Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Dom tysiąca nocy - Maja Wolny

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Dom tysiąca nocy - Maja Wolny.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Maja Wolny
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

Wolny Maja Dom tysiąca nocy

Koniec i początek Już dawno przestałam wierzyć w moją datę urodzenia, kochany. Mam pięćdziesiąt lat, ale moje nogi są wciąż zgrabne i szczupłe, jak u młodej dziewczyny. Nie zdradza mnie skóra szyi. Nie mam rdzawych plamek na dłoniach, które mogłyby mi dyskretnie przypominać o nieuchronności śmierci. To pomyłka na moją korzyść, pomyłka fizjologii i genów, pomyłka Wielkiego Zegarmistrza, Orologiaio Grande. Ziarnka klepsydry przesypały się szybko, nie poczekały na wysypkę popękanych żyłek ani na odcisk kurzych łapek. Dotykasz moich piersi, są pełne i gładkie. Widzisz, że nie kłamię. Tylko to dostałam za darmo, i to musi mi wystarczyć. Jeszcze na parę chwil. Na kilka wieczorów. Może na kilka sezonów turystycznych, na zakup sześciu nowych par butów, na zjedzenie kilkudziesięciu ostryg, na maksymalnie dwie przeprowadzki. To jest właśnie czas, Bruno: jak długa lista zakupów albo gotówka, której nam ciągle ubywa. Nie sądzę, żebym popełniła w ciągu moich pięćdziesięciu lat jakiś poważny błąd. Chyba raczej życie popełniało błędy, kiedy byłam w pobliżu. Ale teraz tracę głowę, nie mam siły na nic innego poza tym, co właśnie się wydarza. Za chwilę będzie za późno. Zamknij oczy, Bruno.

Kije Wypowiadam nazwę „Sorrento”. Po prostu mówię do siebie Sor-ren-to i smakuję świeżość cytryny, tak dojrzałej i nagrzanej słońcem, że prawie słodkiej. Tutaj nie można przeżyć porażki. Niebo jest zbyt błękitne, nawet najnudniejsza praca nabiera sensu, jeśli się spojrzy do góry. Jeśli w ogóle jest jeszcze życie dla mnie, to tylko tutaj, w Sorrento, po drugiej stronie Zatoki Neapolitańskiej. Wystarczająco daleko na południe, żeby zapomnieć o zimie, którą z trudem przeżyłam. Jeszcze rok temu nie wiedziałam, że Sorrento istnieje. Oczywiście wyobrażałam sobie różne egzotyczne wyspy, kamienne, południowe miasteczka, ale znajdowały się one zawsze gdzieś na drugiej półkuli, poza zasięgiem autobusów ze zwykłego biura podróży. Chyba każdy ma taką utopijną przystań marzeń, schronienie przed uciążliwościami chłodnego klimatu i brutalnością losu. Jeśli szczęście ucieka daleko, to pewnie chroni się właśnie tam, po drugiej stronie gór, mórz i autostrad. O Sorrento po raz pierwszy usłyszałam od mojej sąsiadki. Parę miesięcy temu stałyśmy razem na balkonie. Podwójne „r” wydało mi się najśpiewniejszą zbitką spółgłosek, od razu poczułam gorąco. – Pani Malwino, moja córka zerwała ze swoim narzeczonym i pojechała w ciemno na południe Włoch – sąsiadka oblizywała zaschnięte od paplaniny wargi – tak po prostu, kupiła bilet na autobus do Neapolu. Za czterysta złotych. Nie, nie mieszka w Neapolu. Znalazła pracę w barze w Sorrento. Sorrento. Wypadło jej z ust jak kawałek brzoskwini. Zapamiętałam tę nazwę z jej błękitem, żółcią i głęboką zielenią, tę obietnicę gorąca za niewielką sumę pieniędzy. A teraz jestem już prawie na miejscu. Tak blisko celu. Trzeba poprawić makijaż. Trzydzieści dwie godziny w autobusie zrobiły swoje. Moje stopy błagają o pomoc. Opuchlizna w kostkach. Nieznośne pieczenie i gorąco. Autobus jest w miarę komfortowy, nie powinnam narzekać. Klimatyzacja działa, rozwiewa zapach jajek na twardo i wczorajszych kanapek. Ekran telewizora, na którym kiedyś wyświetlano komedie i reklamy, został zaklejony kartką z napisem: „Kosz na śmieci znajduje się przy toalecie”. Dojeżdżamy do Neapolu. Dzień rozpoczął się na dobre, widzę, jak bardzo zmienił się krajobraz za szybą. Przez noc posunęliśmy się o tysiąc kilometrów na południe. Zniknęły znajome mi gatunki drzew. Pojawiły się zupełnie inne: strzeliste, wbijające się w niebo najwyżej rosnącą gałęzią oraz szerokie niby-sosny, ścięte płasko na górze, jakby przygnieciono je nadmiarem słońca. Przed chwilą mignęły pierwsze palmy, zwiastuny końca kontynentu i wiecznego lata. Co jakiś czas wyłania się martwy akwedukt, kawałek mniej wartościowej archeologii, rozrzutnie rozproszonej po całej Italii. Pośród białych, gęsto posadzonych domów błysnęło błękitem morza, które jest bardzo blisko. Za godzinę powinniśmy być w porcie. Stamtąd odpływa moje Metro del Mare do Sorrento. Przecież to nic wielkiego, jadę tam jako pomoc domowa, służąca, kucharka, pielęgniarka, sprzątaczka. Będe wdychać zapach staroci, ścierać kurz z porcelanowych figurek, na które nikt nie patrzy. Kim jest Carla Russo? Emerytowaną urzędniczką? Nauczycielką? Elegancki styl jej krótkich listów wprawiał mnie w zakłopotanie. Z trudem usiłowałam sobie przypomnieć składnię tego pięknego języka, który poznawałam wiele lat temu. Moje zdania były krótkie, chropowate, niezgrabne. Brak elokwencji nadawał im ton bezwzględnego posłuszeństwa. Jakbym podpisywała cyrograf. Nie stawiałam żadnych warunków. Kupuję na kredyt trzy cudowne lata na

Południu. Podpisałam umowę na jakieś tysiąc dni, mam prawo do czterech tygodni urlopu. Sorrento to jest moja ostatnia próba. Ostatni dzwonek na ostatnią lekcję. Pozbierałam się dość szybko. Jerzy nie dotrzymał mi kroku. Rozeszliśmy się w milczeniu, w ciszy odpłynęliśmy w przeciwne strony. Oddaliliśmy się od siebie, jeszcze zanim… Zanim to wszystko się stało. Nic nas już nie łączy. I jeszcze na dodatek śmierć Amelii w lutym, kochane zwierzę, z najwierniejszym psim spojrzeniem. Ona też od nas odeszła. Za niecałą godzinę będziemy w porcie, muszę się przygotować na tę nową przygodę, bo nigdy w życiu nie płynęłam statkiem. Tak się jakoś złożyło – woda nie była moim żywiołem. Wychowałam się w Kijach, niewielkiej wiosce pod Pińczowem. W czasach mojego dzieciństwa woda nie płynęła tam nawet w kranach – ojciec zaniechał budowy kanalizacji w latach sześćdziesiątych, kiedy po pożarze musiał wydać oszczędności na odbudowę domu. Potem już mu się nie udało zebrać wystarczającej sumy. Gmina chciała nam pomóc, ale rodzice byli zbyt dumni. „Sami sobie poradzimy” – powtarzała matka, rozdzielając łyżką do misek rozgotowane ziemniaki. Moich rodziców już nie ma. Umarli razem z końcem PRL-u, nie doczekali asfaltowej drogi w Kijach ani krzykliwych reklam piwa nad sklepem spożywczym. Na polu konwaliowym w borku, do którego chadzaliśmy na spacer po niedzielnej mszy, powyrastały eleganckie wille, w niczym nieprzypominające naszej rodzinnej chałupy: niskiej, krępej, surowo wybielonej wapnem. Przez maleńkie okna wpadały do izby tylko najsilniejsze promienie słońca, przyjemnie drażniące Paska, szarego kocura sąsiadów, przesiadującego wiecznie u nas. Rodzice spali za zasłoną w kuchni, ja z rodzeństwem zajmowałam drugi pokój, który nazywaliśmy salonem. Nie byłam w Kijach od wielu lat. Nie mam do czego wracać. Młodsi bracia sprzedali nasz dom przybyszom z miasta, którzy zachwycili się starą kuchnią węglową. Próbuję ocalić resztki dawno sfotografowanych wspomnień, ale z trudem przypominam sobie, ile szufladek liczył kuchenny kredens, w której przegródce trzymaliśmy zbrylony cukier, a w której zebrany na naszym polu mak. Byłam grzeczną, niesprawiającą kłopotów córką. Niańczyłam młodszego brata, potem siostrę. Później ta siostra przejęła wychowanie najmłodszej dwójki. W tamtych czasach dzieci rodziły się szybko. Chodziłam w pole, karmiłam nasze zwierzęta, w czerwcu od piątej rano kucałam przy krzaczkach truskawek. Zawoziłam je z ojcem do skupu w Pińczowie. O wpół do ósmej. Stamtąd prosto do szkoły. To było moje miejsce, z niepowtarzalnym zapachem pasty do podłogi i nienagannym porządkiem dnia. Z wąziutkim korytarzem, na którego końcu znajdowała się biblioteka. Zawsze w czerwcu wypożyczałam najwięcej książek. Zaczerwienionymi od truskawek palcami kartkowałam szybko kolejne tomy Sienkiewicza, musiałam zdążyć przed zakończeniem roku szkolnego. Tak naprawdę mam na imię Malina. To imię dla rumianej, zdrowej dziewczyny, która karmi krowy, z uśmiechem wyciska z ich ciepłych wymion tłuste mleko. Dziewczyny nienoszącej zegarka. Dziewczyny o pełnych ustach, która na wiosnę rodzi dziecko, w lipcu zabiera je na żniwa, nie skarży się na upał i ciężką pracę. Taka miałam być w prostych marzeniach moich rodziców, „Malwina” nie przyszłaby im do głowy. Sama sobie siebie wymyśliłam. Jedna litera może wiele zmienić i wiele skomplikować. Byłam świetną uczennicą, cudownym dzieckiem, co za talent – chwaliła mnie nauczycielka polskiego, kiedy na prywatnych lekcjach cierpliwie wygładzała mój gwarowy zaśpiew. Chciałam koniecznie zostać polonistką, tak jak ona, potem zapragnęłam pisać książki dla dzieci. Co wieczór opowiadałam braciom i siostrom nową historię. O duchach, o szklanej górze, o zaczarowanym tobołku. Pod koniec lat sześćdziesiątych rodzice kupili radio i wszyscy

woleli słuchać audycji „Na dobranoc”. W liceum po raz pierwszy usłyszałam brzmienie francuszczyzny i zadurzyłam się w tym wytwornym języku. Miałam wrażenie, że każde słowo pachnie perfumami: wkuwałam więc słówka, wdychałam głębokie wyrafinowanie konjunktiwu. W klasie maturalnej zafascynowali mnie egzystencjaliści, wydawało mi się, że ktoś wreszcie odkrył dla mnie świat. Przez oprawione w szary papier tłumaczenia Camusa spoglądałam na swoją rzeczywistość i wiedziałam, że muszę uciec z Kijów do miejsca, gdzie będzie więcej książek. Postanowiłam, że będę studiować filologię romańską. „Profesorka”. Malina na „profesorkę” się chce uczyć – mówił ojciec do sąsiadów pod kościołem. Trochę z dumą, trochę z pogardą. A teraz jadę na służbę do starej kobiety, która być może ma imponującą bibliotekę, ale ja będę tylko ścierać kurz z półek, dotykać książek, na których przeczytanie nie starczy mi już życia, bo są napisane w języku, którego dawno nie używałam. Ten język zasechł mi gdzieś w gardle, rozwiał się w codzienności, która go nigdy nie potrzebowała. Będę czyścić toaletę, szorować wannę, usuwać puste fiolki po lekarstwach. A przecież zdałam egzaminy na romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim – nikt z mojej wsi nie znał języków obcych, poza być może paroma zdaniami po rosyjsku. „Bonżur madam” – krzyczał za mną sołtys, gdy przechodziłam koło sklepu spożywczego w nowym czerwonym berecie, który wydawał mi się wtedy wcieleniem marzenia o Paryżu. Wtórowały mu śmiechy sączących piwo chłopów. Przestałam bywać w Kijach, matka miała mi to zawsze za złe, „za bardzo cię wessało” – mawiała z dezaprobatą. Rumiana Malina znikała jej z oczu, wszyscy w rodzinie słusznie przeczuwali, że nie będę więcej przyjeżdżać na sianokosy. To już ostatni przystanek przed Neapolem, kierowca autobusu daje nam znak, żeby wysiadać, silnik musi odpocząć, zaraz wyłączy się klimatyzacja. Jesteśmy na parkingu dużej stacji benzynowej Total. Można kupić papierosy. Jest gorąco, z taką falą ciepła nigdy wcześniej się nie zetknęłam, ten południowy upał jest wszechogarniający, zupełnie inny od środkowoeuropejskiej sierpniowej duchoty, na którą czeka się cały rok. Powietrze drga od gorączki i oparów paliwa. Pasażerowie ziewają, niektórzy przecierają ze zdziwieniem zapocone czoła i chowają się w skrawku cienia rzucanego przez autobus. Ja – przeciwnie. Idę słońcu na spotkanie, czuję, jak asfalt grzeje mi spuchnięte stopy, słyszę ten śpiewny język, który kiedyś tak gładko przechodził mi przez usta. Na razie zadanie jest bardzo proste. Kupić najtańsze mentolowe papierosy i butelkę wody. Nie muszę nic mówić. Pokazuję palcem. Zauważam ze wstydem szarawy nalot za paznokciami. Wodę wyciągam sama ze wskazanej mi przez sprzedawcę chłodziarki. – Grazia – próbuję się uśmiechnąć, czuję jak fala dawno nieużywanych słów sadowi się na języku. Wychodzę na zewnątrz, chcę natychmiast ugasić pragnienie. Ścianki plastikowej butelki są oszronione. Lodowaty dotyk gwałtownie schładza rozpalone usta. Robią się zimne jak przy pożegnalnym pocałunku. Drzwi autobusu są już otwarte, można wsiadać. Za chwilę wyruszymy na ostatni kawałek autostrady.

Po drugiej stronie drzwi Carla dopiła trzecie już dziś espresso. Trzy to za dużo dla kogoś w jej stanie. Poczuła nieprzyjemne łomotanie serca i zdradliwe łaskotanie pod żebrem. Zagryzła wargi i spojrzała na zegarek. Jeszcze dwie, może trzy godziny. Dlaczego ta kobieta nie chciała, żeby ją odebrać na stacji w Neapolu? Pewnie właśnie dojeżdża na miejsce. Będzie musiała wziąć taksówkę do portu. Chyba ma przy sobie pieniądze? Poradzi sobie – Carla odgarnia galopujące myśli, próbuje oddychać głęboko, nie denerwować się. „To tylko pomoc domowa – nie musimy się lubić, będziemy ze sobą pracować”. Carla szukała kogoś do pomocy od kilku miesięcy, tuż po wyjściu ze szpitala, kiedy wiadomo było, że nie poradzi sobie w pojedynkę z tym dużym domem, który przez sześć miesięcy w roku napełniał się świetlistym kurzem. Wchodzenie po schodach sprawiało jej trudność, nie mówiąc już o wnoszeniu na górę odkurzacza. Malwinę znalazła w Internecie, na stronach włosko-polskiej agencji pośrednictwa pracy. Ktoś już jej wcześniej zachwalał polską gosposię. To się ostatnio stało modne – pani z Polski, która upierze, posprząta, ugotuje. Za osiemset euro miesięcznie można mieć sprzątaczkę i opiekunkę. Nie, Carla nie potrzebuje opieki. Świetnie radzi sobie sama, tylko te schody, pełno ich tutaj, wiją się stromo do góry, ktoś musi je myć, żeby nie zarosły brudem. Będzie wreszcie się do kogo odezwać. Podobno ta Polka uczyła się kiedyś włoskiego na uniwersytecie, sprawdzimy za kilka godzin. Do tej pory Carla pisała do niej po francusku, ten język wydawał się jej odpowiednio dystansujący, ukrywała za jego elegancją wstydliwość kontraktu Assistente Sociale albo jak to pospolicie nazywają badante, czyli opiekunki starców, niedołężnych, ciążących społeczeństwu wysokimi emeryturami i kosztami leczenia. Tym właśnie staje się człowiek, kiedy przestaje pracować. A lekarze wciąż wydłużają linię życia, przemysł farmaceutyczny podtyka rozmaite środki znieczulające zbyt długi żywot. Dlatego parki i ulice zapełniają się pchającymi wózki inwalidzkie badanti, które niosą przesadnie wypchane siatki z zakupami. W agencji zapewniono Carlę o wysokich kwalifikacjach Polki, jej wykształceniu i ogładzie. Polacy mają talent do języków, słyszała o tym wielokrotnie. Tak jak ich papież Jan Paweł, którego uwielbiali biedni ludzie na całym świecie. Carla ściąga żółty T-shirt. Trzeba założyć coś bardziej odświętnego, w końcu nie codziennie przyjmuje się kogoś do pracy. Wybiera białą bluzkę z żabotem. Kupiła ją wieki temu na wyprzedażach w Mediolanie. Wygląda w niej bardzo elegancko. Trochę służbowo, ale to dobrze. Carla spogląda w lustro, przechyla głowę i posyła odbiciu surowe, wymagające spojrzenie. „Ona jest o dwadzieścia lat młodsza, ma przed sobą jeszcze wiele rozczarowań. Najlepsze się właśnie skończyło, ale ona jeszcze o tym nie wie”. Nad ustami Carli pojawia się szorstka harmonijka zmarszczek, „małpi pyszczek” – wyczytała to w jakimś kobiecym magazynie, chyba w „Donna Moderna”, innych przecież nie kupuje. Małpi pyszczek, jedna z najbardziej niewdzięcznych oznak starości. Pionowe nacięcia nad ustami czynią twarz starszą i surowszą niż w rzeczywistości. Tylko szeroki uśmiech jest w stanie na chwilę wygładzić przeklęte zmarszczki, które świadczą o wielu zgryzotach zaznanych w młodości. Na swój wygląd na starość pracujemy podobno przez pierwsze czterdzieści lat życia. Carla zaczesuje siwe pasma do tyłu. Zbiera gęste włosy w gruby kok, który przekłuwa drewnianą spinką, pamiątką z Indii. Zawsze kiedy dotyka tej spinki, myśli o Alessii, swojej jedynej córce. Nie widziały się od dwóch lat. Znowu nieprzyjemny szmer w klatce piersiowej, przyspieszone

bicie zegara, ucisk w żołądku. Napić się zimnej wody. Szklanka jest na stole w kuchni, trzeba się tam jakoś dostać. Carla syczy z bólu i przesuwa się ciężko w kierunku drzwi. „Gdyby ona, ta Polka, już tu była, gdyby pozwoliła się odebrać ze stacji, mogłaby mi przynieść wody” – Carla karci się w myślach za tę niecierpliwą wygodę, coś, czym tak pogardzała w młodości. To dlatego rzuciła architekturę, studia, które dałyby jej konkretny zawód i zapewne więcej pieniędzy. Nie chciała projektować domów dla nowobogackiej klasy średniej, nie miała ochoty na te schodki prowadzące z livingu wprost do basenu, z jednego udogodnienia do drugiego. Tej kolumnady kiepskiego stylu, który ona, Carla, musiałaby projektować. W wieku dwudziestu trzech lat Carla zaczęła studiować na nowo – najpierw filozofię, potem nauki polityczne. W przerwach między zajęciami pisywała artykuły do kroniki kryminalnej w lokalnej gazecie. Wślizgując się w środowiska drobnych handlarzy narkotyków, prostytutek i rodzin recydywistów, poznała z bliska biedę i brud dużego miasta. Zrozumiała, że świat jej dzieciństwa jest sztuczny jak miniatury w drewnianych szkatułkach sprzedawanych w salonie jubilerskim jej dziadka. Zaczęła się buntować przeciw wszelkim przejawom mieszczańskiej egzystencji, nawet tak małym jak okruchy maślanych bułeczek, pieczonych w sobotę przez zapobiegliwe panie domu. Ta niechęć przybliżyła ją do lewicy. Zaczęło się od półlegalnych wykładów na temat współczesnej interpretacji Marksa. Potem jakaś zamknięta impreza w klubie studenckim, która zamieniła się w rewolucyjny, suto zakrapiany radziecką wódką wiec polityczny. Potem zaangażowała się w wydawanie studenckiego czasopisma „Z Gwiazdą” o silnie lewicowym tonie. Wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, Carli wydawało się, że zmieni świat, że wstrząśnie zatęchłym porządkiem Włoch. Paliła z kolegami marihuanę i dyskutowała o nowym bezklasowym społeczeństwie. Nad łóżkiem, w którym rzadko sypiała sama, powiesiła portret Mao. Większość jej rówieśników buntowała się przeciwko pokoleniu rodziców, które tak szybko otrząsnęło się z szoku po drugiej wojnie światowej. Starzy nie chcieli pamiętać, że słowo „faszyzm” narodziło się we Włoszech. A może było im tak wygodniej? Rany się zabliźniały, na świat przychodziły dzieci, trzeba było zaciągać kredyty hipoteczne w bankach (bank – kolejne włoskie słowo). Carla nienawidziła bankierów, faszystów ani tak zwanych chrześcijańskich demokratów, którzy w jej oczach niewiele mieli w sobie z chrześcijaństwa, a już na pewno nic z demokracji. Wyobrażała sobie swoje przyszłe życie w komunie towarzyszy – grupie ludzi, którzy myślą tak jak ona, śmieją się z tych samych żartów i mają tych samych wrogów. Na jednej z manifestacji pokojowych przeciwko wojnie w Wietnamie poznała grupę aktywistów z Czerwonych Brygad. Znajomy z uniwersytetu wprowadził ją do organizacji kilka tygodni później. Na tajnych zebraniach Carla umacniała się w przekonaniu, że pokojowe przemarsze przez miasto niewiele zmienią. Pochłaniała kopiowane przez kolegów teksty Ulrike Meinhof i Carlosa Marighelli. Zrozumiała ich przesłanie: trzeba przystąpić do bardziej zdecydowanych działań, trzeba się zbroić, kto nie z nami, ten jest przeciw nam. Walka partyzancka w mieście, walka przeciw bankom, przeciw bezdusznym organizacjom międzynarodowym, przeciw zakłamanym politykom, przeciw korporacjom, które żerują na żywej tkance narodu, wyniszczają robotników, by kumulować zyski. Carla była zachwycona, nareszcie znalazła wyjaśnienie dla swojego niepokoju i jeden wielki cel, któremu była gotowa wszystko poświęcić. Czuła się w centrum społecznego trzęsienia ziemi. Brygady emanowały siłą, nieustraszonością, czystością ideałów. Wydawało jej się, że może się w organizacji przydać – umiała dobrze pisać, znała angielski i francuski, odkryła w sobie talent do przemawiania. Na początku próbowała pogodzić działalność polityczną ze

studiami. Była o kilka lat starsza od swoich kolegów, potrafiła sobie zorganizować czas. W dzień chodziła na zajęcia, wieczorami brała udział w tajnych spotkaniach swojej grupy, nocami pisała przemówienia i pomagała redagować podziemne wiadomości. Poznała wielu fantastycznych ludzi, nie wie, ilu z nich przeżyło, a ilu wyemigrowało do Ameryki Południowej. Czasem wydaje jej się, że widzi na ulicy jakąś znajomą twarz przystojnego mężczyzny. Nie, oni też się zestarzeli. Już nie są tymi zniewalającymi chłopcami, za którymi skoczyłoby się w ogień. Ona też posiwiała, jest już od wielu lat na emeryturze. Trudno uwierzyć, że prowadziła kiedyś takie aktywne życie. Oficjalnie była wdową, ale przecież jej małżeństwo z Leone trwało tak krótko. Małżeństwo z krótkiej miłości, z nieoczekiwaną ciążą. Za wcześnie się poznali. Słynna jesień 1969, gorąca jesień: autunno caldo. Strajki w zakładach Fiata w Turynie. Carla pojechała tam z grupą aktywistów. Leone kończył studia na wydziale medycyny i również wziął udział w ulicznej demonstracji. Szli obok siebie: ich zaciśnięte pięści, potem rozchylone ramiona. Została w Turynie na noc. Wydawało jej się, że spotkała bratnią duszę, kogoś, kto równie mocno jak ona wierzy w rewolucyjny przewrót. Okazało się jednak, że Leone miał spokojniejszą wizję przebudowy społeczeństwa. Chciał żyć normalnym życiem, chodzić na koncerty, popierać słuszne sprawy, leczyć pacjentów i przez to, powoli, organicznie – uzdrawiać chorą Italię. Carla chciała mu wierzyć – Leone wydawał jej się wtedy czarujący, miękki, dowcipny. Imponował jej pasją, z jaką mówił o reformie służby zdrowia. Było im dobrze w łóżku. Zamieszkała u niego, oddała mu swój czas. Dni popłynęły wolniej, spłukiwały się w deszczu, stygły w pierwszych przymrozkach. Leone był całkowicie pochłonięty praktykami w szpitalu, za kilka miesięcy miał zacząć pracę. Kiedy wracał wykończony po nocnym dyżurze, gładził jej idealnie proste plecy i całował czule w policzek. Nie miał czasu na długie rozmowy, zmęczenie skracało cierpliwość, fantazję i chęć przebudowy świata. Zauroczenie powoli znikało, pojawiała się rutyna życia we dwójkę w małym metrażu. Leone rozczarowywał Carlę niemal codziennie swoją drobnomieszczańską dbałością o reputację: Nie wychodź na ulicę w tej przezroczystej sukience – mówił całkiem poważnie. – Nie pal na balkonie. Nie pal, jesteś w ciąży! Był oburzony, gdy nie przyjęła jego nazwiska: Poncelli. To był jej pierwszy poważny znak sprzeciwu. Poprosił ją o rękę, gdy brzuch stał się widoczny. Wzięli cichy ślub, zaczęli podobne innym parom życie z maleńką istotą, którą nazwali Alessia. Wybrali to imię z kalendarza, Leone spodobało się znaczenie greckiego pierwowzoru: Aleksis – pomoc. Może mała zostanie kiedyś lekarzem? Carla na kilka miesięcy przestała się pojawiać na zebraniach partyjnego kolektywu – zgodziła się na tę przerwę na wyraźną prośbę Leone. Roznoszący ulotki z czerwoną gwiazdą znajomi coraz rzadziej wpadali do ich mieszkania. „Spisali mnie na straty, dali urlop macierzyński do odwołania”- myślała, paląc haszysz, oczywiście w tajemnicy przed mężem. „Wrócę, jak tylko Alessia trochę podrośnie. Tylko dlaczego ludzkie dzieci rosną tak powoli? Mały wilk czy nawet pospolity szczeniak usamodzielnia się już po kilku miesiącach”. Pierwsze tygodnie we trójkę potwierdziły intuicje Carli. Klasyczna rodzina to nie było rozwiązanie dla niej. Jeszcze jeden wynalazek konserwatywnego, zakłamanego społeczeństwa. Ogłupiające, podobne do siebie jak dwie pieluszki dni i noce. „Nie używam mojego mózgu, mój mózg pokrywa się pleśnią, przestałam w ogóle myśleć. Tylko cały czas karmię i piorę. Co ja tu robię? Co ja robię?” – pytała samą siebie, wieszając na balkonie mokre ubrania. „Wszystko jest na odwrót. Muszę stąd uciec, uwolnić się, odnaleźć z powrotem sens”. Carla sypiała coraz gorzej. Budziła się w nocy, wchodziła do pokoju małej i obserwowała jej bezszelestny sen. Następnie wracała do sypialni i z przerażeniem ogarniała przyzwyczajonym

do ciemności wzrokiem nocny pejzaż mieszczańskiej stabilizacji: filcowe kapcie Leone, prezent od teściowej, statecznej matrony z Rzymu, starannie rozłożone na krześle ubranie, które czekało na kolejny dzień praktyk w szpitalu. Na nocnym stoliku leżała książka Automatyczna analiza wypisów szpitalnych pacjentów chorych na cukrzycę, okulary, paczka chusteczek higienicznych i środek do dezynfekcji rąk. „Nie, na to się nie da patrzeć! Duszno mi, duszno”. Carla otwierała skrzypiące drzwi na niewielki balkon i patrzyła na uśpione ulice miasta. Może powinna skoczyć? Trzecie piętro, za nisko na pewną śmierć. Kalectwo byłoby jeszcze większym więzieniem. Tak, jest złą matką; nie, po prostu nie urodziła się na matkę. Nie ma w sobie cierpliwej wierności, która charakteryzuje ospałe, łatwo tyjące kobiety. Zaraz, zaraz. Carla ma przecież inne zalety. Otarła wilgotny nos: jeszcze nic straconego. Jeszcze wiele przed nią. Nadrobi zaległości, wróci do Czerwonych Brygad, przecież zna tam prawie wszystkich. Rok po urodzeniu córki Carla zostawiła ją z Leone. Napisała mu pożegnalny list: „Leone, odchodzę nie od ciebie, ale od życia, które toczy się w odwrotnym kierunku. Bądź dobry dla Alessii. Nigdy nie zapominajmy, że powstała z naszej miłości. To, co teraz się wydarza, nie jest waszą winą”. Musiała dokonać wyboru. Z jednej strony czekał na nią słodkawy roztwór mydlin, uśmiech dziecka, leniwe wieczory przed pierwszym kolorowym telewizorem. Alternatywą była wielka historyczna zmiana, wilgoć piwnic i smak taniego wina w kolorze rewolucji. Na początku nie było jej łatwo. Koledzy z organizacji nie zareagowali entuzjastycznie na jej widok. Musiała na nowo pokazać, ile jest warta. Zamieszkała u Patrycji, znajomej z redakcji nieistniejącego już wtedy czasopisma „Z Gwiazdą”. Gdzieś z tyłu głowy czaił się zapach dziecka, od czasu do czasu wydawało jej się, że słyszy w nocy płacz. Wbiegała do pokoju, w którym spała Patrycja, a następnie wracała na swoje łóżko. Im bardziej chciała się wykazać w swojej odzyskanej roli, tym bardziej jej nie szło. Kilka razy popełniła drobne błędy – wysłała ulotki nie tam gdzie trzeba, pomyliła numery telefonów. Koledzy z organizacji wątpili w jej skuteczność, a nawet w szczerość jej intencji, chcieli Carlę nawet wykluczyć z komitetu propagandy, gdzie jeszcze dwa lata temu odgrywała tak ważną rolę. Być może całe jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie Antonio, jeden z czołowych bojowników Czerwonych Brygad. Antonio. To on sprzeciwił się jej degradacji w szeregach grupy. Mówił, że są z tej samej gliny, że wyczuwa u niej ten sam rewolucyjny ogień. Zostali kochankami. Dawno, dawno temu. Carla musi się wysilić, żeby przypomnieć sobie kolor jego oczu. Czuje się skrępowana nagłą niesubordynacją pamięci, wspomnienia zbierają się nad jej zmęczoną głową, ale przecież to, co dawno minęło, nie ma dziś najmniejszego znaczenia. Nie ma już tamtego świata, nie ma jej, Carli Russo z podrobionymi dokumentami i spojrzeniem, w którym pali się bunt. Życie posunęło się o kolejne dekady, przełożyło ciężar na nowe pokolenia. Sprawy społeczeństwa niewiele już Carlę zajmują. Liczy się tylko Bruno – jej dorastający wnuk. Odkąd przeszła na emeryturę, poświęciła mu wszystko. Oddawała stracony w młodości czas, swoje nieudane macierzyństwo. Antonio. Dlaczego o nim myśli, to przecież już zabliźniona przeszłość. Dotyk jego szorstkiej, gorącej dłoni. Tak, Bruno był dla Carli największym powodem do dumy. Po wakacjach miał zacząć studia filozoficzne w Bolonii. Pozostawiła mu do dyspozycji letni apartament przy placu Tassa, który zwykle wynajmowała turystom. To w końcu jego ostatnie tygodnie w Sorrento. Pewnie już nigdy tu nie wróci. I wtedy cykl się zamknie. Carla wróciła do rodzinnego Sorrento dopiero w 1982 roku. Miała prawie czterdzieści pięć lat, była zmęczona. Kilka miesięcy wcześniej zmarła jej babka, po której odziedziczyła

piękną willę przy Via Capo, firma jubilerska dziadków została sprzedana konkurentom. Carla marzyła o stałej pracy i normalnym życiu. Czuła, że los śmieje jej się w twarz. Bertolucci właśnie nakręcił nowy film rozliczający krwawe lata siedemdziesiąte, lata jej najważniejszych życiowych wyborów: La Tragedia di un uomo ridicolo (Tragedia człowieka śmiesznego) – Carla też czuła się ridicola. A więc to tak podsumowuje się bunt Czerwonych Brygad. Obejrzała wszystkie filmy Gianni Amelio, historie dzieci kwiatów zdradzonych przez rodziców, losy synów buntujących się przeciwko ojcom. Intelektualiści z Zachodu pisali o latach siedemdziesiątych w Italii jako o krwawej komedii, żałosnej donkiszoterii, wielkiej inflacji ideałów. Czerwony wybuch zakończył się szybko, jego uczestnicy nie zyskali nawet sławy Robin Hooda. Carla rozliczała swoją młodość w pośpiechu, trzeba było nauczyć się żyć z poczuciem, że jej ofiara nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. W głębi duszy nie czuła się prawdziwą komunistką. Nie lubiła klasy pracującej. Na zebraniach często mdliło ją od zapachu potu, a kiedy rozdawała ulotki pod zakładami samochodowymi, starała się je tak wręczać robotnikom, by nie musnąć ich zaczernionych smarem dłoni. Widziała kiedyś w Wenecji osobliwe dzieło sztuki – zamalowaną na czerwono płachtę, na której siedziała żywa naga modelka. Praca ta wywołała wtedy sporo szumu – każdy chciał zobaczyć tę dziewczynę, tę imitację malarskiego aktu. Jej oczy były martwe, obojętne na entuzjazm młodych studentów architektury, nie cieszyła się z przychylnych spojrzeń krytyków, które ześlizgiwały się po jej bujnych piersiach. Wytrwała tak kilka tygodni, od rana do wieczora, w godzinach pracy muzeum. Rozbierała się codziennie przed publicznością, podnosiła tę prozaiczną czynność do rangi sztuki, ale wznosiła również wokół siebie szklaną przestrzeń, izolującą od zimna, gorąca i ludzkich uczuć. Wiele lat później Carla przypomniała sobie ten niezwykły obraz. Ona sama też odgradzała się od partyjnych towarzyszy, chciała być uczestnikiem rewolucji, ale bez brudnych rąk. Tę całkowitą ofiarę z ducha i ciała, którą wówczas złożyła, odczuwała jako swego rodzaju wzniosłość, coś estetycznie nasyconego. Od lat próbowała znaleźć intelektualne usprawiedliwienie dla fiaska, którym okazała się jej działalność polityczna. Ciężko było jej się przed sobą przyznać, że poważnie się w życiu pogubiła. Postanowiła odnaleźć spokój pod starym adresem. Potrzebowała stałości, czegoś autentycznego, czegoś, co nie było ideologiczną mrzonką. Południe Włoch niewiele się zmieniło przez ostatnie piętnaście lat. Kobiety nie dochodziły tu swoich praw, traciły talię po czterdziestce, farbowały włosy papką z ziół i wciąż przygotowywały smakowite bakłażany z parmezanem. Mężczyźni jak zawsze narzekali na bezrobocie i plotkowali o zmianach w mafijnych klanach. To cud, że w tamtych czasach Carli tak szybko udało się znaleźć pracę. Dzięki protekcji kolegi dostała angaż w redakcji popularnego „Il Mattino”. Została wolnym strzelcem, zarabiała nieźle. Miała się zająć sprawami kamorry, neapolitańskiej mafii. Znała dobrze mechanizmy konspiracji, mogła wykorzystać swoją wiedzę z podziemia w tropieniu zorganizowanej przestępczości. Nienawidziła mafii wystarczająco, żeby stłumić lęk, kiedy do redakcji przychodziły podejrzane anonimowe listy z jej nazwiskiem na kopercie. Po zabójstwie reportera Giancarla Saniego przez kamorrę redaktor naczelny zaoferował Carli etat. Czy myślała kiedyś, że też może zginąć? Wiedziała dobrze, co się przytrafia wnikliwym reporterom. Może nawet strach ją pociągał. W końcu przez kilka lat w Brygadach spała z pistoletem pod poduszką. To Antonio nauczył ją obsługiwać broń. Jego ściągnięte brwi, zniewalające skupienie na pięknej twarzy. Stawała przed nim, czuła jego mocne ciało przylegające do jej pleców. Wyciągnięte ramiona, trzymające pistolet, obejmują ją całą.

Połączeni na śmierć i życie. Tak wtedy myślała. Ale to był czas, o którym wolałaby zapomnieć. Czas, którego nie może sobie wybaczyć. Nie chciała o tym z nikim rozmawiać. Znajomi dziennikarze domyślali się, co Carla robiła przez te pięć lat, kiedy nie opublikowała ani jednego artykułu. To nie był przedłużony urlop macierzyński, jak napisała w życiorysie. Nikt nigdy nie widział jej na spacerze z dzieckiem. Przez te pięć lat nie dotknęła dziecięcego wózka ani małej lepkiej dłoni. Nie podgrzała butelki z mlekiem, którego kilka kropel upuszcza się na wewnętrzną stronę nadgarstka, by upewnić się co do właściwej temperatury. Nie, Carla nie miała o sobie fałszywych wyobrażeń, nie uważała się za dobrą matkę. Ani nawet za dobrą aktywistkę (tak, aktywistkę – nienawidziła słowa „terror”, utożsamiała je z mafią). Wolała nie rozmyślać o historii, choć przecież nie był to już temat tabu. Wyrastało nowe pokolenie, które nic o tamtych czasach nie wiedziało. Czerwonobrygadziści zaczynali publikować pamiętniki, zwierzać się na łamach tygodników. Tak jak inne zaangażowane w ruch lewicowy kobiety, Carla wierzyła, że wtedy, w latach siedemdziesiątych, społeczeństwo potrzebowało jej bardziej niż wrzeszczący dzieciak. W przypływie dobrego humoru i zadowolenia z siebie byłaby skłonna przyznać z pokorą, że to metody, a nie ideały poniosły klęskę. Pewnie dałaby radę przekonać o tym swoich czytelników. Była w końcu niezłą dziennikarką. Nie wszystko było przecież błędem. Młodość Carli została poświęcona dla tego kraju, to przecież szlachetna ofiara. Każdy uczciwy obywatel musi przyznać, że od kilku dziesięcioleci źle się działo w Italii, Italię toczył rak. Ona, Carla, chciała coś zrobić w tej sprawie, dokonać wraz z Antoniem uzdrawiającego cięcia. Korupcja, afery polityczne, fala zamachów, panosząca się coraz bardziej mafia. Opinia publiczna wrzucała całe zło do jednego worka. Terroryści, lewicowcy, mafiosi. Trzeba było działać, sprzeciwić się jakoś choremu porządkowi, dowieść, co jest prawdziwym złem. Nie każdy miał odwagę. Wielu kolegów Carli znikało bez śladu. Mauro de Mauro, dziennikarz z Neapolu – znała go tylko ze słyszenia, zginął w 1971. Tajemnicą poliszynela było to, że ostatnie miesiące życia poświęcił tropieniu śladów planowanego przez neofaszystów zamachu stanu. Inny neapolitańczyk, Giovanni Spampinato, dostał osiem kul w brzuch, bo interesował się sprawą zniknięcia bogatego biznesmena z Sycylii. Mafia zabiła Maria Francese (Carla znała go przelotnie), bo przeprowadził jedyny w swoim rodzaju wywiad z żoną mafijnego bossa, który potem zlecił zabójstwo dziennikarza. W tym samym roku, Carla dobrze pamięta, Alessia miała wtedy zaledwie dziewięć lat, zginął redaktor naczelny „Osservatorio Politico”, Carmine Pecorelli. Wreszcie Walter Tobagi. Najbardziej bolesna dla Carli sprawa. Nie, ona o niczym nie wiedziała, nie była już w Brigate Rosse, rzuciła im w twarz swoje fałszywe dokumenty, wyszła z podziemia w 1976. Tak, Alessia wciąż mówi o niej „terrorystka”, zasrane Czerwone Brygady, zabawa w zabijanie. Carla nie może się bronić. W końcu zostawiła Alessię, najpierw z ojcem, a potem, po jego śmierci w absurdalnym wypadku samochodowym, nie pojawiła się na dworcu, kiedy Alessia wraz z wynajętą opiekunką odjeżdżała do babki, do Rzymu. Carla miała wtedy ufarbowane na blond włosy i zmienione imię: Maria. Antonio mówił do niej zawsze „Maria”, nawet kiedy się kochali, szeptał to konspiracyjne imię. Czasem wydawało jej się, że śni, a prawdziwa Carla jest gdzieś daleko. Tak, w tych blond włosach Alessia pewnie by jej nawet nie poznała. W ogóle to jakiś cud, że Carla nie wylądowała w więzieniu. Jej koleżanki z grupy odsiadywały po pięć, sześć lat. Alessia mogłaby wtedy jeszcze bardziej z niej szydzić, nazywać więźniarką, kryminalistką. Nie, Carla nigdy nie była w więzieniu innym niż jej własny dom i jej własne schorowane ciało. Kiedy w 1974 złapano Renata i Alberta, założycieli Czerwonych Brygad, zaczęły się

aresztowania. Carla już od jakiegoś czasu wątpiła w słuszność swoich decyzji. Widziała coraz jaśniej, że przede wszystkim winna jest coś córce, a dopiero potem światowej lewicy. Jej żelazne przekonania topiły się w wątpliwościach, czy metody Brygad są na pewno słuszne. Zabicie Tobagi przez jej kolegów to był szok. Właściwie jeszcze przed tym tragicznym zamachem Carla podjęła decyzję o wystąpieniu z szeregów. Zwlekała ze względu na Antonia. Wiedziała, że jeśli odejdzie, to nigdy go już nie zobaczy. Carla nikomu o nim nie opowiada. On jest jej tajemnicą. Ma po nim tylko jedną pamiątkę – pistolet, który podarował jej tuż przed rozstaniem. Nigdy się już z nim nie spotkała – Antonio został postrzelony przez policjanta w akcji ulicznej dwa lata po odejściu Carli z grupy. Ich ostatnią pożegnalną noc pamięta ze wszystkimi szczegółami. Pod materacem leżał bilet na pociąg. – To już jutro? – spytał Antonio. Zrobił to z taką stanowczością, jakby ustalał szczegóły nowej akcji. – Tak. Jednym ruchem odgarnął jej włosy. Uklękli przed sobą, nadzy. Antonio przycisnął Carlę do siebie. Jego pełne usta rozchyliły się na chwilę, może właśnie wtedy chciał jej powiedzieć coś ważnego, na co mu jednak nie starczyło odwagi. Wbił się w jej ciało, chciał je pokonać, zatrzymać, może nawet ukarać. Nie pocałował jej w usta, chciał, żeby cały czas na niego patrzyła. Przez chwilę położył głowę na jej piersiach, Carli wydawało się, że chce ją błagać, żeby została. Nie powiedział jednak ani słowa. Potem ich oczy już się nie spotkały, czuła jego silne dłonie na biodrach, fala gorąca rozlewała się po jej szyi i plecach. Drżenie, ostatni napierający na wnętrze ucisk absolutnej rozkoszy, wydech życia. Zasnął krótkim, niespokojnym, lepkim od potu snem. Ona nie zmrużyła oka, wchłaniała jego ciepło, które parowało w ostatnich godzinach świtu. Bała się wschodu słońca. Poduszka wilgotniała. Ekspres do Rzymu odjeżdżał o 6.30. Carla wciąż czuła zapach Antonia, chociaż nie pozwoliła, żeby ją odprowadził na dworzec. Gwizd konduktora zapowiadał powrót do innego świata, do ludzi, którzy wciąż jej potrzebowali. Zostawiała za sobą miłość i pięć lat życia w suterenach. Przejrzała się w szybie wagonu: jej włosy odzyskiwały naturalny ciemnobrązowy kolor. Wyglądała prawie dokładnie tak jak tego wieczoru, kiedy odeszła od męża i córki. Była trochę szczuplejsza, na czole pojawiła się niewielka bruzda. Carla zastukała do drzwi szarej kamienicy przy Via dei Greci, w której od prawie dwóch lat mieszkała z matką Leone jej ukochana Alessia. Łzy powitania. Czy jej wybaczą? Czy Alessia ją pozna? Pierwsze chwile były niezręczne, pełne nieudolnych gestów, hamowanych emocji i palącego wstydu. Carla wiedziała, że nie należy się zbyt wiele spodziewać po sześcioletnim dziecku. Uśmiech, zainteresowanie pluszowym królikiem okazało się większe niż zdziwienie tą obcą istotą, którą dziewczynka miała teraz nazywać matką. Teściowa Carli była prostą kobietą. Uważała, że miejsce żony i matki jest w domu, w pobliżu maszynki do kawy. Nic dziwnego, że nigdy z Carlą nie znalazły wspólnego języka. Gdyby nie brak pieniędzy, na pewno nie zamieszkałyby razem. Carla do tej pory nie wie, jak wytrzymała te parę lat. Żyła w biegu, bieg ją uratował. Biegała po redakcjach, po brudnych mansardach, w których sypiała z kolegami z redakcji, po sklepach z zabawkami, gdzie próbowała oszukać kalendarz, kupując córce spóźnione urodzinowe prezenty. Zmieniała jej szkoły, bo Alessia nigdzie nie czuła się dobrze. Była agresywna, nieznośna, dziecko z piekła rodem – Carlę bolały te skargi rodziców i sąsiadów. Prowadzała córkę do pedagogów, którzy dawali nieskuteczne rady. Nie chcieli jej za nic winić. Nie mieli odwagi ani prawa. To prawo miała tylko Alessia i już jako dziecko często z niego korzystała. W dniu swoich czterdziestych czwartych urodzin Carla podjęła wreszcie tę decyzję:

wraca na Południe. Zajmie się porządnie Alessią. Ulokuje ją w tej samej szkole, w której sama przeżyła pierwszy zawód miłosny i wilgotne pocałunki za boiskiem. Kupi jej seledynową vespę. O takiej marzył wtedy każdy nastolatek. Wszystko się odmieni. – Los się do nas uśmiechnie, zobaczysz, kochanie. Wspomnienia prześlizgują się Carli po siwych włosach, czas oddala się i przybliża. Przeszłość wydaje się nagle zapowiedzią czegoś nowego, nie, lepiej przestać o tym wszystkim myśleć. Rachunek sumienia robiła już w końcu tysiąc razy. Są teraz pilniejsze sprawy. „Ta kobieta zaraz tu będzie” – Carla gorączkowo układa w myśli scenariusz powitania. – Czy ja wymawiam prawidłowo jej imię? Malwina? Mal-wina, wina jak wino… Mam nadzieję, że będzie tak dyskretna, jak zapewniali mnie w agencji. Pokój na górze ma przygotowany, dzięki Bogu, nie będziemy dzielić łazienki. Na górze ma i wannę, i prysznic. Komfortowe warunki. Powinno jej się spodobać". Carla patrzy w okno, z napięciem obserwuje ruch statków w zatoce. „Pewnie weźmie Metro del Mare, choć mogłaby też po prostu przyjechać autobusem albo kolejką. Wszystkie przewodniki zachwalają drogę wodną, chyba nawet sama jej sugerowałam podróż po zatoce”. Widzę, jest metro wodne. Wpływa do portu. Teoretycznie ona może być na pokładzie. Może właśnie wysiada? Ciągnie za sobą ciężkie walizki? Dlaczego nie pozwoliła się odebrać w porcie? Po prostu zapuka tutaj za dwadzieścia minut, a ja jej otworzę. Jakby wpadła w odwiedziny w drodze na Capri".

Czterolistność Cierpliwie przepuszczam innych pasażerów. Mam więcej bagażu niż oni, zatarasowałabym przejście. A więc jestem na miejscu. Przepłynęłam Zatokę Neapolitańską w czterdzieści minut, bez najmniejszych objawów choroby morskiej, bez mdłości i lęku. To była wspaniała przejażdżka. Błogie kołysanie na morzu o głębokim szafirowym kolorze, w którym przegląda się majestatyczny Wezuwiusz. Czuję, jakbym była częścią jakiejś pięknej widokówki, nierzeczywistego albumu z innego, lepszego świata. Nie śpię już od dwóch dni, tępy ból głowy daje znać o sobie od czasu do czasu, ale nie jest w stanie zakłócić tego radosnego podniecenia. Prawie zapomniałam, że takie uczucie istnieje. Przyjemne łaskotanie w okolicy pępka. Wilgotne dłonie. Moje dzisiejsze zmęczenie jest inne, w niczym nie przypomina tych dławiących momentów w szpitalu. Nie, nie myśleć teraz o przeszłości, skoncentrować się na tym, co jest, tylko ta chwila jest prawdziwa, tylko ta chwila się liczy, możemy jej dotknąć, spróbować. Wysuwam koniuszek języka, jakbym chciała polizać niewidzialną słodycz. Tak radziła mi kiedyś terapeutka. Niewiele już pamiętam z jej skomplikowanych wywodów, ale sztuczka z językiem czasem się przydaje. Sorrento wisi na stromej skale, port jest w dole, ale kościoły, hotele i kolorowe parasole restauracji znajdują się kilkadziesiąt metrów ponad zatoką. Schodzimy z promu po kołyszącym się na wodzie mostku, muszę uważać, żeby nie stracić równowagi. Trzeba patrzeć pod nogi, chociaż najciekawsze widoki rozpościerają się tam, w górze. Wystrugana mistrzowskim dłutem skarpa, na niej co do milimetra rozłożone plastelinowe domki i pałace. Linia zabudowy drga w słońcu, stąd to wrażenie miękkiego konturu. Stoję w niezgrabnym rozkroku, absolutnie zachwycona. Mniej wzruszeni widokiem turyści rozchodzą się leniwie po porcie, większość ląduje w pobliskim barze. Przez chwilę myślę o szklance piwa. Nie, muszę jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wyczytać kolejność kroków z malutkiego planu, na którym krzyżykiem zaznaczono mój nowy dom. Droga prowadząca do centrum jest stroma, widzę zgarbione sylwetki wspinających się turystów i z rezygnacją patrzę na swój ciężki bagaż. A więc ostatni odcinek drogi do Carli Russo, nowej przystani, nowego adresu, będzie pod górę. To nic. W tym oszałamiającym południowym błękicie wszystkie domy wydają się ładne. Białe kamienne wille, dające domownikom idealne schronienie przed upałem. W słonecznym miasteczku każdy czuje się turystą, leniwym pochłaniaczem limoncello, beztroskim obywatelem świata z opaloną twarzą i wybielonymi zębami. Trudno tu traktować jakiekolwiek zmartwienia poważnie, wszystko pachnie kanikułą, festynową dekoracją, wiecznie trwającą śródziemnomorską paradą beztroski. Wspinaczka do tego świata jest mozolna. Taszczę na górę dwie ciężkie walizki, na szyi zaciska mi się czarna skóropodobna torebka. Dobrze, że wyrzuciłam reklamówkę z resztkami jedzenia. Moje opuchnięte nogi nie bardzo sobie radzą ze stromą ścieżką, utkaną z wyłowionych z morza kamieni. Po obu stronach drogi jest mur, można się o niego oprzeć, przyjemny chłód rozchodzi się po plecach. Krótki postój. Wdech i wydech. Chusteczka ściera krople potu i kurz. Widzę, jak w szczelinach muru wegetują małe roślinki i opasła muszla szukającego wilgoci ślimaka. Białe drobne kwiatki i koniczyna. Pełno koniczyny. Jeśli zmrużyć oczy, wydaje się, że wszystkie mają po cztery listki. Chcę ich dotknąć, niechcący wyrywam kilka z korzonkami. Ani jednej czterolistnej. Niemożliwe – zaczynam gorączkowo przeczesywać koniczynową ścianę. Muszę znaleźć choćby jedną z czterema listkami, to na szczęście, przecież musi mi się

udać. Jedna roślina wystarczy mi na cały pobyt tutaj. Dlaczego jej tu nie ma? Wszędzie tylko trzy, trzy głupie listki. Pospolite, zwyczajne, takie jak na skwerku w Kielcach. Co za idiotyczny zakład. Sama sprowokowałam tę dziecinną grę, wróżbę bez przyszłości. Trzeba iść dalej. Taksówka, do której w końcu wsiadłam wyczerpana półgodzinną wspinaczką, stara srebrna lancia, wiezie mnie po wąskich uliczkach miasta. Oddycham głęboko i wycieram pot z czoła. Wszystko wygląda tak, jak to sobie wyobrażałam. Półotwarte drzwi starych kościołów, sklepiki z pamiątkami i cytrynowym likierem. Muszle porozkładane na stolikach ulicznych sprzedawców. Ciemnowłose, roześmiane kobiety w wydekoltowanych sukienkach. Jakaś elegancka Włoszka wręcza synowi olbrzymie lody. Śmieją się, matka kupuje też porcję dla siebie. Znów bolesne ukłucie. W Kielcach najlepsze lody kupowało się na Złotej, w niepozornej bramie, to były prawie slumsy. Żadnych szyldów ani reklam. Trzeba było znać adres, żeby tam trafić. No i odstać swoje w kolejce. Zwłaszcza latem. Sprzedawali tylko w czterech smakach. To i tak wydawało się wielkim luksusem. Chodziliśmy tam od czasu do czasu. Przed nami w ogonku młodziutkie zakonnice w czarnych długich welonach, prosto po mszy, z drobniakami w ukrytych kieszeniach habitu. Znowu lodziarnia. Gelati. To pewnie po włosku „lody”, wspomnienie tamtego smaku ze Złotej jest zbyt uciążliwe. Taksówka wspina się krętą drogą, ani na chwilę nie tracimy widoku morza. Mijamy dziki ogród pełen skarłowaciałych drzew pomarańczy, oliwek i rododendronów. Przez środek przepływa zapomniany przez wszystkich strumień, niosący wodę ze skał po drugiej stronie szosy. Przejeżdżamy koło eleganckich hoteli i wąskich, ledwie balansujących na kamienistej krawędzi domków, pod którymi stoją zaparkowane kolorowe skutery. Kierowca trąbi na spacerujących turystów, przy drodze właściwie nie ma chodnika – piesi i zmotoryzowani muszą dzielić się wąską, pełną zakrętów jezdnią, która według mojego małego planu prowadzi prosto do domu Carli. Przed nami zatrzymał się autobus, taksówkarz próbuje go wyprzedzić, ale manewr wydaje się zbyt ryzykowny. Stoimy niecierpliwie za kłębem spalin. Na jednej ze skał widzę kamienną tablicę i fragment sławiącego miasto poematu: „Vieni a Sorrento e vedi/ del Paradiso...” – niestety, litery następnych wersów pokrył ciemnozielony mech. Kierowca rusza z piskiem opon, mocno gestykulując. Jesteśmy na miejscu. Zatrzymujemy się pod białą willą z zamkniętymi szczelnie okiennicami. Na skrzynce pocztowej widnieje ceramiczna szóstka i ósemka oraz napis: C. Russo. To tutaj. Wyciągam dwudziestoeurowy banknot i zdenerwowana czekam na skąpą resztę. Taksówkarz pomaga mi wysiąść z auta, inni kierowcy obrzucają nas brzęczeniem klaksonów. Wyładowujemy wspólnie walizki. Ciao – słyszę na pożegnanie, odpowiadam uśmiechem. Wydaje mi się, że na pierwszym piętrze, gdzie znajdowało się jedyne uchylone okno, drgnęła ażurowa zasłonka. Dzwonek przy furtce zacharczał nieprzyjemnie, żelazna furtka uchyliła się niemal natychmiast. Carla musiała mnie dostrzec. Do drzwi wejściowych prowadzą terakotowe schodki. Dom – jak wszystko tutaj – jest przyczepiony do skały, akceptuje nierówność terenu, ciągłą wspinaczkę i wieczny cień rzucany przez wzgórza. Dom nonszalanckiego bogactwa, pieniędzy, które przechodzą z pokolenia na pokolenie, nie martwiąc się o drobiazgi. Farba elewacji jest idealnie biała, choć rzucany przez skały cień stwarza doskonałe warunki do rozwoju mchu. Musieli go niedawno odmalować. Wydaje się, że budynek panuje nad całym nierównym terytorium. Ogrodzenie pokrywają gałęzie bluszczu, granice posesji widać dopiero z bliska. Gdzieniegdzie wychylają głowy kamienne rzeźby, zamówione jeszcze w zeszłym stuleciu u jakiegoś neapolitańskiego artysty. Ustawione niedbale, schowane za przerośniętą lawendą, mogłyby mi niejedno opowiedzieć o tym domu i jego mieszkańcach.

Widzę, że ogród jest zaniedbany, pozostawiony samorozsiewającej się dzikiej roślinności. W oczekiwaniu na nowe sadzonki stare gliniane donice zazieleniły się mchem. Trawa rozsadza kafelki, którymi wyłożony jest taras. Ten dom potrzebuje rąk do pracy. Słyszę kroki po drugiej stronie drzwi. To Carla. Za chwilę spojrzymy sobie w oczy. Nie tak ją sobie wyobrażałam. Oczekiwałam kogoś bardziej bezbronnego, z siwą aureolą loków i pochylonymi plecami. Carla wydała mi się silną kobietą, zbyt silną, by można jej było służyć. Niezależną i dumną. Ma piękny orli nos i żywe ciemne oczy. Ciekawe, jakie wywarłam na niej wrażenie. Pewnie też spodziewała się innej kobiety. Tęgawej przybyszki z Europy Wschodniej, z dobrotliwym uśmiechem i czerwonymi rękami o grubych, pałeczkowatych palcach. „Ta kobieta nie może mieć pięćdziesiątki – tak zapewne myśli o mnie Carla. – Wygląda co najmniej o dziesięć lat młodziej. Jest ładna. Może nawet zbyt ładna, by sprzątać. Jej dłonie są kruche i delikatne. Musiały zajmować się czymś innym”. Patrzę na nią, na jej wytworną bluzkę z żabotem, i nie mogę powstrzymać dziwnego uczucia zazdrości, zazdrości o tożsamość. Jak to dobrze jest być Włoszką. Mówić tym pięknym, śpiewnym językiem, w którym każde słowo brzmi jak tytuł opery. Mieszkać tutaj od zawsze, nie wstydzić się biedy i nigdy nie zakładać kożucha. Bycie Włoszką musi być prawie tak doskonałe jak bycie Francuzką. Pożądaną, elegancką kobietą, znającą języki, nazwy wykwintnych potraw, subtelne bukiety drogich win. W tych innych, lepszych krajach udaje się ludziom uciec od śmierci, nawet pociągi jeżdżą tu szybciej, przewożą pacjentów do nowoczesnych szpitali i sanatoriów, gdzie klimat czyni cuda. Ona mi coś proponuje, pokazuje na schody, pewnie chce, żebym się wykąpała. Rozglądam się ciekawie dookoła. Czuję przyjemny chłód marmuru i zapach starych dywanów. Uśmiecham się niepewnie i chowam za sobą brzydką skajową walizkę, której rączka odparza mi dłoń.

Pierwsza noc Carla długo nie może zasnąć. Po raz pierwszy ktoś zaścielił dla niej łóżko. Wcześniej zdarzało się to tylko w hotelach. Uwielbiała hotele. Pokoje obiecujące niespodziankę, komfort zawsze świeżej pościeli i białych ręczników. Pukanie do drzwi i niezobowiązująca noc z mężczyzną poznanym tego samego wieczoru w barze. Malwina zrobiła jej kolację. Przyniosła szklankę wody do sypialni. Opanowała już wszystkie kuchenne urządzenia, łącznie z ekspresem do kawy. Ta Polka ma mnóstwo energii. Jechała tutaj ze trzydzieści godzin i mimo wszystko od razu zabrała się do pracy. Jakoś to będzie – myśli Carla – trzeba sobie przypomnieć reguły życia z drugą osobą pod jednym dachem. Polka przemyka niemal bezszelestnie z pokoju do pokoju, zamyka za sobą drzwi, jest jak duch, który nie ma cienia. Jej chód jest lekki, kiedy wbiega po schodach, słychać tylko przyjemny szelest jak rytmiczne przetasowanie kart. Ma mocne zdrowe nogi dwudziestoletniej dziewczyny. Z którego to ona jest roku? Trzeba sprawdzić w dokumentach. Miał tu być ktoś znacznie starszy, choć może tak się Carli tylko wydawało. To pewnie jakaś biurokratyczna pomyłka, źle wpisana data urodzenia. Nieważne. W końcu jej wiek jest chyba bez znaczenia, to w końcu wiek obcej osoby. Własnego wieku nie da się pominąć ani przekręcić. Carla przewraca się na brzuch. Kiedy była młodą dziewczyną, spała zawsze na brzuchu. Kobiety z jej pokolenia wierzyły, że taka pozycja wygładza dekolt. Alessia też tak spała, przynajmniej wtedy, kiedy jeszcze mieszkały razem. Zanim nie uciekła z domu, zanim nie powróciła z napuchniętą od płaczu twarzą, zanim jej brzuch nie zaczął się powiększać. Okrągły balast przyczepiony do kruchego ciała nastolatki, rosnące napięcie, ból stawów, które nie znosiły bezruchu, bo jeszcze chciały rosnąć, wyskakiwać ze zbyt obcisłych dżinsów, biec na dyskotekę, tańczyć do utraty tchu. A teraz Alessia ma już prawie czterdzieści lat. Jest dojrzałą kobietą. Nadal nie znosi bezruchu. Włóczy się po świecie, nie ma adresu, studiów, pracy. Jest hipiską z pierwszymi siwymi kosmykami, globtroterką śpiącą co noc w innym łóżku, smakującą tytoń i zielska z różnych upraw. Nigdy nie chciała zostać matką. Urodziła, bo inaczej się nie dało. Wyła z bólu i planowała ucieczkę. Nieważne, czy to chłopczyk, czy dziewczynka. Może dziewczynkę spróbowałaby pokochać? Nie, nie, chyba nie. Carla błagała Alessię, żeby została z dzieckiem choć parę miesięcy. To przecież takie maleństwo. „Nie będziesz mi rozkazywać. Nie udawaj wzorowej matki, bo nią nie jesteś i nigdy nie byłaś”. Alessia zawsze histeryzowała. To po ojcu. Ostre słowa przychodziły jej łatwo, rzucała nimi w twarz. Nigdy nie przepraszała. Kiedyś odwiedzała Brunona raz, dwa razy w roku. Wpadała do Sorrento, kiedy była bez grosza lub kiedy nabawiła się jakiejś egzotycznej choroby. Carla szła do banku, dzwoniła po doktora Tauregę. W nocy siadała przy łóżku, w którym spała Alessia, i gładziła jej włosy. Bezszelestnie zamykała drzwi łazienki i wycierała mokry nos. Wiedziała, że namawianie córki do zmiany trybu życia nie ma sensu, robiła to już wielokrotnie. Błagała ją, groziła, straszyła – teraz ogarnęła Carlę jedna wielka bezsilność. Najbardziej cierpiała z powodu Brunona, on tak bardzo potrzebował matki. Alessia odrzucała jego uczucie, traktowała syna jak młodszego brata, choć pewnie gdzieś w głębi duszy czaiła się miłość do niego, ale ona wolała zasypać macierzyństwo piaskiem, zakleić gliną, strzepnąć papierosa. Najgorsze były te pierwsze noce, kiedy trzeba było nauczyć Brunona pić z butelki. No i kolki. Masaże twardego brzuszka wielkości melona. Opieka nad małym dzieckiem okazała się

trudniejsza, niż Carla wcześniej sądziła. Buntowała się z niewyspania: Bruno to było przecież ciało półobce, ciało należące do Alessii, z domieszką nieznanej krwi, porzucone w domu Carli, zdane tylko i wyłącznie na nią. Mały krzykacz o mlecznym zapachu i siniejących od krzyku piąstkach. Zrywała się w nocy i biegła do pokoju chłopca. Kiedy patrzyła na pogrążoną we śnie miniaturkę człowieka, zapominała o zmęczeniu. Gdy Bruno skończył trzy miesiące, uśmiechnął się do Carli po raz pierwszy. Wtedy zrozumiała, że musi go wychować, dać mu wszystko, czego nie dała córce. – Nigdy cię nie opuszczę, Bruno. – Carla powtarza te słowa nawet teraz, po osiemnastu latach. Bruno wciąż jej potrzebuje. Ma kłopoty ze wzrokiem i jest taki wrażliwy. Musi go chronić również przed Alessią. Ona może go zniszczyć jednym nieuważnym słowem. Wie, że za nią tęskni, choć tak naprawdę wcale jej nie zna. Pewnie on jedyny nie obwinia Carli za Alessię, za to, że jest, jaka jest. On ją po prostu kocha, pewnie nawet bardziej niż wychowującą go babkę. Kiedy był mały, nie rozumiał tej sytuacji i mówił do Carli „mama”. Była starsza niż inne matki, ale nie wyglądała na babcię. Blef mógł się udać. Carla długo zastanawiała się nad adopcją. Zapewnić sobie Brunona także prawnie, w ten sposób ochronić go przed rozczarowaniem. Alessii było wszystko jedno. Powiedziała Carli przez telefon: „Okej. Bruno może zostać moim przyrodnim bratem. To nawet zabawne, tylko błagam – nigdy nie sypiaj z jego ojcem”. Urzędniczka na pierwszym spotkaniu w biurze adopcyjnym dała Carli kwestionariusz do wypełnienia. Zatrzymała się już przy drugim pytaniu. Powód adopcji? Do wyboru były cztery możliwości: brak naturalnego potomstwa, chęć powiększenia rodziny, śmierć członka rodziny, inne (podać jakie). W grę wchodziło to ostatnie, to inne, trzeba było przy tym zmieścić swoją historię na trzech linijkach. To za mało, by opowiedzieć o przeszłości Carli i o tym, co się stało z Alessią. Nie chciała o tym nikomu mówić, nie ma co do tego wracać. Carla schowała kwestionariusz do torebki i pożegnała się z urzędniczką. Nigdy więcej tam nie wróciła. Pracowała w dalszym ciągu na cały etat. Najpierw wynajęła niańkę, grubą Rumunkę z Timiszoary, potem, kiedy Bruno skończył osiem lat, oddała go do szkoły z internatem. Weekendy spędzali razem, w piątki przyjeżdżała z Neapolu już o drugiej, mieli dla siebie prawie trzy dni. – Mamo, czy ty jesteś też moim tatą? – pytał ją mały Bruno. – Nie, kochanie, ty nie masz taty. Masz za to dwie mamy, mnie i Alessię. Pamiętasz Alessię, prawda? – Nie. Alessia nie chciała się widywać z Brunonem. Mówiła, że to ją postarza, odbiera energię. Bruno jest karą, ale ona tej kary nie przyjmuje. – On jest dla ciebie. Ty sobie na to wszystko zasłużyłaś. On się nie prosił na świat, podobnie jak ja. Carla pozwalała jej na te słowa. Przyjmowała je, bo nie miała nic na swoją obronę. I coraz bardziej kochała Brunona. Gdy mały chorował, kładła się na podłodze przy jego łóżeczku. Zapadała w płytki sen, wyczuwając każdą nieregularność oddechu, skok gorączki czy dreszcze. Robiła mu okłady z lodu, aplikowała eukaliptusowe czopki. Rano chwytała za telefon, dzwoniła do redakcji i zmienionym głosem kłamała, że ma grypę. Doktor Taurega wyrozumiale wypisywał jej zwolnienia. To były noce, które nadrabiała, bo nie zaliczyła ich, sama będąc matką. Nie zbudowała wcześniej tej więzi, która powstaje przy mierzeniu nocnej gorączki, zmianie pościeli i zaczynających się za wcześnie porankach. Alessii musiał wystarczyć ojciec. Leone był jedynym człowiekiem, na którym Alessii naprawdę zależało. Jego śmierć była dla niej końcem

dzieciństwa, za szybkim i za gwałtownym. – Gdyby tata żył, to nie doszłoby do tego wszystkiego! Zostawiłaś go, tak jak i mnie, poszłaś sobie jak cyganka, jak do sekty. A teraz masz, poczuj, jak to jest! – Słowa Alessii wykrzykiwane w rozmowach telefonicznych wbijały się Carli głęboko w gardło. Milczała. Tylko tyle mogła zrobić dla córki. Pozwolić jej wylewać kubłami żal, mieć nadzieję, że w końcu mętny zbiornik będzie pusty i że Alessia jej przebaczy. – Ta Polka, Malwina, wygląda na zadowoloną kobietę – myśli Carla, próbując oderwać natrętną pamięć od wydarzeń z przeszłości. Na kogoś, kto doskonale wie, ile warte jest życie i w związku z tym nie żąda ani grosza więcej. Po prostu bierze to, co jest. I pewnie ma rację. Kiedy Malwina myje podłogi, zanurza się cała w tej prostej pracy. Kiedy gotuje, jest skoncentrowana tylko na gamie smaków. Jej ruchy są zdecydowane i energiczne, bez najmniejszej straty energii, bez wahania, bez rozterek. Takie proste kobiety umieją przeżywać życie w przyjemny dla nich samych sposób. A może ona wcale nie jest taką prostą kobietą, za jaką ją uważam? W jej papierach było coś o studiach wyższych, jakaś filologia, języki obce, zdaje mi się. W końcu dość dobrze zna włoski. Nie, to pewnie znowu biurokratyczna pomyłka, może małe kłamstwo, komplement na wyrost. A może studia w jej kraju są dostępne dla każdego rodzaju intelektu? Uniwersytet dla intelektualistów i dla umysłów praktycznych, zarządzanie przedsiębiorstwem i gospodarstwem domowym. Akademia sztuk pięknych i pralniczych. Filologia: umiłowanie słowa i czystości podłóg. Carla uśmiecha się do siebie, ironia była jej specjalnością, wrodzoną cechą inteligentnych sceptyków. Polska, Polonia, Polacco, sangue Polacco, polska krew, co to było z tą polską krwią? Przez zmęczony umysł prześlizguje się Carli ostatnia strofa hymnu państwowego: Il sangue d'Italia, Il sangue Polacco Beve, col Cosacco, Ma il cor le brucio Zegar wybija drugą w nocy. Trzeba zasnąć.

Z drugiej strony światła „Wiedziałem z góry, że tak się stanie, moja biedna Przyjaciółko. Byłem przerażony wyglądem Pani, kiedy spotkałem Panią wówczas na ulicy. Mówiłem o tym tego samego dnia z R. Gdyby Pani musiała stąd wyjechać, proszę mi o tym donieść, abyśmy mogli się jeszcze zobaczyć przed wyjazdem. Potem zaś obiecuję posyłać do Pani niekompromitujące listy, które każdy będzie mógł przeczytać. Niewątpliwie wkrótce wybuchnie wojna europejska – i to jest dobrze. Pomówimy jeszcze o tym. Wyjeżdżam jeszcze dziś na wieś, za dni kilka wracam. Do widzenia, kocham i szanuję Panią”. Bruno ociera pot z czoła, połyka resztę kanapki z mozzarellą i pomidorem. Mozzarella z Kampanii to najlepsza rzecz na świecie. Bruno pamięta, że kiedy był mały, najlepiej smakowały mu białe kule sera jedzone na plaży: monotonnie reklamujący swój towar sprzedawcy wyławiali mozzarellę z wypełnionych serwatką drewnianych skrzyń, po czym szli dalej, w poszukiwaniu nowej rozgrzanej słońcem klienteli. Turyści nie chcieli kupować sera, wydawało im się to pewnie mało higieniczne, może niezbyt orzeźwiające. Ten zwyczaj zupełnie zaginął. Dziś na plaży sprzedają lody albo kawałki orzechów kokosowych. Tymczasem nic nie może się równać w smaku ze słonawą miękkością dobrego sera. I jeszcze ten zapach: świeża, dobrej jakości mozzarella ma właśnie ten z niczym nieporównywalny aromat, który doświadczeni sprzedawcy nazywają oddechem bawolicy. Bruno wyłącza komputer, babka zawsze mówi, żeby nie jeść przy pracy. Trochę bolą go oczy, czyżby znowu się pogorszyło? Babka nie pozwala mu siedzieć długo przy laptopie. Książka to co innego. Czytanie nie popsuje ci wzroku. Albo pisanie piórem. Bruno chyba już nie potrafi pisać ręcznie. Chyba że przez chwilę w swoim tajnym zeszycie, który trzyma w szufladzie. Komputer jest posłuszny, poprawia błędy, wyświetla litery w żądanym kolorze, wymazuje wszystko bez śladu. Bruno może tworzyć postacie, które istniały lub nie. Może kazać im płakać, kochać się lub krzyczeć z nienawiści. Babka nic o tym nie wie. Babka zna tylko część prawdy, reszta chowa się w ciemnościach pogarszającego się wzroku. Bruno pisze tym więcej, im gorzej widzi. Czy wolałby studiować literaturę? Może. Filozofia to jego druga pasja. Babka myśli, że pierwsza. Tak jak kiedyś dla niej samej. Filozofia jest poważna, literatura nie – mówi babka. Filozofia zmienia świat, a literatura tylko go opisuje. Po wakacjach Bruno stąd wyjedzie. Wyrwie się z tej turystycznej mieściny. Niewiele już zostało z dziewiętnastowiecznego splendoru, kiedy do Sorrento przyjeżdżali najwybitniejsi europejscy intelektualiści. Babka martwi się jego wyjazdem na studia do Bolonii. O kręte schody i nieznajome korytarze. O balkony z naderwaną balustradą. O niezdyscyplinowane taksówki wjeżdżające na chodnik. Bruno chce studiować tak jak wszyscy. Żadnej taryfy ulgowej dla niepełnosprawnych. Jak on nie cierpi słowa „niedowidzący”. Urodził się z tym idiotycznym mankamentem, ale przecież nauczył się prawie wszystkiego bez pomocy oczu. Stara się na nie nie liczyć, bo przecież wie, że pewnego dnia może się obudzić w zupełnej ciemności. Nie, będzie studiował tak jak wszyscy. Poradzi sobie. Przecież już od dziecka przyzwyczajano go do samodzielności, skończył szkołę z internatem. „Zobaczymy, może po pierwszym semestrze zmienisz zdanie” – ostrzega babka, niespokojnie odgarniając z czoła siwy kosmyk. Za kilka tygodni Bruno wyjedzie z Sorrento, nauczy się hałasu wielkomiejskich skrzyżowań Bolonii. Pozna temperaturę starych tynków na północy Włoch. Zakoduje w pamięci setki nowych głosów: niskie, chropowate tony wykładowców, mocny jak dzwon śmiech kolegów, szepty dziewczyn w korytarzach. Bruno jeszcze nigdy nie był z kobietą. Babka chyba się domyśla. Im bardziej on sam się

tego wstydzi, tym więcej nonszalancji z jej strony. Próbuje go ośmielić, poklepać po nieco za wąskich ramionach: nie przejmuj się, ragazzo, po prostu jeszcze nie trafiłeś na taką, która jest ciebie warta. Czasami Bruno widzi we śnie piękną kobietę. Ten sam obraz powtórzył się już kilka razy: długi mur, zupełnie bez końca. Bruno próbuje przez niego przejść, wie, że musi się dostać na drugą stronę. Wdrapuje się na górę, ostrożnie stawia stopy w szczelinach pomiędzy cegłami. Już prawie jest na szczycie, chce zeskoczyć na ziemię i wtedy ją dostrzega: stoi naga, zupełnie sama. Zasłania piersi, skrzyżowanymi ramionami, długie włosy opadają na jej gładkie plecy. Bruno chce do niej biec, uśmiecha się, wyciąga rękę i wtedy spada, ześlizguje się na drugą, ciemną stronę muru. Budzi się zlany potem i z tą wilgotną plamą pod kołdrą. Zawstydzony idzie do łazienki. „Jeszcze przyjdzie na ciebie czas, ragazzo!” – babka jest silna. Matka jest piękna i nieobecna. Taką ją zapamiętał. Nawet gdy z nim rozmawiała, a kiedyś zdarzało się to parę razy do roku, Brunonowi wydawało się, że go nie słucha, że myślami jest gdzieś indziej. Na wzgórzach Indii, w Istambule, w pociągu do Kapsztadu. Tak bardzo chciał ją zatrzymać, przykuć do siebie opowieścią, ale przecież żadna ze szkolnych historii nie mogła się równać z wyżynami Jukatanu. Matka uśmiechała się do niego przepraszająco i wychodziła z pokoju. Brzęk jej bransoletek tętnił mu w uszach jeszcze przez wiele długich minut. Zawsze łudził się, że zaraz wróci do jego kolorowej sypialni, że jest tylko w toalecie i za chwilę znowu przy nim usiądzie i dotknie chłodną dłonią jego gęstych włosów. Zasypiał, czekając. Nie widział jej od dwóch lat. Przed Bożym Narodzeniem rozmawiali krótko przez telefon. Ma problemy ze zdrowiem, loty jej nie służą, samolot wytwarza niekorzystne wiry energetyczne, na razie będzie ich więc unikać. Bruno może ją odwiedzić po egzaminach na studia, przebywa teraz w okolicach San Francisco. Pytała go o dziewczynę. „Jak to nie masz jeszcze dziewczyny?”. Chyba znowu ją rozczarował. Matka nic nie wie o pisaniu. Czy potrafiłaby to docenić? Czy pisanie książek pasuje do jej wizji życia? Bruno bał się zapytać. Może znów usłyszałby ten perlisty śmiech, śmiech, który wznosił się i opadał, brzmiał wspaniale aż do momentu, w którym zatrzymywał się jak zepsuta karuzela. To był śmiech na niby. „Nic nie jest śmieszne. Życie jest tragiczne, Bruno, ale trzeba je jakoś znieść. Próbować przeczekać bez bólu”. Przypomniał sobie jej słowa, kiedy parę lat temu zakomunikował jej, że wygrał szkolny konkurs na esej o szczęściu. Babka wyrwała mu telefon z ręki. – Zostaw to dziecko w spokoju. Nie wolno mówić nastolatkowi takich rzeczy. Wypchnęła go z salonu i zatrzasnęła drzwi. Reszta kłótni mu umknęła. Bruno tak bardzo chciał słuchać dalej głosu matki. Jej gorzkiej mądrości podprawianej haszyszem, jej śmiechu podgrzanego whisky. Musi pojechać do San Francisco. Zaraz po egzaminach. Ma zaoszczędzone sześćset euro. Powinno wystarczyć. Bruno patrzy na swoje szczupłe dłonie o palcach pianisty. Właśnie zaczynały się pokrywać czarniawym meszkiem. Te kobiece ręce zyskiwały kolor i siłę. Matka musi to zobaczyć. Będzie z niego dumna. Pospacerują po okolicy, przedstawi go swoim amerykańskim znajomym, będą wreszcie blisko. Wtedy Bruno zrozumie, co się stało. Kiedy zobaczy ją na tle obozowiska, z tymi wszystkimi dziwnymi ludźmi, wtedy pojmie, co się za tym wszystkim kryje. Wtedy jej wybaczy.

Włoszczyzna Wstałam dziś o piątej rano. Zwykle wstaję o szóstej, bo pół godziny później Carla schodzi na kawę do salonu. Ale dzisiaj chcę mieć trochę poranka dla siebie. Tego cudownego gorąca, które dopiero się budzi. Jest zaspane, jak złotowłose niemowlę, które otwiera roześmiane oczy i wymusza uśmiech. Miałam rację. Na Południu żyje się pełnią życia. Wszystkie brudy spierają się w tej niebieskobiałej pianie. Jaskrawość dnia wypala złe wspomnienia, poraża, każe zanurkować w błękicie. Na ulicach rosną drzewa pomarańczowe i aloesy, jest jak u Adama i Ewy, w ich dawnym ogrodzie, przeniesionym przez zagniewanego Boga właśnie tutaj. Oczywiście skusiłam się i, gdy nikt nie patrzył, zerwałam taką uliczną pomarańczę. Była gorzko-kwaśna, oszukiwała skórką do złudzenia przypominającą owoce, z których codziennie wyciskam dla Carli świeży sok. Minie jeszcze parę tygodni, zanim wszystko tutaj zrobi się znajome. Jeśli jednak któregoś dnia wstanę i nie będę zachwycona tym, jak tu, w Sorrento, zaczyna się dzień, to znak, że pora umierać. Carla jest wymagająca, ale sprawiedliwa: docenia moje wysiłki. Chwali moją wymowę i niemal bezbłędną gramatykę. Nie zadaje mi pytań. Ja również staram się nie odsłaniać tajemnic tego domu, choć widziałam, jak ona całuje fotografię młodego chłopca. Carla nigdy nie wspomina o dzieciach ani o rodzinie. Wydaje się, że żyje tu zupełnie sama. Chyba właśnie ja mam ją wydobyć z tej samotności, wnieść do domu szelest papierowych toreb i brzęk polerowanego srebra. Ona mnie potrzebuje, tak jak ja potrzebuję jej i jej domu. Krzątaniny i zapomnienia. Wychodzę na taras i spoglądam na morze. W oddali widzę zarys Wezuwiusza. Niebo jest bezchmurne, woda prawie nieruchoma. W porcie gwar, kolejne łodzie przywożą ludzi na ten brzeg. Handlarze pamiątkami zaczynają rozkładać pasiaste parasole. Barczysty mężczyzna niesie olbrzymi kosz pomidorów. Wystarczyłby chyba na caprese dla całego Sorrento. Nigdy nie jadłam tak soczystych pomidorów, jak te, które kupiłam wczoraj na targu dla Carli. To była moja pierwsza zupełnie samodzielna wyprawa do miasta. Z długiej listy zakupów zrozumiałam tylko pommodore, złote jabłko. Resztę stanowiły lokalne specjały i gatunki wyłowionych tej nocy ryb, których nie było w moim starym słowniku. Oddałam listę straganiarzowi. On posłusznie zapakował wszystko do mojego koszyka i zaznaczył niedostępne produkty. Podeszłam do następnego sprzedawcy, który dopełnił kosz resztą zakupów. Zostało mi jeszcze amaretto, to chyba jakiś trunek, wstydziłam się, że nie wiem, co się kryje za tą apetyczną nazwą. Weszłam do małego sklepu z alkoholami przy katedrze. „Amoretto? – zapytałam niepewnie – Amore, amaretto, si”. Napój miłości okazał się cudownym migdałowym likierem, który Carla wypijała po kolacji. Poczęstowała mnie kieliszkiem. Smakowało słodkim makowcem, takim jaki matka piekła dla nas w Wigilię. Minął już tydzień od momentu mojej pierwszej wspinaczki na skarpę, jestem tu siedem dni – powoli rozpoznaję siatkę ulic, skrzyżowania przestają mnie wprowadzać w błąd. Na Corso Italia kupiłam sobie pierwszy prezent – skórzaną portmonetkę. Potem usiadłam w kawiarni Ercolano na placu Tassa i zamówiłam café Americano. Kelner przyniósł okazałą filiżankę i dzbanek z gorącą wodą. Prawie wszystkie stoliki były zajęte, wszyscy coś popijali, gawędzili, zapominając o upływie czasu. Nagle rozległo się donośne bicie dzwonów, najpierw z katedry, potem z kilku innych kościołów w centrum. Dzwony przekrzykiwały się nawzajem, wzywały do modlitwy, do zaprzestania słodkiego lenistwa, ale nikt oprócz mnie nie zwracał na ich muzykę uwagi.

Po wąskich, wypełnionych sklepikami uliczkach spacerowały kobiety z dużymi tekturowymi torbami na zakupy. Pchały dziecinne wózki, prowadzały na ozdobnych smyczach miniaturowe psy. Sklepów prawie nigdy tu nie zamykają, nawet po zmroku liczą na spragnionego pamiątek lub wyrobów skórzanych turystę. W ciemności połyskują lampki knajpek i restauracji. Zaczepni kelnerzy próbują pozyskać klientów darmowym likierem. Kiedy spaceruję po placu Tassa w pogodny wieczór, czuję na sobie wzrok wielu mężczyzn. Południowa ciekawość, swoboda i moje przyzwolenie. Tak, kiedy mam wolne, zakładam krótką sukienkę z dekoltem. Rozpuszczam włosy, pozwalam sobie na próżność. Nikt mnie tu nie zna, mogę odgrywać role, które sama dla siebie piszę. Być kimś innym. Kobietą, która przeszła przez życie tanecznym krokiem. Nie przeżyła śmierci, rozstania, choroby. Na jej twarzy maluje się tylko chęć przyjemności. Wydyma usta, stać ją na teatralne pozowanie przed lustrem. Taką kobietę każdy chce wziąć w ramiona. Jest lekka, nie sprawia bólu, pomaga zapomnieć. Zrobiło się późno. Muszę wrócić na chwilę do domu i podać Carli tabletki. A potem będę mogła zostawić za sobą mdły zapach lekarstw i wyjść do miasta. Znam już na pamięć trasę najpiękniejszych spacerów, kusi mnie wyprawa w dół wąwozu, który przepoławia to miasto, podobnie jak drażniąca myśl, że ktoś przyciska mnie mocno do siebie. Szeroka dłoń rozpinająca mi stanik. Bolesny i gorący ucisk pod pępkiem. Niewiele już z tego pamiętam. Niektórzy mężczyźni, stali bywalcy kafejek na placu Tassa, zaczynają mi się kłaniać. Myślą pewnie: Rosjanka, ukraińska piękność, Polacca, co ona tu robi, sama w mieście. Uśmiecha się do nas, trzeba by zagadać, kto wie. Tak, tak, tu, na Południu, nasze słowiańskie rysy twarzy, wschodni krój oka, grubość powieki – to wszystko zostaje błyskawicznie rozpoznane. Wcześniej myślałam, że mam południową urodę. W Kijach mówili na mnie „cyganeczka”, matka nie raz próbowała wyszorować moją śniadą cerę do białości. Opalam się łatwo, na moich ramionach porozlewały się słoneczne plamki. Ale na Włochach to nie odcień mojej skóry robi wrażenie. Oni wiedzą od razu, że nie jestem stąd. Słyszę zalotne gwizdanie. Śmiech starszego mężczyzny. Tak, on musi być sporo starszy od Jerzego. Nie ułatwiam mu zadania, choć kusi mnie, żeby zrobić to już dziś wieczorem. Liczę do pięciu. Jeśli on zagwiżdże jeszcze raz, odwrócę się. Jeśli nie, to pójdę dalej. Trzy, cztery, cztery i pół – śmiech i gwizd. Wracam do domu o drugiej. Jest cicho, słyszę niespokojny oddech Carli. Drzwi do sypialni są uchylone. Przykrywam ją wełnianym pledem i wychodzę. W kuchni pali się mała lampka. Nalewam sobie kieliszek limoncello. Czuję, jak fala kwaskowego ciepła wślizguje mi się do gardła. Pod prysznicem zmywam z siebie wspomnienie tamtego mężczyzny z parku. Nie rozumiem tej kobiety – myśli Carla, szczotkując włosy. Malwina jest mądra i jednocześnie sprawia wrażenie idiotki. Ubiera się w jaskrawe kolory. Jakby chciała zapomnieć o swoim wieku. Jakby chciała nas wszystkich nabrać na swoją młodo wyglądającą twarz. To prawda, nikt by jej nie dał pięćdziesiątki. Kiedy przynosi mi lekarstwa lub przygotowuje kąpiel, robi to z niezwykłą troskliwością, jakbym była jej dobrą ciocią. Uśmiecha się do mnie i szepcze coś w łamanym włoskim. Wolałabym chyba, żeby była ostrzejsza. Jej ciepło mnie krępuje. Ona nie jest sobą, jej pokora jest udawana. Widziałam, jak wygląda, kiedy ma wychodne. Strzeżcie się mężowie, ta kobieta uwiodłaby każdego. Tak, zapewne na tym polega jej plan. Związać się z kimś na stałe, osiąść na Południu, przestać pracować. Nie mogę uwierzyć, że chciałaby do emerytury sprzątać pokoje starych kobiet. Malwina chce dokonać transakcji, wymienić piękne ciało na stabilizację finansową. Nie ma zbyt wiele czasu, musi zdążyć, zanim zacznie jej ubywać tej młodej miękkości, to przecież prawie niespotykane, żeby mieć taki dekolt w jej wieku. A może ona zamierza mnie okraść? Czy srebrne monety Leone leżą wciąż w szufladzie? A rubiny, pamiątka rodzinna? Carla odczuwa

dziwne podniecenie: tak, wyobraża sobie, że jest okradana. Przełyka ślinę razem z dziwną ulgą mniejszego posiadania, odciążenia pamięci, oderwania od ciężaru kosztowności. Tak naprawdę nigdy nie zależało jej na bogactwie. Może dlatego czuła się tak dobrze wśród towarzyszy w Czerwonych Brygadach? Dla niej, Carli Russo, wnuczki znanego w Sorrento jubilera, ruch komunistyczny był wyrazem podwójnego buntu. Słowo „komunista” (podobnie jak słowo „konkubina”) usłyszała po raz pierwszy jako dziesięciolatka w kościele, kiedy ksiądz z przerażeniem obwieszczał przybycie na Capri „wypędzonego z dalekiego Chile komunisty i poety Pabla Nerudy wraz konkubiną”. Ponieważ nie lubiła księdza ani nudnego obrządku niedzielnej mszy, słowo „komunista” od razu wzbudziło jej ciekawość. Dziadkowie wychowywali ją samotnie, łudzili się, że będą mieli grzeczną panienkę, która nie stawia za wielu trudnych pytań. Szybko się przekonali, że Carla nie pasuje do ich eleganckiego planu. Odwiedzili ją na studiach, kilka miesięcy po rozpoczęciu roku akademickiego. Przyjechali z dalekiego Sorrento do Mediolanu obejrzeć nowe kolekcje biżuterii, chcieli jej zrobić niespodziankę, nie widzieli się w końcu od października. Carla pamięta bladą, pergaminową twarz babki. Jej przerażone spojrzenie, bezsilne ruchy rąk. Mieszkanie było pełne śmieci, pozostałości po kilkudniowej imprezie. W szklance po coca-coli tkwiły dwie puste strzykawki. „To nie moje, to nie to, o czym myślisz, babciu”, Carla próbowała szybko sprzątnąć dekadencki bałagan. Miała chrypę, podkrążone oczy. Nieumyte włosy ukryła pod chustką w orientalne wzory. W ostatniej chwili kopnęła pod łóżko zużytą prezerwatywę. Dziadek zaciskał pięści, zawiązany wysoko krawat wydawał się tamować odpływ krwi, jego pulchne policzki czerwieniały z gniewu. – Carla, pakujesz się i wyjeżdżasz stąd. Ty to nazywasz studiowaniem? My za to płacimy? Koniec tej degrengolady! Wracasz na Południe, od poniedziałku zaczynasz uczciwą pracę w naszej firmie. Carla odzyskała animusz: – Nic z tego. Jestem pełnoletnia. Sama decyduję o moim życiu. Zostaję w Mediolanie. Z waszym pozwoleniem lub bez. – W takim razie możesz zapomnieć o miesięcznych przelewach na konto. Zobaczymy, na jak długo starczy ci fantazji. Mao Tse-tung? Wieszasz portret komunistycznego mordercy na ścianie? Carla, co ty wyprawiasz! Straciłaś rozum? Jak ty chcesz dalej żyć, zarabiać. – Wam chodzi w życiu tylko o pieniądze! Nie, mnie się nie przekupuje przelewami ani biżuterią. Jesteście oboje wstrętnymi, typowymi bourgeois! – Pożałujesz tego, Carla! – Dziadek czerwieniał coraz bardziej, babka próbowała jak zwykle załagodzić sytuację: – Marco, ona nie chciała, daj spokój! Pójdziemy teraz do hotelu, a po południu spotkamy się znowu, musimy wszyscy ochłonąć, ogarnij się, moje dziecko. – Nie, nie, widzę, że Carla już postanowiła. Nie lubi naszych pieniędzy, nie lubi biżuterii, ma tutaj widać inne rozrywki – to były jego ostatnie słowa. Kilka miesięcy później zmarł na zawał serca, Carla pamięta doskonale telegram oraz list w czarnej kopercie. Pożegnali się chłodno, wtedy w Mediolanie. Babka rzuciła jej zapłakane spojrzenie, próbowała wsunąć w dłoń plik lirów. Trzasnęły drzwi i Carla odetchnęła z ulgą. Na dywanie leżał upuszczony w szamotaninie banknot z kilkoma zerami. Przedarła go na pół i przykleiła nad plakatem Mao. Poczuła, że jest naprawdę dorosła, niezależna, samodzielna. Nikogo nie potrzebuje. Nauczyła się żyć bez ojca i matki, więc tym łatwiej przyjdzie jej się rozstać z dziadkami. Oni nigdy nie chcieli z nią rozmawiać o śmierci rodziców. To jeden z tych tematów, które Carla zamknęła w złotej szkatule, nie zagląda tam nigdy. Nie ma o czym rozprawiać. Rodzice