Moim przyjaciołom, dzięki którym
zachowuję zdrowe zmysły (przeważnie)
T
Podziękowania
a powieść była dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem.
Ponieważ Mroczny tron był prawie ukończony, zanim ukazało
się Tysiąc imion, dopiero teraz pisałem książkę, znając reakcję
czytelników na poprzednie tomy. Miałem to szczęście, że reakcja była
przeważnie pozytywna, lecz z tego powodu odczuwałem wyraźną presję i
potrzebę sprostania powszechnym oczekiwaniom.
Na szczęście, jak zwykle, miałem przy tym wielu pomocników. Tym
razem pierwszą osobą, w której ręce wpadł maszynopis, była Rhiannon
Held. Oderwała się od własnego pisarstwa, żeby mi pomóc, za co będę jej
dozgonnie wdzięczny; powinniście natychmiast zacząć czytać jej książki.
Casey Blair nie czytała maszynopisu, ale przez godzinę słuchała mojej
paplaniny, po czym spokojnie rozwiązała dręczący mnie od kilku tygodni
problem z intrygą, ponownie udowadniając, że jest najlepsza. Lu Huan był
tak uprzejmy, że przeczytał kilka początkowych wersji i poradził mi, co
robić dalej.
Mój agent Seth Fishman był jak zawsze niesamowity i zanim jeszcze
skończyłem tę powieść, przyniósł mi pilnie wyczekiwaną wiadomość, że
mamy umowę na czwarty i piąty tom „Kampanii Cienia”, zamykające cykl.
Jestem również winien podziękowania Willowi Robertsowi, Rebecce
Gardener i Andy’emu Kiferowi z Gernert Company oraz wszystkim, którzy
pomogli mi przedstawić te książki światu.
Moi wydawcy, Jessica Wade z Roc i Michael Rowley z Del Rey UK,
znosili moje napady niepokoju, wybaczali mi spóźnienia i jakoś zdołali jak
zwykle doskonale wykonywać swoją pracę pomimo moich wygłupów.
Szczególne podziękowania jestem winien Michaelowi, który był moim
gospodarzem i przewodnikiem podczas mojego pierwszego pobytu w
Londynie; a także wszystkim londyńczykom, którzy pomagali
zagubionemu, poruszającemu się po niewłaściwej stronie drogi
Amerykaninowi.
I na koniec znowu dziękuję dwom naprawdę niezastąpionym grupom
osób: wszystkim tym, którzy dopilnowali, żeby ta książka powstała i
znalazła się w księgarniach z odpowiednią okładką, niewydrukowana do
góry nogami lub jako słownik języka norweskiego; a także wszystkim tym,
którzy przeczytali Tysiąc imion oraz Mroczny tron i uznali, że warto o nich
rozmawiać. Bez was byłbym facetem opowiadającym te historie swoim
kotom.
T
Prolog
Ignahta Sempria
aki piękny kraj, a ma spłynąć krwią.
Na południe od miasta Desland dolina rzeki Velt rozszerzała
się w rozległy dywan pól poprzecinanych równymi żywopłotami i usianych
punkcikami schludnych osad z wysokimi wieżami kościołów zwieńczonych
podwójnymi złotymi kręgami. Sama rzeka meandrowała łagodnymi
zakolami, jakby wyczerpana gwałtownym spływaniem z wyżyn i migocząca
jak topione srebro w ciepłym jesiennym słońcu. Tu i ówdzie samotne
wzgórki wznosiły się z bezkresnej równi pól uprawnych niczym wyspy z
morza, porośnięte starymi karłowatymi drzewami – ostatnią twierdzą
wielkiej puszczy zajmującej te ziemie przed przybyciem ludzi.
Na szczycie jednego z tych wzgórz, na skraju jednego z tych mateczników
jakiś człowiek siedział ze skrzyżowanymi nogami na głazie i patrzył na
równinę w dole. Był to młody mężczyzna, podrostek zaledwie, o
kasztanowych włosach i cienkich wąsach. Odziany w skóry i samodział
mógł zostać omyłkowo wzięty za tubylca, syna jakiegoś wieśniaka, który
przybył tu zastawiać sidła lub zbierać drewno w starym lesie.
W rzeczywistości był bardzo daleko od domu i nie interesowało go
zbieranie chrustu czy zastawianie wnyków. Nazywał się Strzyżyk. W jukach
siodła, starannie zwiniętą i zamkniętą w szkatułce, wiózł aksamitną maskę
z naszytą warstwą błyszczących i pobrzękujących kawałków obsydianu. Ten
przedmiot identyfikował go jako sługę legendarnego zakonu, uważanego za
nieistniejący od stu lat: Kapłanów Czerni, gorliwych agentów Kościoła
Elizejskiego, jego szpiegów i inkwizytorów.
Nawet w tym tajnym bractwie wykonującym polecenia Kapłanów Czerni
Strzyżyk był niezwykłą postacią. Wypowiedział prawdziwe imię demona i
miał go nosić w sobie do końca swoich dni. A po śmierci miał zostać
skazany na wiekuiste męki za to, że ośmielił się paktować z siłą nieczystą.
Zaakceptował to brzemię oraz nieuchronność swego losu, aby służyć
Kościołowi i uchronić innych przed podobną karą. Był jednym z Ignahta
Sempria, Przeklętym Penitentem.
Spoglądał na równinę, na odległe o wiele mil miejsce, gdzie niedawno
liczne ogniska płonęły jak świetliki. Z tak daleka większość ludzi
widziałaby tylko pola i rzeki, lecz Strzyżyk miał w sobie demona. Czuł go
w swoich oczach, ten ucisk, jakby ktoś zaciskał węźlasty sznur na jego
czaszce, z bolesną ostrością wyostrzający mu wzrok. Maleńkie postacie w
niebieskich mundurach uwijały się, formowały szeregi i maszerowały,
końskie zaprzęgi ciągnęły działa, a kawaleria sprawdzała siodła i dosiadała
koni. Armia szykowała się do bitwy.
Zaszeleściły krzaki za jego plecami. Gdy cała moc demona skupiła się na
wyostrzaniu jego wzroku, słuch Strzyżyka nie był lepszy niż u przeciętnego
człowieka i tylko nabyte w trakcie długich ćwiczeń opanowanie sprawiło,
że nawet nie drgnął. Wypuścił tylko powietrze z płuc i odprężył się,
pozwalając demonowi powrócić w stan spoczynku. W mgnieniu oka stracił
tę nadzwyczajną ostrość widzenia, chociaż wciąż miał sokoli wzrok.
Odgłosy lasu natychmiast napłynęły falą, wszystkie najcichsze szmery i
dźwięki teraz były głośne jak fanfary. Słyszał bicie serc tych dwóch
mężczyzn, którzy stanęli przy nim, a ich oddechy były niczym bicie
dzwonów.
– Vordanajowie zwijają obóz – rzekł. Powiedział to po murnskajsku, w
ojczystej mowie tych ludzi wychowanych w świątyni-twierdzy Elizjum. –
Jednak nie do odwrotu. Vhalnich wyda bitwę di Pfalenowi.
– Śmiały – rzekł mężczyzna po lewej.
Był znacznie starszy od Strzyżyka, w mocno zaawansowanym średnim
wieku i z łysiną okoloną wiankiem czarno-siwych włosów. Zwano go
Łgarzem i Strzyżyk nigdy nie słyszał, by ktoś nazywał go inaczej. Też miał
na sobie zwyczajny wieśniaczy strój, lecz jego dłonie o
ponaddwucentymetrowej długości paznokciach pomalowanych lśniącą białą
żywicą mogły wzbudzić podejrzenia.
– Di Pfalen ma przewagę liczebną – zauważył Strzyżyk. – Podzielił swoje
siły na trzy kolumny, próbując odciąć Vhalnichowi drogę ucieczki.
Łgarz prychnął.
– Na jego miejscu nie byłbym taki pewny siebie, zważywszy na reputację
Vhalnicha.
Strzyżyk wzruszył ramionami. Łgarz lubił udawać eksperta od
wojskowości i wszystkiego innego, ale w zasadzie sytuacja była oczywista.
Rewolucja, która wybuchła po śmierci króla Farusa VIII, wstrząsnęła
cywilizowanym światem, podporządkowując świętą władzę monarszą
wybranemu przez pospólstwo parlamentowi. Zachęcane przez Elizjum
zachodnie mocarstwa – Borel, Murnsk i Liga Wolnych Miast –
wypowiedziały Vordanowi wojnę, aby przywrócić odwieczny porządek.
Jednak wypowiedzenie wojny to jedno, a działania to co innego. Panujący
na morzu Borel wolał powolnie działające blokady i narzędzia
ekonomicznego nacisku, rozległy i odległy Murnsk zaś mógł miesiącami
gromadzić swoje wojska.
Natomiast Liga nie była właściwie państwem, lecz swarliwą i podzieloną
koalicją na poły niezależnych miast. Vheed, Norel i co odleglejsze miasta
przysłały tylko symboliczne kontyngenty lub puste obietnice pomocy
ponoć wspólnej sprawie. Jedynie Hamvelt i jego najbliżsi sojusznicy
ochoczo skorzystali z okazji do pokonania odwiecznego rywala. Tak więc
tutaj, na te znajome równiny pomiędzy Essyle i Deslandem, gdzie
przebiegała zawsze niespokojna granica pomiędzy Vordanem i Ligą,
Vordanajowie przysłali swego niedawno wyłonionego bohatera. Janusa bet
Vhalnicha. Zdobywcę Khandaru, zwycięzcę Ostatniego Diuka, zbawcę
Vordanu. Heretyka. Czarownika.
– Będziemy obserwować przebieg bitwy – rzekł Łgarz. – Jeśli Vhalnich
padnie lub dostanie się do niewoli, nasze zadanie będzie łatwiejsze. Jeśli
nie...
Trzeci mężczyzna odkaszlnął. Stał z rękami założonymi na szerokiej
piersi, o ponad głowę wyższy od swoich towarzyszy. Gęsta i skołtuniona,
podobna do ciernistego gąszczu czarna broda nadawała jego grubo ciosanej
twarzy groźny wygląd, a głęboko osadzone czarne oczka spoglądały
złowrogo. Chociaż był odziany tak jak dwaj pozostali, nikt nie wziąłby go
za zwykłego robotnika. Nie tylko z powodu jego olbrzymiego wzrostu, ale
też otaczającej go groźnej aury. Zwał się Skręt. Strzyżyk rzadko słyszał, by
Skręt wypowiadał więcej niż jedno słowo, a często nawet nie tyle.
– Tak czy inaczej – powiedział Strzyżyk – musimy podjechać bliżej.
Nadal znajdowali się o dobry dzień jazdy od miejsca, które niebawem
miało się stać polem bitwy.
– Poszukamy innego punktu obserwacyjnego. – Łgarz skinął głową. –
Szykujcie konie.
Strzyżyk podniósł się i stanął na nogach obolałych od zbyt długiego
pozostawania w całkowitym bezruchu. Powstrzymał się od zmarszczenia
brwi. Przeklęci Penitenci nie mieli hierarchii ani łańcucha dowodzenia, byli
tylko absolutnie posłuszni pontifeksowi Czerni. W tych rzadkich
wypadkach, kiedy nie pracowali samotnie, ich rozkazy wyraźnie wyjaśniały,
kto dowodzi. Kłamca był agentem o wieloletnim doświadczeniu, a dla
Strzyżyka była to pierwsza misja poza Murnskiem, tak więc logiczne było,
że dowodził starszy z nich. Strzyżyk jednak czasem podejrzewał, że Łgarz
wykazuje zamiłowanie do nieróbstwa i ziemskich przyjemności
nieodpowiednie dla osoby na jego stanowisku, i dlatego traktuje Strzyżyka
jak sługę, a nie równego sobie. Zamierzał po powrocie przedstawić tę
sprawę pontifeksowi.
Mieli sześć koni, które niosły ich bagaż i mogły służyć jako zapasowe,
gdyby musieli jechać szybciej. Strzyżyk przystąpił do znajomego rytuału
przygotowania siodeł i uprzęży, ładowania sprzętu obozowego i
sprawdzania kolejnych rumaków swoimi nadnaturalnymi zmysłami,
nasłuchując ich oddechów i bicia serc. Upewniwszy się, że wszystko jest w
porządku, poprowadził jednego konia po drugim na skraj lasu. Ostatni
szedł wierzchowiec Skręta, wielki i krępy wałach dopasowany do ciężaru
ogromnego jeźdźca.
Skręt z kolejnym pomrukiem wziął od niego wodze i niezdarnie
wgramolił się na siodło, wywołując pogardliwe parsknięcie rumaka. Łgarz
dosiadł konia zręczniej, spędziwszy w siodle pół życia w służbie zakonu.
Strzyżyk przystanął przed swoją ulubioną klaczą, spoglądając na północ.
– Strzyżyk? Czy coś się stało? – zapytał Łgarz.
Strzyżyk zamknął oczy i pozwolił, by demon gwałtownie wzmocnił jego
słuch. Dźwięki, które jeszcze przed chwilą były zaledwie drżeniem
powietrza, teraz stały się głośne i wyraźne – głuche tąpnięcia i łoskoty
podobne do huku gromów w oddali. W przerwach słyszał nawet cichy
warkot werbli.
– Strzyżyk? – powtórzył Łgarz, a jego słowa rozdarły uszy Penitenta
niczym głos Boga.
Otworzył oczy i pozwolił demonowi skryć się z powrotem w głębi jego
czaszki.
– Zaczęło się – powiedział.
CZĘŚĆ PIERWSZA
W
Jeden
Winter
ytrzymać! Tamci słabną! – krzyknęła Winter Ihernglass.
Powietrze było gęste od kwaśnego dymu przecinanego
jasnymi rozbłyskami wystrzałów. Huk muszkietów wokół
Winter był jak nieustający ryk gromu, nie miała więc pojęcia, czy jej
podwładne ją usłyszały. Cały jej świat zawęził się do tego małego odcinka
pierwszej linii, gdzie dwanaście dziewcząt z Pierwszego Dziewczęcego stało
za poszarpanym kulami żywopłotem, wykonując kolejne czynności
ładowania muszkietów: wpychając kulę do lufy, odwodząc kurki i
ponownie unosząc broń do strzału.
Hamveltajczycy byli niewidoczni w półmroku, zauważalni tylko w
rozbłyskach swych wystrzałów. Słabli jednak – Winter czuła to – i
odpowiadali coraz bardziej chaotycznym i rzadszym ogniem. Jeszcze
minuta. Przeszła wzdłuż linii, chrypnąc od krzyku i tnąc powietrze szablą, a
od nieustannego trzasku wystrzałów czuła ćmiący ból zębów.
Przed sobą zobaczyła jedną z grup ratunkowych, złożoną z dziewcząt zbyt
młodych lub za małych, żeby unieść muszkiet. Pracowały trójkami i
czwórkami, podbiegając do żywopłotu, ilekroć któraś z żołnierek padła, i
odciągając ją kilka kroków dalej, żeby ocenić rodzaj rany. Winter widziała,
jak ta grupa zostawia kobietę trafioną kulą w pierś, z której szeroki
strumień krwi wypływa na błotnistą ziemię. Wróciły po pulchną matronę
leżącą na boku i ściskającą strzaskaną rękę. Gdy podnosiły ją z ziemi, jedna
z dziewcząt nagle zgięła się wpół, przyciskając obie dłonie do brzucha.
Jedna z jej towarzyszek obejrzała ją, pokręciła głową i zostawiła ją tam,
gdzie padła.
Na spiżowe jaja Bestii. Winter nie raz widziała taką scenę, ale nie
przestawała się dziwić, jak szybko dziewczęta, które niecałe trzy miesiące
wcześniej widywała sprzedające kwiaty w Vordanie, przystosowały się do
brutalnej rzeczywistości pola bitwy. Stłumiła poczucie winy. Teraz nie czas
na to. Trzeba myśleć tylko o tym, jak przeżyć.
Winter przebiegła obok grupy ratunkowej, pospiesznie omijając
umierającą dziewczynę i podążając dalej wzdłuż linii. Wypatrywała Bobby.
Ta młoda kobieta, która miała stopień kaprala w kompanii Winter podczas
kampanii Janusa w Khandarze, teraz nosiła naramienniki z białymi paskami
porucznika. Grupka kobiet kryła się za osłoną gęstego żywopłotu, gdzie z
trudem ładowały muszkiety w kucki i wstawały, żeby oddać kolejne strzały
w gęstniejącą chmurę dymu.
– Bobby! – krzyknęła Winter, łapiąc ją za ramię i przyciągając do siebie,
żeby porucznik usłyszała ją w tym hałasie. – Idź do Jane i powiedz jej,
żeby ruszyła!
Jasna skóra Bobby była już usmarowana resztkami spalonego prochu. Tak
jak Winter, była jedną z nielicznych w Pierwszym Dziewczęcym noszącą
porządny regulaminowy mundur; w przeciwieństwie do Winter, jej nie był
już skrojony tak, aby skryć przed wścibskimi oczami jej prawdziwą płeć.
Kiedy Janus utworzył całkowicie kobiecy piąty batalion ochotniczy z tej
zbieraniny, którą Winter i Jane poprowadziły do bitwy w Midvale, Bobby
postanowiła porzucić przebranie. Była tą, która nazwę Pierwszy Dziewczęcy
– nawiązującą do dawnego pierwszego pułku królewskiego oraz serii
książkowych poradników dla chłopców – zmieniła z uszczypliwej w
zaszczytną. Obok Winter i Jane była chyba najbardziej poważanym oficerem
tego batalionu.
Była także dotknięta klątwą lub magią – Winter nie wiedziała, jak to
nazwać – khandarskiego naath, które ratowało jej życie. Winter wiedziała, że
jej rany goją się, nie pozostawiając różowych blizn, lecz są gładkie i lśniące
niczym żywy marmur.
Bobby zasalutowała, potwierdzając przyjęcie rozkazu, oddała swój
muszkiet najbliżej stojącej i pobiegła, nisko pochylona, by nie wystawiać
głowy nad żywopłot. Jakby to coś mogło pomóc. Żywopłot czasem mógł
zatrzymać kulę, ale przeważnie tylko zasłaniał kryjących się za nim przed
celnymi strzałami nieprzyjaciela. Teraz nikt już nie celował; gdyby nie
błyski i grzechot wystrzałów, Winter nie wiedziałaby, czy wróg wciąż tam
jest. Odwróciła się w przeciwną stronę, wypatrując oznak słabnącego
morale lub rosnącej paniki, i z zadowoleniem odkryła, że jej podwładne
nadal dzielnie wykonują swoją krwawą robotę. Hamveltajczycy prowadzili
zaciekły i gęsty ogień, lecz na razie Pierwszy Dziewczęcy zdawał się
wytrzymywać ich napór.
Kierując się w lewo, przez huk muszkietów usłyszała basowy pomruk
artylerii. Żywopłot doprowadził ją do małej osady złożonej z tuzina
budynków bronionych przez batalion ochotniczy i pół baterii dział. Coś się
paliło – nawet przez gęsty dym dostrzegła łunę – lecz odgłosy świadczyły,
że obrońcy wciąż zażarcie walczą.
Po prawej stronie linii żywopłot ostro skręcał i ciągnął się jeszcze
pięćdziesiąt metrów, po czym kończył się szeroką żwirową alejką. Jane
czekała za tym załomem z czterema innymi kompaniami, przyczajonymi i
milczącymi do tej pory, czekającymi w zasadzce. Winter nie chciała, by jej
żołnierze stawiali czoło batalionowi regularnego wojska dłużej niż to
konieczne.
Dotarłszy na środek linii, Winter przywarła do żywopłotu między parą
żołnierzy i nasłuchiwała. Parę minut, zanim Bobby dobiegnie do Jane, parę
minut na przyszykowanie...
Chór ochrypłych bojowych okrzyków, wyraźnie kobiecych nawet w tym
grzechocie i trzasku muszkietów, przetoczył się w dymie po prawej.
Wzdłuż całej linii żołnierze Winter podjęli ten okrzyk, któremu
natychmiast zawtórowała wzmożona palba. Kolejne rozbłyski przeszyły
kłęby dymu na prawo od pozycji Hamveltajczyków, gdy Jane poprowadziła
swoje oddziały do ataku na bagnety. Zgodnie z przypuszczeniami Winter,
ten atak z flanki przekonał ich, że pozycja jest nie do utrzymania, i przed
upływem minuty nieprzyjacielski ogień ustał. Wzdłuż żywopłotu kobiety z
Pierwszego Dziewczęcego wiwatowały, aż ochrypły.
– Pamiętajcie o załadowaniu muszkietów! – przekrzyczała je Winter. –
Oni wrócą.
– Szkoda, że nie widziałaś ich min – powiedziała Jane. – Ci dranie byli
tak zaskoczeni, że nawet nie zdążyli odpowiedzieć ogniem.
– Dobra robota – pochwaliła Winter. Chociaż plotki o cieszącym się złą
sławą kobiecym pułku do tej pory na pewno rozeszły się w
nieprzyjacielskim obozie, żołnierze Ligi zawsze byli zaskoczeni, gdy stanęli
oko w oko z Pierwszym Dziewczęcym. Winter z przyjemnością
wykorzystywała to wahanie, jeśli pozwalało zmniejszać straty w ludziach. –
Jacyś jeńcy?
– Kilkudziesięciu – odparła Jane. – Wielu rannych, ale nie brałyśmy tych,
którzy nie mogli chodzić.
Przykucnęły w błocie, kilka metrów od żywopłotu. Korzystając z przerwy
w działaniach, niektóre dziewczęta pomagały zespołom ratunkowym,
przenosząc rannych do tymczasowego punktu opatrunkowego na tyłach i
ściągając zabitych z pola ostrzału. Winter przestrzegła je, żeby nie
zapuszczały się za daleko. Zbyt łatwo było dostać się do niewoli,
pomagając rannej towarzyszce i zapominając, że bitwa jeszcze się nie
skończyła.
Na lewo wciąż huczały działa, lecz ogień z muszkietów ucichł, co
świadczyło, że atak na osadę został odparty i tylko kanonierzy Ligi z daleka
kontynuowali swój pojedynek z vordanajskimi artylerzystami. Dym zaczął
się rozchodzić, rozrywany na strzępy podmuchami porannego wiatru.
Spojrzawszy na słońce, Winter skonstatowała, że do południa została
jeszcze co najmniej godzina; miała wrażenie, że są tutaj kilka dni. Na
moment zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech i znów skupiła myśli na
bieżących sprawach.
Moim przyjaciołom, dzięki którym zachowuję zdrowe zmysły (przeważnie)
T Podziękowania a powieść była dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem. Ponieważ Mroczny tron był prawie ukończony, zanim ukazało się Tysiąc imion, dopiero teraz pisałem książkę, znając reakcję czytelników na poprzednie tomy. Miałem to szczęście, że reakcja była przeważnie pozytywna, lecz z tego powodu odczuwałem wyraźną presję i potrzebę sprostania powszechnym oczekiwaniom. Na szczęście, jak zwykle, miałem przy tym wielu pomocników. Tym razem pierwszą osobą, w której ręce wpadł maszynopis, była Rhiannon Held. Oderwała się od własnego pisarstwa, żeby mi pomóc, za co będę jej dozgonnie wdzięczny; powinniście natychmiast zacząć czytać jej książki. Casey Blair nie czytała maszynopisu, ale przez godzinę słuchała mojej paplaniny, po czym spokojnie rozwiązała dręczący mnie od kilku tygodni problem z intrygą, ponownie udowadniając, że jest najlepsza. Lu Huan był
tak uprzejmy, że przeczytał kilka początkowych wersji i poradził mi, co robić dalej. Mój agent Seth Fishman był jak zawsze niesamowity i zanim jeszcze skończyłem tę powieść, przyniósł mi pilnie wyczekiwaną wiadomość, że mamy umowę na czwarty i piąty tom „Kampanii Cienia”, zamykające cykl. Jestem również winien podziękowania Willowi Robertsowi, Rebecce Gardener i Andy’emu Kiferowi z Gernert Company oraz wszystkim, którzy pomogli mi przedstawić te książki światu. Moi wydawcy, Jessica Wade z Roc i Michael Rowley z Del Rey UK, znosili moje napady niepokoju, wybaczali mi spóźnienia i jakoś zdołali jak zwykle doskonale wykonywać swoją pracę pomimo moich wygłupów. Szczególne podziękowania jestem winien Michaelowi, który był moim gospodarzem i przewodnikiem podczas mojego pierwszego pobytu w Londynie; a także wszystkim londyńczykom, którzy pomagali zagubionemu, poruszającemu się po niewłaściwej stronie drogi Amerykaninowi. I na koniec znowu dziękuję dwom naprawdę niezastąpionym grupom
osób: wszystkim tym, którzy dopilnowali, żeby ta książka powstała i znalazła się w księgarniach z odpowiednią okładką, niewydrukowana do góry nogami lub jako słownik języka norweskiego; a także wszystkim tym, którzy przeczytali Tysiąc imion oraz Mroczny tron i uznali, że warto o nich rozmawiać. Bez was byłbym facetem opowiadającym te historie swoim kotom.
T Prolog Ignahta Sempria aki piękny kraj, a ma spłynąć krwią. Na południe od miasta Desland dolina rzeki Velt rozszerzała się w rozległy dywan pól poprzecinanych równymi żywopłotami i usianych punkcikami schludnych osad z wysokimi wieżami kościołów zwieńczonych podwójnymi złotymi kręgami. Sama rzeka meandrowała łagodnymi zakolami, jakby wyczerpana gwałtownym spływaniem z wyżyn i migocząca jak topione srebro w ciepłym jesiennym słońcu. Tu i ówdzie samotne wzgórki wznosiły się z bezkresnej równi pól uprawnych niczym wyspy z morza, porośnięte starymi karłowatymi drzewami – ostatnią twierdzą wielkiej puszczy zajmującej te ziemie przed przybyciem ludzi. Na szczycie jednego z tych wzgórz, na skraju jednego z tych mateczników jakiś człowiek siedział ze skrzyżowanymi nogami na głazie i patrzył na równinę w dole. Był to młody mężczyzna, podrostek zaledwie, o
kasztanowych włosach i cienkich wąsach. Odziany w skóry i samodział mógł zostać omyłkowo wzięty za tubylca, syna jakiegoś wieśniaka, który przybył tu zastawiać sidła lub zbierać drewno w starym lesie. W rzeczywistości był bardzo daleko od domu i nie interesowało go zbieranie chrustu czy zastawianie wnyków. Nazywał się Strzyżyk. W jukach siodła, starannie zwiniętą i zamkniętą w szkatułce, wiózł aksamitną maskę z naszytą warstwą błyszczących i pobrzękujących kawałków obsydianu. Ten przedmiot identyfikował go jako sługę legendarnego zakonu, uważanego za nieistniejący od stu lat: Kapłanów Czerni, gorliwych agentów Kościoła Elizejskiego, jego szpiegów i inkwizytorów. Nawet w tym tajnym bractwie wykonującym polecenia Kapłanów Czerni Strzyżyk był niezwykłą postacią. Wypowiedział prawdziwe imię demona i miał go nosić w sobie do końca swoich dni. A po śmierci miał zostać skazany na wiekuiste męki za to, że ośmielił się paktować z siłą nieczystą. Zaakceptował to brzemię oraz nieuchronność swego losu, aby służyć Kościołowi i uchronić innych przed podobną karą. Był jednym z Ignahta Sempria, Przeklętym Penitentem.
Spoglądał na równinę, na odległe o wiele mil miejsce, gdzie niedawno liczne ogniska płonęły jak świetliki. Z tak daleka większość ludzi widziałaby tylko pola i rzeki, lecz Strzyżyk miał w sobie demona. Czuł go w swoich oczach, ten ucisk, jakby ktoś zaciskał węźlasty sznur na jego czaszce, z bolesną ostrością wyostrzający mu wzrok. Maleńkie postacie w niebieskich mundurach uwijały się, formowały szeregi i maszerowały, końskie zaprzęgi ciągnęły działa, a kawaleria sprawdzała siodła i dosiadała koni. Armia szykowała się do bitwy. Zaszeleściły krzaki za jego plecami. Gdy cała moc demona skupiła się na wyostrzaniu jego wzroku, słuch Strzyżyka nie był lepszy niż u przeciętnego człowieka i tylko nabyte w trakcie długich ćwiczeń opanowanie sprawiło, że nawet nie drgnął. Wypuścił tylko powietrze z płuc i odprężył się, pozwalając demonowi powrócić w stan spoczynku. W mgnieniu oka stracił tę nadzwyczajną ostrość widzenia, chociaż wciąż miał sokoli wzrok. Odgłosy lasu natychmiast napłynęły falą, wszystkie najcichsze szmery i dźwięki teraz były głośne jak fanfary. Słyszał bicie serc tych dwóch mężczyzn, którzy stanęli przy nim, a ich oddechy były niczym bicie
dzwonów. – Vordanajowie zwijają obóz – rzekł. Powiedział to po murnskajsku, w ojczystej mowie tych ludzi wychowanych w świątyni-twierdzy Elizjum. – Jednak nie do odwrotu. Vhalnich wyda bitwę di Pfalenowi. – Śmiały – rzekł mężczyzna po lewej. Był znacznie starszy od Strzyżyka, w mocno zaawansowanym średnim wieku i z łysiną okoloną wiankiem czarno-siwych włosów. Zwano go Łgarzem i Strzyżyk nigdy nie słyszał, by ktoś nazywał go inaczej. Też miał na sobie zwyczajny wieśniaczy strój, lecz jego dłonie o ponaddwucentymetrowej długości paznokciach pomalowanych lśniącą białą żywicą mogły wzbudzić podejrzenia. – Di Pfalen ma przewagę liczebną – zauważył Strzyżyk. – Podzielił swoje siły na trzy kolumny, próbując odciąć Vhalnichowi drogę ucieczki. Łgarz prychnął. – Na jego miejscu nie byłbym taki pewny siebie, zważywszy na reputację Vhalnicha. Strzyżyk wzruszył ramionami. Łgarz lubił udawać eksperta od
wojskowości i wszystkiego innego, ale w zasadzie sytuacja była oczywista. Rewolucja, która wybuchła po śmierci króla Farusa VIII, wstrząsnęła cywilizowanym światem, podporządkowując świętą władzę monarszą wybranemu przez pospólstwo parlamentowi. Zachęcane przez Elizjum zachodnie mocarstwa – Borel, Murnsk i Liga Wolnych Miast – wypowiedziały Vordanowi wojnę, aby przywrócić odwieczny porządek. Jednak wypowiedzenie wojny to jedno, a działania to co innego. Panujący na morzu Borel wolał powolnie działające blokady i narzędzia ekonomicznego nacisku, rozległy i odległy Murnsk zaś mógł miesiącami gromadzić swoje wojska. Natomiast Liga nie była właściwie państwem, lecz swarliwą i podzieloną koalicją na poły niezależnych miast. Vheed, Norel i co odleglejsze miasta przysłały tylko symboliczne kontyngenty lub puste obietnice pomocy ponoć wspólnej sprawie. Jedynie Hamvelt i jego najbliżsi sojusznicy ochoczo skorzystali z okazji do pokonania odwiecznego rywala. Tak więc tutaj, na te znajome równiny pomiędzy Essyle i Deslandem, gdzie przebiegała zawsze niespokojna granica pomiędzy Vordanem i Ligą,
Vordanajowie przysłali swego niedawno wyłonionego bohatera. Janusa bet Vhalnicha. Zdobywcę Khandaru, zwycięzcę Ostatniego Diuka, zbawcę Vordanu. Heretyka. Czarownika. – Będziemy obserwować przebieg bitwy – rzekł Łgarz. – Jeśli Vhalnich padnie lub dostanie się do niewoli, nasze zadanie będzie łatwiejsze. Jeśli nie... Trzeci mężczyzna odkaszlnął. Stał z rękami założonymi na szerokiej piersi, o ponad głowę wyższy od swoich towarzyszy. Gęsta i skołtuniona, podobna do ciernistego gąszczu czarna broda nadawała jego grubo ciosanej twarzy groźny wygląd, a głęboko osadzone czarne oczka spoglądały złowrogo. Chociaż był odziany tak jak dwaj pozostali, nikt nie wziąłby go za zwykłego robotnika. Nie tylko z powodu jego olbrzymiego wzrostu, ale też otaczającej go groźnej aury. Zwał się Skręt. Strzyżyk rzadko słyszał, by Skręt wypowiadał więcej niż jedno słowo, a często nawet nie tyle. – Tak czy inaczej – powiedział Strzyżyk – musimy podjechać bliżej. Nadal znajdowali się o dobry dzień jazdy od miejsca, które niebawem miało się stać polem bitwy.
– Poszukamy innego punktu obserwacyjnego. – Łgarz skinął głową. – Szykujcie konie. Strzyżyk podniósł się i stanął na nogach obolałych od zbyt długiego pozostawania w całkowitym bezruchu. Powstrzymał się od zmarszczenia brwi. Przeklęci Penitenci nie mieli hierarchii ani łańcucha dowodzenia, byli tylko absolutnie posłuszni pontifeksowi Czerni. W tych rzadkich wypadkach, kiedy nie pracowali samotnie, ich rozkazy wyraźnie wyjaśniały, kto dowodzi. Kłamca był agentem o wieloletnim doświadczeniu, a dla Strzyżyka była to pierwsza misja poza Murnskiem, tak więc logiczne było, że dowodził starszy z nich. Strzyżyk jednak czasem podejrzewał, że Łgarz wykazuje zamiłowanie do nieróbstwa i ziemskich przyjemności nieodpowiednie dla osoby na jego stanowisku, i dlatego traktuje Strzyżyka jak sługę, a nie równego sobie. Zamierzał po powrocie przedstawić tę sprawę pontifeksowi. Mieli sześć koni, które niosły ich bagaż i mogły służyć jako zapasowe, gdyby musieli jechać szybciej. Strzyżyk przystąpił do znajomego rytuału przygotowania siodeł i uprzęży, ładowania sprzętu obozowego i
sprawdzania kolejnych rumaków swoimi nadnaturalnymi zmysłami, nasłuchując ich oddechów i bicia serc. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, poprowadził jednego konia po drugim na skraj lasu. Ostatni szedł wierzchowiec Skręta, wielki i krępy wałach dopasowany do ciężaru ogromnego jeźdźca. Skręt z kolejnym pomrukiem wziął od niego wodze i niezdarnie wgramolił się na siodło, wywołując pogardliwe parsknięcie rumaka. Łgarz dosiadł konia zręczniej, spędziwszy w siodle pół życia w służbie zakonu. Strzyżyk przystanął przed swoją ulubioną klaczą, spoglądając na północ. – Strzyżyk? Czy coś się stało? – zapytał Łgarz. Strzyżyk zamknął oczy i pozwolił, by demon gwałtownie wzmocnił jego słuch. Dźwięki, które jeszcze przed chwilą były zaledwie drżeniem powietrza, teraz stały się głośne i wyraźne – głuche tąpnięcia i łoskoty podobne do huku gromów w oddali. W przerwach słyszał nawet cichy warkot werbli. – Strzyżyk? – powtórzył Łgarz, a jego słowa rozdarły uszy Penitenta niczym głos Boga.
Otworzył oczy i pozwolił demonowi skryć się z powrotem w głębi jego czaszki. – Zaczęło się – powiedział.
CZĘŚĆ PIERWSZA
W Jeden Winter ytrzymać! Tamci słabną! – krzyknęła Winter Ihernglass. Powietrze było gęste od kwaśnego dymu przecinanego jasnymi rozbłyskami wystrzałów. Huk muszkietów wokół Winter był jak nieustający ryk gromu, nie miała więc pojęcia, czy jej podwładne ją usłyszały. Cały jej świat zawęził się do tego małego odcinka pierwszej linii, gdzie dwanaście dziewcząt z Pierwszego Dziewczęcego stało za poszarpanym kulami żywopłotem, wykonując kolejne czynności ładowania muszkietów: wpychając kulę do lufy, odwodząc kurki i ponownie unosząc broń do strzału. Hamveltajczycy byli niewidoczni w półmroku, zauważalni tylko w rozbłyskach swych wystrzałów. Słabli jednak – Winter czuła to – i odpowiadali coraz bardziej chaotycznym i rzadszym ogniem. Jeszcze minuta. Przeszła wzdłuż linii, chrypnąc od krzyku i tnąc powietrze szablą, a
od nieustannego trzasku wystrzałów czuła ćmiący ból zębów. Przed sobą zobaczyła jedną z grup ratunkowych, złożoną z dziewcząt zbyt młodych lub za małych, żeby unieść muszkiet. Pracowały trójkami i czwórkami, podbiegając do żywopłotu, ilekroć któraś z żołnierek padła, i odciągając ją kilka kroków dalej, żeby ocenić rodzaj rany. Winter widziała, jak ta grupa zostawia kobietę trafioną kulą w pierś, z której szeroki strumień krwi wypływa na błotnistą ziemię. Wróciły po pulchną matronę leżącą na boku i ściskającą strzaskaną rękę. Gdy podnosiły ją z ziemi, jedna z dziewcząt nagle zgięła się wpół, przyciskając obie dłonie do brzucha. Jedna z jej towarzyszek obejrzała ją, pokręciła głową i zostawiła ją tam, gdzie padła. Na spiżowe jaja Bestii. Winter nie raz widziała taką scenę, ale nie przestawała się dziwić, jak szybko dziewczęta, które niecałe trzy miesiące wcześniej widywała sprzedające kwiaty w Vordanie, przystosowały się do brutalnej rzeczywistości pola bitwy. Stłumiła poczucie winy. Teraz nie czas na to. Trzeba myśleć tylko o tym, jak przeżyć. Winter przebiegła obok grupy ratunkowej, pospiesznie omijając
umierającą dziewczynę i podążając dalej wzdłuż linii. Wypatrywała Bobby. Ta młoda kobieta, która miała stopień kaprala w kompanii Winter podczas kampanii Janusa w Khandarze, teraz nosiła naramienniki z białymi paskami porucznika. Grupka kobiet kryła się za osłoną gęstego żywopłotu, gdzie z trudem ładowały muszkiety w kucki i wstawały, żeby oddać kolejne strzały w gęstniejącą chmurę dymu. – Bobby! – krzyknęła Winter, łapiąc ją za ramię i przyciągając do siebie, żeby porucznik usłyszała ją w tym hałasie. – Idź do Jane i powiedz jej, żeby ruszyła! Jasna skóra Bobby była już usmarowana resztkami spalonego prochu. Tak jak Winter, była jedną z nielicznych w Pierwszym Dziewczęcym noszącą porządny regulaminowy mundur; w przeciwieństwie do Winter, jej nie był już skrojony tak, aby skryć przed wścibskimi oczami jej prawdziwą płeć. Kiedy Janus utworzył całkowicie kobiecy piąty batalion ochotniczy z tej zbieraniny, którą Winter i Jane poprowadziły do bitwy w Midvale, Bobby postanowiła porzucić przebranie. Była tą, która nazwę Pierwszy Dziewczęcy – nawiązującą do dawnego pierwszego pułku królewskiego oraz serii
książkowych poradników dla chłopców – zmieniła z uszczypliwej w zaszczytną. Obok Winter i Jane była chyba najbardziej poważanym oficerem tego batalionu. Była także dotknięta klątwą lub magią – Winter nie wiedziała, jak to nazwać – khandarskiego naath, które ratowało jej życie. Winter wiedziała, że jej rany goją się, nie pozostawiając różowych blizn, lecz są gładkie i lśniące niczym żywy marmur. Bobby zasalutowała, potwierdzając przyjęcie rozkazu, oddała swój muszkiet najbliżej stojącej i pobiegła, nisko pochylona, by nie wystawiać głowy nad żywopłot. Jakby to coś mogło pomóc. Żywopłot czasem mógł zatrzymać kulę, ale przeważnie tylko zasłaniał kryjących się za nim przed celnymi strzałami nieprzyjaciela. Teraz nikt już nie celował; gdyby nie błyski i grzechot wystrzałów, Winter nie wiedziałaby, czy wróg wciąż tam jest. Odwróciła się w przeciwną stronę, wypatrując oznak słabnącego morale lub rosnącej paniki, i z zadowoleniem odkryła, że jej podwładne nadal dzielnie wykonują swoją krwawą robotę. Hamveltajczycy prowadzili zaciekły i gęsty ogień, lecz na razie Pierwszy Dziewczęcy zdawał się
wytrzymywać ich napór. Kierując się w lewo, przez huk muszkietów usłyszała basowy pomruk artylerii. Żywopłot doprowadził ją do małej osady złożonej z tuzina budynków bronionych przez batalion ochotniczy i pół baterii dział. Coś się paliło – nawet przez gęsty dym dostrzegła łunę – lecz odgłosy świadczyły, że obrońcy wciąż zażarcie walczą. Po prawej stronie linii żywopłot ostro skręcał i ciągnął się jeszcze pięćdziesiąt metrów, po czym kończył się szeroką żwirową alejką. Jane czekała za tym załomem z czterema innymi kompaniami, przyczajonymi i milczącymi do tej pory, czekającymi w zasadzce. Winter nie chciała, by jej żołnierze stawiali czoło batalionowi regularnego wojska dłużej niż to konieczne. Dotarłszy na środek linii, Winter przywarła do żywopłotu między parą żołnierzy i nasłuchiwała. Parę minut, zanim Bobby dobiegnie do Jane, parę minut na przyszykowanie... Chór ochrypłych bojowych okrzyków, wyraźnie kobiecych nawet w tym grzechocie i trzasku muszkietów, przetoczył się w dymie po prawej.
Wzdłuż całej linii żołnierze Winter podjęli ten okrzyk, któremu natychmiast zawtórowała wzmożona palba. Kolejne rozbłyski przeszyły kłęby dymu na prawo od pozycji Hamveltajczyków, gdy Jane poprowadziła swoje oddziały do ataku na bagnety. Zgodnie z przypuszczeniami Winter, ten atak z flanki przekonał ich, że pozycja jest nie do utrzymania, i przed upływem minuty nieprzyjacielski ogień ustał. Wzdłuż żywopłotu kobiety z Pierwszego Dziewczęcego wiwatowały, aż ochrypły. – Pamiętajcie o załadowaniu muszkietów! – przekrzyczała je Winter. – Oni wrócą. – Szkoda, że nie widziałaś ich min – powiedziała Jane. – Ci dranie byli tak zaskoczeni, że nawet nie zdążyli odpowiedzieć ogniem. – Dobra robota – pochwaliła Winter. Chociaż plotki o cieszącym się złą sławą kobiecym pułku do tej pory na pewno rozeszły się w nieprzyjacielskim obozie, żołnierze Ligi zawsze byli zaskoczeni, gdy stanęli oko w oko z Pierwszym Dziewczęcym. Winter z przyjemnością wykorzystywała to wahanie, jeśli pozwalało zmniejszać straty w ludziach. – Jacyś jeńcy?
– Kilkudziesięciu – odparła Jane. – Wielu rannych, ale nie brałyśmy tych, którzy nie mogli chodzić. Przykucnęły w błocie, kilka metrów od żywopłotu. Korzystając z przerwy w działaniach, niektóre dziewczęta pomagały zespołom ratunkowym, przenosząc rannych do tymczasowego punktu opatrunkowego na tyłach i ściągając zabitych z pola ostrzału. Winter przestrzegła je, żeby nie zapuszczały się za daleko. Zbyt łatwo było dostać się do niewoli, pomagając rannej towarzyszce i zapominając, że bitwa jeszcze się nie skończyła. Na lewo wciąż huczały działa, lecz ogień z muszkietów ucichł, co świadczyło, że atak na osadę został odparty i tylko kanonierzy Ligi z daleka kontynuowali swój pojedynek z vordanajskimi artylerzystami. Dym zaczął się rozchodzić, rozrywany na strzępy podmuchami porannego wiatru. Spojrzawszy na słońce, Winter skonstatowała, że do południa została jeszcze co najmniej godzina; miała wrażenie, że są tutaj kilka dni. Na moment zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech i znów skupiła myśli na bieżących sprawach.