Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony776 380
  • Obserwuję567
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań524 243

Django Wexler - Cena mestwa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Django Wexler - Cena mestwa.pdf

Filbana EBooki Książki -D- Django Wexler
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1172 stron)

Moim przyjaciołom, dzięki którym zachowuję zdrowe zmysły (przeważnie)

T Podziękowania a powieść była dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem. Ponieważ Mroczny tron był prawie ukończony, zanim ukazało się Tysiąc imion, dopiero teraz pisałem książkę, znając reakcję czytelników na poprzednie tomy. Miałem to szczęście, że reakcja była przeważnie pozytywna, lecz z tego powodu odczuwałem wyraźną presję i potrzebę sprostania powszechnym oczekiwaniom. Na szczęście, jak zwykle, miałem przy tym wielu pomocników. Tym razem pierwszą osobą, w której ręce wpadł maszynopis, była Rhiannon Held. Oderwała się od własnego pisarstwa, żeby mi pomóc, za co będę jej dozgonnie wdzięczny; powinniście natychmiast zacząć czytać jej książki. Casey Blair nie czytała maszynopisu, ale przez godzinę słuchała mojej paplaniny, po czym spokojnie rozwiązała dręczący mnie od kilku tygodni problem z intrygą, ponownie udowadniając, że jest najlepsza. Lu Huan był

tak uprzejmy, że przeczytał kilka początkowych wersji i poradził mi, co robić dalej. Mój agent Seth Fishman był jak zawsze niesamowity i zanim jeszcze skończyłem tę powieść, przyniósł mi pilnie wyczekiwaną wiadomość, że mamy umowę na czwarty i piąty tom „Kampanii Cienia”, zamykające cykl. Jestem również winien podziękowania Willowi Robertsowi, Rebecce Gardener i Andy’emu Kiferowi z Gernert Company oraz wszystkim, którzy pomogli mi przedstawić te książki światu. Moi wydawcy, Jessica Wade z Roc i Michael Rowley z Del Rey UK, znosili moje napady niepokoju, wybaczali mi spóźnienia i jakoś zdołali jak zwykle doskonale wykonywać swoją pracę pomimo moich wygłupów. Szczególne podziękowania jestem winien Michaelowi, który był moim gospodarzem i przewodnikiem podczas mojego pierwszego pobytu w Londynie; a także wszystkim londyńczykom, którzy pomagali zagubionemu, poruszającemu się po niewłaściwej stronie drogi Amerykaninowi. I na koniec znowu dziękuję dwom naprawdę niezastąpionym grupom

osób: wszystkim tym, którzy dopilnowali, żeby ta książka powstała i znalazła się w księgarniach z odpowiednią okładką, niewydrukowana do góry nogami lub jako słownik języka norweskiego; a także wszystkim tym, którzy przeczytali Tysiąc imion oraz Mroczny tron i uznali, że warto o nich rozmawiać. Bez was byłbym facetem opowiadającym te historie swoim kotom.

T Prolog Ignahta Sempria aki piękny kraj, a ma spłynąć krwią. Na południe od miasta Desland dolina rzeki Velt rozszerzała się w rozległy dywan pól poprzecinanych równymi żywopłotami i usianych punkcikami schludnych osad z wysokimi wieżami kościołów zwieńczonych podwójnymi złotymi kręgami. Sama rzeka meandrowała łagodnymi zakolami, jakby wyczerpana gwałtownym spływaniem z wyżyn i migocząca jak topione srebro w ciepłym jesiennym słońcu. Tu i ówdzie samotne wzgórki wznosiły się z bezkresnej równi pól uprawnych niczym wyspy z morza, porośnięte starymi karłowatymi drzewami – ostatnią twierdzą wielkiej puszczy zajmującej te ziemie przed przybyciem ludzi. Na szczycie jednego z tych wzgórz, na skraju jednego z tych mateczników jakiś człowiek siedział ze skrzyżowanymi nogami na głazie i patrzył na równinę w dole. Był to młody mężczyzna, podrostek zaledwie, o

kasztanowych włosach i cienkich wąsach. Odziany w skóry i samodział mógł zostać omyłkowo wzięty za tubylca, syna jakiegoś wieśniaka, który przybył tu zastawiać sidła lub zbierać drewno w starym lesie. W rzeczywistości był bardzo daleko od domu i nie interesowało go zbieranie chrustu czy zastawianie wnyków. Nazywał się Strzyżyk. W jukach siodła, starannie zwiniętą i zamkniętą w szkatułce, wiózł aksamitną maskę z naszytą warstwą błyszczących i pobrzękujących kawałków obsydianu. Ten przedmiot identyfikował go jako sługę legendarnego zakonu, uważanego za nieistniejący od stu lat: Kapłanów Czerni, gorliwych agentów Kościoła Elizejskiego, jego szpiegów i inkwizytorów. Nawet w tym tajnym bractwie wykonującym polecenia Kapłanów Czerni Strzyżyk był niezwykłą postacią. Wypowiedział prawdziwe imię demona i miał go nosić w sobie do końca swoich dni. A po śmierci miał zostać skazany na wiekuiste męki za to, że ośmielił się paktować z siłą nieczystą. Zaakceptował to brzemię oraz nieuchronność swego losu, aby służyć Kościołowi i uchronić innych przed podobną karą. Był jednym z Ignahta Sempria, Przeklętym Penitentem.

Spoglądał na równinę, na odległe o wiele mil miejsce, gdzie niedawno liczne ogniska płonęły jak świetliki. Z tak daleka większość ludzi widziałaby tylko pola i rzeki, lecz Strzyżyk miał w sobie demona. Czuł go w swoich oczach, ten ucisk, jakby ktoś zaciskał węźlasty sznur na jego czaszce, z bolesną ostrością wyostrzający mu wzrok. Maleńkie postacie w niebieskich mundurach uwijały się, formowały szeregi i maszerowały, końskie zaprzęgi ciągnęły działa, a kawaleria sprawdzała siodła i dosiadała koni. Armia szykowała się do bitwy. Zaszeleściły krzaki za jego plecami. Gdy cała moc demona skupiła się na wyostrzaniu jego wzroku, słuch Strzyżyka nie był lepszy niż u przeciętnego człowieka i tylko nabyte w trakcie długich ćwiczeń opanowanie sprawiło, że nawet nie drgnął. Wypuścił tylko powietrze z płuc i odprężył się, pozwalając demonowi powrócić w stan spoczynku. W mgnieniu oka stracił tę nadzwyczajną ostrość widzenia, chociaż wciąż miał sokoli wzrok. Odgłosy lasu natychmiast napłynęły falą, wszystkie najcichsze szmery i dźwięki teraz były głośne jak fanfary. Słyszał bicie serc tych dwóch mężczyzn, którzy stanęli przy nim, a ich oddechy były niczym bicie

dzwonów. – Vordanajowie zwijają obóz – rzekł. Powiedział to po murnskajsku, w ojczystej mowie tych ludzi wychowanych w świątyni-twierdzy Elizjum. – Jednak nie do odwrotu. Vhalnich wyda bitwę di Pfalenowi. – Śmiały – rzekł mężczyzna po lewej. Był znacznie starszy od Strzyżyka, w mocno zaawansowanym średnim wieku i z łysiną okoloną wiankiem czarno-siwych włosów. Zwano go Łgarzem i Strzyżyk nigdy nie słyszał, by ktoś nazywał go inaczej. Też miał na sobie zwyczajny wieśniaczy strój, lecz jego dłonie o ponaddwucentymetrowej długości paznokciach pomalowanych lśniącą białą żywicą mogły wzbudzić podejrzenia. – Di Pfalen ma przewagę liczebną – zauważył Strzyżyk. – Podzielił swoje siły na trzy kolumny, próbując odciąć Vhalnichowi drogę ucieczki. Łgarz prychnął. – Na jego miejscu nie byłbym taki pewny siebie, zważywszy na reputację Vhalnicha. Strzyżyk wzruszył ramionami. Łgarz lubił udawać eksperta od

wojskowości i wszystkiego innego, ale w zasadzie sytuacja była oczywista. Rewolucja, która wybuchła po śmierci króla Farusa VIII, wstrząsnęła cywilizowanym światem, podporządkowując świętą władzę monarszą wybranemu przez pospólstwo parlamentowi. Zachęcane przez Elizjum zachodnie mocarstwa – Borel, Murnsk i Liga Wolnych Miast – wypowiedziały Vordanowi wojnę, aby przywrócić odwieczny porządek. Jednak wypowiedzenie wojny to jedno, a działania to co innego. Panujący na morzu Borel wolał powolnie działające blokady i narzędzia ekonomicznego nacisku, rozległy i odległy Murnsk zaś mógł miesiącami gromadzić swoje wojska. Natomiast Liga nie była właściwie państwem, lecz swarliwą i podzieloną koalicją na poły niezależnych miast. Vheed, Norel i co odleglejsze miasta przysłały tylko symboliczne kontyngenty lub puste obietnice pomocy ponoć wspólnej sprawie. Jedynie Hamvelt i jego najbliżsi sojusznicy ochoczo skorzystali z okazji do pokonania odwiecznego rywala. Tak więc tutaj, na te znajome równiny pomiędzy Essyle i Deslandem, gdzie przebiegała zawsze niespokojna granica pomiędzy Vordanem i Ligą,

Vordanajowie przysłali swego niedawno wyłonionego bohatera. Janusa bet Vhalnicha. Zdobywcę Khandaru, zwycięzcę Ostatniego Diuka, zbawcę Vordanu. Heretyka. Czarownika. – Będziemy obserwować przebieg bitwy – rzekł Łgarz. – Jeśli Vhalnich padnie lub dostanie się do niewoli, nasze zadanie będzie łatwiejsze. Jeśli nie... Trzeci mężczyzna odkaszlnął. Stał z rękami założonymi na szerokiej piersi, o ponad głowę wyższy od swoich towarzyszy. Gęsta i skołtuniona, podobna do ciernistego gąszczu czarna broda nadawała jego grubo ciosanej twarzy groźny wygląd, a głęboko osadzone czarne oczka spoglądały złowrogo. Chociaż był odziany tak jak dwaj pozostali, nikt nie wziąłby go za zwykłego robotnika. Nie tylko z powodu jego olbrzymiego wzrostu, ale też otaczającej go groźnej aury. Zwał się Skręt. Strzyżyk rzadko słyszał, by Skręt wypowiadał więcej niż jedno słowo, a często nawet nie tyle. – Tak czy inaczej – powiedział Strzyżyk – musimy podjechać bliżej. Nadal znajdowali się o dobry dzień jazdy od miejsca, które niebawem miało się stać polem bitwy.

– Poszukamy innego punktu obserwacyjnego. – Łgarz skinął głową. – Szykujcie konie. Strzyżyk podniósł się i stanął na nogach obolałych od zbyt długiego pozostawania w całkowitym bezruchu. Powstrzymał się od zmarszczenia brwi. Przeklęci Penitenci nie mieli hierarchii ani łańcucha dowodzenia, byli tylko absolutnie posłuszni pontifeksowi Czerni. W tych rzadkich wypadkach, kiedy nie pracowali samotnie, ich rozkazy wyraźnie wyjaśniały, kto dowodzi. Kłamca był agentem o wieloletnim doświadczeniu, a dla Strzyżyka była to pierwsza misja poza Murnskiem, tak więc logiczne było, że dowodził starszy z nich. Strzyżyk jednak czasem podejrzewał, że Łgarz wykazuje zamiłowanie do nieróbstwa i ziemskich przyjemności nieodpowiednie dla osoby na jego stanowisku, i dlatego traktuje Strzyżyka jak sługę, a nie równego sobie. Zamierzał po powrocie przedstawić tę sprawę pontifeksowi. Mieli sześć koni, które niosły ich bagaż i mogły służyć jako zapasowe, gdyby musieli jechać szybciej. Strzyżyk przystąpił do znajomego rytuału przygotowania siodeł i uprzęży, ładowania sprzętu obozowego i

sprawdzania kolejnych rumaków swoimi nadnaturalnymi zmysłami, nasłuchując ich oddechów i bicia serc. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, poprowadził jednego konia po drugim na skraj lasu. Ostatni szedł wierzchowiec Skręta, wielki i krępy wałach dopasowany do ciężaru ogromnego jeźdźca. Skręt z kolejnym pomrukiem wziął od niego wodze i niezdarnie wgramolił się na siodło, wywołując pogardliwe parsknięcie rumaka. Łgarz dosiadł konia zręczniej, spędziwszy w siodle pół życia w służbie zakonu. Strzyżyk przystanął przed swoją ulubioną klaczą, spoglądając na północ. – Strzyżyk? Czy coś się stało? – zapytał Łgarz. Strzyżyk zamknął oczy i pozwolił, by demon gwałtownie wzmocnił jego słuch. Dźwięki, które jeszcze przed chwilą były zaledwie drżeniem powietrza, teraz stały się głośne i wyraźne – głuche tąpnięcia i łoskoty podobne do huku gromów w oddali. W przerwach słyszał nawet cichy warkot werbli. – Strzyżyk? – powtórzył Łgarz, a jego słowa rozdarły uszy Penitenta niczym głos Boga.

Otworzył oczy i pozwolił demonowi skryć się z powrotem w głębi jego czaszki. – Zaczęło się – powiedział.

CZĘŚĆ PIERWSZA

W Jeden Winter ytrzymać! Tamci słabną! – krzyknęła Winter Ihernglass. Powietrze było gęste od kwaśnego dymu przecinanego jasnymi rozbłyskami wystrzałów. Huk muszkietów wokół Winter był jak nieustający ryk gromu, nie miała więc pojęcia, czy jej podwładne ją usłyszały. Cały jej świat zawęził się do tego małego odcinka pierwszej linii, gdzie dwanaście dziewcząt z Pierwszego Dziewczęcego stało za poszarpanym kulami żywopłotem, wykonując kolejne czynności ładowania muszkietów: wpychając kulę do lufy, odwodząc kurki i ponownie unosząc broń do strzału. Hamveltajczycy byli niewidoczni w półmroku, zauważalni tylko w rozbłyskach swych wystrzałów. Słabli jednak – Winter czuła to – i odpowiadali coraz bardziej chaotycznym i rzadszym ogniem. Jeszcze minuta. Przeszła wzdłuż linii, chrypnąc od krzyku i tnąc powietrze szablą, a

od nieustannego trzasku wystrzałów czuła ćmiący ból zębów. Przed sobą zobaczyła jedną z grup ratunkowych, złożoną z dziewcząt zbyt młodych lub za małych, żeby unieść muszkiet. Pracowały trójkami i czwórkami, podbiegając do żywopłotu, ilekroć któraś z żołnierek padła, i odciągając ją kilka kroków dalej, żeby ocenić rodzaj rany. Winter widziała, jak ta grupa zostawia kobietę trafioną kulą w pierś, z której szeroki strumień krwi wypływa na błotnistą ziemię. Wróciły po pulchną matronę leżącą na boku i ściskającą strzaskaną rękę. Gdy podnosiły ją z ziemi, jedna z dziewcząt nagle zgięła się wpół, przyciskając obie dłonie do brzucha. Jedna z jej towarzyszek obejrzała ją, pokręciła głową i zostawiła ją tam, gdzie padła. Na spiżowe jaja Bestii. Winter nie raz widziała taką scenę, ale nie przestawała się dziwić, jak szybko dziewczęta, które niecałe trzy miesiące wcześniej widywała sprzedające kwiaty w Vordanie, przystosowały się do brutalnej rzeczywistości pola bitwy. Stłumiła poczucie winy. Teraz nie czas na to. Trzeba myśleć tylko o tym, jak przeżyć. Winter przebiegła obok grupy ratunkowej, pospiesznie omijając

umierającą dziewczynę i podążając dalej wzdłuż linii. Wypatrywała Bobby. Ta młoda kobieta, która miała stopień kaprala w kompanii Winter podczas kampanii Janusa w Khandarze, teraz nosiła naramienniki z białymi paskami porucznika. Grupka kobiet kryła się za osłoną gęstego żywopłotu, gdzie z trudem ładowały muszkiety w kucki i wstawały, żeby oddać kolejne strzały w gęstniejącą chmurę dymu. – Bobby! – krzyknęła Winter, łapiąc ją za ramię i przyciągając do siebie, żeby porucznik usłyszała ją w tym hałasie. – Idź do Jane i powiedz jej, żeby ruszyła! Jasna skóra Bobby była już usmarowana resztkami spalonego prochu. Tak jak Winter, była jedną z nielicznych w Pierwszym Dziewczęcym noszącą porządny regulaminowy mundur; w przeciwieństwie do Winter, jej nie był już skrojony tak, aby skryć przed wścibskimi oczami jej prawdziwą płeć. Kiedy Janus utworzył całkowicie kobiecy piąty batalion ochotniczy z tej zbieraniny, którą Winter i Jane poprowadziły do bitwy w Midvale, Bobby postanowiła porzucić przebranie. Była tą, która nazwę Pierwszy Dziewczęcy – nawiązującą do dawnego pierwszego pułku królewskiego oraz serii

książkowych poradników dla chłopców – zmieniła z uszczypliwej w zaszczytną. Obok Winter i Jane była chyba najbardziej poważanym oficerem tego batalionu. Była także dotknięta klątwą lub magią – Winter nie wiedziała, jak to nazwać – khandarskiego naath, które ratowało jej życie. Winter wiedziała, że jej rany goją się, nie pozostawiając różowych blizn, lecz są gładkie i lśniące niczym żywy marmur. Bobby zasalutowała, potwierdzając przyjęcie rozkazu, oddała swój muszkiet najbliżej stojącej i pobiegła, nisko pochylona, by nie wystawiać głowy nad żywopłot. Jakby to coś mogło pomóc. Żywopłot czasem mógł zatrzymać kulę, ale przeważnie tylko zasłaniał kryjących się za nim przed celnymi strzałami nieprzyjaciela. Teraz nikt już nie celował; gdyby nie błyski i grzechot wystrzałów, Winter nie wiedziałaby, czy wróg wciąż tam jest. Odwróciła się w przeciwną stronę, wypatrując oznak słabnącego morale lub rosnącej paniki, i z zadowoleniem odkryła, że jej podwładne nadal dzielnie wykonują swoją krwawą robotę. Hamveltajczycy prowadzili zaciekły i gęsty ogień, lecz na razie Pierwszy Dziewczęcy zdawał się

wytrzymywać ich napór. Kierując się w lewo, przez huk muszkietów usłyszała basowy pomruk artylerii. Żywopłot doprowadził ją do małej osady złożonej z tuzina budynków bronionych przez batalion ochotniczy i pół baterii dział. Coś się paliło – nawet przez gęsty dym dostrzegła łunę – lecz odgłosy świadczyły, że obrońcy wciąż zażarcie walczą. Po prawej stronie linii żywopłot ostro skręcał i ciągnął się jeszcze pięćdziesiąt metrów, po czym kończył się szeroką żwirową alejką. Jane czekała za tym załomem z czterema innymi kompaniami, przyczajonymi i milczącymi do tej pory, czekającymi w zasadzce. Winter nie chciała, by jej żołnierze stawiali czoło batalionowi regularnego wojska dłużej niż to konieczne. Dotarłszy na środek linii, Winter przywarła do żywopłotu między parą żołnierzy i nasłuchiwała. Parę minut, zanim Bobby dobiegnie do Jane, parę minut na przyszykowanie... Chór ochrypłych bojowych okrzyków, wyraźnie kobiecych nawet w tym grzechocie i trzasku muszkietów, przetoczył się w dymie po prawej.

Wzdłuż całej linii żołnierze Winter podjęli ten okrzyk, któremu natychmiast zawtórowała wzmożona palba. Kolejne rozbłyski przeszyły kłęby dymu na prawo od pozycji Hamveltajczyków, gdy Jane poprowadziła swoje oddziały do ataku na bagnety. Zgodnie z przypuszczeniami Winter, ten atak z flanki przekonał ich, że pozycja jest nie do utrzymania, i przed upływem minuty nieprzyjacielski ogień ustał. Wzdłuż żywopłotu kobiety z Pierwszego Dziewczęcego wiwatowały, aż ochrypły. – Pamiętajcie o załadowaniu muszkietów! – przekrzyczała je Winter. – Oni wrócą. – Szkoda, że nie widziałaś ich min – powiedziała Jane. – Ci dranie byli tak zaskoczeni, że nawet nie zdążyli odpowiedzieć ogniem. – Dobra robota – pochwaliła Winter. Chociaż plotki o cieszącym się złą sławą kobiecym pułku do tej pory na pewno rozeszły się w nieprzyjacielskim obozie, żołnierze Ligi zawsze byli zaskoczeni, gdy stanęli oko w oko z Pierwszym Dziewczęcym. Winter z przyjemnością wykorzystywała to wahanie, jeśli pozwalało zmniejszać straty w ludziach. – Jacyś jeńcy?

– Kilkudziesięciu – odparła Jane. – Wielu rannych, ale nie brałyśmy tych, którzy nie mogli chodzić. Przykucnęły w błocie, kilka metrów od żywopłotu. Korzystając z przerwy w działaniach, niektóre dziewczęta pomagały zespołom ratunkowym, przenosząc rannych do tymczasowego punktu opatrunkowego na tyłach i ściągając zabitych z pola ostrzału. Winter przestrzegła je, żeby nie zapuszczały się za daleko. Zbyt łatwo było dostać się do niewoli, pomagając rannej towarzyszce i zapominając, że bitwa jeszcze się nie skończyła. Na lewo wciąż huczały działa, lecz ogień z muszkietów ucichł, co świadczyło, że atak na osadę został odparty i tylko kanonierzy Ligi z daleka kontynuowali swój pojedynek z vordanajskimi artylerzystami. Dym zaczął się rozchodzić, rozrywany na strzępy podmuchami porannego wiatru. Spojrzawszy na słońce, Winter skonstatowała, że do południa została jeszcze co najmniej godzina; miała wrażenie, że są tutaj kilka dni. Na moment zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech i znów skupiła myśli na bieżących sprawach.