Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Dorothy Koomson - Kobieta którą kochał

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dorothy Koomson - Kobieta którą kochał.pdf

Filbana EBooki Książki -D- Dorothy Koomson
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

O książce Libby wiedzie spokojne życie żony zamożnego prawnika. Wygodny dom, słoneczne poranki przy kawie, widoki na szczęśliwą przyszłość z ukochanym… Na tym idealnym obrazie stopniowo pojawia się coraz więcej rys. Libby zaczyna się zastanawiać, czy mąż rzeczywiście darzy ją tak mocnym uczuciem, jak deklaruje? Czy… w ogóle coś do niej czuje? Wcale nie jest tego pewna, bo zaczyna dostrzegać konkurentkę w… nieżyjącej pierwszej żonie Jacka. Kiedy los niespodziewanie wystawia ich związek na próbę, Libby korzysta z okazji, aby dowiedzieć się wszystkiego o mężczyźnie, którego tak pospiesznie poślubiła, i o jego idealnej kobiecie – Eve. Natychmiast natyka się na niepokojące fakty, a im dalej brnie w historię jej życia, tym więcej odkrywa wstrząsających rodzinnych tajemnic.

DOROTHY KOOMSON Dziennikarka i pisarka brytyjska. Współpracuje z gazetami i czasopismami kobiecymi – „The Guardian”, „New Woman” i „Cosmo”. Autorka dziewięciu powieści, m.in. Zaopiekuj się mną, Dobranoc, kochanie, Słodycze na śniadanie, Przyjaciółki i Kobieta, którą kochał.

Dziękuję... Dla moich małych aniołków Prolog 28 lutego 2003 Jesteś nią? To z Tobą teraz jest? To dlatego mnie szukasz? Jeśli nie czytasz tego listu pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat od tej chwili, to całkiem możliwe, że nie żyję. Prawdopodobnie zostałam zamordowana. Proszę, nie przejmuj się tym. Raczej nie było to dla mnie zbyt wielkim zaskoczeniem — nie przy takim życiu, jakie prowadziłam. Ale jeśli natrafiłaś na te pamiętniki, szukając mnie, i znalazłaś je, bo byłaś wystarczająco bystra, by myśleć tak jak ja, a nawet jeśli znalazłaś je przez przypadek, proszę, błagam: Możesz coś dla mnie zrobić? Możesz je spalić, nie przeczytawszy ich? Proszę. Nie chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Napisałam je dla siebie. Wiem, że powinnam je spalić, ale to by było jak samobójstwo, jakbym zabiła część siebie. A po tym wszystkim, co zrobiłam, po tym wszystkim, czego doświadczyłam, nie odebrałabym sobie życia, tak więc nie jestem w stanie zniszczyć tych pamiętników. Może Ty to potrafisz. Mówię „może”, bo jeśli jesteś z nim, będziesz chciała wiedzieć, kim jest, czy naprawdę jest niebezpieczny i czy to on mnie zamordował. A zatem, choć nie chcę, żebyś to czytała, nie mogę Cię winić za to, że to robisz. Cóż jeszcze mogę dodać poza tym, że mam nadzieję, iż nie będziesz mi współczuła? Doświadczyłam ogromnego bólu, ale przeżyłam też wielką miłość. Niektórzy umierają, nie poznawszy jej rozkosznego smaku. Mogę więc chyba powiedzieć, że miałam wyjątkowe szczęście. Kimkolwiek jesteś, życzę Ci jak najlepiej. Kochająca Eve

Rozdział pierwszy Libby Kiedy myślę o Jacku, przypominam sobie, co czułam, gdy chwiejnym krokiem wysiadałam z kolejki górskiej na końcu Brighton Pier. Gdy leżąc na wytartym kocu, na kamienistej plaży, jadłam mu z ręki lepkie, puszyste obłoki waty cukrowej. Staram się myśleć o garściach popcornu pod bluzką, kiedy siedząc w pierwszym rzędzie w kinie, oglądaliśmy film. O chwilach, gdy śmiałam się do rozpuku, aż zdyszana zginałam się wpół, a po policzkach płynęły mi łzy. — Libby, Libby, no, dalej, obudź się. Nie zasypiaj. — Głos, który do mnie przemawia, jest łagodny, naglący i odrobinę błagalny. Otwieram oczy i widzę, że jest rozmazany. Mężczyzna o łagodnym, błagalnym głosie wydaje się niewyraźny i pozostaje taki, choć gwałtownie mrugam. Twarz mam mokrą, kręci mi się w głowie i jest mi tak bardzo zimno. No i cała jestem obolała. — Grzeczna dziewczynka — mówi. — Spróbuj nie zamykać oczu, dobrze? Postaraj się nie zasnąć. Wiesz, kim jestem? Pamiętasz mnie? — Sam — mówię, choć nie wydaje mi się, by jakikolwiek dźwięk dobywał się z moich ust. — Jesteś strażakiem, więc masz na imię Sam. Teraz widzę go trochę wyraźniej. Mgła, która do tej pory przesłaniała mi wzrok, opada, więc dostrzegam rysy jego twarzy i widzę uśmiech, który rozprasza malujący się na niej niepokój. — Prawie zgadłaś — mówi. — Czy ja umrę? — pytam. Znowu nie jestem pewna, czy mówię to na głos, ale Strażak Sam najwyraźniej mnie rozumie. — Nie, jeśli będę miał w tej kwestii coś do powiedzenia — odpowiada z uśmiechem. Gdyby tak bardzo nie przypominał mojego brata, gdyby nie jego łagodna twarz, ciemnobrązowa skóra i lśniące, prawie czarne oczy, prawdopodobnie mogłabym się w nim zadurzyć. Ale tak właśnie postępuje się z bohaterami, prawda? Człowiek powinien się w nich zakochiwać. — Czy samochód wybuchnie? — pytam, bardziej z ciekawości niż ze strachu. — Nie. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. — To samo mówiłam Jackowi. Ale chyba mi nie uwierzył. — Opowiedz mi o nim. — O Jacku? — Tak. Mówiłaś o nim wcześniej. — Jack… Kiedy myślę o Jacku, staram się zapomnieć o zamkniętej szafie bez klucza stojącej w piwnicy budynku, który powinien być naszym domem. Staram się nie myśleć o chwilach, gdy skulony w ciemności ogląda stare filmy i płacze. O tym, jak siedząc naprzeciw niego przy stole, zastanawiam się, kiedy stał się dla mnie kimś obcym. I nie myślę o tym, kiedy czas zaleczy jego rany, tak by w końcu otworzył dla mnie serce. — Libby, Libby, no, dalej. Opowiedz mi o swoim mężu.

— Słyszysz mnie? — pytam Strażaka Sama, zafascynowana tym, że mnie rozumie, podczas gdy ja nie słyszę własnych słów. — Potrafię czytać z ruchu warg. — A więc to ty wyciągnąłeś najkrótszą zapałkę? I utknąłeś tu ze mną. — Nie traktuję tego jak przykrego obowiązku. — Najkrótsza zapałka. Powiedziałam: najkrótsza zapałka. Wcale nie umiesz czytać z ruchu warg, prawda? Mówisz tak, żeby tu zostać. Żebyś nie musiał dźwigać. Znowu się uśmiecha. — Przejrzałaś mnie. Nie wiedziałem, że to takie oczywiste. — Czasami lepiej, że coś jest oczywiste. — Wróćmy do Jacka. — Podoba ci się? Dlatego wciąż o niego wypytujesz? — pytam. — Jeśli chcesz, szepnę dobre słówko na twój temat. Strażak Sam się śmieje. To głęboki, gardłowy śmiech. — Raczej nie mam wątpliwości, że nie jestem w jego typie. I zapewniam cię, że on nie jest w moim. — Daj spokój. Nie udawaj. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, też wydawało mi się, że nie jest w moim typie. I popatrz tylko: pochował jedną żonę, a druga umrze lada chwila. — Nie umrzesz, Libby — mówi z powagą. Ni stąd, ni zowąd jest na mnie zły. Nagle ogarnia mnie zmęczenie. Wszystko mnie boli, zwłaszcza jedna strona głowy i nos. Prawdę mówiąc, boli mnie połowa ciała i czuję, że nie mogę nią poruszać. Do tego jest mi zimno. Chcę zasnąć, żeby nie czuć tego bólu i zimna. We śnie człowiek nie cierpi, prawda? — Libby, Libby, Libby! — powtarza. — Nie zasypiaj, proszę. Jack czeka na ciebie. Mówi, że nie pojedzie do szpitala, dopóki nie będzie pewien, że nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze. — Miły z ciebie człowiek — mówię. Taki miły, że nie chcę go martwić i mówić mu, jak bardzo wszystko mnie boli. Jestem pewna, że nie ma ochoty słuchać, jak marudzę. Chcę tylko spać. Jedyne, czego chcę, to zamknąć oczy i zasnąć… — Chłopcy lada chwila zaczną rozcinać karoserię. Potem pojedziesz prosto do szpitala, gdzie się tobą zajmą. Dobrze? Ale chcę, żebyś przez cały czas była przytomna. Słyszysz mnie, Libby? Rozumiesz, co do ciebie mówię? — Rozumiem wszystko — odpowiadam. — Jestem najbardziej wyrozumiałą osobą na świecie… zapytaj Jacka. — Za kilka sekund będzie tu bardzo głośno. Chcę, żebyś przez cały ten czas była przytomna. Dobrze? — Przytomna. Chwilę później świat wokół mnie zaczyna zgrzytać i skrzypieć. Słyszę przeciągły jęk samochodu. Rozrywany na części, krzyczy w agonii. On chce, żeby ból ustał. Ja chcę, żeby ustał hałas. Chcę spać. Chcę tylko spać. Zamykam oczy i opieram głowę. Kiedy myślę o Jacku, próbuję pamiętać to, jak kładliśmy się spać: nasze ciała niczym dwa elementy układanki, tak idealnie dopasowane, że jakiekolwiek przerwy

między nami wyglądały jak figle wyobraźni. Staram się nie myśleć o tym, kiedy tak naprawdę zaczęłam się zastanawiać, czy leżąc obok mnie w łóżku, choć przez chwilę chciał, żebym była kimś innym. Kiedy myślę o Jacku… Lipiec 2008 — Myślę, że ty i ten samochód będziecie razem bardzo szczęśliwi — powiedział Gareth. Był typem mężczyzny, który jest twoim najlepszym przyjacielem, kiedy siedzisz przed nim zdecydowana rozstać się ze swoją gotówką, ale jeśli spotkasz go w pubie albo klubie, on i jego kolesie — wszyscy wystarczająco dorośli i doświadczeni — nie tylko cię zignorują, ale będą sobie z ciebie robić jaja. Będą oceniać twój wygląd, wagę i dobór sukienki, ponieważ nie wyglądasz jak gwiazda porno, która w ich przekonaniu jest ideałem kobiety. Po mniej więcej czterdziestu minutach spędzonych w towarzystwie Garetha mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że go nie polubiłam. Wydęłam wargi i zmusiłam się do uśmiechu. Chciałam jak najszybciej mieć to z głowy. Chciałam wpłacić zaliczkę, podać mu wszelkie szczegóły i na tym zakończyć. Miałam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiała tu wracać, a samochód zostanie mi dostarczony do domu po tym, jak zapłacę resztę kartą kredytową albo przez telefon. Zerknęłam na okno wystawowe i stojącego na parkingu błękitnego volkswagena polo. Miałam wrażenie, że lśni, wyróżnia się pośród innych — szarych, czarnych, czerwonych i srebrnych — potworów. Wydawał się tak dostojny, że niemal królewski, ale nadal nie mogłam się zdecydować. Gareth znowu zaczął coś mówić, więc odwróciłam się w jego stronę i zmusiłam do słuchania. Prawdę powiedziawszy, większość rzeczy przestała mnie interesować po tym, jak wsiadłam do obitego kremową skórą wnętrza i ruszyłam na przejażdżkę. Mój pierwszy samochód. Dwa tygodnie wcześniej zdałam test na prawo jazdy i był to pierwszy samochód, w którym widziałam siebie za kierownicą, i jedyny, na jaki było mnie stać. Musiałam wynegocjować dobrą cenę, bo nie miałam samochodu, który mogłabym oddać w rozliczeniu, ale warto było się targować. — W porządku, Libby. Chcesz, żebyśmy zaimpregnowali wnętrze i karoserię? Przydaje się, kiedy człowiek ma dzieci. Dzięki temu napoje i inne rzeczy nie zniszczą tej fantastycznej skóry. A w Brighton, w tym słonym powietrzu… — Gaz, staruszku! — usłyszałam czyjś głos. Podniosłam wzrok. Człowiek, który przeszkodził Garethowi, stał tuż obok mnie. Miał na nosie duże okulary z ciemnymi szkłami. To wystarczyło, żebym wyrobiła sobie zdanie na jego temat. Cała reszta — wzrost, falujące złocistobrązowe włosy, wypielęgnowana twarz, gruba złota obrączka na trzecim palcu prawej ręki, koszula od Ralpha Laurena, dżinsy Calvina Kleina i zegarek Tag Heuer — była niczym wobec faktu, że wchodząc do salonu, nie zdjął okularów. Gareth skoczył na równe nogi, rozpromienił się i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. — Jack! Miło cię widzieć. — Ochoczo wyciągnął rękę, jakby nie mógł się doczekać, kiedy go dotknie. Widziałam facetów, którzy podkochiwali się w facetach, ale zachowanie Garetha było tak ostentacyjne, że aż żenujące. Wyobrażałam sobie, jak późnym wieczorem siedzi w domu, zerkając na telefon i czekając, aż Jack zaprosi go na drinka w towarzystwie chętnych do zabawy pięknych kobiet.

— Potrzebuję twojej pomocy, stary — powiedział ciepło Jack. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że autentycznie lubi Garetha, podczas gdy tak naprawdę traktował większość ludzi z pogardą i lekceważeniem; miał to wypisane na czole i widać to było w jego postawie. — Sekundka — rzucił Gareth w moją stronę, kiedy Jack otoczył go ramieniem, po czym obaj odeszli od biurka. — Cholera, stary, znowu spieprzyłem sprawę. Tak sobie myślałem, czy nie mógłbyś poprosić któregoś z chłopaków, żeby wyklepał moją zet czwórkę, najlepiej jeszcze dziś. W serwisie kazali mi czekać do przyszłego tygodnia. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Tylko ty jesteś w stanie załatwić to na dziś, najpóźniej na jutro. — Jasne — zgodził się Gareth, gdy pośród bieli i lśniącego chromu kierowali się do wyjścia. Odwróciłam się na fotelu i patrzyłam, jak zatrzymują się przy masywnym, zaokrąglonym biurku. Jack był o głowę wyższy od Garetha, stał w rozkroku, w okularach na nosie i wymownie machał rękami, opowiadając coś o piersiach jakiejś kobiety. Wpatrzony w niego Gareth chłonął każde słowo. Wzięłam w pracy dzień wolnego, żeby tu przyjechać i kupić samochód. Tymczasem Jack, który pewnie nawet nie wiedział, co to praca, wszedł tu jak gdyby nigdy nic i bezczelnie wepchnął się przede mnie. Po raz kolejny spojrzałam na swój samochód. Moje małe cacko. Uwielbiałam je, ale nie do tego stopnia, żeby dać się tak traktować. W mojej okolicy było wystarczająco dużo miejsc, w których mogłam siedzieć i czuć się ignorowana, zanim zostawię tam znaczną sumę. Na szczęście Gareth nie zdążył włożyć mojej karty debetowej do czytnika, mogłam więc po prostu wyjść, nie tracąc niczego poza odrobiną czasu i cierpliwości. Wstałam, sięgnęłam po leżące na biurku prawo jazdy i kartę, schowałam je do torebki i stanowczym ruchem zawiesiłam ją na ramieniu. Gareth będzie musiał sobie znaleźć innego jelenia; ja miałam dość czekania. Rzuciłam im pełne pogardy spojrzenie i ostentacyjnie ruszyłam w stronę drzwi. — Libby?! — zawołał za mną Gareth. — Eee, zaczekaj, za chwilę do ciebie wrócę! Chwyciłam za klamkę, odwróciłam się przez ramię, posłałam mu kolejne pogardliwe spojrzenie i wyszłam. Na zewnątrz było gorąco, a powietrze, przesycone obietnicą deszczu, ciążyło mi na ramionach. Wciągnęłam je do płuc, rzuciłam ostatnie, tęskne spojrzenie na swój samochód i powlokłam się szerokim podjazdem w kierunku ruchliwej ulicy. Skręciłam w prawo, w stronę przystanku autobusowego. Czułam, jak narasta we mnie coś między oburzeniem a smutkiem. Byłam oburzona tym, że Jack wtargnął do środka i tak po prostu przerwał naszą rozmowę, a smutna, bo przez swoją impulsywność nie będę miała samochodu, który naprawdę mi się podobał. A niech to! Trzeba będzie zacząć szukać od początku. Najpierw jednak musiałam dostać się do domu, a to oznaczało podróż autobusem, pociągiem i kolejnym autobusem. To tyle, jeśli chodzi o mój dzień wolny. — Libby, Libby! — usłyszałam męski głos. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, kto to woła. Chwilę później dogonił mnie i zagrodził drogę. Czarne okulary nadal były tam, gdzie widziałam je przed chwilą. — Bardzo cię przepraszam — rzucił. — Ja tylko… — Uznałeś, że nie musisz czekać na swoją kolej, bo przy biurku siedziała jakaś

mało znacząca kobieta, a ty jesteś tak ważny, że twoje sprawy muszą być załatwiane od ręki? — spytałam. Był tak zaskoczony, że zdjął okulary i na mnie spojrzał. — Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć — przyznał. — Może dlatego, że na coś takiego nie ma odpowiedzi, Jack — odparłam. Jego twarz reagowała z opóźnieniem; najwyraźniej rzadko ktokolwiek odzywał się do niego w ten sposób. — Może w tej sytuacji powinienem cię przeprosić — bąknął. — Może. — Wzruszyłam ramionami. — Przepraszam. To, co zrobiłem, było nie na miejscu. Nie powinienem był przerywać waszej rozmowy. Jedyne, co mogę zrobić, to jeszcze raz cię przeprosić. W jego słowach była jakaś fałszywa nuta. Owszem, wymawiał je poprawnie i wydawał się szczerze skruszony, a jednak wszystko, co mówił, było podszyte drwiną. Kpił ze mnie. Prawdopodobnie kpił ze wszystkiego i zwykle uchodziło mu to na sucho, ponieważ ludzie nie mieli pojęcia, czy to, co mówi, jest szczere, czy może oni są przewrażliwieni. — To wszystko? Tylko na tyle cię stać? Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał tłumaczyć się w pracy, bo kiepsko ci to wychodzi — powiedziałam. — A jeśli chciałeś sobie tylko ze mnie zakpić, współczuję ci: jesteś w tym jeszcze bardziej beznadziejny. — Ominęłam go i ruszyłam dalej w stronę przystanku. Kiedy zobaczyłam ten śliczny mały samochód, oczami wyobraźni ujrzałam siebie za kierownicą, przy opuszczonych szybach, śpiewającą do wtóru z radiowymi przebojami. Pomyślałam, że nawet stanie w korkach nie byłoby takie złe, bo czułabym się bezpieczna w swoim małym, zamkniętym świecie. Teraz, dzięki arogancji Jacka i własnej dumie, musiałam zacząć poszukiwania od nowa. Chwilę później znów go zobaczyłam. Stanął przede mną, blokując mi drogę. — Czego chcesz? — spytałam. — Posłuchaj, naprawdę jest mi przykro — odparł. — Przeze mnie Gareth stracił kupca. To nie w porządku, że przez moją wizytę stracił źródło utrzymania. — Źródło utrzymania? — powtórzyłam, starając się, by w tych słowach wyraźnie zabrzmiała kpina. Nie było to w moim stylu, ale z tym człowiekiem trzeba było rozmawiać na jego poziomie. — Jego źródło utrzymania zależy od sprzedaży jednego małego samochodu? — Nie, ale w obecnej sytuacji gospodarczej niedobrze jest tracić potencjalnych klientów. Poza tym straci dwukrotnie, jeśli zaczniesz rozpowiadać niemiłe rzeczy na jego temat. To wszystko moja wina. Przepraszam. Naprawdę. Proszę, czy możesz dać mu jeszcze jedną szansę? To uczciwy człowiek, który stara się zarobić na życie. Jestem kretynem, który wszystko schrzanił. — Jeśli liczysz na słowa pocieszenia, to źle trafiłeś. — Proszę, dasz mu jeszcze jedną szansę? Znowu wyobraziłam sobie siebie za kierownicą, przy otwartych oknach, słuchającą radia i śpiewającą najnowsze przeboje. Teraz Gareth na pewno będzie miły.

Przestanie wciskać mi dodatkowe opcje i będzie chciał, żebym jak najszybciej złożyła podpis na kropkowanej linii. A ten samochód tak bardzo mi się podobał… „Zawsze wypędzasz diabła czartem — powtarzała moja najlepsza przyjaciółka, Angela. — Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu poznałam. Robisz rzeczy, nawet jeśli nie leżą one w twoim interesie, tylko po to, żeby coś udowodnić. Czasami, kochanie, trzeba płynąć z prądem”. Wrócić i kupić samochód czy wysłać tego faceta do diabła? W tej sytuacji mogłam zrobić tylko jedno. — Nadal jest przytomna. — Przytomna? — Ma zamknięte oczy, ale próbuje mówić. — Libby lubi mówić. — A ty nie, prawda, Jack? Nie lubisz rozmawiać o tym, co ważne. — Proszę do niej mówić, to pomoże. — Libby? To ja, Jack. Jestem tu. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, wyjdziesz z tego. — Nic nie będzie dobrze. Nie czuję się dobrze. Właściwie to nic nie… — Ile jeszcze musimy czekać? — Jakieś trzy minuty. Lekarz powinien zaraz tu być. — Powiedzieli, że wszyscy byli zajęci. Lepiej się pospieszcie. Cholera, ciśnienie krwi spadło poniżej minimum. Lipiec 2008 Kiedy skończyłam załatwiać sprawy z Garethem, Jack siedział na masce czerwonego samochodu, niespiesznie jedząc jabłko. Kolana podciągnął pod brodę i oparł na nich łokcie. Przechodząc, rzuciłam mu przelotne spojrzenie, skinęłam głową i ruszyłam w stronę podjazdu. — Wszystko załatwione?! — zawołał za mną, zdejmując okulary. — Tak. Załatwione. — To dobrze. Niespodziewanie drzwi od strony kierowcy otworzyły się i zobaczyłam parę smukłych, opalonych nóg w sandałach od Prady. Chwilę później z samochodu wysiadła ich właścicielka, która — jak można się było tego spodziewać — okazała się wyjątkową pięknością z nienagannym makijażem, długimi do ramion włosami koloru miodu, w króciutkiej, zwiewnej sukieneczce od Gucciego i z wysadzanym brylantami roleksem. Nie mogli stanowić bardziej banalnej pary. — Grace, to jest Libby. Libby, to jest Grace, żona mojego najlepszego przyjaciela. Odwozi mnie do domu, bo mój samochód jest w naprawie. — Cześć — rzuciłam, zastanawiając się, dlaczego zależało mu na tym, by wyjaśnić mi, że nie jest jego dziewczyną. Ciepły uśmiech Grace kompletnie zbił mnie z tropu. W pracy wciąż spotykam kobiety takie jak ona i wiem z doświadczenia, że zwykle zachowują się tak jak Jack — jakby cały świat kręcił się wokół nich. — Cześć — odparła rozbawiona, a kącik jej ust, pociągniętych bezbarwnym błyszczykiem, drgnął nieznacznie. Skoro nie była jego dziewczyną, pewnie spodobało jej się to, że Jack był zmuszony kogoś przeprosić. — Miło cię poznać.

— Ciebie również — odparłam. Pożegnałam ich skinieniem głowy i ruszyłam w stronę przystanku. Minutę później Jack znowu zastąpił mi drogę. Wierzchem dłoni starł z ust sok z jabłka i schował okulary do kieszeni koszuli. — To wszystko? — spytał. — O co ci chodzi? — odparłam. — O ciebie i o mnie. To wszystko? — A coś nas w ogóle łączyło? — spytałam. — Myślałem, że coś między nami zaiskrzyło. Że moglibyśmy nad tym popracować. — Zaiskrzyło? Chodzi ci o to, że się ze mnie nabijałeś, a ja powiedziałam, że jesteś beznadziejny? To nazywasz iskrzeniem? Współczuję kobietom, z którymi się umawiasz. — Czyli — wskazał palcem dzielącą nas przestrzeń — nic z tego nie będzie? — A niby czego się spodziewałeś? — Jakiejś kolacji albo wspólnego wyjścia na drinka? — Przepraszam, że ci to powiem, Jack, ale niespecjalnie cię lubię. Twoje zbyt wybujałe poczucie własnej wartości wyzwala we mnie wszystko, co najgorsze. Widzisz? Zwykle nie mówię takich rzeczy, a wierz mi, że codziennie spotykam wielu nadętych ludzi, więc potrafię trzymać język za zębami. Ale przy tobie nie mogę się powstrzymać. Tak więc nie, nie sądzę, żeby coś z tego wyszło. Ściągnął brwi i wbił we mnie spojrzenie swoich zielonych jak mech oczu. — Przynajmniej powiedz mi, jak się nazywasz. — Po co? — Żebym do końca życia pamiętał jedyną osobę, która nie uległa mojemu urokowi… albo jego brakowi. Wisząca w powietrzu obietnica deszczu nagle się spełniła i świat utonął w strugach wody. Taki deszcz na początku lipca był jak najbardziej mile widziany: piękny i uspokajający. Zwróciłam twarz ku niebu i uśmiechnęłam się, czując, jak pierwsze krople delikatnie eksplodują na mojej skórze. Deszcz był wrogiem moich włosów, w krótkim czasie zmieniał je w kędzierzawą strzechę, ale i tak lubiłam jego chłodny dotyk. Kiedy opuściłam głowę, daleko za plecami Jacka dostrzegłam wlokący się leniwie, masywny kształt autobusu. Jechał w moją stronę i jeśli chciałam uratować resztki wolnego dnia, musiałam do niego wsiąść. — Nie podam ci swojego nazwiska — odparłam. — Wiem, że wygooglowałbyś je, bo nie umiałbyś się powstrzymać, i z tego samego powodu zadzwoniłbyś pod pierwszy lepszy podany numer. Wierz mi, tak będzie lepiej. — Mówiąc to, szperałam w torbie, w poszukiwaniu biletu dziennego. W końcu wyciągnęłam go spomiędzy książki, którą czytałam, i parasolki. — Jeszcze raz: żegnaj. — Nie czekając na odpowiedź, minęłam go i puściłam się biegiem w kierunku przystanku. — Libby! — zawołał za mną. Zatrzymałam się i odwróciłam. — Tak? — Odgarnęłam z twarzy czarne wilgotne kosmyki. Uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nic. Do zobaczenia. — Wszystko jest możliwe — rzuciłam, wzruszając ramionami, odwróciłam się,

pobiegłam dalej i w ostatniej chwili wsiadłam do autobusu. Kiedy odjeżdżałam, Jack stał w tym samym miejscu i machał mi na pożegnanie. Posłałam mu blady uśmiech i spojrzałam przez szybę, skupiając się na tym, dokąd jadę, czyli jak najdalej od tego miejsca. — Ciśnienie krwi wciąż spada, ma częstoskurcz. Dlaczego tylko część mojego życia przelatuje mi przed oczami? Co z resztą? Czy reszta się nie liczy? — Musimy podać jej więcej płynów. Czy tak naprawdę całe moje życie kręci się wokół Jacka? — Nie wyczuwam tętna. Lipiec 2008 — Czy ty coś przed nami ukrywasz, Libby Rabvena? — spytała Paloma, kiedy wróciłam do pokoju dla personelu po wyjątkowo makabrycznej depilacji okolic bikini. Drżałam z nadzieją, że ta koszmarna depilacja nie przyśni mi się w nocy, kiedy słowa Palomy zatrzymały mnie w drzwiach. Była moją szefową, kierowniczką Si Pur, ekskluzywnego salonu piękności dla tych, którzy lubią obcować z wszechobecną czystością. Obok niej, niczym rząd ubranych na biało, oczyszczonych, wzmocnionych i nawilżonych żołnierzy stały Inês, Sandra, Amy i Vera, pozostałe kosmetyczki, które — podobnie jak ja — żyły wyłącznie po to, by przekazywać światu etos Si Pur. Widząc ich pełne wyczekiwania, nieskazitelne twarze, mimowolnie się cofnęłam. Ich spojrzenia mówiły, że coś jest na rzeczy i prawdopodobnie mają w zanadrzu jakąś niespodziankę. Sęk w tym, że nie lubię niespodzianek. Wolę wiedzieć, czego mam się spodziewać. — Nie przypominam sobie — odparłam ostrożnie. Prawdę mówiąc, moje życie nie należało do najbardziej fascynujących. Jedyną rzeczą, o której im nie powiedziałam, było to, że poprzedniego dnia, po tym, jak zapłaciłam za samochód, zgubiłam kartę debetową. Na szczęście udało mi się ją zablokować, zanim ktokolwiek zdążył jej użyć. Nie powiedziałam im o tym, bo niby po co miałabym to robić? Za to pochwaliłam się samochodem, który miał trafić do mnie w połowie przyszłego tygodnia. — W takim razie jak wytłumaczysz coś takiego? — spytała Paloma i jak na umówiony znak cała piątka rozstąpiła się, odsłaniając bukiet bordowokremowych róż. Patrzyłam na nie — na ich soczyste, aksamitne płatki — i przewiązany czerwoną kokardą drogi szklany wazon, w którym zostały doręczone. — To dla mnie? — spytałam. — Tak. — Paloma nie próbowała nawet ukryć zazdrości. — Właśnie je dostarczono. — Cudownie — rzuciłam zakłopotana. Nie miałam pojęcia, kto mógłby mi wysłać kwiaty, zwłaszcza tak piękne. Podeszłam do wazonu i sięgnęłam po kwadratowy biały bilecik z moim nazwiskiem i adresem salonu, umieszczonym w metalowym pręciku, w samym środku bukietu. — Kim jest ten Jack? — spytała Paloma, zanim wzięłam bilecik do rąk. Nie byłam zaskoczona, że go przeczytała; bez przerwy robiła podobne rzeczy. Od samego początku dała nam jasno do zrozumienia, że ma prawo pierwszeństwa do wszystkiego, co trafia do salonu, nawet jeśli było to przeznaczone dla którejś z nas. Tym z nas, którym się to nie bardzo podobało, tłumaczyła, że jest kierowniczką i ma do tego

pełne prawo. „Spróbujcie zarządzać tak wielkim salonem za tak małe pieniądze — mawiała — a same dojdziecie do wniosku, że zasługuję na coś wyjątkowego”. Do tej pory żadna z nas nie była wystarczająco odważna, by powiedzieć jej, że to, co robi, graniczy z kradzieżą. — Facet, którego poznałam — wyjaśniłam, wyjmując bilecik z koperty. Nie chciałaś powiedzieć, jak się nazywasz, ale znalazłem to, więc uznałem, że to zrządzenie losu. Zadzwoń do mnie. Jack. Na dole zapisano numer telefonu. Z koperty wyciągnęłam moją kartę debetową. Musiała wypaść z torebki, kiedy szukałam biletu. Pewnie dlatego zawołał mnie, gdy biegłam do autobusu — zamierzał ją oddać, ale uznał, że to okazja, której nie można przepuścić. Przeznaczenie nie miało z tym nic wspólnego. Po prostu powinnam zrobić porządek w torebce, żeby w przyszłości uniknąć takich sytuacji. — Co to w ogóle za odpowiedź! Gdzie go poznałaś? Kiedy? Co to za facet? Jak to się stało, że wysłał ci takie kwiaty? Zadzwonisz do niego? — Paloma zasypała mnie gradem pytań, choć wiedziałam, że i tak stara się nad sobą panować. Uwielbiała tajemnice, a myśl o tym, że nieznajomy wysłał mi kwiaty, prawdopodobnie doprowadzała ją do szaleństwa. Paloma była oszałamiająco piękna. Miała grube czarne włosy, które do pracy upinała w praktyczny kok, twarz w kształcie serca, świeżą, ciemnobrązową skórę i długie rzęsy, które niczym firanki okalały jej brązowe oczy. Jack na pewno by się jej spodobał. Ona jemu też. Stanowiłaby mniejsze wyzwanie niż ja, ale ona i Jack nadawali na tych samych falach: Paloma była zdania, że wszystko się jej należy, lubiła pieniądze i bogatych ludzi. Stanowiliby idealną parę. — Powinnaś do niego zadzwonić — powiedziałam, wręczając jej mały biały kartonik. — Spodobałby ci się. Jest przystojny i bogaty. Jeździ sportowym bmw zet cztery i nosi zegarek Tag Heuer. Niemal wyrwała mi z ręki bilecik i spojrzała na niego zdumionym wzrokiem. — Myślisz, że powinnam? — spytała niby od niechcenia, widziałam jednak, że stara się zapamiętać numer telefonu, na wypadek gdybym zmieniła zdanie. — Tak — odparłam. — Jesteś zdecydowanie w jego typie. Kiedy zapamiętała numer, spojrzała na mnie i zacisnęła usta. — Gdzie jest haczyk? — spytała. — Czego chcesz w zamian? Kręcąc głową, podeszłam do szafki ze środkami czystości i sięgnęłam po słoik kawy, który ukryłyśmy za wybielaczem i płynem do prania. (Gdyby odkryli to „czyści” do przesady właściciele salonu, prawdopodobnie by nas wylali i zeszli na zawał, wiedząc, że w pokoju dla personelu nie żywimy się ziarnami i nie popijamy zielonej herbaty). — Niczego — odparłam. Podeszłam do czajnika i potrząsnęłam nim, żeby zobaczyć, czy wystarczy wody na filiżankę kawy. — No, może poza zaproszeniem na ślub, jeśli coś z tego wyjdzie. Na dźwięk słowa „ślub” Paloma wyraźnie się rozmarzyła i wiedziałam, że oczami wyobraźni widzi siebie w sukni ślubnej od Very Wang, prawdziwej, wysadzanej brylantami tiarze i długim białym welonie ozdobionym ręcznie przyszytymi kryształkami Swarovskiego. Było oczywiste, że żadna z nas, zwykłych śmiertelniczek, nie zostanie zaproszona na jej ślub. Tolerowała nas, bo dobrze wykonywałyśmy swoją pracę, ale dla niej Si Pur

było tylko poczekalnią, i wiedziałyśmy, że z chwilą, gdy trafi jej się przystojny, bogaty mąż, odejdzie i nawet się nie obejrzy. Kiedy wygra swój los na loterii, minie nas na ulicy, udając, że nie wie, kim jesteśmy. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że jest dla Jacka idealną partią. — Umowa stoi — odparła z uśmiechem, sięgając po wazon. — Ale kwiaty zatrzymam — rzuciłam. Jej idealnie wypielęgnowane dłonie na kilka sekund zawisły w powietrzu, zanim w końcu — niechętnie — je opuściła. Najwyraźniej uznała, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie miała róż pod dostatkiem. Dlaczego jest tak cicho? I ciemno? I spokojnie? Chwilę temu słyszałam hałas, wycie syren i rozmaite głosy. Wydawało mi się, że Jack trzymał mnie za rękę, i wszystko działo się tak szybko. Przynajmniej ból ustał. Ale chcę wiedzieć, dlaczego wszystko inne też ustało. Czy ja śpię? Może tak. We śnie człowiek nie czuje bólu. A przecież tak bardzo chciało mi się spać. Teraz chcę się obudzić. Gdzie są wszyscy? Dlaczego nagle zostałam sama? — Nie jesteś sama — mówi kobiecy głos, głęboki i miękki jak aksamit. — Jestem tu. I dobrze wiem, przez co przechodzisz. — Kim jesteś? — Daj spokój, Libby, dobrze wiesz, kim jestem. — Nie, nie wiem. — Ależ wiesz. Jesteś mądrą kobietą, dlatego Jack jest z tobą. No, dalej, domyśl się. — Nie, to niemożliwe. Nie możesz być… — Wróciła, ale nie wiemy, na jak długo. Pospieszcie się albo ją stracimy. — Postaram się, ale są korki. Stoimy w miejscu, bo ludzie nie mają gdzie zjechać. — Podaję jej kroplówkę, ale nie wiem, na jak długo to wystarczy. Lipiec 2008 — Bardzo zabawne, że dałaś mój numer swojej szefowej — powiedział Jack, kiedy zbliżałam się do budynku. Stał oparty o ścianę, trzymając brązową kartonową tackę na napoje, na której stały dwa papierowe kubki z kawą i biała papierowa torba. Dochodziła ósma rano. Dzień był pogodny, a Londyn — jak zawsze — znajdował się w ruchu: przed oszklonym frontem Si Pur, na końcu Covent Garden, ciągnęły się sznury samochodów, ludzie wchodzili do budynków albo znikali za rogiem, spiesząc na stację metra. Zawsze przychodziłam do pracy wcześniej, bo dzięki temu, że mieszkałam najdalej, rzadko zostawałam do późna. Liczyłam też, że następnego dnia będę mogła wyjść wcześniej, ponieważ czekałam na odbiór samochodu.

— Trafiłeś w te strony przypadkiem? — spytałam. — Nie. Przyszedłem zobaczyć, czy dasz się namówić na croissanta i kawę na ławce w parku. No i oczywiście chciałem podziękować, że dałaś mój numer swojej szefowej. — Naprawdę do ciebie zadzwoniła? Nic nam nie powiedziała. — Naprawdę. — I nie poszło najlepiej? — Moim zdaniem, nie. — Myślałam, że się polubicie. — I polubiliśmy się. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Jest zabawna i inteligentna i gdyby nie jeden mały problem, pewnie bym się z nią umówił. — No tak — rzuciłam. — Jaka szkoda. — Nie chcesz wiedzieć, co to za problem? Pokręciłam głową. — Nie. — I tak ci powiem: problem polega na tym, że chcę się umówić z tobą. — Dobrze. Na przystojnej twarzy Jacka, która jak na tak wczesną godzinę wydawała się zadziwiająco skupiona, teraz odmalowała się dezorientacja. — Umówisz się ze mną? Tak po prostu? — Tak. Umówię się z tobą. Tu i teraz. Usiądę z tobą na ławce, zjem croissanta, napiję się kawy, nazwiemy to randką i damy sobie spokój, okay? — A jeśli ci się spodoba? Jeśli uznasz, że podobają ci się moje zaloty, i będziesz chciała się ze mną umówić? Co wtedy? — Nie przeginaj. — Mam cię. Co powiesz na Soho Square? Lubiłam poranki w Londynie, pełne życia, ludzi i ich historii, które sprawiały, że krew miasta wrzała i bezustannie gnało do przodu. Były tak różne od poranków w Brighton. Poranki w Brighton, gdzie najlepiej było rozpocząć dzień od spaceru promenadą, pozdrawiania skinieniem głowy ludzi spacerujących z psami, uprawiających jogging i tych, którzy przez całą noc imprezowali. Krew Brighton płynęła znaczniej wolniej niż ta w Londynie, ale kochałam oba te miejsca. — Coś mi mówi, że muszę zachowywać się nienagannie, inaczej nie zjesz ze mną śniadania — powiedział Jack, kiedy przechodziliśmy przez Charing Cross Road, w kierunku Manette Street. — Więc po co zadajesz sobie tyle trudu? — spytałam. — Nie musisz tego robić. — Intrygujesz mnie. Niewielu ludzi mnie intryguje. Umawiałam się już z mężczyznami jego pokroju. Wiele, wiele razy, ponieważ fartuch kosmetyczki działa jak magnez na facetów, którzy szukają przyjaciółki, ale nie kobiety. Dziewczyny, która zadba o ich wygląd, doceni prezenty i egzotyczne podróże, która we właściwym momencie obdarzy ich słodkim uśmiechem, ale nie będzie miała bóli menstruacyjnych, owłosionych nóg, a — przede wszystkim — nie będzie oczekiwała, że ktokolwiek wysłucha tego, co ma do powiedzenia. Ostatni mężczyzna, z którym się umówiłam, dyplomata z małego afrykańskiego kraju, był przerażony, że kobieta, którą poznał na przyjęciu i która powiedziała mu, że jest

kosmetyczką, w rzeczywistości miała dyplom z biochemii i swego czasu była pracownikiem naukowobadawczym. Wyczytałam to z jego twarzy — myślał, że będę bawiła się włosami, z wypiekami na twarzy wysłuchując opowieści o immunitecie dyplomatycznym i sytuacji w jego kraju. Nie oczekiwał, że zapytam o stabilizację ekonomiczną, którą mogła zapewnić jego ojczyźnie produkcja ekologicznych paliw (zrobiłam to tylko dlatego, że podszedł do mojej pracy z taką arogancją), i pod koniec randki marzył, by jak najszybciej się ode mnie uwolnić. Mężczyźni tacy jak Jack nie chcą umawiać się z prawdziwymi kobietami — pragną swojego wyobrażenia o tym, jaka powinna być kobieta. Pewnie dlatego tak bardzo go intrygowałam: nie byłam słodka i milutka, a gdy nadarzała się okazja, by zachować się jak „dama”, nie wykorzystywałam jej. Prawdopodobnie w ogóle nie pasowałam do jego wyobrażenia o tym, czym jest kobiecość. Byłam dla niego swoistym wyzwaniem. I jeśli istniało coś, czego Jack pożądał bardziej niż skromnej, wstydliwej kobiety, była to kobieta, którą mógłby poskromić. O tej porze większość ławek na Soho Square była zajęta przez bezdomnych, którzy nie mieli gdzie się podziać, a na ścieżkach walały się igły i zużyte prezerwatywy. To jednak nigdy mi nie przeszkadzało; traktowałam je jak nic nieznaczące, drobne skazy, mimo których Soho Square nadal pozostawało małym, idealnie ukształtowanym, zielonym klejnotem, ukrytym i chronionym we wnętrzu tętniącego życiem miasta. Często przychodziłam tu w porze lunchu i spodobał mi się pomysł zjedzenia śniadania na jednej z ławek, nawet jeśli rano było tu inaczej niż w ciągu dnia. Jack postawił sobie tackę na kolanach i spytał: — Z cukrem czy bez? — Wszystko jedno — odparłam. — Kupiłem taką i taką, więc musisz wybrać. — Bez cukru. Sięgnął po stojący bliżej mnie papierowy kubek i mi go podał. — Wystarczy, że masz słodkie towarzystwo, co? — Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? — Zdjęłam wieczko i spijałam pyszną ciepłą pianę. — Nie tak uważnie, jak powinienem. Przyznaję, to było dość kiepskie. — Zamierzałeś tak stać i czekać, dopóki nie przyjdę? — spytałam. Wyciągnął w moją stronę białą torbę, na której roztopione masło pozostawiło tłuste żółte plamy. — Nie, Paloma powiedziała, że często przyjeżdżasz tuż przed ósmą. — Pytałeś ją o to? — Tak, nie mogłem zmarnować takiej okazji i nie wypytać jej o ciebie. Wyrażała się o tobie w samych superlatywach. Twierdzi, że doskonale wykonujesz swoją pracę, nawet jeśli pierwotnie chciałaś robić coś innego. Podejrzewa też, że inne salony próbują cię podkupić. Zdradziła, że masz słabość do kawy i croissantów, chociaż wiesz, że wpływają źle na cerę. — Tak ci powiedziała? — Byłam zaskoczona i uradowana. — To miło z jej strony. — Mówiła o tobie z dumą i sympatią. — I nie przeszkadzało jej to, że nie chcesz się z nią umówić? — Nie. Ona nie ma wstydu. Kiedy powiedziałem jej, że podobasz mi się, spytała,

czy wśród moich kolegów są jacyś single. Umówiłem ją z Devinem, to bogaty Amerykanin. Będzie nią zachwycony. Vero Wang, oto nadchodzi panna młoda, pomyślałam z czułością i zazdrością. Podziwiałam Palomę za to, że wiedziała, czego chce w życiu i miłości. Czasami żałowałam, że nie dążę do celu tak konsekwentnie jak ona. Zawsze chciałam być szczęśliwa. Gdybym nie lubiła tego, czym się zajmuję, gdybym dzięki temu nie była szczęśliwa, spróbowałabym czegoś innego, jednak w wieku trzydziestu czterech lat bycie szczęśliwą wydawało się dość kiepskim celem w życiu. — Jesteś ambitny, Jack? — spytałam. Patrzyłam na jego twarz, symetryczną, gładką i zadbaną, o zdrowym brązowym odcieniu. Miał niesamowite rysy, cudowne oczy, a jego usta… Nie miałam wątpliwości, że podoba się kobietom. Kiedy tak siedział, popijając kawę i jedząc rogalika, nie był tą samą osobą, którą poznałam w salonie. Wydawał się normalny. Rozważny i refleksyjny. Każda jego odpowiedź była głęboko przemyślana. Gdybym poznała takiego Jacka, może tak bym się do niego nie uprzedziła. — Tak, na swój sposób. Kiedy czegoś chcę, sięgam po to, jeśli to masz na myśli. — Nie, nie o to mi chodziło. Pytam, czy wiesz, czego chcesz od życia. — Chodzi ci o karierę, rodzinę i pieniądze? — Tak. I nie. Miałam na myśli to, czy masz w życiu jakiś konkretny cel? Pokręcił głową i ściągnął brwi. — Myślałem, że mam. Myślałem, że mam taki cel. Ale się myliłem. Był taki czas, gdy wydawało mi się, że moją wielką życiową ambicją jest… uważaj: bycie szczęśliwym. — I co, nie było tak? — Nie, wkrótce okazało się, że szczęście nie powinno być celem w życiu. Może być wyłącznie częścią podróży, przystankiem na drodze życia. Wiem, to dość głębokie przemyślenie jak na kogoś tak płytkiego jak ja, ale wierz mi, że wiem, o czym mówię. Odkładanie wszystkiego na później, żeby osiągnąć jedyną rzecz, która twoim zdaniem uczyni cię szczęśliwą, oznacza, że już dążąc do celu, będziesz nieszczęśliwa, a kiedy dotrzesz na miejsce, odkryjesz, że to, czego tak bardzo pragnęłaś, wcale nie czyni cię tak szczęśliwą, jak ci się wydawało. Albo, co gorsza, że kompletnie zapomniałaś, co to znaczy być szczęśliwą. — To było naprawdę głębokie — zauważyłam. — Jak widzisz, nawet na takich płyciznach trafiają się prawdziwe głębie mądrości. — Przeczesał palcami włosy, a ja kątem oka dostrzegłam, że jego zegarek wskazuje ósmą trzydzieści pięć. — Przepraszam, Jack, ale muszę iść do pracy. — Wstałam i zgniotłam papierową torbę. On też się podniósł — wytworny mężczyzna, który idealnie się wkomponował w cichy majestat parku. — Odprowadzę cię — zaproponował, rozglądając się za koszem na śmieci. — To miłe z twojej strony, ale nie. Świetnie się bawiłam, mimo początkowych zastrzeżeń, a to, co powiedziałeś, dało mi do myślenia, jednak… nie chcę dłużej tego ciągnąć. Jeżeli mnie odprowadzisz, potraktuję to jak randkę i nie wiem, czy będę umiała odmówić, jeśli znowu gdzieś mnie zaprosisz. Potraktujmy to więc jako miły epizod, dobrze?

Przez chwilę się nie odzywał. Wiedziałam, że szuka odpowiednich słów, bo nie spodobało mu się to, co właśnie usłyszał. — Sprawiasz, że nie wiem, co powiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że nie robisz tego celowo, ale zanim się odezwę, muszę się zastanowić, bo wiem, że wychwycisz wszystko, co zabrzmi nieszczerze albo dwuznacznie. — Westchnął. — Nie. Nie podoba mi się, że nie chcesz tego dłużej ciągnąć. Ale i tak zadzwonię i będę próbował się z tobą umówić. Mam tylko nadzieję, że nie rzucisz słuchawką. Że przypomnisz sobie chwilę powagi, którą wniosłem do twojego życia, i dasz mi jeszcze jedną szansę. — Zawsze jesteś taki szczery? — spytałam. — Prawie nigdy — odparł. — Ale zadzwonię do ciebie i spróbuję się z tobą umówić, bo w głębi serca wierzę, że powiesz „tak”. — Jak mówiłam ostatnim razem: wszystko jest możliwe. Cześć. — Cześć — rzucił i na chwilę przeniósł spojrzenie na moje usta. Nie trwało to długo, ale i tak zdążyłam zauważyć. Pewnie dlatego, wracając do pracy, myślałam o nim i o szczęściu na drodze życia. — Nazywa się Libby Britcham, lat trzydzieści sześć, ofiara wypadku drogowego. Wycięli ją z samochodu. Ma liczne stłuczenia i rany ciała, głowy i twarzy. Możliwe wstrząśnienie mózgu, choć przez cały czas była przytomna i reagowała. Straciła głos, prawdopodobnie doznała afonii na skutek szoku. — Ma niedociśnienie. W drodze doszło do zatrzymania akcji serca, ale rozpoczęliśmy reanimację, podaliśmy kroplówkę i po pięciu minutach ją odzyskaliśmy. Dostała dwie kroplówki z adrenaliną. Dziewięćset mililitrów płynów infuzyjnych i dwa litry soli fizjologicznej, ma tkliwy brzuch, wygląda na krwotok w jamie brzusznej, prawdopodobnie pęknięta śledziona. Jej mąż, Jack Britcham, który również brał udział w wypadku, znajduje się w sali numer dwa. — W porządku. Libby, słyszysz mnie? Tak, słyszę cię, myślę sobie. Nie musisz krzyczeć. — Nazywam się Goolson. Doktor Goolson. Jesteś w szpitalu. Zajmiemy się tobą. Znowu świecą mi w oczy jasnym światłem. Dlaczego ciągle to robią? Próbują mnie oślepić? — Źrenice reagują, przygotujcie tomograf, niech chirurgia plastyczna i neurochirurgia będą w pogotowiu. Przygotujcie cztery jednostki krwi grupy zero, do czasu, aż przeprowadzimy próbę zgodności. I kroplówkę z morfiną. Sierpień 2008 Jestem kompletnie nie w formie, pomyślałam, zmuszając się do ruchu i biegnąc za Benjim, moim bratankiem. Benji miał pięć lat i doskonale radził sobie z piłką. Miałam wrażenie, że za każdym razem, gdy przyjeżdża do mnie na weekend, ma w sobie więcej energii niż zwykle, podczas gdy ja nie potrafię dotrzymać mu kroku. Kopał piłkę na trawie w Hove Park. Wolałam to miejsce od parku w pobliżu mojego domu, ale przyjazd tu nabierał sensu dopiero teraz, kiedy miałam samochód. Benjiemu też się tu podobało: park był większy, a trawniki bardziej równe, przez co lepiej grało się w piłkę. Stałam w bramce, między leżącymi na ziemi dwoma swetrami, Benji jednak kopnął piłkę w przeciwnym kierunku i pognał za nią, nieuchronnie zbliżając się do

wyznaczonej granicy boiska. Gdyby ją przekroczył, miałabym problemy z dogonieniem go, taki był szybki. Wybiegłam z bramki i wołając go, rzuciłam się w pościg. Strach dodawał mi sił i dopadłam go w połowę krótszym czasie niż zwykle. W chwili gdy miałam wyciągnąć rękę i go pochwycić, posłał mi szelmowski uśmiech, zawrócił i zaczął biec z piłką w stronę pustej bramki. — Ej, ty! — zawołałam zdumiona, że dałam się tak podejść dzieciakowi. Z drugiej strony nie powinnam się dziwić. Jego ojciec, a mój brat, był mistrzem podwójnego blefu, lekkomyślnym i przebiegłym. Sam wychowywał syna, ponieważ jego dziewczyna, matka Benjiego, doznała olśnienia i zostawiła go, tłumacząc, że powinien zakosztować jej życia, podczas gdy ona spróbuje żyć tak jak on i trochę się zabawi. Kocham brata, ale nawet ja muszę przyznać, że nie był dobrym materiałem na chłopaka. Zdziwiło mnie, że ktoś tak inteligentny jak jego była mógł pomyśleć, że jest inaczej. Biegnąc najszybciej jak mogłam, próbowałam wrócić do bramki, jednak w tej samej chwili Benji kopnął piłkę idealnie między swetry. — Gol! — krzyknął i zaczął biegać w kółko z podniesionymi rękami, z pewnością naśladując swego ojca. — Ty! — rzuciłam do niego, chwyciłam go na ręce i zaczęłam się kręcić wokół własnej osi. — Oszukałeś mnie! — W miłości i piłce nożnej wszystkie chwyty są dozwolone! — Roześmiał się, a jego brązowa niczym mahoń twarz promieniała z radości. — Tak mówi tata. — Na pewno. Biegacz, którego przed chwilą widziałam na ścieżce otaczającej park, pojawił się znowu i przecinając trawnik, ruszył w naszą stronę. Jack. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Był spocony, skórę miał lekko zaróżowioną, włosy wilgotne. Na klatce piersiowej, w miejscu, gdzie szary podkoszulek stykał się z ciałem, widniała ciemna plama w kształcie litery V, ale i tak prezentował się nienagannie, jak zawsze. — Z daleka wydawało mi się, że to ty — zaczął, wyjmując z uszu białe słuchawki iPoda. — Kiedy podbiegłem bliżej, byłem już pewny. — Cześć — powiedziałam. — Cześć. — Spojrzał na Benjiego, który utkwił w nim ciekawskie, nieustraszone spojrzenie. — Cześć. — Mam na imię Benji. A ty? — Jack. — Jesteś chłopakiem cioci Libby? — Nie — odparł Jack. — Jestem… tak jakby jej znajomym. — Jak można być tak jakby znajomym? Ja mam znajomych albo ich nie mam, nie mam tak jakby znajomych. — Bo mimo że spotkaliśmy się kilka razy, twoja ciocia nadal nie chce umówić się ze mną na kolację, więc tak jakby się znamy. — Ale dlaczego miałaby iść z tobą na kolację, skoro jesteś tak jakby znajomym i tak jakby się znacie? Ja nie jem kolacji z kimś, kogo nie znam. Jack spojrzał na Benjiego i na mnie. — Widać, że jesteście spokrewnieni.

— Bo jesteśmy podobni? — spytał z przejęciem Benji. — Nie, bo zanim coś do ciebie powiem, muszę się zastanowić. — Chcesz zagrać w piłkę? — spytał mój bratanek. — Strzelam bramki cioci Libby. Myśli, że jestem podstępnym małym gnojkiem, bo cały czas wygrywam. Jack zerknął na czarny zegarek i widziałam, że próbuje coś obliczyć. Chwilę później spojrzał na chłopca. — Chyba mogę zostać na chwilę i strzelić parę bramek. Ale nie myśl, że dam ci fory tylko dlatego, że jesteś niższy. Wiem, że jesteś świetnym zawodnikiem. Ciocia Libby może stanąć na bramce. — Naprawdę mogę? — Tak! — odparli zgodnie. — No dobrze, skoro nalegacie. Benji i Jack biegali jak szaleni: blokując, blefując i odbierając sobie piłkę. Przez większość czasu w ogóle nie byłam im potrzebna, bo gra toczyła się głównie między nimi, jednak kiedy zbliżali się do bramki, rzucałam się na trawę, próbując złapać piłkę. Mniej więcej pół godziny później Jack znowu zerknął na zegarek. — Będę musiał się zbierać — zwrócił się do mnie. — Jestem umówiony na obiad z rodzicami. — Zmierzwił dłonią włosy Benjiego. — Dzięki, kolego, to był świetny mecz. To jak, remis? — Nieee! — pisnął Benji. — Ja strzeliłem sześć bramek, a ty tylko cztery. — A niech to! Miałem nadzieję, że się nie połapiesz. No cóż, w takim razie wygrałeś. Miło było cię poznać. — Ciebie też — odparł uprzejmie Benji, podając mu rękę. — Mam nadzieję, że pewnego dnia ciocia Libby umówi się z tobą na kolację. — Ja też, kolego. Ja też. Może szepniesz dobre słówko na mój temat? — Może — odparł Benji. Jack uśmiechnął się do niego i spojrzał na mnie. — Miło było cię spotkać, Libby. Skinęłam głową. Przez chwilę spoglądał mi w oczy, jakby chciał spytać, czy przypadkiem nie zmieniłam zdania i czy nie dam się zaprosić na kolację. Mimo tego, co obiecywał przy kawie i croissantach, nie zadzwonił do mnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni, ale widziałam, że prosi mnie o kolejną szansę. Nie zareagowałam w żaden sposób i na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie, wbił wzrok w trawę i odwrócił się. Powoli ruszył w stronę ścieżki, wkładając do ucha słuchawkę. Nie był wcale taki zły. Dwukrotnie udowodnił mi, że źle go oceniłam. Mężczyzna, którego poznałam w salonie, był tak niepodobny do tego, który przyniósł croissanty i który grał w piłkę z Benjim. Może Jack nie był taki jak inni faceci, z którymi się umawiałam; może zasługiwał na to, by dać mu szansę. — Jack! — zawołałam, widząc, że zamierza włożyć słuchawkę do lewego ucha. Ręka na chwilę zawisła w powietrzu, a on odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco. — Zgoda! — krzyknęłam. — Zgoda?! Pokiwałam głową. — W przyszłą sobotę, jeśli ci pasuje!

Uśmiechnął się — na jego twarzy radość mieszała się z zaskoczeniem — i pokiwał głową. — Zadzwoń do mnie do pracy! Jeszcze raz pokiwał głową, pomachał mojemu bratankowi i pobiegł w stronę, z której przyszedł. Benji i ja patrzyliśmy, jak zmierza w kierunku bramy, ale zanim na dobre zniknął nam z oczu, zobaczyłam jeszcze, jak podskoczył z radości i walnął pięścią powietrze. — Dlaczego to zrobił? — spytał Benji, podnosząc na mnie wzrok. — Nie wiem — odparłam. — Po prostu dziwny z niego człowiek. — Pewnie masz rację — przyznał Benji. — Kupisz mi loda? — Prawdopodobnie ma pękniętą śledzionę. Dlatego jama brzuszna wypełnia się krwią. Zabieramy ją na salę operacyjną. Chciałabym, żeby wszyscy przestali krzyczeć. Nie słyszę własnych myśli. Nic nie pamiętam. — Jeszcze raz dajcie znać chirurgii plastycznej i neurochirurgii, będą nam potrzebni. Błagam, przestańcie krzyczeć. Sami wiecie, że to nic nie zmieni. — Ktoś będzie musiał porozmawiać z jej mężem i wyjaśnić mu, co się dzieje. Sierpień 2008 Przekomarzaliśmy się z sobą — zapominając o tym, jak się poznaliśmy — rozmawialiśmy i droczyliśmy się jak starzy znajomi. Powoli odkrywał przede mną to, kim jest lub kim mógłby być, gdyby zdrapać tę lśniącą, jarmarczną fasadę człowieka, któremu wszystko przychodziło z łatwością. Był skromny, zasypywał mnie pytaniami albo próbował mnie rozśmieszyć. Tak więc śmiałam się; szczerym, serdecznym śmiechem, który wyfruwał z moich ust, po tym jak rozkwitł w piersi i głęboko w sercu. On śmiał się tak samo. Nie lekceważył tego, że pracuję jako kosmetyczka. Był raczej pod wrażeniem. On sam był młodszym wspólnikiem w kancelarii prawnej w Brighton. Powiedziałam mu, że przeprowadziłam się do Brighton z Londynu, żeby studiować na tutejszym uniwersytecie, i zostałam tu, bo nie wyobrażałam sobie powrotu do tak wielkiego miasta. On dorastał w okolicach Sussex, tak więc dla niego Brighton i Hove były wielkimi miastami. Opowiedzieliśmy sobie nasze historie i z upływem czasu czuliśmy się coraz bardziej swobodnie. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz tak dobrze bawiłam się na randce. Po kolacji staliśmy przed restauracją w Hove i nadal rozmawialiśmy, aż w pewnej chwili wziął mnie za rękę i zaproponował, żebyśmy poszli do niego i stamtąd zadzwonili po taksówkę. Nie mieliśmy żadnych oczekiwań — nie wymienialiśmy porozumiewawczych spojrzeń i nie owijaliśmy w bawełnę — po prostu żadne z nas nie chciało wracać do domu. — Zanim cokolwiek powiesz albo pomyślisz — zaczął, kiedy skręciliśmy w ulicę, przy której mieszkał, jedną z tych, które prowadziły na nadbrzeże — kupiłem ten dom kilka lat temu, w opłakanym stanie. Poświęciłem mnóstwo czasu i pieniędzy, żeby móc w nim zamieszkać. Jestem z niego dumy, ale, proszę, nie myśl, że kupiłem go za okrągły milion, choć pewnie tyle jest teraz wart. Kosztował znacznie mniej, okay? — Okay — odparłam, kiedy zatrzymaliśmy się przed uroczą willą z epoki

wiktoriańskiej, z oknami po obu stronach wejścia, kremowym tynkiem, kamiennymi schodkami prowadzącymi do czarnych frontowych drzwi i niższym piętrem, do którego można było wejść od środka. Na każdym piętrze znajdowały się rzędy wysokich, otwieranych pionowo okien. Odwróciłam się i spojrzałam na Jacka. — Ostrzegałem cię! — rzucił ze śmiechem. — Przecież nic nie mówię. Drzwi wejściowe otwierały się na szeroki przedsionek z wieszakami na ubrania i wpuszczoną w podłogę wycieraczką oraz na szklane drzwi, za którymi znajdował się długi, szeroki korytarz z podłogą z desek i zapierające dech w piersi schody. Na lewo od wejścia stał biały stolik na rzeźbionych, wygiętych nogach, a nad nim wisiało wielkie lustro w pozłacanej ramie. Jeśli Jack mówił prawdę i w chwili kupna dom rzeczywiście przypominał ruinę, dołożył wszelkich starań, by przywrócić mu jego dawny blask i oddać ducha epoki — począwszy od gzymsów i żyrandoli, a skończywszy na listwach przypodłogowych i żeliwnych kaloryferach. Stałam przed lustrem, czekając, aż pozwoli mi wejść dalej. On tymczasem uśmiechnął się szelmowsko i podszedł krok bliżej. — Mogę cię powąchać? — spytał. Spojrzenie jego zielonych oczu sprawiło, że zaczęłam się cofać, aż w końcu poczułam za plecami twardy chłód ściany. Jack stał przede mną, ale mnie nie dotykał. — Powąchać? — powtórzyłam zaskoczona. — Tak. Powąchać. Tylko szyję, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie widziałam w tym nic złego. Myślałam, że będzie chciał mnie pocałować, ale jeśli przedtem chciał mnie powąchać… — Skoro musisz — odparłam. — Ja tylko… — Wtulił twarz w moją szyję i nagle, zupełnie niespodziewanie, poczułam zapach jego skóry, lekko wilgotny i słony, z dodatkiem czegoś, czego nie potrafiłam nazwać. Zmieszane nuty zapachów wdarły się do mojego nosa i prosto do krwiobiegu. W tej samej chwili poczułam, że płonę. Moje ciało bolało i pragnęło, wrzało i kipiało od… jego zapachu. — Ten zapach przez cały wieczór doprowadzał mnie do szaleństwa — szepnął, nieświadomy tego, co we mnie rozpalił. — Obudził we mnie rozmaite uczucia i zastanawiałem się, czy to ty tak pachniesz. Teraz wiem, że tak. — Przycisnął nos do mojej szyi, jego ciało dotknęło mojego. — Tak, to na pewno ten zapach. — Ostatnie słowa wymówił, muskając ustami moją skórę, sprawiając, że wydałam z siebie stłumiony jęk i przywarłam do ściany, jakbym bała się, że upadnę. W odpowiedzi jego ciało naparło na mnie jeszcze mocniej, wargi nadal błądziły po mojej szyi. Znowu jęknęłam. Nagle wyprostował się i przez chwilę spoglądał na mnie w milczeniu. — Jesteś taka piękna — szepnął. Opuścił głowę, a gdy jego usta zaczęły szukać moich ust, zamknęłam oczy w oczekiwaniu na pierwszy pocałunek. Nic się jednak nie wydarzyło, więc otworzyłam oczy. — Taka piękna… — Zaczął całować moją szyję z drugiej strony. Z każdym pocałunkiem — delikatnym i wyważonym — miałam wrażenie, że wnika coraz głębiej do mojego ciała. Nigdy dotąd nie doświadczyłam czegoś podobnego; to było takie… surowe. Jego ręce dotknęły moich ramion, wślizgnęły się pod klapy płaszcza i zrzuciły