Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 548
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 081

Dom przy ulicy Amelie - Kristin Harmel

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Dom przy ulicy Amelie - Kristin Harmel.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Kristin Harmel
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 681 osób, 430 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Rozdział trzydziesty czwarty Rozdział trzydziesty piąty Rozdział trzydziesty szósty Rozdział trzydziesty siódmy Rozdział trzydziesty ósmy Rozdział trzydziesty dziewiąty Rozdział czterdziesty Rozdział czterdziesty pierwszy Rozdział czterdziesty drugi Rozdział czterdziesty trzeci Rozdział czterdziesty czwarty Rozdział czterdziesty piąty Od autorki Podziękowania

Tytuł oryginału THE ROOM ON RUE AMÉLIE Wydawca Urszula Ruzik-Kulińska Redaktor prowadzący Iwona Denkiewicz Redakcja Elżbieta Kobusińska Korekta Halina Kozłowska Maja Strzeżek Copyright © 2018 by Kristin Harmel Lietz All rights reserved Copyright © for Polish translation by Alina Jakubowska and Elżbieta Kulicka, Warszawa 2019 Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Warszawa 2019 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-813-9394-2 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dla Holly Root, Abbie Zidle i Kristin Dwyer Ostatnio wszystkie trzy podjęłyście ważne decyzje dotyczące kariery zawodowej i związane z tym nowe wyzwania. Jestem z was bardzo dumna – i bardzo wdzięczna za wasze profesjonalne wsparcie oraz cudowną przyjaźń. Mam szczęście, że jesteście obecne w moim życiu. I dla tych wszystkich, którzy są dość silni, żeby stanąć w obronie własnych przekonań – w małych sprawach i tych wielkich. Uczynienie świata lepszym zaczyna się z każdym najdrobniejszym aktem osobistej odwagi. Żebyście zawsze mieli odwagę podążać za głosem serca.

Rozdział pierwszy Marzec 2002 Śpi obok mnie, jej szczupła klatka piersiowa wznosi się i opada, a mnie już jej brakuje. Piasek w klepsydrze przesypuje się, nieuchronnie zmierzając do końca. Czasu nigdy dość, gdy ktoś staje się częścią nas. Mieliśmy szczęście, moja żona i ja, że przeżyliśmy wojnę, i nie ma dnia, byśmy nie myśleli o tych, których straciliśmy. Wiem, że to z mojej strony zachłanność, gdy pragnę przeżyć z nią jeszcze tydzień, miesiąc, jeszcze rok, bo przecież dano nam już tyle czasu. Ostatnie pół wieku było dla nas niespodziewanym darem – może darem, na który nie zasługiwaliśmy. Jednak wciąż nie mogę pozwolić jej odejść. Nie potrafię sobie wyobrazić świata bez niej, ponieważ moje życie właściwie rozpoczęło się w dniu, gdy się poznaliśmy. Ale w tej chwili jestem tak samo bezsilny w chronieniu jej jak przez wszystkie tamte lata w Paryżu, chociaż zarówno wtedy, jak i teraz, łudziłem się, że mam pewne sprawy pod kontrolą. Wstaję cichutko, żeby nie zakłócić jej wypoczynku. Gdy się obudzi, ból wróci, więc choć tęsknię za jej towarzystwem, cieszę się, że ma chwilę wytchnienia. Powłócząc nogami, idę do kuchni, gotuję wodę w czajniku elektrycznym, zalewam torebkę herbaty Earl Grey i wychodzę na frontowy ganek. Nastał marzec, powietrze jest rześkie, tak rześkie, jak to bywa tutaj, w Antelope Valley, jakieś sto kilometrów na północ od Los Angeles. Wpatruję się w mglisty poranek. Widok pierwszych kwiatów wiosny zapiera mi dech. W nadchodzących tygodniach pola pokryją się jaskrawymi odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Moja żona prawdopodobnie już tego nie dożyje, ale przynajmniej po raz ostatni dane jej będzie zobaczyć choć to: początek kwitnienia maków na łąkach. – Dziękuję – mówię, spoglądając do góry, tam gdzie, jak sobie wyobrażam, musi mieszkać Bóg. – Dziękuję Ci za to. Ostatnio często rozmawiam z Bogiem, co jest o tyle dziwne, że podczas wojny spierałem się, że On nie istnieje. Jednak w latach, które nastąpiły potem, ku własnemu zaskoczeniu, powoli wracałem do wiary. Rozpoczęło się to wraz z pojawieniem się naszej córki Nadii, ponieważ niezaprzeczalnie to był cud. A gdy urodziła troje własnych zdrowych dzieci, uwierzyłem jeszcze mocniej. Później doczekaliśmy się z żoną prawnuków i nie miałem już wyboru, musiałem uznać istnienie siły wyższej. Może w jakimś sensie zawsze wiedziałem, że On jest. Jakie inne bowiem byłoby wytłumaczenie tego, że ja i moja żona zdołaliśmy się odnaleźć w samym środku chaosu przed laty? Gdy wpatruję się w pofałdowane pola, rozpościera się przed moimi oczami całe nasze życie tutaj; widzę naszą córkę wirującą w słońcu, nasze wnuki buszujące wśród kwiatów. Popijam herbatę i mrugam kilka razy, żeby wyostrzyć wzrok. Fakt, że ostatnio tak łatwo się rozklejam, wprawia mnie w zakłopotanie. Mężczyźni nie powinni płakać, szczególnie ci z mojego pokolenia. Jednak gdy w grę wchodzi miłość mojego życia, jestem bezsilny wobec zalewu emocji. Dopijam herbatę i wracam do domu, żeby sprawdzić, co z nią. Powinna jeszcze spać, ale zastaję ją z szeroko otwartymi oczami, odwróconą twarzą do drzwi. Nadal jest piękna, nawet

w starszym wieku, nawet gdy poddaje się rakowi, którego wykryliśmy zbyt późno. – Dzień dobry, kochany – mówi. – Dzień dobry, moja kochana dziewczyno. – Zmuszam się do uśmiechu. – Czy maki już zakwitły? Kiwam potakująco głową, a jej oczy wypełniają łzy. Wiem, że to łzy szczęścia, i podzielam jej radość. – Na razie tylko jeden – odpowiadam. – Ale niedługo zakwitną następne. – Jakiego jest koloru, kochanie? Jakiego koloru jest ten pierwszy? – Czerwony. Pierwszy mak tej wiosny jest czerwony. – Oczywiście. – Kładzie głowę na poduszce i się uśmiecha. – Oczywiście, że tak. Znów skupia na mnie wzrok i wpatrujemy się w siebie przez dłuższy czas. Gdy patrzę jej w oczy, zacierają się minione dekady i wracam do dnia, w którym po raz pierwszy ją ujrzałem. – Muszę cię o coś poprosić – mówi cicho. – Słucham. – Z góry wiem, co powie. – Chcę raz jeszcze stanąć na szczycie wzgórza. Proszę... – Zabiorę cię tam. – Z biegiem lat straciłem siły; w zeszłym roku miałem atak serca i od tej pory nie czuję się sobą. Ale wiedziałem, że to będzie ostatnie życzenie mojej ukochanej i zrobię wszystko, by je spełnić. – Pojedziemy, gdy będziesz gotowa. Poczekajmy tylko kilka dni, aż maki w pełni rozkwitną. – Oczywiście moja prośba jest trochę samolubna; chcę dać żonie powód, żeby jeszcze poczekała, żeby została ze mną dłużej. Uśmiecha się. – Tak, masz rację. – Już gaśnie, jej powieki robią się ciężkie, wzrok mętnieje. – To ona powinna tu być, nie ja – szepcze po chwili. – Zawsze powinna tu być. Oczywiście wiem, o kim mówi: o swojej najlepszej przyjaciółce, tej, która była dla niej jak siostra, a którą tak nieszczęśliwie straciliśmy przed laty. – Bóg miał swój plan, kochanie. – Nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę myślę: że cieszę się, że to moja żona ocalała. Samolubna, okropna myśl, tak? Prawdę mówiąc, żadna z nich nie powinna umrzeć. Los nie zawsze gra fair. – Wkrótce znów ją zobaczę. – Jej głos słabnie, tak że ledwie słyszę, gdy dodaje: – Po tamtej stronie. Nie sądzisz, że tak będzie? – Jeszcze nie odchodź – mówię. – Proszę. – A gdy zapada znów w sen, siadam na krześle obok łóżka i zaczynam płakać. Nie wiem, jak będę żył bez niej. Bo prawda jest taka, że od dnia, gdy ją poznałem, wszystko było dla niej. Całe moje życie. Całe moje istnienie. Nie wiem, jak zdołam się z nią pożegnać.

Rozdział drugi Grudzień 1938 Kiedy Ruby Henderson po raz pierwszy zobaczyła Marcela Benoit, wiedziała, że jej życie się zmieni. W wilgotne i mroźne czwartkowe popołudnie wstąpiła do Café Claude po zachodniej stronie Central Parku, żeby się ogrzać. Do świąt Bożego Narodzenia zostały trzy dni. Nadal nie przyzwyczaiła się do lodowatych północno-wschodnich wiatrów i przeszywające zimno nasilało jej tęsknotę za domem. Nie mogła sobie pozwolić na bilet do południowej Kalifornii, aby spędzić tam przerwę semestralną, zresztą niewykluczone, że widok rodziców tylko pogłębiłby jej samotność. Prawie cztery lata temu upierała się, że wyjazd z małego, położonego na pustyni miasteczka na studia na Manhattanie to doskonały pomysł. „Poszukuję emocjonującego życia – oświadczyła z przekonaniem, jakie potrafiła z siebie wykrzesać. – Nie znajdę go na tym odludziu”. Jednak teraz widok kobiet trzymających za ręce dzieci w grubych paltocikach, dźwięki kolęd i zapach kasztanów pieczonych na świeżym powietrzu wzmagały w niej poczucie samotności. Z szarzejącego nieba zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu. Oderwała wzrok od okna, westchnęła i wróciła do lektury Pięknych i przeklętych Fitzgeralda. W dobrej książce zawsze znajdowała pocieszenie. Właśnie wypiła łyk kawy, gdy drzwi się otworzyły i wpuściły do środka podmuch ostrego powietrza i mężczyznę w czarnym wełnianym płaszczu. Zdjął kapelusz i odsłonił gęstwinę ciemnych włosów oraz twarz o wspaniale wyrzeźbionych rysach, trochę przypominającą Cary’ego Granta. Ruby przypatrywała mu się z zapartym tchem. Miał w sobie coś tak tajemniczego i magnetycznego, że nie można było oderwać wzroku. Spojrzenie mężczyzny spoczęło na niej, uśmiechnął się pięknym, leniwym uśmiechem. Lekko utykając, szedł do stolika naprzeciwko. Gdy powiesił płaszcz, ukazał się doskonale skrojony granatowy garnitur. – Cześć – powiedział, jakby przybył tu na spotkanie z nią. Miała wrażenie, że wychwyciła cień obcego akcentu. Mężczyzna był zaledwie cztery lub pięć lat starszy od niej. – Cześć. – Starała się, by jej głos zabrzmiał obojętnie, jakby takie rzeczy stale jej się przytrafiały, ale chyba zdradzały ją płonące policzki. – Marcel Benoit – przedstawił się. Sposób, w jaki na nią patrzył, sprawiał, że czuła się, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. – Ruby Henderson. – Czekasz na kogoś? Tak, zdecydowanie miał obcy akcent, wytworny i nieco egzotyczny. Brytyjski? Nie, to nie to. Ruby wzięła głęboki oddech i wypowiedziała najodważniejsze słowa, jakie kiedykolwiek skierowała do mężczyzny. Co tam, był okres świąteczny i nie miała nic do stracenia. – Być może czekałam na ciebie.

Uśmiech rozlał się po jego twarzy wolno jak syrop. – A więc mogę się przysiąść? Ruby skinęła głową. Mężczyzna wstał, wziął płaszcz, kapelusz i usiadł naprzeciwko niej. Pachniał tytoniem z fajki, słodkim, aromatycznym zapachem. Z bliskiej odległości dostrzegła dwa małe piegi pod jego prawym okiem. Brwi miał gęste i ciemne, a nos oraz kości policzkowe wyglądały jak wyrzeźbione w marmurze. – Przeklinałem swój pech, że los pozostawił mnie na święta samego i daleko od domu – powiedział, przyglądając się jej uważnie. – Ale teraz myślę, że może nie stało się źle. – Skąd jesteś? – Z Paryża. Oczywiście! W końcu rozpoznała akcent, jak również sposób, w jaki się nosił i ubierał. Był zbyt szykowny, by pochodzić skądkolwiek indziej. – Widzę, że czytasz Fitzgeralda – zauważył. – To wielki admirator mojego miasta. – Och, tak jak i ja. Chociaż nigdy tam nie byłam. Zawsze tylko o tym marzyłam. Wszyscy moi ulubieni autorzy tam bawili. Hemingway, Gertrude Stein i oczywiście Fitzgerald. Ile bym dała, żebym mogła uczestniczyć w tych sobotnich salonach! – Nagle poczuła się głupio; nie chciała, by zabrzmiało to tak młodzieńczo, tak naiwnie. Jednak on chyba tego nie zauważył. – No tak, przy ulicy de Fleurus. Dobrze znam to miejsce. Mój ojciec był mecenasem Matisse’a. – Henriego Matisse’a? Tego malarza? – Tak. Znali się jeszcze sprzed Wielkiej Wojny. Kilka razy zabrał mojego ojca do salonu madame Stein. – Twój ojciec jest artystą? – Był tylko marszandem, niestety. Umarł kilka lat temu. – Bardzo mi przykro. Zapadła ciężka cisza. Ruby odetchnęła z ulgą, gdy ciszę przerwała kelnerka, pytając Marcela, co sobie życzy. Zamówił czarną kawę i spytał Ruby, czy zechciałaby zjeść z nim na spółkę szarlotkę. Kelnerka odeszła, a Ruby zachodziła w głowę, jak to się stało, że tak szybko osiągnęli taki stopień zażyłości, żeby dzielić się deserem. Zresztą nie miała nic przeciwko temu. – Co porabiasz w Nowym Jorku? – spytała. Przyglądał się jej uważnie przez chwilę. – Myślałem, że przybyłem tu w interesach. Ale teraz dochodzę do wniosku, że jestem tu z całkiem innej przyczyny. – Czyli jakiej? Pochylił się do przodu i raz jeszcze utkwił w niej wzrok. – Być może przyjechałem tu po to, żeby spotkać kobietę moich marzeń. * Pobrali się w czerwcu tego samego roku w jej parafialnym kościele w Kalifornii, tuż po tym, jak Ruby ukończyła studia. W lipcu mieszkała już w Paryżu. Marcel jej nie uprzedził, że z odziedziczonego po rodzicach przestronnego apartamentu przy ulicy Amélie widać czubek wieży Eiffla i że w tej samej kamienicy znajduje się niewielka galeria sztuki La Ballerine, której wąskie wystawy zapełniają coraz to inne piękne obrazy przedstawiające sceny baletowe oraz rzeźby wykonane przez paryskich artystów. Nie wspomniał także o niedowidzącej i całkiem głuchej pani Lefèvre, która pełniła tu, choć z wątpliwym pożytkiem, funkcję dozorczyni, ani że w niedzielne poranki słychać kościelne dzwony, których echo odbijające się wśród ulic tworzy

koncert wspaniałych dźwięków. A to były drobiazgi, które ożywiały jej nowy świat. Rodzice nie chcieli, by wyjeżdżała, ale Ruby już podjęła decyzję. Kochała Marcela i chciała przeżyć z nim życie. To życie miało się toczyć w Paryżu, przynajmniej na razie, i chociaż okropnie tęskniła za rodzicami, była gotowa na przygodę, która poszerzyłaby horyzonty małego świata, jaki znała. – Nie o rozmiar twojego świata się martwię – powiedział z poszarzałą twarzą jej ojciec, gdy mu to wyznała kilka dni przed ślubem. – Europa jest beczką prochu, moja droga. Byłem tam podczas Wielkiej Wojny. Ten kontynent ma krótki lont i tylko patrzeć, jak ktoś go podpali. Wydaje się, że Hitler już trzyma zapałkę. Ruby pokręciła głową. W końcu czytywała „New York Timesa” i znała politykę europejską. – Nie, tato. Niemcy zostały zaspokojone. Teraz, gdy dostały Sudety... – To dla nich za mało – przerwał jej ojciec. Uważała, że jest zbyt podejrzliwy. – Nie martw się, tato. Wkrótce przyjadę do was w odwiedziny. Patrzył na nią dłuższy czas, później skinął głową. – Jak Bóg da. Niebawem Ruby przekonała się, że miała rację, prowadziła bowiem wesołe życie w mieście, o którym zawsze marzyła. Ona i Marcel popijali szampana w najwytworniejszych kawiarniach, uczestniczyli w najelegantszych przyjęciach, nosili najmodniejsze ubrania. Praca jej męża jako marszanda sztuki w firmie, którą stworzył jego ojciec, przynosiła dochody, dzięki którym mogli obracać się w elitarnych kręgach Paryża. Wprawdzie Ruby nie wykorzystywała swojego wykształcenia, ale była przekonana, że robi coś lepszego: smakuje życie. Kiedy pewnego dnia zostanie nauczycielką, będzie lepsza z powodu tego bagażu doświadczeń. A może została stworzona do robienia czegoś innego, czegoś nadzwyczajnego, właśnie tutaj, we Francji? Przyszłość stała przed nią otworem. Paryż zdecydowanie nie przypominał miasta w obliczu wojny, przed którą ostrzegał ją ojciec, ale z upływem miesięcy narastało poczucie, że Niemcy tylko grają na zwłokę. Ruby zaczęła się niepokoić. Czyżby słowa ojca nie były dalekie od prawdy? – Wszystko w porządku – uspokajał ją stanowczo Marcel za każdym razem, gdy usiłowała podjąć temat. – Nie powinnaś tak bardzo się tym przejmować. Nie chciał dyskutować z nią o sytuacji politycznej, co ją martwiło. Przecież zawsze wiedział, że ona interesuje się polityką światową. Zapewnił ją nawet kiedyś, że to jedna z rzeczy, które w niej kocha. A teraz wydawało się, że woli zabierać ją na wspaniałe przyjęcia i bale, gdzie miała wypełniać swą rolę, błyszcząc cicho u jego boku. Chociaż czerpała przyjemność z nieustannych zabaw, zaczynała mieć wrażenie, że oboje tylko tak udają. Niekiedy odczuwało się, że całe miasto robi to samo. – Marcelu, myślę, że wojna nadciąga, czy chcemy to przyznać, czy nie – powiedziała pewnej późnej sierpniowej nocy, gdy wracali z balu w rezydencji Hôtel Salé położonej na prawym brzegu Sekwany. Wystawne przyjęcie wydała jakaś amerykańska dziedziczka; Ruby czuła się ośmielona po spędzeniu wieczoru z Amerykanami, którzy interesowali się jej opinią. – Dłużej nie możemy chować głowy w piasek. – Nigdy nie naraziłbym cię na niebezpieczeństwo, kochanie. – Marcel unikał jej wzroku. – Ale czy to cię nie niepokoi? Wojna wszystko zmieni. A jeśli Hitler zechce Paryża jak piórka do kapelusza? Ich samochód zatrzymał się przy ulicy de Grenelle, skąd widziała cień wieży Eiffla. – Byłoby to doprawdy urocze piórko – mruknął Marcel, spoglądając przez moment na

wieżę, wyłaniającą się jak duch na oświetlonym poświatą księżyca niebie. – Ale nie pozwolimy, żeby tak się stało, moja droga. – Kto nie pozwoli? Wydaje mi się, że francuski rząd nic nie robi, tylko na wszystko się zgadza, a armia nie jest gotowa do wojny. Samochód skręcił w ulicę Amélie i się zatrzymał. Marcel wysiadł i otworzył żonie drzwi. – Nie powinnaś zbyt wiele czytać o sprawach, na których się nie znasz. Nie ufasz mi? Zacisnęła usta. Chciała powiedzieć mu, że się na tym zna i jest mądrzejsza, niż on myśli. Kiedy przestał liczyć się z jej zdaniem? Ale było zbyt późno na poważną rozmowę, w głowie jej się kręciło od szampana i nagle poczuła się strasznie wyczerpana. – Oczywiście, że ci ufam – powiedziała, gdy Marcel otworzył okazałe czerwone drzwi do ich kamienicy i ruszył po schodach na pierwsze piętro. – To Hitlerowi nie ufam. – Na szczęście nie jesteś jego żoną – skwitował Marcel, otwierając drzwi do mieszkania. * Nie minął miesiąc, gdy pierwszego września nadeszła wiadomość, że wojska Hitlera zaatakowały Polskę i że francuska armia została zmobilizowana. Dwa dni później okazało się, że Francja i jej brytyjscy sojusznicy są w stanie oficjalnej wojny z Niemcami. I chociaż w Paryżu toczyło się życie, teatry i kawiarnie pękały w szwach od ludzi desperacko pragnących ucieczki od napierającej rzeczywistości, dłużej nie można już było zaprzeczać, że ciemność czai się u bram. „Linia Maginota się utrzyma” – powtarzali paryżanie z błyskiem desperacji w oczach. Ruby chciała wierzyć, że ufortyfikowane granice są bezpieczne. Cóż, przyjechała tu z klapkami na oczach. Teraz nie miała wyboru. Musi stawić czoło przyszłości, bez względu na to, czy jej się ona podoba, czy nie.

Rozdział trzeci Grudzień 1939 Chanuka nadeszła wcześnie w tym roku. Charlotte Dacher odnosiła wrażenie, że świętu spieszyło się, by nastać prędzej, niż powinno. Może je również nękały ponure obawy o przyszłość? Papa oczywiście twierdził, że to absurdalne myślenie. Mogło się tak wydawać, ale tylko dlatego, że dwudziesty piąty dzień miesiąca Kislew (grudnia) wypadał wcześniej niż zazwyczaj w kalendarzu używanym przez resztę świata. – Czas obchodzenia Chanuki nie ulega zmianie – rzekł stanowczo, a Charlotte miała ochotę się skrzywić, ponieważ Papa chyba nigdy nie uważał, że cokolwiek się zmienia. Nawet na wieść o straszliwym traktowaniu Żydów w Niemczech i Polsce, o czym szeptały przyjaciółki Charlotte w szkole, tylko zacisnął usta i powiedział: „Ale tu jest Francja. Jesteśmy teraz Francuzami. Nic tego nie zmieni”. Czy to prawda? Charlotte rzadko myślała o swojej religii. Jednak ostatnio zaczęto ją przezywać, a nawet mówić, że ma duży nos, co było bzdurą, bo jej nos przypominał wielkością nos Thérèse Petit, a wszyscy wiedzieli, że Thérèse jest najpiękniejszą dziewczynką w szkole i do tego stuprocentową katoliczką. Szczególnie celował w wyzwiskach Jean-Marc Thibodaux; nazywał ją „brudną Żydówą” albo mówił, żeby wracała tam, skąd przyszła. Jego przyjaciele wybuchnęli śmiechem, gdy po raz pierwszy popatrzyła na niego w osłupieniu i powiedziała, że tak jak on urodziła się tutaj, w Paryżu. – Ale twoi rodzice nie – rzucił pogardliwie. – Mój ojciec zawsze powtarza, że jesteście tu obcy. A więc to tak! Jej koledzy szkolni powtarzali słowa swoich rodziców. Charlotte poczuła się z tym trochę lepiej, ale też i gorzej. Lepiej, ponieważ tak naprawdę jej to nie dotyczyło. A gorzej, ponieważ nie mogła się pogodzić z faktem, że raptem stała się dla swoich kolegów przede wszystkim wyznawczynią religii, którą ledwie praktykowała. Bo przecież nie rozmyślała ciągle o Torze! – Ignoruj ich – poradziła jej szeptem Micheline, widząc, że Charlotte zbiera się na płacz. – To zwykłe świnie. Wiesz o tym. Chrum, chrum. – Pochrząkiwanie przyjaciółki zawsze rozśmieszało Charlotte i wiedziała, że Micheline ma rację. Ale żądło nadal w niej tkwiło. – Właściwie dlaczego musimy być Żydami? – spytała rodziców podczas kolacji pierwszego chanukowego wieczoru. Wiedziała, że to pytanie ich zdenerwuje. Przecież o ile łatwiej byłoby być chrześcijanami. Dlaczego tego nie widzą? – Cicho bądź, Charlotte – usadził ją ojciec. – Nie poruszaj spraw, których nie rozumiesz. Charlotte poczuła znajome palenie policzków, którego doświadczała za każdym razem, gdy Papa traktował ją jak dziecko. – Jak mogę zrozumieć, jeśli nigdy ze mną o tym nie rozmawiasz? Ojciec wpatrywał się w nią z uwagą, a potem jakby złagodniał. – Powinnaś bawić się lalkami, a nie zaprzątać sobie głowy polityką i religią. – Od lat nie bawię się lalkami. Mam prawie jedenaście lat.

– Reuven – wtrąciła ostro Maman. – Porozmawiaj z nią. Papa westchnął, zdjął okulary i uszczypnął się w nasadę nosa. Ten gest był u niego widomym znakiem porażki. Charlotte dobrze go znała, czasami tak wyglądał po kłótni z Maman. – Charlotte, bycie Żydówką to powód do dumy, a nie do wstydu. – No to dlaczego koledzy z klasy ze mnie drwią? Charlotte zauważyła, że ojciec drgnął, ale spokojnie odpowiedział: – Ponieważ są ignorantami. Okrucieństwo jest bronią ignoranta. – A jeśli nie chcę być Żydówką? – upierała się Charlotte. Jej rodzice wymienili pełne smutku spojrzenia. – Moja droga – odezwał się w końcu ojciec – twoja mama jest Żydówką i zgodnie z naszą wiarą ty też nią jesteś. To piękna część ciebie. Zawsze tak będzie. Charlotte otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zabrakło jej słów. Nie chciała zmieniać tego, kim jest, wcale tego nie chciała. Chodziło o to, że nienawidziła być inna. Wolałaby mieć blond loki i rodziców, którzy zapraszali proboszcza na kolację, jak rodzice Thérèse Petit. Gdy już pomogła przy zmywaniu naczyń i zapaliła z rodzicami pierwszą świeczkę w menorze, wyszła na mały balkon, z którego widać było wierzchołek wieży Eiffla. Uwielbiała to ustronne miejsce, ponieważ, gdy dokładnie zaciągnęła za sobą zasłony, znajdowała tu odrobinę samotności. Prócz tego lubiła sobie wyobrażać, że czubek wieży to najwyższa wieża zamku, a ona jest księżniczką, która pewnego dnia powróci na prawowite miejsce na tronie. Oczywiście nikomu nie szepnęła ani słówka o tym marzeniu; zdawała sobie sprawę, jak dziecinnie by to zabrzmiało. – Dobry wieczór. Charlotte podskoczyła, przestraszona głosem dochodzącym z sąsiedniego balkonu. Zawsze była tu sama, nie przyszło jej do głowy, żeby rozejrzeć się dokoła. Zamrugała w ciemności, aż dostrzegła młodą kobietę z ułożonymi w loki kasztanowymi włosami i purpurowymi ustami, stojącą przy barierce balkonu należącego do sąsiedniego mieszkania. – Dobry wieczór – odpowiedziała nieśmiało Charlotte. Widywała wcześniej tę kobietę; była piękna i zawsze bardzo modnie ubrana. Miała dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat i nosiła ładne dopasowane suknie, podkreślające jej wąską talię oraz buty na wysokich obcasach, w których Charlotte na pewno by się potknęła. Mówiła z obcym akcentem, ale gdy Charlotte spytała o to rodziców, ojciec odpowiedział, że nie ma znaczenia, skąd pochodzi ich sąsiadka, ponieważ teraz jest Francuzką, tak jak oni. – Uroczy wieczór – odezwała się kobieta. Nie patrzyła na Charlotte; wpatrywała się w wieżę Eiffla. – Oczywiście robi się dość chłodno, ale jest coś ożywczego w świeżym powietrzu, prawda? Poprawia nastrój. Skąd ta pani wiedziała, że Charlotte wyszła na balkon, żeby w samotności użalać się nad sobą? – Mam na imię Ruby – odezwała się po chwili młoda kobieta. – Jestem twoją sąsiadką. Pewnie to wiesz. – Ja jestem Charlotte – przedstawiła się dziewczynka, nagle czując się bardzo dorosła. – Miło panią poznać. – Mnie również. – Nastąpiła cisza, a potem kobieta spytała delikatnie ze swoim dziwnym akcentem: – Może chciałabyś o czymś porozmawiać? – Słucham? – Wydaje mi się, że jesteś zmartwiona. Chyba że pociągasz nosem, bo złapałaś przeziębienie. W takim razie wybacz mi, że się wtrącam. Charlotte była zadowolona, że ciemność kryje jej zażenowanie.

– Nie, nie. Wszystko w porządku. Nic nie szkodzi. – A może ty mogłabyś mi w czymś pomóc? – Ale ja mam tylko dziesięć lat – wypaliła Charlotte. – No, prawie jedenaście... – Żaden dorosły nigdy nie prosił jej o pomoc. Ruby się roześmiała. – W porządku. Ja potrzebuję tylko porady. Widzisz, jestem Amerykanką. – Amerykanką? – Charlotte była przez moment oszołomiona. Nie poznała jeszcze nikogo z Ameryki; znajomi emigranci pochodzili ze wschodniej Europy. – Ameryka jest tak bardzo daleko... – Owszem, to prawda. Zakochałam się we Francuzie i popłynęłam z nim za ocean, żeby zamieszkać tutaj. On mieszka w tej kamienicy od dawna. Być może go znasz? – Oczywiście, to pan Benoit. Moi rodzice go znają. – Ach tak. Widzisz, Charlotte, mam pewien kłopot, który bardzo mnie smuci: czasem ludzie odnoszą się do mnie inaczej, bo jestem Amerykanką. Osądzają mnie, zanim mnie poznają. Właśnie to Charlotte starała się wyjaśnić ojcu! Pomyśleć, że ta olśniewająca sąsiadka ma podobny problem! – Moim zdaniem to głupio z ich strony – powiedziała z wolna. – Jak to? – Chodzi o to... – zaczęła Charlotte, usiłując ubrać myśli w słowa. – To, że jest pani Amerykanką, nie zmienia tego, kim jest pani w środku. To tylko cząstka pani osoby. – Hmm... Sensowna uwaga. Jak myślisz, co powinnam z tym zrobić? Charlotte się zastanowiła. – Czasem trudno zmienić sposób myślenia ludzi. Może pani tylko wybrać, czy słuchać ich, czy nie. – No cóż, rzeczywiście – odrzekła Ruby. – Widzę, Charlotte, że miałam rację. Naprawdę jesteś bardzo mądra. Przemyślę to, co powiedziałaś. – Dobrze – odparła Charlotte, znów czując onieśmielenie. Chciała zadać Ruby więcej pytań. Jak tam jest w tej Ameryce? Gdzie tak dobrze nauczyła się francuskiego? Czy podoba jej się Paryż? Czy martwi się wojną, która, jak wszyscy mówią, zbliża się do Francji? Ale Ruby już wycofała się do drzwi balkonowych i Charlotte, ogromnie rozczarowana, zrozumiała, że straciła okazję. – Dziękuję, Charlotte – powiedziała jeszcze. – Mam nadzieję, że wkrótce znów porozmawiamy. – A potem zniknęła i pozostawiła dziewczynkę samą, wpatrzoną w oświetlone księżycem podwórze. Dopiero później Charlotte zdała sobie sprawę, że ich kuchenne okno było lekko uchylone i jeśli Ruby stała na zewnątrz już wcześniej, musiała słyszeć jej rozmowę z rodzicami. Z początku zrobiło jej się trochę głupio, ale gdy kładła się spać tego wieczoru, czuła się raźniej na duchu.

Rozdział czwarty Styczeń 1940 Było bardzo zimno i deszczowo, gdy Thomas Clarke po raz pierwszy przybył na lotnisko Little Rissington na wzgórzach Cotswolds. Niezbyt miłe przywitanie – pomyślał. Warunki w Desford, gdzie trenował latanie na samolotach DH 82 Tiger Moth, nie były o wiele lepsze, ale Little Rissi to miała być wielka sprawa, miejsce, gdzie nauczy się pilotować myśliwce i zdobędzie skrzydła RAF-u. Oczyma wyobraźni widział szerokie zielone pola oraz szemrzące niebieskie strumyki. Natomiast tutejszy świat przypominał obraz namalowany wyłącznie w odcieniach brązu i szarości, gdzie hulał wiatr i zamieniał krople deszczu w złowieszcze pociski. Zanim on i Harry Cormack dotarli do ceglanego budynku na froncie, ich nowiutkie granatowe mundury RAF-u przemokły do cna. – Dobrze, że Marcie mnie teraz nie widzi – burknął Harry, zerkając na swój nasiąknięty wodą mundur, gdy czekali na dowódcę. – Całe szczęście, że nie masz dziewczyny, Thomas. Nie musisz się obawiać, że zobaczy cię w tym stanie. – Tak, mam szczęście. – Thomas wymownie przewrócił oczami do mężczyzny, który został jego najlepszym przyjacielem w Desford, gdzie razem przeżyli straszne pierwsze tygodnie rozstrzygające o ich być albo nie być w tej formacji. Powstrzymał się od uwagi, że w najbliższym czasie Harry raczej nie będzie miał szansy na zobaczenie ukochanej. Świat był w stanie wojny i w pośpiechu rekrutowano nowych ochotników, by wysłać ich na niebo. Zresztą wydawało się, że Harry co kilka tygodni ma nową dziewczynę. Jak znajdował na to czas? Jak mógł zaprzątać sobie głowę podrywaniem młodych dam, które kręciły się wokół pubów odwiedzanych przez lotników? Nie był to odpowiedni czas na tego typu rozrywki. – Baczność! – ryknął chorąży sztabowy do przemoczonych kandydatów do RAF-u. Thomas i Harry wyprostowali się jak struny, zwracając oczy ku drzwiom. Zamaszystym krokiem wszedł mężczyzna o haczykowatym nosie i obciętych na jeża białych włosach. Zmierzył wszystkich zimnym jak stal spojrzeniem. – Witam w Little Rissington – odezwał się szorstkim głosem, gdy chorąży przedstawił go jako dowódcę bazy. – Może początkowe szkolenie łatwo wam poszło, ale zapewniam, że to się zmieni. Tutaj dokonujemy selekcji na mężczyzn i chłopców. Tylko od was zależy, kim zostaniecie. Nauka będzie ciężka, szkolenie surowe. Pamiętajcie: samoloty kosztują cholernie dużo. Was łatwiej zastąpić. Miejcie się na baczności! – Po czym wyszedł, nie czekając na ich reakcję. – Miły z niego gość, nie ma co – mruknął Harry. – Chciał nas tylko przestraszyć – odparł Thomas. Ale to podziałało. Gdy kilka minut później wraz z Harrym przedzierał się przez ulewę do kantyny, miał serce w gardle i zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy to na pewno odpowiednie dla niego miejsce. Thomasowi wyznaczono pryczę na piętrowym łóżku z Oliverem Smithem, który również przybył tu z Desford, Harry’ego zaś ulokowano cztery drzwi dalej. Nazajutrz rano wszyscy udali się do magazynu po przydzielony im ekwipunek, spadochrony i ogromny stos książek. – Mamy to wszystko przeczytać? – zdumiał się Harry w udawanej rozpaczy na widok tylu

tomów. – Samolot cholernie dużo kosztuje – powtórzył Thomas z kamienną twarzą. – Ciebie łatwiej zastąpić. Harry i Oliver wybuchnęli śmiechem. Wkrótce opróżniali szafki w pomieszczeniu dla załóg w hangarze numer 2. Gdy Thomas wyciągnął swój nowy hełm, skórzane rękawice, kombinezon oraz nieskazitelne lotnicze buty, poczuł przypływ dumy i zarazem niepokoju. Był gotów zostać mężczyzną. Nie ma innego wyjścia. Musi zrobić, co w jego mocy, by bronić Anglii. * – Dlaczego się zgłosiłeś? Pytanie zadał Thomasowi jego instruktor, starszy sierżant Jonathan Wilkes, gdy w samolocie szkoleniowym Harvard wystartowali z lotniska w Kidlington, położonego na wschód od Little Rissi. Jednopłatowiec o skrzydłach umieszczonych pod kadłubem w niczym nie przypominał samolotu Tiger Moth, na którym Thomas uczył się latać w Desford. Był trochę przytłoczony ogromną liczbą kontrolek na desce rozdzielczej. – Poczułem, że to właściwa decyzja, sierżancie – odparł Thomas, opanowując maszynę w gwałtownym podmuchu powietrza. Drążek sterowniczy drżał, ale Thomas mocno go trzymał. – Chcę pomóc sprawie... i takie tam. – To znaczy? – naciskał Wilkes. W jego głosie nie było agresji, a jedynie zaciekawienie. – Mogłeś zaciągnąć się do armii lądowej i już być na wojnie. – Tu mogę zdziałać więcej. – Nawet jeśli to niebezpieczne? – Niebezpieczeństwo to część wojny, nieprawdaż? – Fakt – zgodził się Wilkes, a Thomas miał wrażenie, że przeszedł jakiś test. – No dobrze, a teraz pokażę ci, jak wygląda pikowanie. A ty nas z tego wyciągniesz. – W porządku. – Ostatecznie nauczył się już tego manewru na samolotach Tiger Moth. Czym to może się różnić? – Jestem gotów. Ledwie wypowiedział te słowa, gdy harvard zakrztusił się i zawisł w powietrzu prawie w całkowitym bezruchu. Chwilę później runął dziobem w dół. – Wielki Boże! – krzyknął Thomas, ale słowa zagłuszył nagły ryk spadającego samolotu i wiatru kąsającego skrzydła. – Delikatnie z drążkiem! – Głos Wilkesa brzmiał spokojnie, ale to nie spowolniło coraz szybciej bijącego pulsu Thomasa. Samolot trząsł się i skowyczał. Chociaż Thomas wiedział, że kabina jest uszczelniona, czuł gwałtowne podmuchy wiatru szarpiące jego kombinezon lotniczy. Powietrze wyło rozdzierane ogłuszającym hukiem. Baraki na ziemi pojawiły się w polu widzenia. Thomas mocno pociągnął drążek do siebie, gdyż instynktownie chciał poderwać samolot, ale maszyna tylko zadrżała i znów zaczęła pikować ku ziemi. – Przeciągnąłeś. – Tym razem w głosie Wilkesa pojawiła się lekka obawa. – Wolno, spokojnie, wyprowadź nas z tego. Teraz! Thomas wziął głęboki oddech i powoli, z wyczuciem pociągnął drążek. Wreszcie udało mu się poderwać dziób maszyny i ustawić ją równolegle do ziemi. – Chryste, sierżancie! Próbujesz mnie zabić, zanim Niemcy się do tego zabiorą? Cień uśmiechu przemknął przez twarz Wilkesa. – Wzniesiemy się jeszcze raz i znów spróbujemy. Musisz wypracować odruch. Niebo jest bezlitosne, a twój refleks zadecyduje o życiu lub śmierci. – Urwał i czekał, aż Thomas złapie oddech. – Los Anglii jest teraz w twoich rękach, drogi panie. Musisz postępować tak, jakby twoim przeznaczeniem było nas wszystkich ocalić.

Rozdział piąty Czerwiec 1940 Exodus rozpoczął się na dobre, jeszcze zanim nastał czerwiec. Paryż tonął w kwiatach, bujnie zakwitły kasztanowce, a ich zapach unosił się w powietrzu. Niebieskie, jasnozielone i ogniście czerwone kwiaty wylewały się ze skrzynek przy oknach, pokrywały miejskie parki, malowały kolorami ciche ulice. Ale Ruby miała wrażenie, że przyroda szydzi sobie z miasta. Wkrótce świat, który znała, unicestwi nadciągająca niemiecka inwazja. Ruby przeczuwała jej nadejście jak burzę na horyzoncie, ponieważ powietrze nabrzmiewało czymś złowieszczym. Jednak Francuzi od miesięcy zbiorowo przymykali oczy na prawdę, ignorując niemiecką agresję tuż za swoją granicą. Gra jednak dobiegała końca. Niemcy ominęli linię Maginota i przedzierali się przez lasy w głąb Francji. Wkroczą tu lada moment sztywnym marszowym krokiem, w swoich nieskazitelnych mundurach i z tym dziwnym nazistowskim godłem, przypominającym ponury wiatraczek wykrzywiony przez wiatr. Francuscy generałowie już oświadczali, że bitwa o Francję dobiegła końca. Wojska w nieładzie, przemoczone, pospiesznie wycofywały się na południe. Samochody poruszały się w kompletnych ciemnościach, ponieważ reflektory pomalowano na granatowo. Pozamykano sklepy, w mieszkaniach zatrzaśnięto okiennice, a paryżanie uciekali grupami, blokowali drogi, gdy niemieckie bomby demolowały okolicę. Paryż opustoszał, zamilkły śmiechy dzieci z sąsiedztwa, zapadła kurtyna ciszy. Nawet wieża Eiffla, sztylet na czystym niebie, wydawała się nienaturalnie spokojna, jakby i ona wstrzymywała oddech. – Na litość boską – powiedział Marcel do Ruby, gdy przycupnęli w schronie pod ich budynkiem, żeby ukryć się przed bombami spadającymi gdzieś na południowym zachodzie – na fabryki Renault i Citroën na obrzeżu miasta, jak przypuszczała Ruby. Niemcy bombardowali Paryż, co jeszcze kilka tygodni temu wydawało się niepodobieństwem. – Jesteś szalona! Cienie pod jego oczami pogłębiły się, ramiona miał sztywne; przypominał Ruby dziecięcą zabawkę na sprężynce. – Wiedziałam, w co się pakuję – odparła, unikając jego spojrzenia. Nie była to cała prawda; najpierw dała się zwieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa. Ale później postanowiła zostać, ponieważ on tak zrobił. – Jestem tu z tobą. – Na tym polega problem, prawda, kochanie? – Czułe słówko zabrzmiało sarkastycznie, nie było w nim miłości i obydwoje o tym wiedzieli. W Marcelu zaszła zmiana, nie przypominał kochającego mężczyzny, za którym rok temu przemierzyła Atlantyk. Odtrąciła go francuska armia – ponieważ utykał na prawą nogę po polio, z którym walczył w dzieciństwie – i to, jak się zdawało, całkiem go przybiło. – Co chcesz powiedzieć? – Walczyła, żeby zachować spokój w głosie. – Wydaje ci się, że jesteś niezniszczalna. Nie prosiłem cię, żebyś została. – Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Rzeczywiście próbował ją skłonić do wyjazdu, nawet napisał do jej rodziców list z prośbą, aby go wsparli i namówili córkę do zmiany zdania. Ale ona nie miała zamiaru uciekać

przy pierwszych oznakach kłopotów. Nie pozostawi Marcela samego w obliczu inwazji. Dzieliła z nim swój los, na dobre i złe. A gdy chciał jej się pozbyć, tylko utwierdziła się w swym uporze. – Nadal uważam, że na razie jesteśmy tu bezpieczni. – No tak, Amerykanie lubią wierzyć w mrzonki, nieprawdaż? Odwróciła się, gdy kolejny wybuch wstrząsnął budynkiem. O dziwo, z dnia na dzień bycie Amerykanką stało się powodem do wstydu, przynajmniej w oczach Marcela. Czuł urazę do prezydenta Roosvelta, że dystansuje się od europejskiej wojny, a gdy mijały miesiące i Amerykanie odmawiali zaangażowania, Marcel był coraz bardziej skłonny uważać swą żonę wręcz za osobiście odpowiedzialną za politykę jej rządu. – Przepraszam – rzekł łagodniejszym tonem. Położył dłoń na jej ramieniu. – Chodzi tylko o to, że nie wiem, czy bym sobie wybaczył, gdyby cokolwiek ci się stało. – Wiem. – Ruby nieco się odprężyła, przypominając sobie, że każde małżeństwo natrafia na jakieś rafy. W gruncie rzeczy czy można winić Marcela za jego poczucie bezsilności? – Ale ja czuję, że moim przeznaczeniem jest być tutaj, Marcelu. Z tobą. Spodziewała się, że się skrzywi, ale on tylko wpatrywał się w nią przez dłuższy czas. – Och, Ruby. Wszystko zniszczyłem. Udawałem mężczyznę, którym chciałem być, a teraz widzisz takiego faceta, jakim jestem naprawdę – żałosnego kalekę, który nie może cię chronić. Przysunęła się do niego i położyła rękę na jego zarośniętym policzku. – Widzę ciebie, Marcelu – powiedziała. – Zawsze widziałam ciebie. Myślisz, że francuscy żołnierze uciekający z frontu czują, że mają większą kontrolę niż ty? Na razie wszyscy jesteśmy bezsilni. – Chyba powinienem być zadowolony, że nadal patrzysz na świat przez różowe okulary. Kto wie, czy niemożność zobaczenia nadchodzącego sztormu w całej jego wyrazistości jest bardzo dogodna. Chciała zaprotestować, powiedzieć, że widzi sprawy równie jasno jak on, ale Marcel przyciągnął ją do siebie i przytulił, a więc ugryzła się w język. Będąc w jego objęciach po raz pierwszy od tygodni, czuła się, jakby wróciła do domu, nawet jeśliby się miało okazać, że nie jest to dom, jakiego się spodziewała. Godzinę później rozległ się trzytonowy dźwięk syreny oznajmiający odwołanie alarmu. Ruby poprowadziła Marcela po schodach pustawej teraz kamienicy do mieszkania, a potem do sypialni, która kiedyś była ich sanktuarium. Przypominała teraz pole bitwy. Ruby wiedziała, że jeśli ich małżeństwo ma ocaleć, muszą to zmienić. – Nie możesz przecież mnie pragnąć – wyszeptał, gdy go pocałowała. – Jestem zupełnie bezwartościowy. – Jesteś moim mężem i stoję przy tobie – rzekła stanowczo, przykrywając jego usta swoimi ustami. Kochał się z nią szybko, prawie brutalnie. Próbowała go przytrzymać, patrzeć mu w oczy, zmusić, by do niej wrócił, ale on przebywał w innym świecie; wreszcie opadł na nią, ciężko dysząc, wykończony i spocony. – Przepraszam – wymamrotał w jej piersi. – Kocham cię, wiesz, że cię kocham. Poczekała, aż jego klatka piersiowa zacznie wznosić się i opadać miarowo, nim odpowiedziała. – Ja też cię kocham. Tak, Ruby zostanie. Jakkolwiek by było, burze są po to, by stawiać im czoło. *

– Pani Benoit? – bojaźliwy głosik wyrwał Ruby z natłoku myśli nieco później tej nocy. Nie mogła zasnąć, ponad godzinę wierciła się w łóżku, wreszcie wyszła na balkon. W powietrzu nadal unosił się swąd spalonej gumy i tlącego się metalu; niemieckie bomby osiągnęły cel. Spojrzała na sąsiednie drzwi balkonowe i w świetle księżyca dojrzała sylwetkę Charlotte. – Charlotte – powiedziała ciepło, czując ulgę, że ją widzi. Dziewczynka i jej rodzice nie pokazali się w schronie podczas nalotu. Ruby podejrzewała, że uciekli. Docierały słuchy o zbombardowanych samochodach, które utknęły w korkach na podmiejskich drogach. Ruby dręczyła myśl, że może coś złego przytrafiło się Dacherom. Nawet widząc Charlotte, nie potrafiła pozbyć się złych przeczuć. – Dobry wieczór, pani Benoit – powiedziała grzecznie Charlotte. – Proszę, mów mi Ruby, bo w przeciwnym razie będę się czuła bardzo staro. – To chyba amerykański zwyczaj? – zauważyła Charlotte po dłuższej chwili. – Zwracanie się do dorosłych po imieniu. Ruby uśmiechnęła się w ciemności. – Rzeczywiście. A może to kwestia sąsiedztwa. W tak ponurych czasach trudno nie zostać przyjaciółmi, nie sądzisz? – No, chyba tak... Czy mogę panią... Czy mogę teraz cię o coś spytać, Ruby? – O co tylko chcesz. – Dlaczego nadal tu jesteś? Ruby roześmiała się z powodu bezceremonialności dziewczynki. – Mam na myśli: tutaj, we Francji – sprecyzowała Charlotte z odcieniem zażenowania w głosie. – Przecież jesteś Amerykanką. Maman i Papa mówią, że powinnaś wyjechać już dawno temu. Dlaczego tego nie zrobiłaś? Ruby westchnęła. – Może dlatego, że jestem uparta. A może po prostu uważam, że ani Niemcy, ani jacyś inni nie zmuszą mnie do ucieczki. Myślę, że coś w tym jest, Charlotte. A gdy już podejmę decyzję, staram się jej trzymać. Przysięgałam Marcelowi, że będę jego żoną, że będziemy zawsze żyć razem. Dlatego właśnie zostanę. – Jesteś lojalna. I odważna. Ruby pomyślała o słowach Marcela, które tak bardzo ją zraniły. – Niektórzy powiedzieliby, że raczej szalona. – Zostając tu, stajesz się Francuzką, prawda? Wszyscy ci ludzie, którzy cię osądzają, nie mieli wyboru. Ale ty go miałaś. I wybrałaś Paryż. – Wybrałam Paryż – powtórzyła wolno Ruby. – Cóż, może mimo wszystko jestem Francuzką. Dziękuję, Charlotte. Dzięki tobie czuję się o wiele lepiej. Po odejściu Charlotte Ruby stała jeszcze chwilę na zewnątrz zatopiona w myślach. Gdy w końcu weszła do mieszkania, cicho zamknąwszy drzwi, Marcel, który siedział po ciemku w kuchni, popatrzył na nią uważnie. – Co tam robiłaś? – spytał zniecierpliwionym tonem. – Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza. – Nagle poczuła się winna, pomimo że nie zrobiła niczego złego. – Słyszałem, jak z kimś rozmawiałaś. – Tak, z córką Dacherów. Marcel zapalił papierosa, zapałka na moment rozświetliła ciemność. – Myślę, że za dużo mówisz. Ruby poczuła ucisk w sercu. Godzinę temu odniosła wrażenie, że sprawy pomiędzy nimi zmieniają się na lepsze, a teraz znów był w kolejnym ze swoich złych humorów.

– To miła dziewczynka, Marcelu. Chyba czuje się bardzo samotna. Próbuję tylko pomóc. – Na tym świecie jest mnóstwo samotnych ludzi. – Zaciągnął się głęboko papierosem. – To bardzo amerykańskie, wiesz, ta potrzeba rozmowy ze wszystkimi dookoła. Gdybyś naprawdę była tak francuska, jak byś chciała, wiedziałabyś, kiedy trzymać język za zębami. * – Marcel, mon ami! Aubert, stary przyjaciel Marcela – mężczyzna około czterdziestki, niski, łysiejący, w okularach, o grubych, opadających powiekach i płaskim, szerokim nosie – podszedł do stolika w Café Ciel, gdzie siedzieli Ruby z Marcelem w pewne wtorkowe popołudnie. Próbowali odgrywać normalność, udając, że miastu nie grozi okupacja, że życie nadal będzie się toczyć dawnym rytmem. Niemcy nie dotarli jeszcze do Paryża, ale lada dzień tu będą. Poprzedniego dnia francuski rząd przeniósł się do Vichy, a ulice zaludniali ranni żołnierze, którzy opowiadali straszne historie z frontu. Aubert uściskał Marcela i pochylił się, by pocałować Ruby w oba policzki. – Wyglądasz kwitnąco, moja droga. – Usiadł i skinął na kelnera. – Szampana, mój chłopcze! Szampana dla moich przyjaciół! Marcel wyglądał na rozbawionego, ale Ruby poczuła się zakłopotana. Kawiarnia – jedna z niewielu w okolicy, która pozostała otwarta – świeciła pustakami, ale nieliczni goście im się przyglądali. – Co takiego świętujemy, Aubercie? – spytała ściszonym głosem. – Życie, które znamy, dobiega końca. – Ale jeszcze się nie skończyło, prawda? – Aubert zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. – Paryż jest jeszcze nasz. Jeśli chcesz wiedzieć, Ruby, wznoszę toast za przyszłość. Już ją widzę. Jeszcze ich pokonamy. – Raczysz sobie żartować. Sprawy nie mogą wyglądać bardziej ponuro niż teraz. Aubert się uśmiechnął. – To kwestia czasu. Szkopy mogą tu się panoszyć przez jakiś czas, ale z pomocą Brytyjczyków ich odeprzemy. Nieprawdaż, Marcelu? Ruby zerknęła na męża w nadziei, że podzieli jej wątpliwości, ale on z błyskiem w oczach wpatrywał się w przyjaciela. – Czy wy wiecie coś o inwazji, czego ja nie wiem? – spytała Ruby. Akurat podszedł kelner, odkorkował butelkę szampana i nalał musujących bąbelków. Aubert odpowiedział dopiero po tym, gdy stuknęli się kieliszkami. – Nie, Ruby, oczywiście, że nie. Mówię tylko, że jest nadzieja, jeśli połączymy siły. Ale ty nie powinnaś się martwić. Takie sprawy lepiej pozostawić mężczyznom, nie sądzisz? Ruby wyprostowała się na krześle. – Aubercie, ja też śledzę wiadomości. Nie myśl, że nie zdaję sobie sprawy z tego, co się dzieje. – Oczywiście – przytaknął Aubert, a Ruby dosłyszała rozbawienie w jego głosie, gdy dodał: – Nasza wykształcona dziewczyna. – On i Marcel wymienili uśmiechy. – Przepraszam – powiedziała sztywno Ruby, wstając. Aubert i Marcel również się podnieśli, ale zignorowała ich i weszła do środka lokalu w poszukiwaniu toalety. Nie tak miało być – pomyślała – schodząc w dół spiralnymi schodkami w głębi kawiarni. Zwłaszcza z Marcelem i szczególnie tu, w Paryżu. Czy Gertrude Stein nie cieszyła się tu szacunkiem? Zelda Fitzgerald rządziła tym miastem w latach dwudziestych, a teraz powszechnie

wiadomo, że to hrabina Hélène de Portes pociąga za sznurki w gabinecie Reynauda. Ruby poznała tę kobietę o piskliwym głosie, wybuchową, znaną w równym stopniu ze swych napadów szału, jak i ekstrawaganckich przyjęć. Jeśli ktoś taki miał prawdziwą władzę, co Ruby robiła źle? Czy powinna częściej zabierać głos? Upierać się przy swoim, gdy Marcel nie chciał zmierzyć się z prawdą? A może to jeszcze bardziej go od niej oddali? Poprawiła szminkę na ustach i wpatrywała się w lustro. Podkrążone oczy świadczyły o braku snu. Od upału włosy miała poskręcane w niedbałe loki. Mogłaby poprawić swój wygląd, jeśli bardziej by o siebie zadbała. Ale teraz nie mogła myśleć o niczym innym niż o zbliżającej się okupacji. Jakie straszne rzeczy ze sobą przyniesie? Co się stanie z ludźmi, których kocha? Co się stanie z nią samą? Ochlapała wodą twarz i uszczypnęła się w policzki, żeby odzyskały trochę koloru. Wygładziła włosy, ostatni raz rzuciła stanowcze spojrzenie na swoje odbicie w lustrze i ruszyła na górę. Marcel i Aubert szeptali coś nachyleni ku sobie. Kiedy podeszła do stolika, wyprostowali się i posłali jej szerokie, identyczne uśmiechy. Wyglądali tak, jakby coś przeskrobali... A może to wyobraźnia płatała jej figle? – O co chodzi? – spytała. – Rozmawiamy o Niemcach – powiedział Marcel. – Tych sukinsynach. Ruby poczuła niepokój. – Nie wolno wam zrobić niczego głupiego. – Głupiego? – Marcel wlepił w nią wzrok. – Najlepiej się nie wychylać, dopóki nie przekonamy się, co ta okupacja dla nas oznacza. Twarz Marcela pociemniała. – Mamy warować jak psy? – spytał. Aubert uśmiechał się ironicznie, jakby przyznawał Ruby rację. – Ja tylko nie chcę, żebyście zrobili coś nierozważnego. – A więc uważasz, że jestem bezradny w walce o mój kraj? – rzucił Marcel triumfalnie, a jednocześnie z urazą. – Ależ skąd! Oczy mu błyszczały; wpatrywali się w siebie długo, aż cisza stała się niezręczna. – No cóż, dzisiejszego popołudnia na pewno nie uda nam się rozwiązać problemów Francji – odezwał się pojednawczo Aubert. Wzniósł toast i skierował wzrok z Ruby na Marcela. – Za Francję! Za przyszłość! – Za Francję – wymamrotali Marcel i Ruby, podnosząc kieliszki. Napięcie jednak się utrzymywało. Pili szampana w milczeniu. Ruby wpatrywała się w biegnącą ku rzece opustoszałą aleję Rapp. Chociaż Niemcy byli jeszcze wiele kilometrów od Paryża, już widziała ich nadejście. Przeczuwała zmiany, jakie czekają miasto. I dostrzegała, jak Marcel, chociaż był tak blisko, z każdym dniem coraz bardziej się od niej oddala. Szampan całego świata nie zawróci wskazówek zegara.

Rozdział szósty Październik 1940 W październiku stało się już jasne, że Paryż zmienił się na zawsze. Niemcy poczuli się jak u siebie, ich oficerowie zadomowili się w eleganckich hotelach Crillon, Le Meurice, George V i w Ritzu. Francuski rząd dawno temu wyjechał do Vichy, zmieniając dumne francuskie hasło liberté, égalité, fraternité na germańskie travail, famille, patrie: praca, rodzina, ojczyzna. Wielkie niemieckie drogowskazy wyznaczały drogę do Zentra-Kraft przy Polach Elizejskich albo do podmiejskiego szpitala Orts Lazarett w Suresnes. Niemieccy żołnierze odpoczywali w kawiarniach, posilali się w restauracjach, zwiedzali zabytki i muzea, jakby byli na wakacjach. Coraz chłodniejszej pogodzie towarzyszyło narastające poczucie niepokoju. Ruby co dzień rano stała w kolejce po racjonowane porcje żywności i innego zaopatrzenia. Wraz z resztą Paryża nauczyła się palić drewnem i węglem drzewnym, wyciskać olej z pestek winogron i skręcać papierosy dla Marcela z osobliwej mieszanki jerozolimskiego karczocha, słonecznika, kukurydzy oraz ździebka tytoniu. Na początku okupacji wydawało się, że żywność będzie z łatwością dostępna, ale na progu zimy okazało się, że było to sprytne zagranie nazistów, by zaszczepić u paryżan złudne poczucie normalności. W mieście tliła się nadzieja, że być może jest jakieś światełko w tunelu. Latem szerzej nieznany generał Charles de Gaulle objawił się jako przywódca narodu i poprzez serię przemówień radiowych z Anglii pobudził ruch oporu. „Cokolwiek się stanie, płomień francuskiego oporu nie powinien zgasnąć i nie zgaśnie” – powiedział. I się zaczęło. Na początek litera V jako znak zwycięstwa pojawiła się w całym Paryżu, nabazgrana szminką, kredką lub węglem na niemieckich samochodach, obwieszczeniach i w innych widocznych miejscach. Pewnego jesiennego popołudnia, gdy Ruby wracała do domu po odstaniu dwóch godzin w kolejce po chleb, w korytarzu na pierwszym piętrze budynku spotkała zapłakaną matkę Charlotte. Kobieta miała pogniecioną sukienkę, jakby zrezygnowała już z prasowania, a pod oczami ciemne obwódki. – Pani Dacher? – odezwała się niepewnie Ruby, podchodząc do starszej kobiety i kładąc jej rękę na ramieniu. Pani Dacher gwałtownie się odwróciła, w jej mokrych oczach malował się dziki wyraz. Zamrugała kilka razy i twarz jej złagodniała. – Och, bardzo przepraszam, pani Benoit. Tak mi wstyd. Myślałam, że jestem sama. Nie słyszałam, jak pani wchodzi. – Nie ma się czego wstydzić. Dobrze się pani czuje? – Tak, tak. Po prostu nie chciałam martwić Charlotte. Próbowałam się uspokoić przed wejściem do mieszkania. – Co się stało? Pani Dacher westchnęła. – Słyszała pani o ustawach antyżydowskich? Ruby przytaknęła z ciężkim sercem. Ustawy antysemickie przyjęte przed dwoma tygodniami zakazywały zatrudniania Żydów na uczelniach, w zawodach medycznych

i prawniczych oraz w urzędach. Żydzi mieli jeździć w ostatnich wagonach metra, oddać swoje odbiorniki radiowe i rowery, a także trzymać się z dala od kin, muzeów, bibliotek i kawiarni. Przerażające. Ruby próbowała rozmawiać z Marcelem o tym, co można by zrobić, żeby przeciwstawić się tym przepisom, ale on tylko ją wyśmiał, jednocześnie wyrzucając jej, że zbyt późno się opamiętała, jeśli chodzi o Niemców. „Przecież to ty chciałaś, żebym schował głowę w piasek” – burknął, jakby nowe opresyjne zarządzenia były jej winą. – Jak pani wie, musieliśmy się zarejestrować – ciągnęła pani Dacher, a łzy spływały jej teraz strumieniem po twarzy. – Tuż po Rosz Haszana. Oczywiście posłuchaliśmy. Ale mój mąż uważa, że zaraz stanie się coś strasznego. Mówi się, że Żydzi stracą swoje przedsiębiorstwa. – Na pewno do tego nie dojdzie – pocieszała ją Ruby. Pan Dacher był zdolnym, uznanym kuśnierzem, filarem swojej społeczności. – Francuski rząd nie pozwoli, żeby sprawy zaszły tak daleko. – Ale to już nie jest Francja, jaką znamy. Czuję, że mam coraz mniejszą kontrolę nad swoim życiem. – Wszyscy straciliśmy kontrolę na rzecz Niemców. – Ruby próbowała uspokoić sąsiadkę. Pani Dacher podniosła wzrok; na jej twarzy malowało się oszołomienie. – Nasza sytuacja jest inna. Na pewno pani o tym wie. Ruby poczuła dziwny ucisk w żołądku. – Tak, oczywiście. Przepraszam. – Musi mi pani coś obiecać. – Kobieta nagle sięgnęła po ręce Ruby i kurczowo je uścisnęła. – Jeśli coś stanie się z moim mężem i ze mną, zaopiekuje się pani Charlotte? – Na pewno nic się wam nie stanie. – Proszę mi obiecać! W Ruby wstąpiła nadzieja, że być może jednak na coś się przyda, choćby to miało być uspokojenie obaw sąsiadki. – Oczywiście. Ma pani moje słowo. – Dziękuję – powiedziała pani Dacher, puszczając dłonie Ruby. Odwróciła się i zniknęła w głębi własnego mieszkania, pozostawiwszy wstrząśniętą Ruby samą na korytarzu. * Wieczorem Ruby siedziała w ciemnościach, zastanawiając się nad słowami pani Dacher. Tuż po ósmej usłyszała, jak Marcel przekręca klucz w zamku. – Witaj, kochanie – powiedział trochę bełkotliwie, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. – Jak się masz? – Marcel? – Był w tak nietypowo radosnym nastroju, że Ruby przez moment poczuła się zdezorientowana. – Wszystko w porządku? – W porządku? – powtórzył z szerokim uśmiechem. Zapalił świecę i usiadł naprzeciwko niej w kuchni. – Oczywiście, moja droga. A u ciebie? – Świetnie – odpowiedziała ostrożnie. – Gdzie byłeś? – Nie chciała, by zabrzmiało to jak wymówka. Przygotowała się w duchu na jeden z jego złych humorów, ale on nieoczekiwanie uśmiechnął się do niej. – Wypiliśmy z przyjaciółmi parę drinków w Ritzu. Tuż pod nosem Niemców! Nawet postawili nam kolejkę, nie mając pojęcia, że jesteśmy ich wrogami! – Marcel! Jak mogliście narażać się na takie ryzyko? – Uważasz, że to ryzykowne? Wznosić toast z wrogiem? Och, Ruby, jak ty niewiele rozumiesz. Zacisnęła pięści.

– Nienawidzę tej okupacji tak samo jak ty, Marcelu. Musisz przestać mówić do mnie, jakbym była słodką idiotką. – Wiem, że jesteś wykształcona. – Przeczesał palcami gęste, ciemne włosy i spojrzał na nią z konsternacją. – Ale musisz przyznać, że jako Amerykance brakuje ci pewnej perspektywy. – A więc problem polega na tym, że jestem Amerykanką, czy tak? Mój Boże, Marcelu, dlaczego się ze mną ożeniłeś, skoro uważasz mnie za kogoś gorszego? – Gorszego? – Wydawał się zbity z tropu. – Nigdy nie uważałem cię za gorszą, Ruby. Podziwiam cię. Podziwiam twoją inteligencję, twój dowcip. – Mimo to przez cały czas traktujesz mnie protekcjonalnie. – Wcale nie. – Przez chwilę milczał, a potem odwrócił wzrok; znów lekko się zachwiał. – Nie miałem takiego zamiaru, w żadnym razie. Tylko nie spodziewałem się, że ciągle będziesz się ze mną spierać. Poczuła, że trochę mięknie. – Nie chcę się z tobą spierać, Marcelu. Chcę tylko, żebyś ze mną rozmawiał. Żebyś mi zaufał. – Ruby... – Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, wzrok miał skupiony i twardy. Poskromiła chęć, by zrobić unik, i wytrzymała jego spojrzenie. Cokolwiek ma jej do powiedzenia, musi go wysłuchać. Wtedy ją zaskoczył, pochylił się i przycisnął usta do jej ust, tak miękko i delikatnie, że początkowo zastanawiała się, czy aby nie śni. Była tak spłoszona, że zrazu nie odwzajemniła pocałunku. Oderwał się od niej. – Ruby? – wymamrotał. – Byłam pewna, że już mnie nie kochasz – wyszeptała. Oczy Marcela wypełniły się łzami. – Oczywiście, że cię kocham – zapewnił. – Po prostu borykam się sam ze sobą. Jego usta znalazły się znów na jej ustach, tym razem bardziej natarczywe, i ciało Ruby zareagowało. A jednak ją kochał. Czuła to w jego dotyku, w zachłannej pieszczocie; pożerał ją i chłonął jak spragniony człowiek, który przebył pustynię. Jego dłonie wślizgnęły się pod jej spódnicę, dotykały bielizny, przesuwały się tam, gdzie nie były od późnej wiosennej nocy po nalocie na miasto, jeszcze przed zajęciem Paryża przez nazistów. Jęknęła, wbrew sobie, gdy ściągnął jej sukienkę przez głowę, a sam zerwał z siebie koszulę. Jego klatka piersiowa była tak solidna, jak pamiętała, ale teraz nie miała czasu na wspomnienia, gdy jego ręce, a potem usta rozpoczęły wędrówkę po jej ciele. Potem zaprowadził ją do sypialni, a gdy padli na łóżko, nie myślała już ani o Dacherach, ani o Niemcach, ani o tym, że świat wokół nich się wali. Myślała tylko o tym, że tu, w tym momencie ich małżeństwo nadal żyje. Być może mieli jeszcze przed sobą przyszłość. * Dziesięć tygodni później Ruby siedziała na balkonie, podpierając głowę rękami, i wpatrywała się w ciemniejące niebo. Była wigilia Bożego Narodzenia. Z powodu zimna opatuliła się jednym ze starych swetrów Marcela, ale pomimo to marzła. Powinna wejść do środka, gdzie płonął ogień w kominku, ale nie mogła się zmusić do żadnego ruchu. Paraliżował ją strach przed przyszłością. Była w ciąży. Nie miała wątpliwości. Dokuczał jej wilczy głód, ale nie mogła niczego przełknąć z powodu mdłości. Poza tym już dwa razy nie dostała miesiączki. Nie widziała innego wytłumaczenia. Perspektywa posiadania dziecka przepełniała ją radością, ale i strachem. Paryż wydawał