(Good Night, Mr. Holmes)
Tłumacz: Witczak Łukasz
2010
SPIS TREŚCI
Prolog: czerwiec 1894
Rozdział I Nowa znajomość
Rozdział II Przejmująca opowieść
Rozdział III Perfidia wśród draperii
Rozdział IV Połyskliwe zlecenie
Rozdział VI Herbatka ze śmietanką
Rozdział VII Niespodziewani goście
Rozdział VIII Pas w sprawie pasa
Rozdział IX Niechciane podarki
Rozdział X Prawdziwa twarz pana Nortona
Rozdział XI Black Jack Norton
Rozdział XII Odkopany skarb
Rozdział XIII Zdumiewające propozycje
Rozdział XIV Pojawia się Casanova
Rozdział XV Tako rzecze Casanova
Rozdział XVI Wieści z zagranicy
Rozdział XVII Wolanie o pomoc
Rozdział XVIII Zatruty spokój
Rozdział XIX Miłość w tonacji molowej
Rozdział XX Kieszeń pełna pytań
Rozdział XXI Gorzka pigułka
Rozdział XXII Skandal w Bohemii
Rozdział XXIII Ucieczka
Rozdział XXIV Gąski, gąski do domu
Rozdział XXV Przymiarki
Rozdział XXVI Szeroki gest adwokata
Rozdział XXVII Poufałości
Rozdział XXVIII Powrót Sherlocka Holmesa
Rozdział XXIX Lekcje muzyki
Rozdział XXX Lektura obowiązkowa
Rozdział XXXI Ogród wieczorową porą
Rozdział XXXII Brylanty są wieczne
Rozdział XXXIII Zasłona dymna
Rozdział XXXIV Niezwykła kobieta
Rozdział XXXV Kurtyna opada
Epilog Zbytki i spytki
Dla S.H. od godnej rywalki, w podzięce za niezliczone godziny
zachwytu i zafrapowania
LISTA NAJWAŻNIEJSZYCH POSTACI
Irene Adler Norton: Amerykanka w Londynie, diwa i
detektyw, która pojawia się w pierwszym z sześćdziesięciu
opowiadań o Sherlocku Holmesie autorstwa Arthura Conana
Doyle’a, zatytułowanym Skandal w Bohemii, a teraz doczekała się
książki o swoich przygodach.
Sherlock Holmes: światowej sławy londyński detektyw o
niezwykłej zdolności dedukcji.
Penelope „Nell” Huxleigh: sierota po brytyjskim pastorze,
zagubiona w ogromnym i nieprzyjaznym Londynie.
Dr John H. Watson: lekarz, niekiedy współlokator Sherlocka
Holmesa i często jego wspólnik w rozwiązywaniu zagadek.
Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein: przystojny
następca czeskiego tronu.
Godfrey Norton: brytyjski adwokat.
Oscar Wilde: znajomy Irene Adler, znany w Londynie dandys i
kpiarz.
Bram Stoker: agent najznakomitszego londyńskiego aktora
Henry’ego Irvinga i obiecujący pisarz, który zasłynie powieścią pod
tytułem Dracula.
Quentin Emerson Stanhope: wujek podopiecznych Nell z
czasów jej pracy jako guwernantki.
Prolog: czerwiec 1894
Wspominki na Baker Street
– Otóż zauważyłem, Watsonie, przeglądając stary numer
magazynu „Strand”, który dziwnym trafem leżał pod ręką, że
ujrzała światło dzienne kolejna opowieść o moich drobnych
perypetiach, tym razem tych związanych z osobą Irene Adler –
napomknął pewnego letniego wieczora mój przyjaciel Sherlock
Holmes znad ostatków sutej kolacji przyrządzonej przez panią
Hudson.
Skryłem uśmiech zadowolenia w kieliszku burgunda. Od dawna
nie mogłem się nadziwić, że mój towarzysz, bodaj najbardziej
spostrzegawczy człowiek na ziemi, tak uporczywie ignoruje stosy
numerów „Stranda”, które sprowadzałem do naszych pokojów za
każdym razem, gdy na łamach miesięcznika ukazywał się świeży
tekst mojego autorstwa. Takie relacje pojawiały się drukiem już od
trzech lat, poczynając od roku 1891, kiedy to Holmes został
przedwcześnie uznany za zmarłego.
Miałem głęboką nadzieję, że mój przyjaciel, powstawszy z
martwych, zainteresuje się moimi próbami upamiętnienia jego
niezwykłego talentu. Lecz on jak zwykle podchodził lekceważąco do
własnych osiągnięć. Tym bardziej ceniłem sobie każdą wzmiankę,
która by świadczyła o tym, że czyta wychodzące spod mojego pióra
relacje z jego przygód.
– Odnoszę wrażenie, ze te opowiastki cieszą się dużą
popularnością – zauważyłem niewinnie.
– Popularnością, hm. – Ostre rysy Holmesa rozmyły się na
chwilę, gdy szukał ręką poobiedniej fajki. – Zapewne przyczynił się
do tego chwytliwy tytuł.
– Pomyślałem, że Skandal w Bohemii dobrze oddaje istotę tej
sprawy. – W moim tonie pobrzmiewał odcień urazy, żaden bowiem
początkujący autor nie pisze jedynie dla taniej sławy.
– Doprawdy?
Niewiara Holmesa tylko pobudzała mnie do dyskusji.
– A ty jak nazwałbyś tę sprawę, jeśli można wiedzieć? Holmes
popatrzył bystrym wzrokiem przez niebieskawą mgiełkę dymu
tytoniowego.
– Niezwykła kobieta – odrzekł.
– Gdyby król czeski podzielał twoje zdanie o Irene Adler, toby ją
poślubił.
– A gdyby detektywów oceniano według szlachetnego
pochodzenia, Watsonie, zapewne nie byłoby mi dane rozwiązywać
najciekawszych zagadek. Poza tym nie zapominaj – lubość na
twarzy Holmesa zdradzała rzadki nastrój do wspomnień – że nawet
Jego Królewska Mość wykrzyknął: „Czyż nie byłaby z niej
wspaniała królowa?!”. Nawiasem mówiąc, była to jedyna mądra
rzecz, jaką powiedział w toku całej sprawy. Ale nie zrozum mnie
źle, Watsonie. Jestem świadom, że w świecie prasy odrobina
przesady jest nieodzowna. Jeżeli coś w twojej relacji budzi moje
zastrzeżenia, to przede wszystkim przeinaczenie pewnego bardzo
istotnego faktu.
– Przeinaczenie? Istotnego faktu?
– W rzeczy samej.
– To niemożliwe. Artykuł jest oparty na moich notatkach, a
pracując u twojego boku, nauczyłem się zapisywać wszystko w
najdrobniejszych detalach. Go prawda, od tamtych wydarzeń
minęło sześć lat, jednak…
– Nie podważam sposobu, w jaki zrelacjonowałeś szczegóły
tamtej sprawy, Watsonie, lecz to, że przyjąłeś na wiarę inne,
niezweryfikowane doniesienia.
– Ale które? – zapytałem, odsuwając na bok napoczęty kawałek
pysznej cytrynowej tarty pani Hudson.
– Te dotyczące przedwczesnej śmierci Irene Adler – a właściwie
pani Norton. W niewybaczalny sposób piszesz o niej: „nieżyjąca
Irene Adler”.
– O jej śmierci donosił „The Times”. Straszliwa katastrofa
kolejowa we włoskich Alpach. Ona i jej mąż Godfrey Norton byli na
liście ofiar.
– Mój drogi Watsonie, nie wszystko, co się ukazuje w „The
Times”, jest prawdą. – Holmes przybrał mentorski ton, z którym,
przyznaję, często potykałem się niejako dla zasady. – Nieraz
przedwcześnie obwieszczano czyjąś śmierć. Rozważ choćby mój
przypadek.
Holmes nawiązywał do wydarzeń nad wodospadem Reichenbach
oraz mojego mylnego przekonania o jego zniknięciu i śmierci.
Trwałem w tym błędzie aż do zeszłego kwietnia, kiedy to Holmes
niespodziewanie „zmartwychwstał”. Teraz moja pisarska próżność
zaczęła ustępować ciekawości, która powiodła mnie ścieżką
wytyczoną przez bystry umysł Holmesa.
– Naprawdę uważasz, że Irene Adler nie zginęła? – spytałem z
pewnym zdumieniem.
Spojrzenie Holmesa powędrowało w stronę oprawnej fotografii
tejże kobiety, zajmującej honorowe miejsce wśród jego pamiątek.
– To jedna z czterech osób, które zdołały mnie przechytrzyć,
Watsonie, i jedyna w tym gronie kobieta. Dlaczegóż więc miałaby
nie przechytrzyć i śmierci?
Olbrzymia, choć nieumyślna próżność Holmesa bywała tak
irytująca, jak godna podziwu była jego niewiarygodna zdolność
wywodzenia daleko posuniętych wniosków z najmniejszego
strzępka dowodu.
– Uważasz, że ona żyje? – powtórzyłem pytanie.
– Tak podejrzewam, Watsonie – odparł krótko po długiej
przerwie. – Nie przeprowadziłem śledztwa w tej sprawie, dlatego
wyrażam jedynie przypuszczenie. Ale znasz przecież metody, na
których opieram swoje przypuszczenia.
Co tu dużo mówić, Holmes posiadał iście fenomenalną zdolność
rozumowania; jego intuicja była wyostrzona twardym zmysłem
logicznej obserwacji.
Jeszcze raz przyjrzałem się zdjęciu kobiety w gablotce. Choć
przed ucieczką z Londynu i konfrontacją z Holmesem wyszła za
Godfreya Nortona – pod listem zostawionym dla Holmesa
podpisała się „Irene Norton, z domu Adler” – niezmiennie
myślałem o niej jako o Irene Adler, operowej primadonnie i
awanturnicy.
Podobnie jak wiele innych aktorek była bardzo przystojną
kobietą. W toku sprawy raz tylko miałem sposobność ją zobaczyć, i
to z pewnej odległości, lecz fotografia, przedstawiająca panią
Norton w koronie bogato ufryzowanych ciemnych włosów, wiernie
oddawała jej królewski sposób bycia. Miała na sobie strój
wieczorowy odsłaniający okolice biustu – a był to cudowny biust,
musiałem to obiektywnie przyznać – natomiast suknia i klejnoty
tylko podkreślały jej zgrabną sylwetkę i piękną, spokojną twarz.
Według notatek Holmesa Irene Adler była dojrzałą
trzydziestoletnią pięknością, gdy ją spotkał po raz pierwszy w roku
1888, a więc przed sześcioma laty. Holmes miał wtedy ledwie
czterdzieści trzy lata. Przyznaję, że jego nieskrywany podziw dla
tej kobiety dawał mi nadzieję, że Holmes, ta żywa machina do
rozwiązywania skomplikowanych zagadek, chowa jednak, wśród
maszynerii umysłu, serca i duszy, jakiś cień męskiej podatności na
kobiece wdzięki.
– Poza tym naplotłeś banialuk o mojej obojętności wobec płci
pięknej w ogóle – mruknął Holmes, wyrywając mnie z zadumy.
– Banialuk? Wydaje mi się, że dowiodłem tego wręcz naukowo.
– Miłość w moim życiu byłaby jak „piasek w delikatnym
instrumencie” – przytoczył Holmes z dobrotliwą kpiną w głosie. –
Co za sposób na opisanie uczuć, które powodują ogromną
większością rodzaju ludzkiego, Watsonie! Na stare lata stajesz się
romantykiem.
– Odrobina uczucia na tym surowym i często brutalnym świecie
nikomu chyba nie zaszkodzi?
– Ależ bynajmniej – pod warunkiem jednak, iż nie kłóci się ono z
faktami.
– Kiedy nie może być inaczej! Fakty nie mają nic wspólnego z
uczuciami.
Spójrz na tych, którzy kochają na przekór wszystkiemu – kochają
nawet nikczemnych morderców.
– Otóż to. W tym względzie masz rację, Watsonie, nie mógłbym
postąpić wbrew rozumowi. Nie mogę pozwolić, by powab ślicznej
twarzy przesłonił mi fakty, które z całej duszy pragnę obnażyć.
Poza tym, skąd u ciebie ta potrzeba tłumaczenia mojego
samotnictwa? Nie ja pierwszy wyrzekłem się towarzystwa kobiet,
by skupić się na wyzwaniach umysłowych.
– Jak zwykle dotykasz samego sedna! Bo i czemuż właściwie
miałbyś stawiać znak równości pomiędzy towarzystwem kobiet a
uszczerbkiem na władzach umysłowych?
– Ponieważ większość kobiet jest ciężarem.
– Ciężarem? Jesteś okrutny, Holmesie. Nawet ty masz chyba w
sobie dość ludzkich uczuć, by nie traktować połowy ludzkości jak
utrapienia.
Holmes zacisnął usta w pobłażliwym uśmiechu, który oznaczał,
że przeciwnik wpadł w zastawione przez niego sidła.
– Wiem, że jesteś w tej kwestii trochę uprzedzony, zważywszy na
twoje bliskie związki z nieszczęśliwie, i niewątpliwie, zmarłą Mary
Watson, niegdyś Mary Morstan – rzekł ze współczuciem. – Swoją
drogą, to była wspaniała kobieta. Ale spójrz na ogół, nie na chlubny
wyjątek. Pomyśl! Czy przeciętna kobieta mogłaby bez skrępowania
chodzić ze mną w nocy po ulicach? Jak poradziłaby sobie na
przedmieściach, które razem złaziliśmy, wbita w suknię z
trzydziestometrowym trenem i zawoalowany kapelusz? Czy
mogłaby na moje wezwanie chwycić za rewolwer i wyjść z domu o
północy, tak jak się to zdarzało tobie? Jak ktoś nauczony mdleć pod
najmniejszym pretekstem miałby zachować przytomność w obliczu
brutalnej śmierci?
– Przy okazji twoich śledztw spotykaliśmy wiele śmiałych kobiet
– wtrąciłem.
– Właśnie. Poznaliśmy kilka godnych podziwu kobiet i na ogół
były to samodzielne istoty, które z wyroku losu same musiały o
siebie zadbać. Twoja Mary Morstan wykazała się dużą
szlachetnością charakteru: przedłożyła uznanie dla mojego
znajomego, skromnego lekarza, ponad swoje dziedzictwo. Ale czy i
ona nie omdlała, gdy napięcie sięgnęło szczytu? Sam o tym
napisałeś w opowieści, którą zatytułowałeś Znak Czterech.
Zapłoniłem się na wspomnienie tych drażliwych relacji
przedmałżeńskich, które mój przyjaciel skwapliwie wydobył ze swej
niezawodnej pamięci.
– Irene Adler nie zemdlała – odparłem cicho w zakłopotaniu.
– Otóż to, Watsonie! Irene Adler nie zemdlała. Nie sprawia też
wrażenia osoby, która zginęłaby w katastrofie pociągu, w każdym
razie nie prędzej, niż ja spadłbym z urwiska, choćby nawet w
śmiertelne objęcia profesora Moriarty’ego. Ludziom pokroju Irene
Adler nie jest pisany tak bierny koniec.
– Trudno doszukać się w tym żelaznej logiki.
– Moje rozumowanie jest zupełnie logiczne. Rozważ fakty. Czyż
Irene Adler nie dowiodła wielokrotnie i ponad wszelką wątpliwość,
że umie zapanować nad wydarzeniami oraz ludźmi, którzy ją
otaczają? Miała dość sprytu, by przewidzieć ślubne plany króla
czeskiego, i dość rozumu, by uciec, kiedy się zorientowała, że król
wyznaczył jej miejsce w swoim życiu, lecz nie w swym sercu.
Przewidziała i to, że grozić jej będzie niebezpieczeństwo, dlatego
wzięła ze sobą kompromitującą fotografię króla w jej towarzystwie.
Pięciokrotnie wymykała się jego najlepszym agentom. Gdy Jego
Królewska Mość wtajemniczył moją skromną osobę w całą sprawę,
nie tylko poznała, że próbuje się na nią zarzucić sieć, lecz także
miała odwagę – odwagę, Watsonie! – podążyć za mną i za tobą w
męskim przebraniu aż pod same drzwi numeru 221B przy Baker
Street i pożegnać mnie śmiałym: „Dobranoc, panie Holmes”.
Holmes oparł się na krześle, dym unosił się znad jego
rozpłomienionej twarzy jak para z przegrzanej lokomotywy.
– Z królem czeskim – dodał – zgadzam się tylko w jednej kwestii:
„Co za kobieta!”.
– Moim zdaniem to zuchwała latawica – odparłem, wciąż
poczuwając się do obrony mojej szlachetnej Mary.
Holmes uśmiechnął się smutno.
– Jakie to niesprawiedliwe, że nierząd zawsze ma twarz kobiety.
Jak to ująłeś w swoim tekście, Watsonie? „Nieżyjąca Irene Adler,
osóbka tajemnicza, o raczej podejrzanej przeszłości”? Nazywasz ją
„awanturnicą”. Dwieście lat temu określano tym mianem kobiety
odznaczające się sprytem; teraz przywodzi ono na myśl raczej
zakusy, zwłaszcza w stosunku do wpływowych i bogatych
mężczyzn. Uważam, że mylisz się w swej ocenie, choć jako autor
masz prawo snuć domysły na temat jej charakteru. Natomiast jej
śmierć jest tylko niepotwierdzoną pogłoską. Obawiam się,
Watsonie, że w l’affaire Adler my wszyscy graliśmy jedynie role
drugoplanowe, byliśmy tłem dla sprytu i charakteru tej kobiety.
Gdyby była mężczyzną, od razu dostrzegłbym farsę w tamtym
powitaniu – i pożegnaniu – wieczorem na Baker Street. Ona wie,
że należy do słabszej płci, i umie zwodzić nas, aroganckich
mężczyzn, ukrywając przed nami swoją odważną naturę. Ta
kobieta nie ma sobie równych.
– A więc jesteś nią zachwycony! – wytknąłem mu natychmiast,
bo nie pierwszy raz podkreślał jej kobiecość.
– Dużo bardziej, niż gdybym się w niej durzył, Watsonie. Choć
twoje staromodne serce i czytelnicy twoich historyjek z pewnością
woleliby usłyszeć, że mój zachwyt jest zaledwie miłosny. Otóż
uważam, że uciekła z Anglii nie tylko dlatego, że deptał jej po
piętach król czeski, ani dlatego, że byłem bliski złapania jej w sieć.
Przypuszczam, że miała inne powody, a niektóre z nich dotyczyły
tajemniczego pana Godfreya Nor– tona. – Holmes raptem zmrużył
oczy. – W każdym razie Irene Adler nie zginęła – o nie, Watsonie,
jestem tego tak samo pewien jak istnienia Moriarty’ego. Dałbym
sobie głowę uciąć!
Zamilkłem wobec takiego wyznania. Kiedy Holmes wypowiadał
się z podobnym zapałem, zawsze miał rację. Na jego niezwykły
talent detektywistyczny składało się logiczne rozumowanie, ale i
znajomość ludzkiej natury – i to pomimo tego, a może właśnie
dzięki temu, że sam nieludzko izolował się od wszelkich
delikatnych uczuć.
– Musisz jednak przyznać – odezwałem się w końcu – że wiele
spraw, którymi się zajmujemy, wymaga od nas wniknięcia w
najgłębsze emocje. Być może zetknąłeś się w swej pracy ze zbyt
wieloma przykładami nieodwzajemnionych uczuć i rodzinnych
waśni, nagłych porażek i śmierci; nie powinieneś przenosić tego
smutku do własnego życia.
– Trudno się z tobą nie zgodzić. Kluczem do wielu spraw jest
cofnięcie się o całe lata, odkrycie rodzinnych sekretów i zaszłości,
które czasem sięgają jeszcze poprzedniego pokolenia. W pewnym
sensie to przeszłość kształtuje ludzi, którzy stają się ofiarami lub
sprawcami w melodramatach, jakimi są moje sprawy. Ja występuję
w roli dramatopisarza, muszę podnieść kurtynę i odtworzyć sceny
w logicznym porządku. Każde zdarzenie musi znaleźć swoje miejsce
w długim ciągu poprzedzających je wypadków, jak szczeble w
drabinie logiki. Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, jakie pasma
nieuchronnych zdarzeń kształtują takich ludzi jak Irene Adler.
Pokaż mi sposób na stworzenie większej liczby takich kobiet, a
zacznę się nimi bardziej interesować!
Mój wzrok znów natrafił na obramowaną fotografię. Przyznaję,
że obudziło się we mnie jakieś nowe uczucie, zachwyt nad czymś
dużo mniej uchwytnym aniżeli tylko zewnętrzny powab tej
znajomej twarzy.
– Kiedy myślę o sprawie Adler, jednej rzeczy głęboko żałuję –
przyznał Holmes, przeciągając słowa.
Wstrzymałem oddech. Czyżby oto nadeszła nieprawdopodobna
chwila, w której ta „niemająca sobie równych” kobieta ostatecznie
poskromi niezawodny intelekt wielkiego detektywa?
Holmes westchnął, przybierając wyraz rozmarzonego skupienia,
jaki znałem jedynie z sal koncertowych. Spoglądało się wtedy na
niego, zatraconego w narastających tonach orkiestry lub smutnej
arii solisty, i widziało się, jak niewzruszona matematyka dźwięków
buduje wspaniały muzyczny most nad przepaścią, jaka dzieliła jego
intelekt od emocji.
– Żałuję – powtórzył smutno wielki detektyw – że nigdy nie
słyszałem jej śpiewu.
Rozczarowany, patrzyłem, jak Holmes unosi kieliszek w stronę
zdjęcia.
– Dobranoc, panno Adler – wzniósł toast z uśmiechem, którego
nawet ja nie umiałem rozszyfrować. – Gdziekolwiek się
podziewasz.
Rozdział I
Nowa znajomość
Wieczorem, gdy lampy gazowe migocą we mgle, a kamienie
brukowe lśnią jak wyglancowane buty, Londyn wydaje się krainą z
Księgi tysiąca i jednej nocy. Za dnia wygląda już dość zwyczajnie, a
ulice pełne są omnibusów, jednokonek i przechodniów.
Ale właśnie to jasne, dzienne oblicze Londynu potrafi
onieśmielać bardziej niż jego ciemna, wieczorna strona; w każdym
razie takie wrażenie zrobił na mnie, porządnej panience, wiosną
1881 roku. Spacerowałam londyńskimi ulicami z całym swoim
dobytkiem upchanym w torbie podróżnej u boku, nie do końca
jeszcze mogąc zrozumieć, jakim trafem znalazłam się w tym
miejscu, pośród morza nieznajomych. Byłam sama, nie miałam
żadnych przyjaciół i po raz pierwszy w życiu, czyli od dwudziestu
czterech lat, byłam głodna i bez dachu nad głową.
Historia mojego życia jest zwyczajna. Jako jedyne dziecko
owdowiałego pastora ze Shropshire chowałam się w domu bez
luksusów, ale w atmosferze zupełnego bezpieczeństwa, zarówno
fizycznego, jak i emocjonalnego. Gdy ojciec umarł, nie zgłosili się po
mnie żadni krewni.
O ślubie mogłam jedynie pomarzyć – trudno było skusić
potencjalnych zalotników ubogim, choć szacownym, pochodzeniem i
wadą wzroku. Miałam nikłe pojęcie o mężczyznach i – wyjąwszy
przybyłego niegdyś w odwiedziny wikariusza o pięknym głosie i
nieco odstających uszach – nigdy nie patrzyłam na żadnego z
uczuciem. Mężczyźni, rzecz prosta, odwzajemniali ten brak
zainteresowania.
Od czasu do czasu rozpamiętywałam utraconego wikariusza –
nazywał się Jasper Higgenbottom – który jednak, z powodu
nieszczęśliwego ataku suchot, zmuszony był udać się na misję
zagraniczną w cieplejsze strony. Może wciąż jeszcze pomaga tam
zbawiać dzikie dusze melodyjnymi słowami pieśni Prowadź mnie,
Światło.
Jeżeli o mnie chodzi, miejscowi parafianie szybko znaleźli dla
mnie rodzinę poszukującą przyzwoitej i oczytanej panienki do
opieki nad dziećmi – i tak zostałam guwernantką.
Jak było do przewidzenia, potrzeba stałej pracy przyciągnęła
mnie w to samo miejsce, które skusiło wiele innych dziewcząt ze
wsi. Moja rodzina przeniosła się do Londynu, do tej wielkiej piasty
olbrzymiego kołowrotu Imperium Brytyjskiego, nad którym słońce
nigdy nie zachodzi.
Po zmianie pracodawców trafiłam na Berkley Square do domu
pułkownika Codwella Turnpenny’ego, gdzie zajmowałam się jego
trzema układnymi córkami, a niekiedy również nieco mniej
układnym pekińczykiem. Wiodłam wygodne, bezpieczne i
przewidywalne życie, z którego byłam całkiem zadowolona –
przynajmniej do czasu pewnego zdarzenia, które dało mi jedyny do
tej pory posmak życia opisywanego na kartach romantycznych
powieści.
Wujek moich podopiecznych, brat ich matki, pan Emerson
Stanhope, był młodym i urodziwym dżentelmenem,
dwudziestoczterolatkiem o wesołym usposobieniu. Jak bardzo
wesołym – o tym przekonałam się pewnego razu, grając z
dziewczętami w ciuciubabkę po żmudnych zajęciach z geometrii.
Siostry zawiązały mi oczy, zakręciły mną jak pokrywką i puściły
wolno w pokoju, w którym odbywały się lekcje. Nie mogłam znaleźć
ani jednej, gdy nagle usłyszałam czyjeś syknięcie. Po chwili
natknęłam się na nieruchomą przeszkodę. Zamiast jednak dotknąć
bawełnianych sukienek moich podopiecznych, przesunęłam
zbłąkanymi palcami po wełnianym surducie. Zawahałam się, ale
słysząc chichotanie dziewcząt, powędrowałam rękoma wyżej, aż
wyczułam satynową klapę, a potem parę bokobrodów… Zamarłam
w bezruchu i aż bałam się pomyśleć, kto taki stoi przede mną w
milczeniu, uległy wobec dotyku moich nieśmiałych dłoni. Dopiero
po chwili uprzytomniłam sobie, że dziewczęta śmieją się ze
swobodą, na jaką rzadko pozwalały sobie przy dorosłych, może z
wyjątkiem mnie i…
– Pan Stanhope – wyszeptałam.
– Brawo! – odrzekł on, rozwiązując mi opaskę.
Ale nawet wtedy nie widziałam go zbyt dobrze z powodu wady
wzroku. Pan Stanhope tonął we mgle, a jego niewyraźne rysy
układały się w jakiś nieodgadniony wyraz.
– Panno Huxleigh – powiedział do mnie – wygląda pani całkiem
jak pani podopieczne. – I odgarnął mi kosmyk włosów z policzka.
Dziewczęta podbiegły i zaczęły mnie ciągnąć za ręce, błagając,
byśmy nie przerywały zabawy. Zanim jako tako uładziłam
zmierzwione włosy, pan Stanhope cofnął się do drzwi i mrugnął
okiem na pożegnanie.
Kiedy w 1878 roku zaczęły się kłopoty w Afganistanie, najpierw
oddział pułkownika Turnpenny’ego wysłano na wojnę, a niedługo
potem pan Stanhope wyjechał z innym pułkiem. Wcześniej
przedefilował ulicami w paradnym mundurze, ku wielkiemu
rozbawieniu siostrzenic. Wkrótce żona i dzieci pułkownika wróciły
do Indii – beze mnie. Dzieci osiągały już wiek, w którym aż nazbyt
wyraźnie demonstrują swoją niezależność, i nie byłam dłużej
potrzebna. Wojna sprawiła, że guwernantek było więcej niż
wolnych posad i nawet moje świetne referencje na nic się zdały; nie
znalazłam nowej pracy.
Bez powodzenia przeglądałam kolumny ogłoszeniowe w
gazetach. Niekiedy mój wzrok zabłądził między doniesienia z
pułków, ale zaraz karciłam się w myślach za nazbyt wybujałą
wyobraźnię – i wczytywałam się w wiadomości z Afryki, gdzie
przebywał mój pierwszy obiekt westchnień. Nic jednak nie było w
stanie przesłonić powagi położenia, w jakim się znalazłam.
Zmalała nawet dostępność prac biurowych, po tym jak do
Londynu zawitała mała czarna bestia – garbata, hałaśliwa
maszyna, która jakby samoistnie wypluwała słowa na papier.
Pismo miałam ładne i dość czytelne; cóż jednak z tego, skoro teraz
wszyscy szukali osób ze stwardniałymi palcami do wciskania tych
dziwacznych przycisków – w tym sensacyjnego klawisza, który
umożliwiał pisanie zarówno wielkimi, jak i małymi literami – w
tempie, które było ponad ludzkie, a przynajmniej ponad moje, siły.
W końcu znalazłam posadę w dużym sklepie u Whiteleya w
Bayswater. Pensja była niska, lecz zapewniono mi pokój i
wyżywienie. Delikatne perkale, które codziennie przewijały się
przez moje dłonie, wywierały na mnie kojący wpływ, podobnie jak
szmer kobiecych głosów, czysty dźwięk nożyczek i równe zwoje
materiałów starannie odmierzanych na stołach krajalniczych.
Takie skromne życie wiodłabym zapewne aż do staropanieństwa,
gdyby nie to, że po trzech latach pracy nagle i niezasłużenie
wyrzucono mnie na bruk. Mówiąc pokrótce, zwolniono mnie bez
ostrzeżenia, nie wystawiając referencji. Nie było nawet czasu na
otrząśnięcie się z szoku, gdyż bardzo szybko przekonałam się, jak
trudno żyć bez cotygodniowej wypłaty. Nadszedł dzień, w którym
zmuszona byłam wybierać między jedzeniem a mieszkaniem.
Właścicielka kazała mi natychmiast spakować moje rzeczy –
nieważne w co – i zwolnić pokój.
I oto błąkałam się po rojnych ulicach Londynu, a odgłos końskich
kopyt przypominał mi stukot klawiszy czarnej bestii, wieszczących
moją zgubę w takcie trzy czwarte. Ojciec zawsze wypominał mi
wybujałą wyobraźnię, lecz tego dnia nie miałam pojęcia, dokąd
pójdę ani co się ze mną stanie.
W tłumie kamiennych, obojętnych twarzy mijałam wystawy
sklepów, w których jeszcze niedawno przyglądałam się towarom.
Teraz czułam się tak, jakbym w ogóle nie miała wstępu do świata
handlu i stosunków międzyludzkich. Byłam bez grosza przy duszy!
Dla kogoś o mojej wrażliwości oznaczało to trwogę, której nie
sposób wypowiedzieć.
Zaczęłam zwracać uwagę na brudnych chłopców włóczących się
nawet po lepszych ulicach tego wielkiego miasta. Zastanawiało
mnie, gdzie te chuderlawe istoty znajdują żywność i dach nad
głową. Odkryłam w sobie nawet cień bolesnego współczucia dla
nieszczęsnych, wynędzniałych kobiet, które uciekały się do
kupczenia własnym ciałem na obskurnych uliczkach Whitechapel.
W takim to ponurym zamyśleniu przeciskałam się przez ciżbę
przechodniów, z prawą ręką opartą na torbie, która z każdym
krokiem obijała się o moją wełnianą sukienkę.
Ogarniał mnie już szczęśliwy stan, w którym człowiek jest tak
osłabiony przez głód, że odczuwa go niezbyt dotkliwie. Nie
wiedziałam, co ze sobą pocznę, gdy nastanie zmrok.
Z posępnego odrętwienia wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie,
jakby ktoś pociągnął za moją torbę. Spojrzałam pod nogi i
zobaczyłam przyczajonego u mego boku ulicznika; rozpalone oczka
w umazanej brudem twarzy lśniły jak dwa miedziaki.
– Tak? – spytałam, zbyt oszołomiona, by potraktować to nędzne
dziecię z surowością, na jaką zasługiwało.
Zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, a okropny malec
odpowiedzieć, wmieszał się ktoś trzeci. Jakaś kobieta wynurzyła się
z tłumu i chwyciła pędraka za ramię. Gdyby nie to, że była dobrze
ubrana, odruchowo stanęłabym w obronie małego obdartusa.
Tymczasem ubiór tej kobiety był wspaniały – całe przedramię
okrywała mufka z bobrowego futra. Elegancko przekrzywiony
kapelusz z brązowego filcu zdobiły aksamitne kokardki oraz
pawiego koloru ptaszek w pełnym locie.
Stała przed nami niczym wspaniała bogini, jej ciemne oczy
migały płomieniami, bursztynowe kolczyki kołysały się szeroko.
Dopiero po chwili anielską twarz wykrzywił nieprzyjemny grymas.
Z ust damy popłynął potok królewskiej angielszczyzny tłumaczonej
na język kucharek.
– Tu jesteś, ty parchaty nicponiu! Puszczaj bagaż tej pani, albo
każę cię wyszorować i poskładać, tak że cię rodzona matula nie
pozna!
– Nie mam matuli! – odszczeknął chłopiec w tej samej paskudnej
gwarze. Przestał jednak ciągnąć moją torbę. Dopiero teraz dotarło
do mnie, że chciał ją zabrać.
Dama wciąż trzymała go mocno za rękę.
– Nie powinno mnie to dziwić – orzekła nieco łagodniej– szym
głosem.
– Masz tu ćwierć pensa. Choć przez chwilę trzymaj łapy z dala od
porządnych ludzi. No, zmykaj!
Malec obdarzył swoją dobrodziejkę chytrym uśmiechem
tchórzofretki. Potem jednak wcisnął monetę do kieszeni, zuchwale
uchylił zatłuszczonej czapki, po czym wśliznął się między tłum.
Bezwiednie starałam się zacisnąć palce na uchwycie torby, ale
przerażenie wypompowało z nich całą krew. Wysunął mi się z
dłoni, lecz moja wybawicielka w okamgnieniu chwyciła za niego.
– Dzię… dziękuję – wyjąkałam. – Skąd pani wiedziała…? Jak
pani spostrzegła…?
Jej twarz przybrała wyraz spokoju, jaki często gości na obliczach
pięknych kobiet i niekiedy brany jest mylnie za oznakę
samozachwytu.
– Mam dziwaczny zwyczaj – wyznała z uśmiechem. –
Przyglądam się ludziom.
Oczarowana samym jej tonem, ledwie dostrzegłam osobliwość
tych słów. Mówiła głosem głębokim i ekspresywnym jak
wiolonczela – nie było w nim ani śladu londyńskiej gwary, choć z
drugiej strony, jej akcent nie był też całkiem… czysty.
– Nazywam się Irene Adler – mówiła dalej wobec mojego
niemego zdumienia. Oczy jej, koloru złotawo lśniącego brązu, który
przywodził na myśl najdroższy bursztynowy aksamit z mojego
byłego sklepu, obrzucały mnie spojrzeniem. – Jestem trochę
roztrzęsiona po tym zajściu. Napijesz się ze mną herbaty w tamtej
cukierni na rogu?
Zawahałam się. Czułam niemoc w kolanach, a w portfelu miałam
jeszcze większą pustkę niż w brzuchu.
– Zapewniam cię, że jestem porządną kobietą. To znaczy, na ogół
– dodała kpiąco. – A… damie nie przystoi przecież wchodzić do
publicznych miejsc bez towarzystwa.
Nuta ironii w jej głosie kazała mi przypuszczać, że chodzi
bardziej o mnie niż o nią. Ale w jej spojrzeniu wciąż było wiele
serdeczności, aczkolwiek wymawiając słowo „porządna”,
nieznacznie wydęła wargi.
– Daj się zaprosić – nalegała. Dłoń w rękawiczce zatrzymała się
teraz delikatnie na moim łokciu, jak gdyby wcale nie tarmosiła
przed chwilą ręki ulicznika. – Będę ci wdzięczna za towarzystwo,
muszę ochłonąć ze strachu.
Jeżeli Irene Adler była przestraszona, to ja byłam chińską
cesarzową. Mimo wszystko, z ociąganiem, pozwoliłam się
zaprowadzić do cukierni i posadzić w przytulnym kącie pod oknem.
– Herbata. Niech będzie miętowa – powiedziała Irene do
dziewczyny w fartuchu. – I talerz ciastek, największych, jakie
macie.
Przyglądałam się jej w milczeniu jak widownia zapatrzona w
aktora grającego na deskach teatru. Miała na sobie kostium z
gęstej ciemnobrązowej tkaniny, właściwy na rześki marcowy dzień.
Poloneska na płożącej się spódnicy przechodziła z tyłu w turniurę i
przewiązana była mocnym jedwabnym paskiem, na którym widniał
dominikański supeł. Lata spędzone w dziale bławatnym
uwrażliwiły mnie na modniarskie niuanse, ale nic nie mogło mnie
(Good Night, Mr. Holmes) Tłumacz: Witczak Łukasz 2010
SPIS TREŚCI Prolog: czerwiec 1894 Rozdział I Nowa znajomość Rozdział II Przejmująca opowieść Rozdział III Perfidia wśród draperii Rozdział IV Połyskliwe zlecenie Rozdział VI Herbatka ze śmietanką Rozdział VII Niespodziewani goście Rozdział VIII Pas w sprawie pasa Rozdział IX Niechciane podarki Rozdział X Prawdziwa twarz pana Nortona Rozdział XI Black Jack Norton Rozdział XII Odkopany skarb Rozdział XIII Zdumiewające propozycje Rozdział XIV Pojawia się Casanova Rozdział XV Tako rzecze Casanova Rozdział XVI Wieści z zagranicy Rozdział XVII Wolanie o pomoc Rozdział XVIII Zatruty spokój
Rozdział XIX Miłość w tonacji molowej Rozdział XX Kieszeń pełna pytań Rozdział XXI Gorzka pigułka Rozdział XXII Skandal w Bohemii Rozdział XXIII Ucieczka Rozdział XXIV Gąski, gąski do domu Rozdział XXV Przymiarki Rozdział XXVI Szeroki gest adwokata Rozdział XXVII Poufałości Rozdział XXVIII Powrót Sherlocka Holmesa Rozdział XXIX Lekcje muzyki Rozdział XXX Lektura obowiązkowa Rozdział XXXI Ogród wieczorową porą Rozdział XXXII Brylanty są wieczne Rozdział XXXIII Zasłona dymna Rozdział XXXIV Niezwykła kobieta Rozdział XXXV Kurtyna opada Epilog Zbytki i spytki
Dla S.H. od godnej rywalki, w podzięce za niezliczone godziny zachwytu i zafrapowania
LISTA NAJWAŻNIEJSZYCH POSTACI Irene Adler Norton: Amerykanka w Londynie, diwa i detektyw, która pojawia się w pierwszym z sześćdziesięciu opowiadań o Sherlocku Holmesie autorstwa Arthura Conana Doyle’a, zatytułowanym Skandal w Bohemii, a teraz doczekała się książki o swoich przygodach. Sherlock Holmes: światowej sławy londyński detektyw o niezwykłej zdolności dedukcji. Penelope „Nell” Huxleigh: sierota po brytyjskim pastorze, zagubiona w ogromnym i nieprzyjaznym Londynie. Dr John H. Watson: lekarz, niekiedy współlokator Sherlocka Holmesa i często jego wspólnik w rozwiązywaniu zagadek. Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein: przystojny następca czeskiego tronu. Godfrey Norton: brytyjski adwokat. Oscar Wilde: znajomy Irene Adler, znany w Londynie dandys i kpiarz. Bram Stoker: agent najznakomitszego londyńskiego aktora Henry’ego Irvinga i obiecujący pisarz, który zasłynie powieścią pod tytułem Dracula. Quentin Emerson Stanhope: wujek podopiecznych Nell z czasów jej pracy jako guwernantki.
Prolog: czerwiec 1894 Wspominki na Baker Street – Otóż zauważyłem, Watsonie, przeglądając stary numer magazynu „Strand”, który dziwnym trafem leżał pod ręką, że ujrzała światło dzienne kolejna opowieść o moich drobnych perypetiach, tym razem tych związanych z osobą Irene Adler – napomknął pewnego letniego wieczora mój przyjaciel Sherlock Holmes znad ostatków sutej kolacji przyrządzonej przez panią Hudson. Skryłem uśmiech zadowolenia w kieliszku burgunda. Od dawna nie mogłem się nadziwić, że mój towarzysz, bodaj najbardziej spostrzegawczy człowiek na ziemi, tak uporczywie ignoruje stosy numerów „Stranda”, które sprowadzałem do naszych pokojów za każdym razem, gdy na łamach miesięcznika ukazywał się świeży tekst mojego autorstwa. Takie relacje pojawiały się drukiem już od trzech lat, poczynając od roku 1891, kiedy to Holmes został przedwcześnie uznany za zmarłego. Miałem głęboką nadzieję, że mój przyjaciel, powstawszy z martwych, zainteresuje się moimi próbami upamiętnienia jego niezwykłego talentu. Lecz on jak zwykle podchodził lekceważąco do własnych osiągnięć. Tym bardziej ceniłem sobie każdą wzmiankę, która by świadczyła o tym, że czyta wychodzące spod mojego pióra relacje z jego przygód. – Odnoszę wrażenie, ze te opowiastki cieszą się dużą
popularnością – zauważyłem niewinnie. – Popularnością, hm. – Ostre rysy Holmesa rozmyły się na chwilę, gdy szukał ręką poobiedniej fajki. – Zapewne przyczynił się do tego chwytliwy tytuł. – Pomyślałem, że Skandal w Bohemii dobrze oddaje istotę tej sprawy. – W moim tonie pobrzmiewał odcień urazy, żaden bowiem początkujący autor nie pisze jedynie dla taniej sławy. – Doprawdy? Niewiara Holmesa tylko pobudzała mnie do dyskusji. – A ty jak nazwałbyś tę sprawę, jeśli można wiedzieć? Holmes popatrzył bystrym wzrokiem przez niebieskawą mgiełkę dymu tytoniowego. – Niezwykła kobieta – odrzekł. – Gdyby król czeski podzielał twoje zdanie o Irene Adler, toby ją poślubił. – A gdyby detektywów oceniano według szlachetnego pochodzenia, Watsonie, zapewne nie byłoby mi dane rozwiązywać najciekawszych zagadek. Poza tym nie zapominaj – lubość na twarzy Holmesa zdradzała rzadki nastrój do wspomnień – że nawet Jego Królewska Mość wykrzyknął: „Czyż nie byłaby z niej wspaniała królowa?!”. Nawiasem mówiąc, była to jedyna mądra rzecz, jaką powiedział w toku całej sprawy. Ale nie zrozum mnie źle, Watsonie. Jestem świadom, że w świecie prasy odrobina przesady jest nieodzowna. Jeżeli coś w twojej relacji budzi moje zastrzeżenia, to przede wszystkim przeinaczenie pewnego bardzo istotnego faktu. – Przeinaczenie? Istotnego faktu? – W rzeczy samej.
– To niemożliwe. Artykuł jest oparty na moich notatkach, a pracując u twojego boku, nauczyłem się zapisywać wszystko w najdrobniejszych detalach. Go prawda, od tamtych wydarzeń minęło sześć lat, jednak… – Nie podważam sposobu, w jaki zrelacjonowałeś szczegóły tamtej sprawy, Watsonie, lecz to, że przyjąłeś na wiarę inne, niezweryfikowane doniesienia. – Ale które? – zapytałem, odsuwając na bok napoczęty kawałek pysznej cytrynowej tarty pani Hudson. – Te dotyczące przedwczesnej śmierci Irene Adler – a właściwie pani Norton. W niewybaczalny sposób piszesz o niej: „nieżyjąca Irene Adler”. – O jej śmierci donosił „The Times”. Straszliwa katastrofa kolejowa we włoskich Alpach. Ona i jej mąż Godfrey Norton byli na liście ofiar. – Mój drogi Watsonie, nie wszystko, co się ukazuje w „The Times”, jest prawdą. – Holmes przybrał mentorski ton, z którym, przyznaję, często potykałem się niejako dla zasady. – Nieraz przedwcześnie obwieszczano czyjąś śmierć. Rozważ choćby mój przypadek. Holmes nawiązywał do wydarzeń nad wodospadem Reichenbach oraz mojego mylnego przekonania o jego zniknięciu i śmierci. Trwałem w tym błędzie aż do zeszłego kwietnia, kiedy to Holmes niespodziewanie „zmartwychwstał”. Teraz moja pisarska próżność zaczęła ustępować ciekawości, która powiodła mnie ścieżką wytyczoną przez bystry umysł Holmesa. – Naprawdę uważasz, że Irene Adler nie zginęła? – spytałem z pewnym zdumieniem.
Spojrzenie Holmesa powędrowało w stronę oprawnej fotografii tejże kobiety, zajmującej honorowe miejsce wśród jego pamiątek. – To jedna z czterech osób, które zdołały mnie przechytrzyć, Watsonie, i jedyna w tym gronie kobieta. Dlaczegóż więc miałaby nie przechytrzyć i śmierci? Olbrzymia, choć nieumyślna próżność Holmesa bywała tak irytująca, jak godna podziwu była jego niewiarygodna zdolność wywodzenia daleko posuniętych wniosków z najmniejszego strzępka dowodu. – Uważasz, że ona żyje? – powtórzyłem pytanie. – Tak podejrzewam, Watsonie – odparł krótko po długiej przerwie. – Nie przeprowadziłem śledztwa w tej sprawie, dlatego wyrażam jedynie przypuszczenie. Ale znasz przecież metody, na których opieram swoje przypuszczenia. Co tu dużo mówić, Holmes posiadał iście fenomenalną zdolność rozumowania; jego intuicja była wyostrzona twardym zmysłem logicznej obserwacji. Jeszcze raz przyjrzałem się zdjęciu kobiety w gablotce. Choć przed ucieczką z Londynu i konfrontacją z Holmesem wyszła za Godfreya Nortona – pod listem zostawionym dla Holmesa podpisała się „Irene Norton, z domu Adler” – niezmiennie myślałem o niej jako o Irene Adler, operowej primadonnie i awanturnicy. Podobnie jak wiele innych aktorek była bardzo przystojną kobietą. W toku sprawy raz tylko miałem sposobność ją zobaczyć, i to z pewnej odległości, lecz fotografia, przedstawiająca panią Norton w koronie bogato ufryzowanych ciemnych włosów, wiernie oddawała jej królewski sposób bycia. Miała na sobie strój
wieczorowy odsłaniający okolice biustu – a był to cudowny biust, musiałem to obiektywnie przyznać – natomiast suknia i klejnoty tylko podkreślały jej zgrabną sylwetkę i piękną, spokojną twarz. Według notatek Holmesa Irene Adler była dojrzałą trzydziestoletnią pięknością, gdy ją spotkał po raz pierwszy w roku 1888, a więc przed sześcioma laty. Holmes miał wtedy ledwie czterdzieści trzy lata. Przyznaję, że jego nieskrywany podziw dla tej kobiety dawał mi nadzieję, że Holmes, ta żywa machina do rozwiązywania skomplikowanych zagadek, chowa jednak, wśród maszynerii umysłu, serca i duszy, jakiś cień męskiej podatności na kobiece wdzięki. – Poza tym naplotłeś banialuk o mojej obojętności wobec płci pięknej w ogóle – mruknął Holmes, wyrywając mnie z zadumy. – Banialuk? Wydaje mi się, że dowiodłem tego wręcz naukowo. – Miłość w moim życiu byłaby jak „piasek w delikatnym instrumencie” – przytoczył Holmes z dobrotliwą kpiną w głosie. – Co za sposób na opisanie uczuć, które powodują ogromną większością rodzaju ludzkiego, Watsonie! Na stare lata stajesz się romantykiem. – Odrobina uczucia na tym surowym i często brutalnym świecie nikomu chyba nie zaszkodzi? – Ależ bynajmniej – pod warunkiem jednak, iż nie kłóci się ono z faktami. – Kiedy nie może być inaczej! Fakty nie mają nic wspólnego z uczuciami. Spójrz na tych, którzy kochają na przekór wszystkiemu – kochają nawet nikczemnych morderców. – Otóż to. W tym względzie masz rację, Watsonie, nie mógłbym
postąpić wbrew rozumowi. Nie mogę pozwolić, by powab ślicznej twarzy przesłonił mi fakty, które z całej duszy pragnę obnażyć. Poza tym, skąd u ciebie ta potrzeba tłumaczenia mojego samotnictwa? Nie ja pierwszy wyrzekłem się towarzystwa kobiet, by skupić się na wyzwaniach umysłowych. – Jak zwykle dotykasz samego sedna! Bo i czemuż właściwie miałbyś stawiać znak równości pomiędzy towarzystwem kobiet a uszczerbkiem na władzach umysłowych? – Ponieważ większość kobiet jest ciężarem. – Ciężarem? Jesteś okrutny, Holmesie. Nawet ty masz chyba w sobie dość ludzkich uczuć, by nie traktować połowy ludzkości jak utrapienia. Holmes zacisnął usta w pobłażliwym uśmiechu, który oznaczał, że przeciwnik wpadł w zastawione przez niego sidła. – Wiem, że jesteś w tej kwestii trochę uprzedzony, zważywszy na twoje bliskie związki z nieszczęśliwie, i niewątpliwie, zmarłą Mary Watson, niegdyś Mary Morstan – rzekł ze współczuciem. – Swoją drogą, to była wspaniała kobieta. Ale spójrz na ogół, nie na chlubny wyjątek. Pomyśl! Czy przeciętna kobieta mogłaby bez skrępowania chodzić ze mną w nocy po ulicach? Jak poradziłaby sobie na przedmieściach, które razem złaziliśmy, wbita w suknię z trzydziestometrowym trenem i zawoalowany kapelusz? Czy mogłaby na moje wezwanie chwycić za rewolwer i wyjść z domu o północy, tak jak się to zdarzało tobie? Jak ktoś nauczony mdleć pod najmniejszym pretekstem miałby zachować przytomność w obliczu brutalnej śmierci? – Przy okazji twoich śledztw spotykaliśmy wiele śmiałych kobiet – wtrąciłem.
– Właśnie. Poznaliśmy kilka godnych podziwu kobiet i na ogół były to samodzielne istoty, które z wyroku losu same musiały o siebie zadbać. Twoja Mary Morstan wykazała się dużą szlachetnością charakteru: przedłożyła uznanie dla mojego znajomego, skromnego lekarza, ponad swoje dziedzictwo. Ale czy i ona nie omdlała, gdy napięcie sięgnęło szczytu? Sam o tym napisałeś w opowieści, którą zatytułowałeś Znak Czterech. Zapłoniłem się na wspomnienie tych drażliwych relacji przedmałżeńskich, które mój przyjaciel skwapliwie wydobył ze swej niezawodnej pamięci. – Irene Adler nie zemdlała – odparłem cicho w zakłopotaniu. – Otóż to, Watsonie! Irene Adler nie zemdlała. Nie sprawia też wrażenia osoby, która zginęłaby w katastrofie pociągu, w każdym razie nie prędzej, niż ja spadłbym z urwiska, choćby nawet w śmiertelne objęcia profesora Moriarty’ego. Ludziom pokroju Irene Adler nie jest pisany tak bierny koniec. – Trudno doszukać się w tym żelaznej logiki. – Moje rozumowanie jest zupełnie logiczne. Rozważ fakty. Czyż Irene Adler nie dowiodła wielokrotnie i ponad wszelką wątpliwość, że umie zapanować nad wydarzeniami oraz ludźmi, którzy ją otaczają? Miała dość sprytu, by przewidzieć ślubne plany króla czeskiego, i dość rozumu, by uciec, kiedy się zorientowała, że król wyznaczył jej miejsce w swoim życiu, lecz nie w swym sercu. Przewidziała i to, że grozić jej będzie niebezpieczeństwo, dlatego wzięła ze sobą kompromitującą fotografię króla w jej towarzystwie. Pięciokrotnie wymykała się jego najlepszym agentom. Gdy Jego Królewska Mość wtajemniczył moją skromną osobę w całą sprawę, nie tylko poznała, że próbuje się na nią zarzucić sieć, lecz także
miała odwagę – odwagę, Watsonie! – podążyć za mną i za tobą w męskim przebraniu aż pod same drzwi numeru 221B przy Baker Street i pożegnać mnie śmiałym: „Dobranoc, panie Holmes”. Holmes oparł się na krześle, dym unosił się znad jego rozpłomienionej twarzy jak para z przegrzanej lokomotywy. – Z królem czeskim – dodał – zgadzam się tylko w jednej kwestii: „Co za kobieta!”. – Moim zdaniem to zuchwała latawica – odparłem, wciąż poczuwając się do obrony mojej szlachetnej Mary. Holmes uśmiechnął się smutno. – Jakie to niesprawiedliwe, że nierząd zawsze ma twarz kobiety. Jak to ująłeś w swoim tekście, Watsonie? „Nieżyjąca Irene Adler, osóbka tajemnicza, o raczej podejrzanej przeszłości”? Nazywasz ją „awanturnicą”. Dwieście lat temu określano tym mianem kobiety odznaczające się sprytem; teraz przywodzi ono na myśl raczej zakusy, zwłaszcza w stosunku do wpływowych i bogatych mężczyzn. Uważam, że mylisz się w swej ocenie, choć jako autor masz prawo snuć domysły na temat jej charakteru. Natomiast jej śmierć jest tylko niepotwierdzoną pogłoską. Obawiam się, Watsonie, że w l’affaire Adler my wszyscy graliśmy jedynie role drugoplanowe, byliśmy tłem dla sprytu i charakteru tej kobiety. Gdyby była mężczyzną, od razu dostrzegłbym farsę w tamtym powitaniu – i pożegnaniu – wieczorem na Baker Street. Ona wie, że należy do słabszej płci, i umie zwodzić nas, aroganckich mężczyzn, ukrywając przed nami swoją odważną naturę. Ta kobieta nie ma sobie równych. – A więc jesteś nią zachwycony! – wytknąłem mu natychmiast, bo nie pierwszy raz podkreślał jej kobiecość.
– Dużo bardziej, niż gdybym się w niej durzył, Watsonie. Choć twoje staromodne serce i czytelnicy twoich historyjek z pewnością woleliby usłyszeć, że mój zachwyt jest zaledwie miłosny. Otóż uważam, że uciekła z Anglii nie tylko dlatego, że deptał jej po piętach król czeski, ani dlatego, że byłem bliski złapania jej w sieć. Przypuszczam, że miała inne powody, a niektóre z nich dotyczyły tajemniczego pana Godfreya Nor– tona. – Holmes raptem zmrużył oczy. – W każdym razie Irene Adler nie zginęła – o nie, Watsonie, jestem tego tak samo pewien jak istnienia Moriarty’ego. Dałbym sobie głowę uciąć! Zamilkłem wobec takiego wyznania. Kiedy Holmes wypowiadał się z podobnym zapałem, zawsze miał rację. Na jego niezwykły talent detektywistyczny składało się logiczne rozumowanie, ale i znajomość ludzkiej natury – i to pomimo tego, a może właśnie dzięki temu, że sam nieludzko izolował się od wszelkich delikatnych uczuć. – Musisz jednak przyznać – odezwałem się w końcu – że wiele spraw, którymi się zajmujemy, wymaga od nas wniknięcia w najgłębsze emocje. Być może zetknąłeś się w swej pracy ze zbyt wieloma przykładami nieodwzajemnionych uczuć i rodzinnych waśni, nagłych porażek i śmierci; nie powinieneś przenosić tego smutku do własnego życia. – Trudno się z tobą nie zgodzić. Kluczem do wielu spraw jest cofnięcie się o całe lata, odkrycie rodzinnych sekretów i zaszłości, które czasem sięgają jeszcze poprzedniego pokolenia. W pewnym sensie to przeszłość kształtuje ludzi, którzy stają się ofiarami lub sprawcami w melodramatach, jakimi są moje sprawy. Ja występuję w roli dramatopisarza, muszę podnieść kurtynę i odtworzyć sceny
w logicznym porządku. Każde zdarzenie musi znaleźć swoje miejsce w długim ciągu poprzedzających je wypadków, jak szczeble w drabinie logiki. Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, jakie pasma nieuchronnych zdarzeń kształtują takich ludzi jak Irene Adler. Pokaż mi sposób na stworzenie większej liczby takich kobiet, a zacznę się nimi bardziej interesować! Mój wzrok znów natrafił na obramowaną fotografię. Przyznaję, że obudziło się we mnie jakieś nowe uczucie, zachwyt nad czymś dużo mniej uchwytnym aniżeli tylko zewnętrzny powab tej znajomej twarzy. – Kiedy myślę o sprawie Adler, jednej rzeczy głęboko żałuję – przyznał Holmes, przeciągając słowa. Wstrzymałem oddech. Czyżby oto nadeszła nieprawdopodobna chwila, w której ta „niemająca sobie równych” kobieta ostatecznie poskromi niezawodny intelekt wielkiego detektywa? Holmes westchnął, przybierając wyraz rozmarzonego skupienia, jaki znałem jedynie z sal koncertowych. Spoglądało się wtedy na niego, zatraconego w narastających tonach orkiestry lub smutnej arii solisty, i widziało się, jak niewzruszona matematyka dźwięków buduje wspaniały muzyczny most nad przepaścią, jaka dzieliła jego intelekt od emocji. – Żałuję – powtórzył smutno wielki detektyw – że nigdy nie słyszałem jej śpiewu. Rozczarowany, patrzyłem, jak Holmes unosi kieliszek w stronę zdjęcia. – Dobranoc, panno Adler – wzniósł toast z uśmiechem, którego nawet ja nie umiałem rozszyfrować. – Gdziekolwiek się podziewasz.
Rozdział I Nowa znajomość Wieczorem, gdy lampy gazowe migocą we mgle, a kamienie brukowe lśnią jak wyglancowane buty, Londyn wydaje się krainą z Księgi tysiąca i jednej nocy. Za dnia wygląda już dość zwyczajnie, a ulice pełne są omnibusów, jednokonek i przechodniów. Ale właśnie to jasne, dzienne oblicze Londynu potrafi onieśmielać bardziej niż jego ciemna, wieczorna strona; w każdym razie takie wrażenie zrobił na mnie, porządnej panience, wiosną 1881 roku. Spacerowałam londyńskimi ulicami z całym swoim dobytkiem upchanym w torbie podróżnej u boku, nie do końca jeszcze mogąc zrozumieć, jakim trafem znalazłam się w tym miejscu, pośród morza nieznajomych. Byłam sama, nie miałam żadnych przyjaciół i po raz pierwszy w życiu, czyli od dwudziestu czterech lat, byłam głodna i bez dachu nad głową. Historia mojego życia jest zwyczajna. Jako jedyne dziecko owdowiałego pastora ze Shropshire chowałam się w domu bez luksusów, ale w atmosferze zupełnego bezpieczeństwa, zarówno fizycznego, jak i emocjonalnego. Gdy ojciec umarł, nie zgłosili się po mnie żadni krewni. O ślubie mogłam jedynie pomarzyć – trudno było skusić potencjalnych zalotników ubogim, choć szacownym, pochodzeniem i wadą wzroku. Miałam nikłe pojęcie o mężczyznach i – wyjąwszy
przybyłego niegdyś w odwiedziny wikariusza o pięknym głosie i nieco odstających uszach – nigdy nie patrzyłam na żadnego z uczuciem. Mężczyźni, rzecz prosta, odwzajemniali ten brak zainteresowania. Od czasu do czasu rozpamiętywałam utraconego wikariusza – nazywał się Jasper Higgenbottom – który jednak, z powodu nieszczęśliwego ataku suchot, zmuszony był udać się na misję zagraniczną w cieplejsze strony. Może wciąż jeszcze pomaga tam zbawiać dzikie dusze melodyjnymi słowami pieśni Prowadź mnie, Światło. Jeżeli o mnie chodzi, miejscowi parafianie szybko znaleźli dla mnie rodzinę poszukującą przyzwoitej i oczytanej panienki do opieki nad dziećmi – i tak zostałam guwernantką. Jak było do przewidzenia, potrzeba stałej pracy przyciągnęła mnie w to samo miejsce, które skusiło wiele innych dziewcząt ze wsi. Moja rodzina przeniosła się do Londynu, do tej wielkiej piasty olbrzymiego kołowrotu Imperium Brytyjskiego, nad którym słońce nigdy nie zachodzi. Po zmianie pracodawców trafiłam na Berkley Square do domu pułkownika Codwella Turnpenny’ego, gdzie zajmowałam się jego trzema układnymi córkami, a niekiedy również nieco mniej układnym pekińczykiem. Wiodłam wygodne, bezpieczne i przewidywalne życie, z którego byłam całkiem zadowolona – przynajmniej do czasu pewnego zdarzenia, które dało mi jedyny do tej pory posmak życia opisywanego na kartach romantycznych powieści. Wujek moich podopiecznych, brat ich matki, pan Emerson Stanhope, był młodym i urodziwym dżentelmenem,
dwudziestoczterolatkiem o wesołym usposobieniu. Jak bardzo wesołym – o tym przekonałam się pewnego razu, grając z dziewczętami w ciuciubabkę po żmudnych zajęciach z geometrii. Siostry zawiązały mi oczy, zakręciły mną jak pokrywką i puściły wolno w pokoju, w którym odbywały się lekcje. Nie mogłam znaleźć ani jednej, gdy nagle usłyszałam czyjeś syknięcie. Po chwili natknęłam się na nieruchomą przeszkodę. Zamiast jednak dotknąć bawełnianych sukienek moich podopiecznych, przesunęłam zbłąkanymi palcami po wełnianym surducie. Zawahałam się, ale słysząc chichotanie dziewcząt, powędrowałam rękoma wyżej, aż wyczułam satynową klapę, a potem parę bokobrodów… Zamarłam w bezruchu i aż bałam się pomyśleć, kto taki stoi przede mną w milczeniu, uległy wobec dotyku moich nieśmiałych dłoni. Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, że dziewczęta śmieją się ze swobodą, na jaką rzadko pozwalały sobie przy dorosłych, może z wyjątkiem mnie i… – Pan Stanhope – wyszeptałam. – Brawo! – odrzekł on, rozwiązując mi opaskę. Ale nawet wtedy nie widziałam go zbyt dobrze z powodu wady wzroku. Pan Stanhope tonął we mgle, a jego niewyraźne rysy układały się w jakiś nieodgadniony wyraz. – Panno Huxleigh – powiedział do mnie – wygląda pani całkiem jak pani podopieczne. – I odgarnął mi kosmyk włosów z policzka. Dziewczęta podbiegły i zaczęły mnie ciągnąć za ręce, błagając, byśmy nie przerywały zabawy. Zanim jako tako uładziłam zmierzwione włosy, pan Stanhope cofnął się do drzwi i mrugnął okiem na pożegnanie. Kiedy w 1878 roku zaczęły się kłopoty w Afganistanie, najpierw
oddział pułkownika Turnpenny’ego wysłano na wojnę, a niedługo potem pan Stanhope wyjechał z innym pułkiem. Wcześniej przedefilował ulicami w paradnym mundurze, ku wielkiemu rozbawieniu siostrzenic. Wkrótce żona i dzieci pułkownika wróciły do Indii – beze mnie. Dzieci osiągały już wiek, w którym aż nazbyt wyraźnie demonstrują swoją niezależność, i nie byłam dłużej potrzebna. Wojna sprawiła, że guwernantek było więcej niż wolnych posad i nawet moje świetne referencje na nic się zdały; nie znalazłam nowej pracy. Bez powodzenia przeglądałam kolumny ogłoszeniowe w gazetach. Niekiedy mój wzrok zabłądził między doniesienia z pułków, ale zaraz karciłam się w myślach za nazbyt wybujałą wyobraźnię – i wczytywałam się w wiadomości z Afryki, gdzie przebywał mój pierwszy obiekt westchnień. Nic jednak nie było w stanie przesłonić powagi położenia, w jakim się znalazłam. Zmalała nawet dostępność prac biurowych, po tym jak do Londynu zawitała mała czarna bestia – garbata, hałaśliwa maszyna, która jakby samoistnie wypluwała słowa na papier. Pismo miałam ładne i dość czytelne; cóż jednak z tego, skoro teraz wszyscy szukali osób ze stwardniałymi palcami do wciskania tych dziwacznych przycisków – w tym sensacyjnego klawisza, który umożliwiał pisanie zarówno wielkimi, jak i małymi literami – w tempie, które było ponad ludzkie, a przynajmniej ponad moje, siły. W końcu znalazłam posadę w dużym sklepie u Whiteleya w Bayswater. Pensja była niska, lecz zapewniono mi pokój i wyżywienie. Delikatne perkale, które codziennie przewijały się przez moje dłonie, wywierały na mnie kojący wpływ, podobnie jak szmer kobiecych głosów, czysty dźwięk nożyczek i równe zwoje
materiałów starannie odmierzanych na stołach krajalniczych. Takie skromne życie wiodłabym zapewne aż do staropanieństwa, gdyby nie to, że po trzech latach pracy nagle i niezasłużenie wyrzucono mnie na bruk. Mówiąc pokrótce, zwolniono mnie bez ostrzeżenia, nie wystawiając referencji. Nie było nawet czasu na otrząśnięcie się z szoku, gdyż bardzo szybko przekonałam się, jak trudno żyć bez cotygodniowej wypłaty. Nadszedł dzień, w którym zmuszona byłam wybierać między jedzeniem a mieszkaniem. Właścicielka kazała mi natychmiast spakować moje rzeczy – nieważne w co – i zwolnić pokój. I oto błąkałam się po rojnych ulicach Londynu, a odgłos końskich kopyt przypominał mi stukot klawiszy czarnej bestii, wieszczących moją zgubę w takcie trzy czwarte. Ojciec zawsze wypominał mi wybujałą wyobraźnię, lecz tego dnia nie miałam pojęcia, dokąd pójdę ani co się ze mną stanie. W tłumie kamiennych, obojętnych twarzy mijałam wystawy sklepów, w których jeszcze niedawno przyglądałam się towarom. Teraz czułam się tak, jakbym w ogóle nie miała wstępu do świata handlu i stosunków międzyludzkich. Byłam bez grosza przy duszy! Dla kogoś o mojej wrażliwości oznaczało to trwogę, której nie sposób wypowiedzieć. Zaczęłam zwracać uwagę na brudnych chłopców włóczących się nawet po lepszych ulicach tego wielkiego miasta. Zastanawiało mnie, gdzie te chuderlawe istoty znajdują żywność i dach nad głową. Odkryłam w sobie nawet cień bolesnego współczucia dla nieszczęsnych, wynędzniałych kobiet, które uciekały się do kupczenia własnym ciałem na obskurnych uliczkach Whitechapel. W takim to ponurym zamyśleniu przeciskałam się przez ciżbę
przechodniów, z prawą ręką opartą na torbie, która z każdym krokiem obijała się o moją wełnianą sukienkę. Ogarniał mnie już szczęśliwy stan, w którym człowiek jest tak osłabiony przez głód, że odczuwa go niezbyt dotkliwie. Nie wiedziałam, co ze sobą pocznę, gdy nastanie zmrok. Z posępnego odrętwienia wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie, jakby ktoś pociągnął za moją torbę. Spojrzałam pod nogi i zobaczyłam przyczajonego u mego boku ulicznika; rozpalone oczka w umazanej brudem twarzy lśniły jak dwa miedziaki. – Tak? – spytałam, zbyt oszołomiona, by potraktować to nędzne dziecię z surowością, na jaką zasługiwało. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, a okropny malec odpowiedzieć, wmieszał się ktoś trzeci. Jakaś kobieta wynurzyła się z tłumu i chwyciła pędraka za ramię. Gdyby nie to, że była dobrze ubrana, odruchowo stanęłabym w obronie małego obdartusa. Tymczasem ubiór tej kobiety był wspaniały – całe przedramię okrywała mufka z bobrowego futra. Elegancko przekrzywiony kapelusz z brązowego filcu zdobiły aksamitne kokardki oraz pawiego koloru ptaszek w pełnym locie. Stała przed nami niczym wspaniała bogini, jej ciemne oczy migały płomieniami, bursztynowe kolczyki kołysały się szeroko. Dopiero po chwili anielską twarz wykrzywił nieprzyjemny grymas. Z ust damy popłynął potok królewskiej angielszczyzny tłumaczonej na język kucharek. – Tu jesteś, ty parchaty nicponiu! Puszczaj bagaż tej pani, albo każę cię wyszorować i poskładać, tak że cię rodzona matula nie pozna! – Nie mam matuli! – odszczeknął chłopiec w tej samej paskudnej
gwarze. Przestał jednak ciągnąć moją torbę. Dopiero teraz dotarło do mnie, że chciał ją zabrać. Dama wciąż trzymała go mocno za rękę. – Nie powinno mnie to dziwić – orzekła nieco łagodniej– szym głosem. – Masz tu ćwierć pensa. Choć przez chwilę trzymaj łapy z dala od porządnych ludzi. No, zmykaj! Malec obdarzył swoją dobrodziejkę chytrym uśmiechem tchórzofretki. Potem jednak wcisnął monetę do kieszeni, zuchwale uchylił zatłuszczonej czapki, po czym wśliznął się między tłum. Bezwiednie starałam się zacisnąć palce na uchwycie torby, ale przerażenie wypompowało z nich całą krew. Wysunął mi się z dłoni, lecz moja wybawicielka w okamgnieniu chwyciła za niego. – Dzię… dziękuję – wyjąkałam. – Skąd pani wiedziała…? Jak pani spostrzegła…? Jej twarz przybrała wyraz spokoju, jaki często gości na obliczach pięknych kobiet i niekiedy brany jest mylnie za oznakę samozachwytu. – Mam dziwaczny zwyczaj – wyznała z uśmiechem. – Przyglądam się ludziom. Oczarowana samym jej tonem, ledwie dostrzegłam osobliwość tych słów. Mówiła głosem głębokim i ekspresywnym jak wiolonczela – nie było w nim ani śladu londyńskiej gwary, choć z drugiej strony, jej akcent nie był też całkiem… czysty. – Nazywam się Irene Adler – mówiła dalej wobec mojego niemego zdumienia. Oczy jej, koloru złotawo lśniącego brązu, który przywodził na myśl najdroższy bursztynowy aksamit z mojego byłego sklepu, obrzucały mnie spojrzeniem. – Jestem trochę
roztrzęsiona po tym zajściu. Napijesz się ze mną herbaty w tamtej cukierni na rogu? Zawahałam się. Czułam niemoc w kolanach, a w portfelu miałam jeszcze większą pustkę niż w brzuchu. – Zapewniam cię, że jestem porządną kobietą. To znaczy, na ogół – dodała kpiąco. – A… damie nie przystoi przecież wchodzić do publicznych miejsc bez towarzystwa. Nuta ironii w jej głosie kazała mi przypuszczać, że chodzi bardziej o mnie niż o nią. Ale w jej spojrzeniu wciąż było wiele serdeczności, aczkolwiek wymawiając słowo „porządna”, nieznacznie wydęła wargi. – Daj się zaprosić – nalegała. Dłoń w rękawiczce zatrzymała się teraz delikatnie na moim łokciu, jak gdyby wcale nie tarmosiła przed chwilą ręki ulicznika. – Będę ci wdzięczna za towarzystwo, muszę ochłonąć ze strachu. Jeżeli Irene Adler była przestraszona, to ja byłam chińską cesarzową. Mimo wszystko, z ociąganiem, pozwoliłam się zaprowadzić do cukierni i posadzić w przytulnym kącie pod oknem. – Herbata. Niech będzie miętowa – powiedziała Irene do dziewczyny w fartuchu. – I talerz ciastek, największych, jakie macie. Przyglądałam się jej w milczeniu jak widownia zapatrzona w aktora grającego na deskach teatru. Miała na sobie kostium z gęstej ciemnobrązowej tkaniny, właściwy na rześki marcowy dzień. Poloneska na płożącej się spódnicy przechodziła z tyłu w turniurę i przewiązana była mocnym jedwabnym paskiem, na którym widniał dominikański supeł. Lata spędzone w dziale bławatnym uwrażliwiły mnie na modniarskie niuanse, ale nic nie mogło mnie