowaniu, nikt mi nie wierzył. Ludzie nie chcieli słyszeć niczego złego o katolickich zakonach, nikt zatem nie występował przeciwko nim.

Dość szybko nauczyłam się trzymać język za zębami i tłumić uczucia. Starałam się wymazać z pamięci wszystkie złe wspomnienia, udawać, że nic się nie wydarzyło i zachowywać się normalnie. W ten sposób byłam łatwiej akceptowana przez społeczność katolickich osiedli, gdzie wówczas mieszkałam. Nie złożyłam doniesienia o molestowaniu na policji, ponieważ byłam pewna, że mi nie uwierzą albo nie będą chcieli słuchać. Kiedy przyjęłam do wiadomości, że ludzie nie chcą wierzyć w to, co mówię ani tego słuchać, musiałam znaleźć sposób na przetrwanie. Po pewnym czasie wypracowałam sobie dwa mechanizmy obronne. Po pierwsze, starałam się ukryć najbardziej bolesne wspomnienia, nadrabiając miną. Codziennie żyłam w kłamstwie. Na zewnątrz byłam otwarta i pogodna, ale wewnątrz wciąż odczuwałam cierpienie. Po drugie, stworzyłam wewnętrzne bariery, które miały mnie odgrodzić od innych ludzi - z wyjątkiem moich dzieci - by nie mogli mnie zranić. Dopóki byłam potrzebna dzieciom, te metody nieźle się sprawdzały, chociaż musiałam bardzo się starać, zwłaszcza w kontaktach z krewnymi. Czasami jednak nie dawałam rady: maska spadała, a ja wpadałam w głęboką depresję. Gdy dzieci zaczęły dorastać, moje mechanizmy obronne zaczęły szwankować, a gdy wyprowadziły się z domu, całkiem się załamały. Wspomnienia, które starałam się zdławić, wracały, by mnie prześladować, a wszelkie zbudowane przeze mnie bariery zaczęły pękać. Moje życie kompletnie się rozpadło. Coraz bardziej regularnie nawiedzały mnie obrazy przeżyć w klasztorze. Zaczęłam miewać częste ataki paniki i cierpiałam na poważną agorafobię (Agorafobia - zaburzenie psychiczne z grupy zaburzeń lękowych, charakteryzujące się silnym, często przybierającym objawy paniki, lękiem przed przebywaniem na otwartej przestrzeni, opuszczaniem domu, znajdowaniem się w tłumie i w miejscach publicznych, przed samotnym

podróżowaniem (przypisy w książce pochodzą od konsultantki, chyba że podano inaczej).). Zawsze nękała mnie okresowa depresja, ale teraz wyraźnie się zaostrzyła. Mój przymus czystości rozwinął się w nerwicę natręctw (Nerwica natręctw (zaburzenie obsesyjno - kompulsyjne) - zaburzenie psychiczne z grupy zaburzeń nerwicowych, charakteryzujące się występowaniem u chorego natrętnych (obsesyjnych) myśli oraz przymusowych (kompulsyjnych) zachowań.). Byłam wykończona nieustannym czyszczeniem i sprzątaniem oraz wykonywaniem mnóstwa niepotrzebnych czynności. Wydawało mi się, że wszędzie są zarazki, więc muszę chronić przed nimi siebie i rodzinę. Wpadałam w panikę, gdy skończył się płyn do dezynfekcji i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby iść do sklepu. Wystarczyło, że ktoś z rodziny ustawił nierówno w rzędzie którąś z kaset wideo, bym przez cały dzień była zdenerwowana. Potrafiłam się rozpłakać, gdy puszka z fasolką nie została pieczołowicie ustawiona na odpowiedniej półce, etykietką do przodu, i kupowałam jedzenie nie po to, by je jeść, ale by zachować ład w kredensie. Przestałam odżywiać się należycie i zaczęłam wpadać w anoreksję. Byłam w rozsypce. Miałam myśli samobójcze i wiedziałam, że muszę coś zmienić w moim życiu. W styczniu 1999 roku, pięć miesięcy po lekturze artykułu o procesie, wytoczonym przez kobiety ze Szkocji, znalazłam w sobie dość odwagi, by pójść do adwokata i szukać sprawiedliwości. Jednak po tylu latach tłumienia prawdziwych uczuć trudno mi było wykrztusić nawet najprostszy opis tego, co przeżyłam. Siedziałam w kancelarii i szlochałam niepowstrzymanie. Nie umiałam znaleźć słów. W końcu, po kilku wizytach, udało mi się wyjaśnić adwokatowi, co zdarzyło się w dzieciństwie. Zaczęła się walka o sprawiedliwość.

Rozdział I Przyjazd Omagh, Irlandia Północna, grudzień 1956 - Ciii... - powiedziała Loretta - Słyszycie coś? Moi bracia i ja zamilkliśmy. Z salonu na dole dochodziły jakieś głosy. Mama rozmawiała z jakimś mężczyzną, ale Loretta nie potrafiła go rozpoznać. Zbliżało się Boże Narodzenie i Loretta opowiadała nam o kartkach świątecznych i prezentach, które będzie przygotowywać w szkole następnego dnia. Teraz zerwała się, wyskoczyła z naszego wspólnego staroświeckiego łóżka i na palcach podeszła do szczytu schodów, skąd mogła lepiej słyszeć głosy z dołu. - Oczywiście, zabiorę was wcześnie rano, Agnes. Niech maluchy będą gotowe, do Belfastu będą miały długą drogę - powiedział mężczyzna. Loretta wskoczyła z powrotem do pokoju i wślizgnęła się do łóżka obok mnie. - Jutro jedziemy do Belfastu! - powiedziała podekscytowana. Żadne z nas nie wyjeżdżało dotąd z naszego miasteczka Omagh, leżącego kilkadziesiąt kilometrów od Belfastu, była to więc prawdziwa nowina. - Wiedziałem, że na pewno dokądś jedziecie, bo ja i Michael mamy pojechać do ciotki Mary na cały dzień - wyszeptał Sean. Sean dzielił z Michaelem drugie ze stojących w pokoju staroświeckich łóżek. Malutka Sinead spała obok nas w dziecinnym łóżeczku. - Dlaczego nie jedziecie z nami? - spytała zdziwiona Loretta. - Nie mam pojęcia - odparł Sean.

- Mam nadzieję, że nasza pani pozwoli mi zrobić świąteczne prezenty kiedy indziej. Sinead nagle się rozpłakała. - Szybko, uspokójmy się i chodźmy spać, zanim mama nas przyłapie! Było jeszcze ciemno, gdy mama obudziła nas rankiem następnego dnia. Loretta pomogła mi się umyć i ubrać w ulubiony czerwony komplecik ze spodenkami. Lubiła się mną opiekować, bo dzięki temu czuła się doroślej. W tym czasie mama zajmowała się Sinead, która miała osiem tygodni i była bardzo absorbująca. Loretta poszła ze mną do kuchni na śniadanie. Michael i Sean już skończyli, odstawili talerze do zlewu i wzięli płaszcze z korytarza. - To do zobaczenia! - krzyknął Michael i wybiegł z Seanem tylnymi drzwiami. - Loretta! Popilnuj przez chwilę małej - powiedziała mama, kładąc Sinead na fotelu. Słyszeliśmy, jak biega gwałtownie z pokoju do pokoju, gubiąc po drodze rzeczy. Teraz i mnie udzieliło się podniecenie mojej siostry przed podróżą, mimo że chłopcy nie jechali z nami. Jak stwierdziła Loretta, przynajmniej będziemy miały im co opowiadać po powrocie. Na zewnątrz rozległ się klakson. Mama zbiegła na dół i pomachała przez kuchenne okno mężczyźnie stojącemu obok czarnego samochodu. Wzięła Sinead z fotela i kazała Loretcie przyprowadzić mnie na dwór. W drodze do Belfastu panowało napięcie. Mama zazwyczaj zachowywała się bardzo głośno i dużo mówiła, a teraz prawie w ogóle się nie odzywała. Loretta zaczęła się martwić. Nagle poczuła, że coś jest nie tak z tą podróżą. Ja byłam jeszcze za mała, by wyczuć panujące napięcie i cieszyłam się jazdą. Jechaliśmy długo, a gdy zbliżyliśmy się

do Belfastu, pojawiły się pasma mgły, zmuszając kierowcę, by zwolnił. W końcu stanęliśmy. Trudno było stwierdzić, czy dotarliśmy do celu podróży. Wyglądając przez okno, mogłyśmy dostrzec jedynie wysoki ceglany mur wyłaniający się z mgły. Loretta wysiadła z samochodu, zadowolona, że może rozprostować nogi. Mama zaczęła gwałtownie szeptać z kierowcą i szybko przerwała, gdy tylko Loretta wróciła. Mama wysiadła, mówiąc do niej: - Popilnuj swojej młodszej siostry. Poszła wzdłuż muru. Loretta wzięła mnie za rękę. Spoglądając w górę, zauważyła, że ze szczytu muru sterczą kawałki szkła, a nad nimi rozciągnięto drut kolczasty. - To pewnie jest więzienie - powiedziała i ruszyłyśmy, by dogonić mamę. Zrównałyśmy się z nią, gdy stanęła przed wielką drewnianą bramą. Loretcie nie przyszło do głowy, by zajrzeć, co znajduje się po drugiej stronie muru, czuła jednak, że coś jest nie w porządku. Ścisnęła mnie mocno za rękę, aż krzyknęłam z bólu. Mama dała Sinead do niesienia Loretcie, która musiała mnie puścić, starając się utrzymać w ramionach niemowlę. - Teraz, Frances - powiedziała mama, patrząc na mnie - trzymaj się Loretty. Niedługo po was wrócę. Loretta, daj to komuś, kto otworzy po dzwonku - i wręczyła siostrze list, pociągając za sznur wiszący przy bramie. Rzuciła się pędem do czekającego z włączonym silnikiem samochodu, który natychmiast odjechał. Obserwowałyśmy w przerażeniu, jak auto znikało w oddali, pozostawiając smugę spalin zmieszaną z mgłą. Zaczęłam płakać, krzyczeć i wołać, by mama wróciła. Zszokowana Loretta stała milcząc obok mnie i przytulała do siebie Sinead. Nie była w stanie płakać. Bardzo tego chciała,

ale łzy nie napływały. Zamiast tego popadła w zimne paraliżujące odrętwienie. Tylne światła samochodu zamrugały, zanim całkiem znikły we mgle. Brama w murze otworzyła się z nieprzyjemnym zgrzytem i jakaś kobieta powiedziała: - Nazywam się siostra Łucja. Czym mogę służyć? Oderwałyśmy wzrok od drogi. Przy bramie stała zakonnica. Jej ubranie targał wiatr. Spod habitu i welonu widać było jedynie okrągłą irlandzką twarz z zaróżowionymi od chłodu policzkami. Loretta w milczeniu wręczyła jej list naszej mamy. - Zabiorę was teraz do matki przełożonej. Chodźcie za mną - powiedziała zakonnica. Zamknęła bramę i poprowadziła nas przez pusty ogród otoczony murem. Szła szybko przed nami, z ramionami ukrytymi pod habitem. Naprzeciw nas wyrósł olbrzymi budynek z czerwonej cegły. Podeszłyśmy do drzwi z zakratowanymi szybami, które prowadziły do wysokiego hallu. Siostra Łucja kazała Loretcie dać jej Sinead. Loretta rozpaczliwie chciała nadal nieść siostrzyczkę, ale, czując swoją bezsilność, zrobiła, co jej kazano. Gdy szłyśmy przez cichy hall, pełen kwiatów, pojawiły się przed nami wysokie marmurowe posągi świętego Antoniego i Matki Boskiej. Hall szybko przeszedł w mroczny ponury korytarz, który zdawał się ciągnąć kilometrami. Powietrze było ciężkie od zapachu przypalonego jedzenia. Ciemne zielonobrązowe ściany miały niezdrowy wygląd. W pobliżu nie było nikogo. Panowała śmiertelna cisza. Gdy szłyśmy po zimnej kamiennej posadzce obok zamkniętych drewnianych drzwi z wielkimi metalowymi klamkami, Loretta wciąż nie była pewna, czy nie znalazłyśmy się w więzieniu. Co znajdowało się za drzwiami? Gdzie byli wszyscy?

W końcu siostra Łucja zatrzymała się przed wielkimi drzwiami i głośno zastukała. - Wejść - dobiegło z drugiej strony polecenie wypowiedziane takim tonem, że każdego przeszłyby ciarki, nie mówiąc o dziecku. Loretta zadrżała. Weszłyśmy. Siostra Łucja zamknęła za nami drzwi. Znalazłyśmy się w pokoju przypominającym niewielką bibliotekę. Na półkach stały tomy w twardych skórzanych oprawach, a na stołach leżały starannie ułożone niewielkie stosy książek. Wzdłuż jednej ściany stały rzędy szafek na akta i długie rzeźbione biurko. Za nim, pochylona nad książką, siedziała jakaś najwyraźniej ważna zakonnica. Po kilku minutach podniosła głowę i obrzuciła nas chłodnym, taksującym spojrzeniem. Miała przenikliwy wzrok, jak wiedźmy w bajkach. Z wyrazu jej twarzy jasno wynikało, że uważa nas za - w pewien sposób - nieczyste. Siostra Łucja położyła na biurku list od naszej mamy. Zakonnica wzięła go i zaczęła czytać. Znowu się rozpłakałam. Loretta stała obok mnie, bezradna i zmieszana. Zakonnica włożyła list do szafki na akta i odwróciła się w naszą stronę. - Podejdźcie bliżej. Jestem przełożoną tego klasztoru - powiedziała. - Wasza matka wyraziła życzenie, byście zostały tu u nas i poświęciły życie Bogu - przerwała, obserwując nas chłodno. - Mamy wiele reguł, których musicie przestrzegać i radzę, byście szybko się ich nauczyły. Każdy, kto łamie zasady, będzie potraktowany surowo. Najpierw, zanim dołączycie do innych dziewcząt, musicie się wykąpać. Idźcie teraz z siostrą Łucją. Potem jeszcze się z wami spotkam. I od teraz macie zwracać się do mnie „matko przełożona". Wyszłyśmy z pokoju za siostrą Łucją. Gdy szłyśmy długim korytarzem, wyjaśniła nam, że jesteśmy w klasztorze, przy którym znajduje się przytułek dla niechcianych dzieci i

naturalnych sierot, które nie mają rodziców i którymi nie ma się kto zająć. Sierociniec ten nazywa się Zakonny Dom Nazaretański, a zakonnice to Ubogie Siostry z Nazaretu. Loretta jeszcze nie zdawała sobie sprawy, jak trafne było jej pierwsze wrażenie, czym jest ten klasztor. Naprawdę było to więzienie: więzienie dla dzieci - młodych dziewcząt i niemowląt - których jedyną zbrodnią było to, że przyszły na świat. Odłamki szkła na szczycie muru miały zatrzymać nas w środku, a nie bronić klasztoru przed dostępem kogoś z zewnątrz. Skręciłyśmy z korytarza w stronę wielkiej łazienki. Podłoga była wyłożona kaflami, a ściany pomalowane na ten sam niezdrowy kolor jak w korytarzu. Znajdowały się tam dwa rzędy umywalek, długi szereg ubikacji i rząd dużych białych wanien na nóżkach. - Przytrzymaj swoją siostrzyczkę, a ja pójdę po pomoc - powiedziała siostra Łucja, podając Loretcie małą Sinead. Wyszła z łazienki i po kilku minutach wróciła z drugą zakonnicą. Włączyły światło w łazience, włożyły plastikowe fartuchy i zakasały rękawy. Siostra Łucja podniosła wielki kubeł i wlała do wanny jakiś ciemnobrązowy płyn. Loretta nie potrafiła odczytać napisu „Jeyes Fluid", jaki widniał na butelce, ale płyn nie pachniał zbyt ładnie. Siostra Łucja myła Sinead w jednej z dużych umywalek, a druga zakonnica kąpała Lorettę i mnie. Od brązowego płynu piekła nas skóra, ale siostra nie zwracała uwagi na to, że bardzo płaczemy i usiłujemy wyjść z wanny - po prostu szorowała nas i wpychała z powrotem do mętnej wody. Zanim skończyła i pozwoliła nam wyjść, miałyśmy skórę startą do żywego i rozpaczliwie szlochałyśmy. Do łazienki weszła matka przełożona. Przyniosła coś, co wyglądało jak worki na kartofle, jakieś długie szare skarpety, białe podkoszulki i granatowe majtki.

- Włóżcie to - powiedziała. Podniosła dwoma palcami nasze czyste ubrania, które wcześniej nosiłyśmy, i wrzuciła je do zielonej plastikowej torby. Na ten widok wyrwałam się zakonnicy, która wycierała mnie szorstkim ręcznikiem, i podbiegłam do matki przełożonej z krzykiem: - Chcę moje ubranie! Oddaj mi mój komplecik! Siostra Łucja odepchnęła mnie, a Loretta przez łzy wyjaśniała, że ten czerwony komplecik ze spodenkami był prezentem od naszego taty, który służył w wojsku w Indiach. Matka przełożona wyglądała na bardzo zagniewaną. - W domu Bożym nie mamy żadnej prywatnej własności! - warknęła, podnosząc głos coraz wyżej. - Każdy jest tu taki sam i musicie nauczyć się z tym żyć. Gdy to mówiła, Lorettę przebiegł paraliżujący dreszcz i po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuła strach. Musiałam poczuć to samo, bo natychmiast przestałam płakać i zarzuciłam myśl o odzyskaniu mojego ubranka. Posłusznie włożyłyśmy klasztorne ubrania, a siostra Łucja przebrała Sinead w jasną dziecinną sukienkę. Potem poszłyśmy za matką przełożoną do innej sali. Nie wiedząc, co się za chwilę może wydarzyć, nie miałyśmy nic do roboty - mogłyśmy tylko siedzieć i czekać. Czas mijał powoli. Co chwila pytałam Lorettę, kiedy przyjdzie po nas mama. Za każdym razem odpowiadała: „Wkrótce", próbując mnie uspokoić. - Nie zostaniemy tu długo - powiedziała. - Mama przyjedzie i zabierze nas, jak tylko będzie mogła, więc musisz być bardzo dzielna. Nie miała oczywiście pojęcia, kiedy mama się zjawi. Powiedziała mi później, że miała nadzieję, że mama zaraz po nas wróci i powie, że zaszła po prostu jakaś pomyłka, ale w głębi duszy wiedziała, że się tak nie stanie.

Po upływie co najmniej godziny za drzwiami rozległy się jakieś głosy. Siedząc w milczeniu, starałyśmy się dosłyszeć poszczególne słowa. Zakonnice rozmawiały szeptem i trudno było coś wychwycić, ale Loretta usłyszała, że jedna z nich mówi: „Nie będzie im się podobało rozdzielenie". Drzwi się otworzyły i do pokoju weszły dwie siostry. Jedna wyrwała Sinead z ramion Loretty i szybko wybiegła, druga kazała nam iść za sobą. Szłyśmy długimi korytarzami, mijając kilka pięter. Nikt nic nie mówił - ani siostry, ani dziewczęta, które mijałyśmy po drodze. Wszędzie panowała nienaturalna cisza, a nas ogarnęła fala gwałtownej tęsknoty za domem. Dotarłyśmy do sypialni, przypominającej Loretcie oddział w szpitalu wojskowym, który widziała na starym zdjęciu. Była to wysoka sala z dużymi oknami. Na ścianach, pomalowanych na ten sam mdły zielonkawy kolor co korytarze, wisiały obrazki przedstawiające Jezusa i rozmaitych świętych. Na podłodze leżały twarde materace, wypchane końskim włosiem, posypane proszkiem DDT. W dwóch rzędach wzdłuż dłuższych ścian stały w wojskowym szyku żelazne łóżka, z pościelą starannie złożoną w nogach każdego z nich. Pomiędzy nie wciśnięto małe drewniane szafki. Siostra zaprowadziła Lorettę do łóżka w końcu sypialni. - To twoje łóżko. Zostań tutaj aż do dzwonka - powiedziała. Ciągnąc mnie za sobą, skierowała się do wyjścia z sypialni. W panice zaczęłam krzyczeć i rozpaczliwie wyrywać się do Loretty, walcząc z zakonnicą ze wszystkich sił. - Loretta! Mamusiu! Nie! - krzyczałam histerycznie. Loretta podbiegła do drzwi sypialni i patrzyła zrozpaczona, jak siostra prowadzi mnie dalej, mimo mojej zażartej walki. Jeszcze długo po tym, jak znikłam w głębi korytarza, słyszała mój przenikliwy krzyk.

Podeszła do łóżka, usiłując zrozumieć, co się stało. Nie mogła pojąć, dlaczego nasza mama zostawiła nas pod bramą. Wyrwana z domu, oderwana od rodziny, rozdzielona z Sinead i ze mną, straciła wszystkich, których kochała - i nie wiedziała, dlaczego. Nie była w stanie myśleć logicznie, usiadła na skraju wysokiego łóżka i zaczęła cicho płakać. Co miałyśmy tu robić? Dokąd zakonnice zabrały Sinead i mnie? I kiedy mama po nas wróci?

Rozdział II W grupie juniorek Minęły cztery lata. Nasza matka nie wróciła. Prowadzone przez siostry „pranie mózgów" zrobiło swoje i byłyśmy teraz posłusznymi wychowankami klasztoru. Próba jakiejkolwiek walki nie miała sensu. Jedynym sposobem na przetrwanie było unikanie kłopotów. W nagrodę za dobre zachowanie Loretta mogła raz w tygodniu odwiedzać Sinead i mnie w oddziale dla małych dzieci. Oczekiwałyśmy jej wizyt i starałyśmy się jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę jej pobytu. Śpiewała nam piosenki i opowiadała, że mama wróci i będziemy mieć duży dom, w którym zamieszkamy razem. Dzięki temu przez kilka chwil w tygodniu Sinead i ja mogłyśmy wyobrażać sobie, że wszystko jest normalnie. Loretta opowiadała nam również o naszej starszej siostrze, Marii, mieszkającej po przeciwnej stronie drogi za innym wysokim murem, w Zgromadzeniu Dobrego Pasterza. Wyjaśniła, że Maria wstąpiła tam przed moim urodzeniem i dlatego w ogóle jej nie pamiętałam. Była o kilka lat starsza od Loretty. W każde Boże Narodzenie przysyłała kartkę z życzeniami, a raz ktoś przemycił od niej jakąś wiadomość, ale ja nie miałam pojęcia, jak Maria wygląda i jaka jest. Moje wspomnienia z oddziału dla dzieci są bardzo mgliste; w pamięci pozostało mi tylko kilka wyraźnych obrazów. Sypiałyśmy w ustawionych rzędami łóżeczkach z metalowymi prętami, w wielkiej sali z pojedynczym przyciemnionym światłem. Pewnej nocy obudziłam się ze złego snu, spocona i przerażona. Stukając w pręty łóżeczka, wołałam i krzyczałam, by ktoś przyszedł, ale nikt się nie zjawił. Pamiętam też, że byłam wciąż sadzana na lodowatym nocniku, na którym kazano mi siedzieć aż do skutku, mimo że nie odczuwałam takiej potrzeby. Czasem napływają inne

wspomnienia: dziwny smak gorącego mleka podawanego w plastikowych kubkach, dźwięk metalowego kubka uderzającego o zęby, niekończące się posiłki składające się z czerstwego chleba rozmoczonego w mleku. Skończyłam wtedy sześć lat, co oznaczało, że zostanę przeniesiona do grupy juniorek. Loretta była w seniorkach, ale mogłam ją częściej widywać, bo mieszkałyśmy w tej samej części budynku. Starała się przygotować mnie na przejście do juniorek, mówiąc, jakie są im stawiane wymagania. Słuchałam jej uważnie, nie chcąc zrobić nic niewłaściwego. Dla mnie te przenosiny były zarówno ekscytujące, jak i przerażające. Jedna z moich najbliższych przyjaciółek, Mary, już należała do juniorek i cieszyłam się, że znowu ją zobaczę. Przy odrobinie szczęścia mogłam trafić do tej samej sypialni. Martwiłam się jednak rozstaniem z Sinead. Wiedziałam, że będę tęsknić za nią i małą Josephine. Josephine i ja bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Była do mnie przywiązana i chodziła za mną wszędzie, jak mały piesek. Przyszła po mnie siostra Thomas. Od razu się jej przestraszyłam. - Będziesz mieszkać w podlegającej mi sypialni - powiedziała - i będę cię mieć na oku przez cały dzień. Jej ostry głos wywołał we mnie ciarki. Miała bardzo złośliwe spojrzenie. Szłyśmy w milczeniu przez teren klasztoru. Siostra Thomas zarządzała Dormitorium Świętego Józefa, które było najgorszą z sypialni, do której mogłam trafić, bo zdaniem Loretty ta siostra była najgorsza w całym klasztorze. W porównaniu z innymi zakonnicami była dość młoda i atrakcyjna, ale miała w sobie jakiś chłód i okrucieństwo, które dodawało jej rysom ostrości. Miała bardzo szerokie, gęste brwi i nigdy się nie śmiała, chyba że w obecności któregoś z księży lub gościa spoza klasztoru. W jej orzechowych oczach

czaiła się złość, a na twarzy zazwyczaj malowały się obrzydzenie lub odraza. W drodze do sypialni zatrzymałyśmy się przed magazynem z ubraniami. Wszystkie dziewczynki nosiły ubrania z darów, a w grupach juniorek i seniorek musiały także nosić bawełniane fartuszki w kratkę. Zakonnica magazynierka dała mi niebiesko - biały fartuszek i pokazała, jak go włożyć na wierzch na sukienkę i zapiąć na guziki na plecach. Wręczyła mi również parę ciężkich, czarnych, sznurowanych butów i skarpety, które, jak się zdaje, miały wystarczyć mi na cały rok. Powiedziała, że mam sama je sobie prać. Dała mi także ciemną granatową wstążkę do związania włosów z tyłu. W grupie juniorek i seniorek każda z dziewcząt miała numerek, który wywoływano, gdy rozdzielano nam pracę. Czasem byłyśmy wołane po nazwisku, a jedynie bardzo rzadko po imieniu. - Jesteś numerem cztery, Reilly - powiedziała siostra. - Wyszyj sobie numer cztery na wszystkich ubraniach. Wkrótce weszłyśmy do cichej i pustej sypialni. Siostra Thomas wyjaśniła sucho, że inne dziewczynki są w kaplicy na modlitwie. Wskazała mi łóżko. - Przyślę po ciebie kogoś, gdy będzie obiad. Do tego czasu czekaj przy łóżku. Wyszła z sypialni. Odetchnęłam z ulgą i rozejrzałam się dookoła. Sala wydała mi się ogromna - zwłaszcza w porównaniu ze mną, wyjątkowo małą jak na swój wiek. Łóżka i szafki były dużo większe niż te, do których przywykłam w maluchach. Wdrapałam się na łóżko i usiadłam, machając w powietrzu nogami. Gapiłam się na puste posłania obok i zastanawiałam się, kto na nich śpi i jakie są te dziewczynki. Potem próbowałam sobie wyobrazić, jak będę się czuć tu w nocy. „Strasznie" - pomyślałam.

Byłam sama przez jakieś dwadzieścia minut, gdy usłyszałam kroki; ktoś podskakiwał lub biegł. Zeskoczyłam z łóżka, gdy do sypialni weszła Loretta z inną dziewczynką. Ucieszyłam się na widok siostry, a jeszcze bardziej, gdy powiedziała, że będzie spać w sąsiednim łóżku. W tej samej chwili poczułam skurcz serca na myśl o Sinead - siostrze, którą najlepiej znałam. Loretta i jej koleżanka przyszły po mnie, bym zeszła do refektarza na obiad. Musiałyśmy się spieszyć, by zdążyć na czas, więc dalszą pogawędkę trzeba było odłożyć na później, jak stwierdziła Loretta. Jednak po drodze - mimo że rozmowy na korytarzu były surowo zabronione - przedstawiała mnie wszystkim dziewczynkom, które spotkałyśmy. - To moja młodsza siostra - mówiła, najwyraźniej zadowolona, że może mnie przedstawić. Dołączyłyśmy do szeregu idących gęsiego dziewcząt i weszłyśmy do dużej sali zastawionej rzędami stołów i krzeseł. Każda dziewczynka podeszła do krzesła i stanęła za nim. Loretta znalazła dla mnie miejsce i ustawiła obok siebie. Po kilku minutach weszła matka przełożona i złożyłyśmy dłonie do modlitwy. Po odmówieniu błogosławieństwa dziewczynki siedzące przy jednym stole ustawiały się w kolejce do okienka w przeciwległej ścianie, w którym wydawano posiłki. - Chodź, musimy stanąć w kolejce po obiad - powiedziała Loretta. Ustawiła mnie pomiędzy dwiema młodszymi dziewczynkami. Zdawały się nie zwracać na to uwagi i najwyraźniej nie spieszyło się im do jedzenia, które zaraz miały dostać. Zrozumiałam dlaczego, gdy przyszła moja kolej i podałam talerz siostrze stojącej przy okienku. W nozdrza uderzył mnie okropny zapach. Loretta szepnęła, że to gotowana kapusta z kawałkami mięsa i że parę razy początkowo zrobiło jej się niedobrze, gdy poczuła, jak to pachnie. Zakonnica wzięła mój

talerz i nałożyła ziemniaki i kapustę z dwóch wielkich kotłów. Z chochli kapała woda, gdy wlewała jej zawartość na talerz. Potem dodała łyżkę czegoś, czego nie potrafiłam rozpoznać. Zabrałam talerz i poszłam za Lorettą do stołu, przy którym dziewczynki rozmawiały o czymś szeptem. Matka przełożona wyszła, ale po sali przechadzały się dwie zakonnice, pilnując porządku. - Nie zjem tego - powiedziałam, wpatrując się w breję z jakimiś chrząstkami. Jedzenie dla maluchów także nie było dobre, ale nie aż tak złe. W każdym razie zdenerwowałam się i przeraziłam, że z pewnością nie dam rady tego przełknąć. - Musisz to wszystko zjeść, bo inaczej będziesz to dostawała z powrotem na kolejny posiłek, dopóki nie zjesz. Uspokój się, tym razem zrobię to za ciebie. Ale musisz się przyzwyczaić, bo nie dostaniesz tu nic lepszego. Loretta zabrała mój talerz i zjadła wszystko w pośpiechu, żeby siostry nie zauważyły. Doceniałam jej gest, ale wiedziałam, że następnym razem będę musiała zjeść to sama. Jednak w tej chwili nie zamierzałam się tym martwić. Usłyszałam dzwonek i obejrzałam się, by zobaczyć, skąd dochodzi dźwięk. Jedna z zakonnic przechadzała się tam i z powrotem, dzwoniąc ręcznym dzwonkiem i nawołując. - Pudding! Myślę, że z tapioki - powiedziała Loretta i wepchnęła mnie do innej kolejki. Zakonnica niedbale wrzuciła kupkę tapioki do mojej miseczki. Loretta powiedziała, że tapioka zawsze przypomina jej żabi skrzek, który kiedyś pokazał jej ojciec. Dostała ją od razu pierwszego dnia swego pobytu w klasztorze i nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby coś takiego wziąć do ust i przełknąć. Jakaś dziewczynka zjadła ten pudding za nią, gdy żadna z zakonnic nie patrzyła.

Zanim obiad się skończył, wszyscy już wiedzieli, kim jestem. Przyjaciółki Loretty uśmiechały się do mnie i poczułam się nieco pewniej. Widziałam w refektarzu Mary, ale nie miałyśmy okazji porozmawiać. Znowu rozległ się dzwonek i wstałyśmy, by odmówić poobiednią modlitwę, a potem w milczeniu ustawiłyśmy się rzędem. - Dokąd teraz pójdziemy? - spytałam szeptem. - Na błogosławieństwo. Musisz być cicho, bo będziemy miały kłopoty. Przeszłyśmy w pojedynczej grupie z refektarza do kaplicy, gdzie zakonnica bacznie obserwowała, czy każda z dziewcząt przyklęka przed ołtarzem. Jedna nie dotknęła podłogi kolanem i gdy wstawała, zakonnica złapała ją za ucho i pociągnęła w dół, zmuszając, by kolano znalazło się na podłodze. Byłam na tyle ostrożna, by nie popełnić podobnego błędu. Po błogosławieństwie wyszłyśmy z budynku. Loretta wyjaśniła, że zostaniemy na dworze przez godzinę tzw. rekreacji. Był przymrozek i skóra mi ścierpła na chłodnym zimowym powietrzu. Dziewczynki zbiły się w małe grupki. Część z nich ścigała się dla rozgrzewki. Inne przytupywały lub grały w wymyślone przez siebie gry. Loretta i ja chodziłyśmy w kółko, a siostra wyjaśniała, jakie są moje obowiązki w grupie juniorek. Musiałam zapamiętać wiele zasad. Wyglądało na to, że cały dzień jest podporządkowany głównie modlitwom, sprzątaniu lub ustawianiu się w szeregu na dźwięk dzwonka. Codziennie dwie godziny były przeznaczone na rekreację: jedną zawsze musiałyśmy spędzać na dworze, ale drugą zimą można było spędzać w hallu. - Kiedy zakonnice wywołują twój numer - powiedziała Loretta - musisz odpowiedzieć: „tak, siostro". Do siebie nawzajem zwracamy się po imieniu, ale dla nich jesteśmy tylko numerami.