Książkę tę z szacunkiem, z pokorą i z miłością dedykujemy Karli
Brown, Suzanne Collins, Kristen French, Ronowi Goldmanowi,
Amber Hagerman, Cassandrze Hansen, Tammy Homolce,
Christine Jessop, Megan Kance, Polly Klaas, Leslie Mahaffy,
Shawnowi Moore’owi, Angie, Melissie i Nancy Newman, Alison
Parrott, Nicole Brown Simpson, Shari Faye Smith i wszystkim
innym niewinnym ofiarom, ich rodzinom, przyjaciołom i bliskim,
a także pełnym poświęcenia stróżom prawa, którzy niestrudzenie
pracowali, by sprawiedliwości stało się zadość.
Człowiek musi mieć swobodę wyboru Boga lub opowiedzenia się
przeciwko Niemu, tak jak musi mieć swobodę opowiedzenia się za drugim
człowiekiem lub przeciwko niemu – w przeciwnym razie religia byłaby
oszustwem, edukacja zaś mrzonką. Jedno i drugie zakłada bowiem, że
jesteśmy wolni; odrzucenie takiego założenia wypaczałoby sens zarówno
religii, jak i edukacji.
Jednak wolność to nie wszystko. Stanowi zaledwie część historii i połowę
prawdy. Wolność to tylko druga strona medalu, którego awersem jest
odpowiedzialność. Jeżeli wolność nie będzie przeżywana w kategoriach
odpowiedzialności, grozi jej wręcz degeneracja i przerodzenie się
w zwykłą arbitralność..
Viktor E. Frankl, Man’s Search for Meaning, tłum. A. Wolnicka
Nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest nędznikiem, ktoś,
kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy.
Raymond Chandler, Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych, tłum.
E. Budrewicz
Od autorów
Specjalne podziękowania i nasza głęboka wdzięczność należą się wszystkim,
którzy przyczynili się do powstania tej książki. Tak jak wtedy, gdy pracowaliśmy
nad naszymi poprzednimi książkami, redaktorka Lisa Drew i agent literacki Jay
Acton podzielali naszą wizję, zachęcali nas do jej realizacji i udzielali nam
wsparcia na każdym etapie pracy. Carolyn Olshaker była koordynatorką naszego
projektu, menedżerką, radcą prawnym, konsultantką wydawniczą i cheerleaderką,
a dla Marka kimś znacznie ważniejszym. Ann Hennigan, nasza główna
researcherka, stała się podporą tego przedsięwzięcia i ogromnie się przyczyniła do
jego powodzenia. Marysue Rucci załatwiająca za nas wszelkie sprawy
w wydawnictwie Scribner, łącząca w sobie w zadziwiający sposób skuteczność
z pogodnym usposobieniem, dawała gwarancję, że wszystko pójdzie gładko
i pozostanie pod kontrolą. Nie wiemy, co byśmy zrobili bez tej piątki…
Pragniemy też wyrazić głęboką wdzięczność Trudy, Jackowi i Stephenowi
Collinsom, Susan Hand Martin i Jeffowi Freemanowi za przybliżenie nam postaci
Suzanne. Mamy nadzieję, że opowiadając jej historię, nie zawiedliśmy ich
zaufania. Jesteśmy wdzięczni Jimowi Harringtonowi z Michigan i prokuratorowi
okręgowemu z Tennessee Henry’emu „Hankowi” Williamsowi za podzielenie się
z nami swoimi wspomnieniami i spostrzeżeniami. Dziękujemy także naszemu
stażyście Davidowi Altschulerowi, jak również Peterowi Banksowi i wszystkim
osobom z Krajowego Ośrodka ds. Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci za
życzliwość oraz za możliwość skorzystania z ich badań, doświadczeń i pożytecznej
pracy. Tacy jak oni sprawiają, że wszyscy jesteśmy znacznie lepszymi ludźmi.
Na koniec chcemy jak zawsze podziękować wszystkim kolegom Johna
z Quantico, szczególnie Royowi Hazelwoodowi, Steve’owi Mardigianowi,
Greggowi McCrary’emu, Judowi Rayowi i Jimowi Wrightowi – nieocenionym
pionierom, odkrywcom i wspaniałym towarzyszom podróży w ciemność i z
powrotem.
John Douglas i Mark Olshaker
październik 1996
P R O L O G
W umyśle mordercy
To nie jest wersja hollywoodzka. Nie została złagodzona, upiększona ani
przełożona na język „sztuki”. Tak to się właśnie odbywa. Może jest nawet gorzej,
niż to opisuję.
Podobnie jak wielokrotnie wcześniej, i tym razem wchodzę w umysł mordercy.
Nie wiem, kim ona będzie, ale jestem gotów kogoś zabić. Natychmiast.
Żona zostawiła mnie samego na cały wieczór, poszła z przyjaciółkami na
imprezę promocyjną Tupperware, zamiast dotrzymać mi towarzystwa. To chyba
zresztą bez znaczenia, bo i tak ciągle się kłócimy, więc kłócilibyśmy się przez cały
dzień. Mimo wszystko jestem przygnębiony. Mam po dziurki w nosie takiego
traktowania. Może tak naprawdę wychodzi po to, żeby widywać się z innymi
mężczyznami, jak moja pierwsza żona. Ale tamta dostała za swoje – skończyła
twarzą w dół w wannie, krztusząc się własnymi rzygowinami. Należało jej się za
to, jak mnie traktowała. Dwójka naszych dzieci wylądowała u moich starych. To
też mnie wkurza – jakbym się nie nadawał, żeby nadal się nimi opiekować.
Przez jakiś czas siedzę bezczynnie, oglądając w samotności telewizję i pijąc
piwo. Obalam dwa sześciopaki, potem butelkę wina. Ale nadal jest mi źle.
Pogrążam się coraz bardziej. Przydałoby się więcej piwa albo czegoś innego do
picia. Która to? – dziewiąta, może dziewiąta trzydzieści – wstaję, jadę do
minimarketu obok kantyny i biorę następny sześciopak Moosehead. Potem
dojeżdżam do Armour Road i po prostu siedzę w samochodzie, pijąc piwo
i próbując poukładać sobie w głowie różne sprawy.
Im dłużej tak siedzę, tym bardziej czuję się przygnębiony. Jestem tu sam, żyję
w bazie na utrzymaniu żony. To wszystko jej przyjaciele, ja nie mam żadnych, nie
mam przy sobie nawet dzieci. Wiecie, też kiedyś służyłem w marynarce
i myślałem, że jakoś się ułoży, ale nie. Jedna dorywcza praca za drugą. Nie wiem,
co robić. Może powinienem po prostu pojechać do domu i zaczekać, a potem
rozmówić się z nią, kiedy wróci, i ustalić pewne rzeczy. Wszystko kotłuje mi się
w głowie. Naprawdę chciałbym móc z kimś teraz porozmawiać, ale w pobliżu nie
ma żywej duszy. Do cholery, i tak nie znam nikogo, komu mógłbym powiedzieć
o swoich problemach.
Dokoła panują ciemności. Zaczyna to wyglądać na… coś w rodzaju zachęty.
Czuję, że wtapiam się w noc. Dzięki ciemnościom staję się anonimowy. Dzięki
ciemnościom staję się wszechmocny.
Jestem po północnej stronie bazy, zaparkowałem na poboczu i nadal piję piwo
tuż za zagrodami dla bizonów, kiedy ją dostrzegam. Cholera, te bizony są
traktowane lepiej niż ja.
Właśnie przebiegła na drugą stronę drogi. Uprawia jogging na poboczu,
całkiem sama, chociaż już się ściemniło. Jest wysoka i naprawdę atrakcyjna,
powiedziałbym, że koło dwudziestki. Długie ciemnoblond włosy zaplecione
w warkocz. Czoło lśniące od potu w świetle księżyca. Faktycznie, bardzo ładna.
Ma na sobie czerwony T-shirt ze złotym godłem marines z przodu i króciutkie
czerwone szorty, które naprawdę świetnie uwydatniają jej tyłek, a nogi wyglądają,
jakby nie miały końca. Ani grama tłuszczu. Te kobiety z piechoty morskiej
rzeczywiście utrzymują doskonałą formę. Ciągłe ćwiczenia i musztry. Nie to, co te
z marynarki wojennej. Mogłyby skopać dupę zwyczajnemu facetowi, gdyby tylko
dać im szansę.
Przyglądam jej się przez chwilę, jej cyckom podskakującym i opadającym
w rytm biegu. Zastanawiam się, czy nie wysiąść i nie pobiegać razem z nią, może
nawiązać rozmowę. Ale wiem, że daleko mi do jej formy. Poza tym jestem, kurwa,
zalany w trupa. Wobec tego może podjadę samochodem i zaproponuję, że podrzucę
ją z powrotem do koszar, albo coś, i w ten sposób skłonię ją do rozmowy.
Ale zaraz myślę sobie, że czemu miałaby pojechać z kimś takim jak ja, skoro
pewnie zadaje się z tymi ważniakami z marines. Dziewczyna taka jak ona za
bardzo się ceni, żeby tracić czas na faceta mojego pokroju. Cokolwiek powiem,
i tak mnie oleje. A mnie dość już olewano jak na jeden dzień. Dość mnie olewano
przez całe życie.
Dobra, nie zamierzam dłużej znosić tego pieprzenia – w każdym razie nie dziś
wieczór. Po prostu wezmę, co zechcę. To jedyny sposób, żeby coś dostać na tym
świecie. Ta dziwka będzie miała ze mną do czynienia, czy jej się to podoba, czy
nie.
Uruchamiam silnik i podjeżdżam do niej. Pochylam się w stronę okna po
stronie pasażera i wołam:
– Przepraszam! Czy wie pani, jak daleko stąd na drugą stronę bazy?
Wcale nie wygląda na przestraszoną – domyślam się, że to dzięki naklejce
z logo bazy na samochodzie, no a poza tym pewnie uważa, że potrafi o siebie
zadbać, bo służy w piechocie morskiej i w ogóle.
Przystaje i podchodzi do samochodu, naprawdę taka łatwowierna, trochę
zadyszana. Pochyla się od strony pasażera, pokazuje za siebie i mówi, że to jakieś
pięć kilometrów. Potem posyła mi całkiem miły uśmiech i odwraca się, żeby
jeszcze pobiegać.
Wiem, że to moja jedyna szansa – jeszcze sekunda i już jej nie zobaczę. Wobec
tego otwieram drzwi, wyskakuję z samochodu i biegnę za nią. Walę ją potężnie od
tyłu, więc pada jak długa. Łapię ją, a ona coś jakby się zachłystuje, uświadamiając
sobie, co się dzieje, i próbuje mi uciec. Ale chociaż jest wysoka i silna jak na
dziewczynę, ja jestem od niej prawie o trzydzieści centymetrów wyższy i pewnie
o ponad czterdzieści pięć kilo cięższy. Przytrzymuję ją i grzmocę w bok głowy
najmocniej jak potrafię, więc musiała zobaczyć gwiazdy. Mimo to nadal walczy
zaciekle, próbując spuścić mi wpierdol i zwiać. Zapłaci mi za to jak nic. Żadna
dziwka nie będzie mnie traktować w ten sposób.
– Nie dotykaj mnie! Spadaj! – wrzeszczy.
Muszę praktycznie przydusić dziwkę, żeby zawlec ją do samochodu. Grzmocę
ją jeszcze raz, od czego chwieje się na nogach, a potem chwytam i wpycham do
wozu po stronie pasażera.
Właśnie wtedy widzę dwóch mężczyzn, którzy uprawiali jogging, a teraz
biegną w naszą stronę i coś krzyczą. Wobec tego dodaję gazu i wypieprzam
stamtąd czym prędzej.
Wiem, że muszę się wydostać z bazy. To teraz najważniejsze. Dlatego jadę
w stronę bramy znajdującej się w pobliżu tutejszego kina. To jedyna, która jest
otwarta o tak później porze. Wiem, bo właśnie tamtędy wjechałem. Podpieram
dziewczynę na siedzeniu obok siebie, żeby wyglądało, że jedzie ze mną na randkę.
Jej głowa spoczywa na moim ramieniu, naprawdę romantycznie. Jest ciemno, więc
to najwyraźniej zdaje egzamin, bo wartownik w ogóle nie reaguje, po prostu nas
przepuszcza.
Jesteśmy na Navy Road, gdy ona zaczyna odzyskiwać przytomność i znowu
wrzeszczy. Grozi, że wezwie gliny, jeśli jej nie wypuszczę.
Nikt nie będzie mówił do mnie w ten sposób. To już nieważne, czego ona chce.
Ważne, czego ja chcę. Ja tu, kurwa, rządzę, nie ona. Dlatego zdejmuję rękę
z kierownicy i na odlew walę ją mocno w twarz. To ją ucisza.
Wiem, że nie mogę jej zabrać do domu. Do tej pory moja stara mogła już
wrócić. Co mam zrobić – wyjaśnić, że tak naprawdę to nią powinienem się zająć
w ten sposób? Potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie ja i ta nowa dziwka będziemy
mogli być sami. Gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Muszę pojechać gdzieś, gdzie
będę się czuł swobodnie. W miejsce, które znam i wiem, że mogę tam zrobić, co
muszę, i nikt nam nie przerwie. Wpadam na pewien pomysł.
Jadę tą drogą do końca i skręcam w prawo do parku – nazywa się park
Edmunda Orgilla. Przychodzi mi do głowy, że baba znów mogłaby oprzytomnieć,
więc grzmocę ją solidnie w bok głowy. Przejeżdżam obok boisk bejsbolowych,
obok toalet i takich tam, kierując się na drugi koniec parku, bliżej jeziora.
Zatrzymuję się nad brzegiem i wyłączam silnik. Teraz jesteśmy całkiem sami.
Chwytam ją za koszulkę i wywlekam z samochodu. Jest jakby na wpół
przytomna, jęczy. Ma rozcięcie wokół oka i krew jej płynie z nosa i z ust.
Odciągam ją od samochodu i rzucam na ziemię, ale zaczyna wstawać. Ta dziwka
wciąż próbuje mi się opierać. No więc skaczę na nią – właściwie siadam na niej
okrakiem – i znów okładam ją pięściami.
W pobliżu rośnie wysokie drzewo z rozłożystymi gałęziami. Jest tu dość
przytulnie i romantycznie. Teraz ta dziwka należy do mnie. Nad wszystkim panuję.
Mogę z nią zrobić, co zechcę. Zrywam z niej ubranie – buty do biegania Nike,
potem tę jej fantazyjną koszulkę z godłem piechoty morskiej, króciutkie szorty
i niebieski pas wyszczuplający, który nosi wokół talii. Niemal nie stawia oporu. Już
nie jest taka harda. Zdzieram z niej wszystko – nawet skarpetki. Próbuje uciec albo
się wyrwać, ale niewiele może zrobić. Panuję nad sytuacją. Mogę zdecydować, czy
dziwka będzie żyła czy umrze i w jaki sposób umrze. To zależy tylko ode mnie. Po
raz pierwszy tej nocy czuję, że jestem kimś.
Przygniatam jej szyję przedramieniem, żeby była cicho, a drugą rękę wyciągam
w stronę jej piersi – lewej. Ale to dopiero początek. Dogodzę tej dziwce jak nikt
nigdy wcześniej.
Rozglądam się dokoła. Wstaję na chwilę, sięgam do góry, łapię jakąś gałąź
i odłamuję kawałek – długi może na siedemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt
centymetrów. Przychodzi mi to z trudem, bo ten odrost ma prawie pięć
centymetrów grubości. Jego koniec, w miejscu złamania, jest ostry jak grot strzały
albo włóczni.
Chwilę wcześniej sprawiała wrażenie nieprzytomnej, ale znów głośno krzyczy.
Ma oczy oszalałe z bólu. Boże, tyle krwi, założę się, że jest dziewicą. Dziwka już
tylko wrzeszczy w męczarniach.
To za te wszystkie kobiety, które kiedykolwiek miały mnie w dupie, mówię
sobie. To za tych wszystkich ludzi, którzy dawali mi w kość. Za pieskie życie –
niech dla odmiany ktoś inny ma przesrane! Teraz już się nie szamocze.
Gdy szał minął i gdy już wyładowałem wściekłość, staję się spokojniejszy.
Odchylam się do tyłu i patrzę na nią z góry.
Leży całkiem spokojna, nieruchoma. Jej blade ciało wygląda jakby było puste,
jakby coś z niego uszło. Wiem, że w końcu jest martwa, i po raz pierwszy od
cholernie długiego czasu czuję się w pełni żywy.
To właśnie oznacza wejść w cudzą skórę, poznać zarówno ofiarę, jak i sprawcę
– dowiedzieć się, jak na siebie oddziałują. Taką oto wiedzę wynosisz z wielu
godzin spędzonych w więzieniach i zakładach poprawczych, gdy siedzisz po
drugiej stronie stołu i wysłuchujesz prawdziwych historii. Kiedy je od nich
usłyszysz, zaczynasz dopasowywać do siebie elementy układanki. A wtedy
zaczyna do ciebie przemawiać sama zbrodnia. Chociaż brzmi to potwornie, tak
właśnie musisz postąpić, jeśli chcesz być skuteczny.
Opisałem tę metodę pewnej reporterce, która niedawno przeprowadzała ze mną
wywiad.
– Nie mogę nawet myśleć o czymś takim! – powiedziała.
– Hm, lepiej, żebyśmy wszyscy o tym myśleli, jeśli chcemy mieć kiedyś mniej
takich spraw, o których trzeba myśleć – odparłem.
Jeśli się to zrozumie – ale nie w sposób akademicki, intelektualny, lecz
intuicyjny, empiryczny – być może zaczniemy osiągać wymierne efekty.
To, co właśnie opisałem, było moim wyobrażeniem wydarzeń, które rozegrały
się późną nocą 11 lipca i wczesnym rankiem 12 lipca 1985 roku, to znaczy w dniu,
w którym młodsza kapral piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych Suzanne Marie
Collins – świetnie wyszkolona, powszechnie lubiana, tryskająca energią, piękna,
młoda, dziewiętnastoletnia kobieta – straciła życie w publicznym parku w pobliżu
Bazy Lotniczej Marynarki Wojennej Memphis leżącej na północny wschód od
Millington w stanie Tennessee. Mierząca sto siedemdziesiąt centymetrów i ważąca
pięćdziesiąt cztery kilogramy Collins wyszła tuż po dwudziestej drugiej z koszar,
żeby pobiegać, i już nie wróciła. Jej nagie, zmasakrowane ciało znaleziono
w parku, gdy wszczęto poszukiwania po tym, jak nie stawiła się na porannym
apelu. Za przyczynę śmierci uznano długotrwałe duszenie rękami, tępy uraz głowy
oraz rozległy krwotok wewnętrzny spowodowany ostrą, skośnie ułamaną gałęzią,
tak głęboko wepchniętą w jej ciało, że przebiła narządy w jamie brzusznej,
wątrobę, przeponę i prawe płuco. Dwunastego lipca Suzanne Collins miała
ukończyć czteromiesięczny kurs awioniki, bo marzyła, żeby zostać jedną
z pierwszych pilotek w piechocie morskiej.
Wchodzenie w umysł sprawcy zawsze było bolesnym, obrzydliwym
doświadczeniem, ale musiałem to robić, jeśli miałem zobaczyć zbrodnię oczyma
przestępcy. Już wcześniej postawiłem się w sytuacji ofiary i okazało się to niemal
nie do zniesienia. Ale to także wchodziło w zakres moich obowiązków na
stanowisku – które sam dla siebie utworzyłem – pierwszego pełnoetatowego
profilera kryminalnego w Jednostce Nauk Behawioralnych* (Behavioral Science
Unit) w Akademii FBI w Quantico w Wirginii.
Zazwyczaj kiedy wzywano mój zespół – Jednostkę Wsparcia Dochodzeń
(Investigative Support Unit) – mieliśmy za zadanie opracować profil behawioralny
niezidentyfikowanego sprawcy i zaproponować strategię dochodzeniową, żeby
pomóc policji w jego wytropieniu. Od mojego przyjścia do Quantico do tamtej
pory pracowałem już przy ponad tysiąc stu takich sprawach. Tym razem, gdy
zadzwoniła policja, podejrzany już przebywał w areszcie. Nazywał się Sedley
Alley i był brodatym białym dwudziestodziewięciolatkiem z Ashland w stanie
Kentucky. Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ważył sto
kilogramów i pracował w firmie instalującej klimatyzatory. Mieszkał w bazie, bo
jego żona Lynne służyła w marynarce wojennej. Policja uzyskała już zeznanie
Alleya i to następnego dnia rano. Jego wersja wydarzeń nieco się jednak różniła od
mojej.
Agenci Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej (Naval Investigative
Service, NIS) aresztowali go dzięki opisowi samochodu podanemu przez dwóch
mężczyzn uprawiających jogging oraz przez wartownika pełniącego służbę przy
bramie bazy. Alley powiedział im, że czuł się przygnębiony, kiedy jego żona
Lynne poszła na przyjęcie promocyjne Tupperware, oraz że wypił w domu trzy
sześciopaki piwa i butelkę wina, a potem pojechał swoim starym, dogorywającym
zielonym kombi marki Mercury do minimarketu znajdującego się w pobliżu
kantyny, żeby dokupić piwa.
Powiedział, że był coraz bardziej pijany, gdy tak jeździł samochodem bez celu,
aż w pewnym momencie zobaczył, jak uprawiająca jogging atrakcyjna biała
kobieta w koszulce z godłem piechoty morskiej i sportowych szortach przebiega na
drugą stronę ulicy. Zeznał, że wysiadł z samochodu i zaczął biec razem z nią.
Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale on po kilku minutach dostał zadyszki, bo
zbyt dużo wypił i wypalił. Miał ochotę opowiedzieć jej o swoich problemach, ale
nie sądził, żeby mogły ją zainteresować, ponieważ go nie znała, wobec tego
pożegnał się i odjechał.
Jak wyjaśnił, jeździł bez celu po pijanemu tam i z powrotem po tej samej
drodze. Wiedział, że nie powinien prowadzić samochodu. Nagle usłyszał jakiś
głuchy odgłos i poczuł szarpnięcie. Uświadomił sobie, że ją potrącił.
Wsadził kobietę do samochodu i powiedział, że zawiezie ją do szpitala, lecz
ona, jak zeznał, wciąż stawiała opór, grożąc, że postara się, aby go aresztowano za
jazdę po pijanemu. Wywiózł ją z bazy i skierował się do parku Edmunda Orgilla,
gdzie się zatrzymał w nadziei, że uda mu się ją uspokoić i odwieść od
zadenuncjowania go.
Ale w parku, jak twierdził, ona nadal mu wymyślała i powtarzała, że wpakował
się w poważne kłopoty. Wrzasnął na nią, żeby się zamknęła, a kiedy próbowała
otworzyć drzwi, chwycił ją za koszulkę, otworzył drzwi po swojej stronie, wysiadł
i wyciągnął ją na zewnątrz. Kobieta nadal krzyczała, że postara się, by go
aresztowano, i próbowała się wyrwać. Wobec tego skoczył na nią i siadając na niej
okrakiem, przygniótł ją do ziemi, wyłącznie po to, żeby nie pozwolić jej uciec.
Chciał tylko z nią porozmawiać.
Kobieta nadal próbował się wyrwać, „kręcąc biodrami”, jak to określił. Wtedy
„na sekundę stracił panowanie nad sobą” i uderzył ją w twarz – najpierw raz, potem
jeszcze raz albo dwa – otwartą dłonią.
Był wystraszony, bo wiedział, że będzie miał kłopoty, jeśli go wyda policji.
Oświadczył, że zszedł z niej i próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, poszedł do
samochodu po śrubokręt z żółtą rękojeścią, którego używał do odpalania
samochodu bez kluczyka. Kiedy wrócił, usłyszał, że ktoś biegnie w ciemności.
Przestraszony, odwrócił się na pięcie i gwałtownie wyciągnął przed siebie rękę,
przypadkiem tę, w której trzymał śrubokręt. Okazało się, że uderzył nim
dziewczynę, widocznie wbijając go w bok jej głowy, bo upadła na ziemię.
Kiedy to się stało, nie wiedział, co ma robić. Czy powinien po prostu uciec,
może z powrotem do Kentucky? Nie miał pojęcia. Uznał, że musi się postarać, by
jej śmierć wyglądała na coś innego, jakby kobieta została napadnięta i zgwałcona.
Ale oczywiście nie uprawiał z nią seksu – jej obrażenia i śmierć to był straszny
wypadek – więc co miał zrobić, żeby upozorować napaść na tle seksualnym?
Zdjął z niej ubranie – to był dopiero początek – a następnie odciągnął ciało za
kostki daleko od samochodu, nad brzeg jeziora, i położył je pod drzewem.
Roztrząsał wszelkie możliwości, rozpaczliwie usiłując coś wymyślić. W pewnej
chwili wyciągnął rękę do góry i natrafił na gałąź. Machinalnie ją odłamał. Potem
odwrócił ciało na brzuch i wcisnął w nie patyk, tylko raz, jak utrzymywał, tylko
tyle, żeby wyglądało, że została napadnięta przez jakiegoś maniaka seksualnego.
Potem pobiegł z powrotem do samochodu i w pośpiechu opuścił to miejsce,
wyjeżdżając z parku po przeciwnej stronie, niż do niego wjechał.
Henry „Hank” Williams, zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Shelby
w stanie Tennessee, próbował wszystko to sobie jakoś poukładać. Ten imponująco
zbudowany były agent FBI należał do najlepszych w swoim zawodzie. Miał
niewiele ponad czterdzieści lat, bardzo wyraziste rysy twarzy, życzliwe, uważne
oczy i przedwcześnie posiwiałe włosy. Nigdy wcześniej nie spotkał się z tak
makabryczną sprawą.
– Gdy tylko zajrzałem do akt, pomyślałem, że to zdecydowanie sprawa na karę
śmierci – zauważył Williams. – Tym razem nie zamierzałem zawierać ugody
z obroną.
Jego zdaniem problem tkwił w tym, żeby przedstawić motyw tak bestialskiego
morderstwa w sposób zrozumiały dla ławy przysięgłych. Bo przecież kto przy
zdrowych zmysłach mógłby dopuścić się czegoś tak potwornego?
To właśnie próbowała wykorzystać obrona. Oprócz zeznania Alleya
o „przypadkowej” śmierci przywoływała widmo szaleństwa. Psychiatrzy, którzy
badali oskarżonego na zlecenie obrony, uznali podobno, że cierpi on na liczne
zaburzenia osobowości. Alley nie poinformował agentów Służby Dochodzeniowej
Marynarki Wojennej, którzy przesłuchiwali go pierwszego dnia, że tamtej nocy,
gdy umarła Suzanne Collins, jego osobowość najwyraźniej podzieliła się na trzy
różne: był sobą, ale także Billie, osobowością kobiecą, oraz Śmiercią, która jechała
konno obok samochodu, którym poruszali się Sedley i Billie.
Williams skontaktował się z agentem specjalnym Haroldem Hayesem,
koordynatorem profilowania w biurze FBI w Memphis. Ten wyjaśnił
prokuratorowi pojęcie morderstwa motywowanego pożądaniem i wspomniał
o artykule na ten temat, zatytułowanym The Lust Murderer, który pięć lat
wcześniej napisałem wraz ze swoim kolegą Royem Hazelwoodem do czasopisma
„FBI Law Enforcement Bulletin”. Chociaż termin „pożądanie” jest w tego rodzaju
sprawach nieco mylący, artykuł przedstawiał to, czego dowiedzieliśmy się ze
swoich badań nad seryjnymi mordercami, jeśli chodzi o te wstrętne zbrodnie
o podłożu seksualnym wiążące się z manipulacją, dominacją i kontrolą. Zabójstwo
Suzanne Collins wydawało się klasycznym przypadkiem morderstwa
motywowanego pożądaniem – zamierzonym, umyślnym czynem popełnionym
przez zdrowego psychicznie osobnika cierpiącego na charakteropatię, która
przejawiała się tym, że chociaż znał różnicę między dobrem a złem, nie pozwalał,
by to moralne rozróżnienie wchodziło mu w drogę.
Williams zaprosił mnie do udziału w tej sprawie. Miałem mu doradzać
w kwestii strategii oskarżenia i wymyślić, jak przekonać ławę przysięgłych złożoną
z dwunastu uczciwych mężczyzn i kobiet – którzy w prywatnym życiu
prawdopodobnie mieli niewielki bezpośredni kontakt z czystym złem – że moja
wersja wydarzeń jest sensowniejsza niż wersja podsądnego.
Na początek musiałem wyjaśnić członkom zespołu prokuratorskiego parę
rzeczy, których ja i moi ludzie nauczyliśmy się w ciągu długich lat zwalczania
zbrodni, z perspektywy behawioralnej… i powiedzieć, jaką szczególną cenę
zapłaciliśmy, żeby się tego nauczyć.
Musiałem ich zabrać w moją własną podróż w ciemność.
* Jednostka Nauk Behawioralnych przekształciła się później w Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (przyp.
tłum.).
R O Z D Z I A Ł 1
Podróż w ciemność
Na początku grudnia 1983 roku, gdy miałem trzydzieści osiem lat i pracowałem
nad sprawą morderstw nad Green River, zasłabłem w pokoju hotelowym w Seattle.
Dwaj agenci, których zabrałem ze sobą z Quantico, musieli wyważyć drzwi, żeby
się do mnie dostać. Przez pięć dni w stanie śpiączki, na granicy życia i śmierci,
leżałem na oddziale intensywnej terapii w Swedish Hospital. Cierpiałem na
wirusowe zapalenie mózgu wywołane ostrym stresem spowodowanym
jednoczesnym zajmowaniem się stu pięćdziesięcioma sprawami. Rozwiązanie ich
wszystkich, jak wiedziałem, zależało od moich odpowiedzi.
Nie spodziewano się, że z tego wyjdę, a jednak w cudowny sposób przeżyłem
dzięki pierwszorzędnej opiece medycznej, miłości rodziny i wsparciu kolegów.
Szpital opuściłem na wózku inwalidzkim prawie miesiąc później, ale do pracy
udało mi się wrócić dopiero w maju. Przez cały ten czas bałem się, że uraz
neurologiczny spowodowany chorobą nie pozwoli mi sprostać standardom FBI
i zmusi mnie do przedwczesnego zakończenia kariery agenta. Do dziś mam nieco
upośledzoną lewą stronę ciała.
Niestety, moja sytuacja nie należy w tym fachu do wyjątków. Większość
innych agentów, którzy pracowali ze mną jako profilerzy i analitycy przy
dochodzeniach kryminalnych w Jednostce Wsparcia Dochodzeń, padła kiedyś
ofiarą ostrego stresu i schorzeń związanych z pracą, co przez pewien czas nie
pozwalało im wykonywać swoich obowiązków. Te problemy zdrowotne obejmują
całą gamę chorób – od neurologicznych, takich jak moja, poprzez bóle w piersiach
i problemy kardiologiczne, wrzody czy zaburzenia żołądkowo-jelitowe po stany
lękowe i depresję. Mają one źródło przede wszystkim w tym, że organa ścigania są
nieustannie środowiskiem silnie stresogennym. Gdy wracałem w domu do zdrowia,
sporo rozmyślałem o tym, co takiego w naszej pracy wywołuje ten szczególny
rodzaj stresu, odmienny, a czasami nawet większy od tego, który przeżywają inni
agenci FBI, detektywi i policjanci pracujący w terenie – ludzie znacznie częściej od
nas narażeni na bezpośrednie niebezpieczeństwo fizyczne.
Sądzę, że wynika to po części z rodzaju usług, jakie oferujemy. W agencji
słynącej od dawna z dewizy wyrażającej się słowami „fakty, wyłącznie suche
fakty, mój drogi” jesteśmy prawdopodobnie jedyną grupą rutynowo proszoną
o opinię. Ale i tak w gruncie rzeczy musieliśmy czekać, aż umrze John Edgar
Hoover, żeby profilowanie kryminalne w ogóle zostało uznane za pełnoprawne
narzędzie zwalczania przestępczości. Jeszcze przez lata po uruchomieniu
w Quantico programu profilowania osobowości przestępców większość ludzi
zarówno w FBI, jak i z zewnątrz uważała je za czary albo czarną magię
praktykowane przez niewielką grupę szamanów osiemnaście metrów pod ziemią,
dokąd nigdy nie dociera światło dzienne.
Prawda wygląda jednak tak, że chociaż na podstawie naszych rad bywają
podejmowane kluczowe decyzje, nie możemy sobie pozwolić na luksus
przedstawiania twardych faktów na ich poparcie. Nie mamy komfortu
jednoznaczności. Jeśli myli się policjant, oznacza to, że sprawa być może nie
zostanie rozwiązana, ale sytuacja nie będzie gorsza niż przedtem. Gdy wzywa się
nas, często jest to ostatnia deska ratunku i jeśli się pomylimy, możemy skierować
śledztwo na błędne tory. Dlatego staramy się być bardzo pewni tego, co mówimy.
Zajmujemy się jednak ludzkim zachowaniem, a badanie ludzkiego zachowania, co
tak bardzo lubią nam powtarzać psychiatrzy, nie jest nauką ścisłą.
Jednym z powodów, dla których policja i inne organy ścigania z całych Stanów
Zjednoczonych i z wielu części świata zwracają się do nas, jest to, że mamy
doświadczenie, którego im brakuje. Podobnie jak lekarz specjalista, który widział
znacznie więcej przypadków rzadkiej choroby niż lekarz pierwszego kontaktu,
mamy przewagę nad służbami krajowymi i zagranicznymi, wobec tego potrafimy
wychwycić warianty i niuanse, które mogłyby umknąć lokalnemu śledczemu
działającemu tylko na własnym podwórku.
Pracujemy, kierując się zasadą, że zachowanie odzwierciedla osobowość, i na
ogół dzielimy proces profilowania na siedem etapów, którymi są:
1. Ocena samego czynu przestępczego.
2. Wszechstronna ocena szczegółów dotyczących miejsca, lub miejsc, zbrodni.
3. Wszechstronna analiza ofiary lub ofiar.
4. Ocena wstępnych raportów policji.
5. Ocena protokołu sekcji zwłok sporządzonego przez lekarza sądowego.
6. Stworzenie profilu psychologicznego obejmującego najistotniejsze cechy
sprawcy.
7. Sformułowanie sugestii dochodzeniowych na podstawie stworzonego profilu.
Jak widać, przedstawienie profilu sprawcy często stanowi dopiero początkowy
element usług, które oferujemy. Następnym krokiem jest skonsultowanie się
z miejscowymi śledczymi i zaproponowanie im proaktywnych strategii, które
mogliby wykorzystać, żeby wywrzeć presję na niezidentyfikowanego sprawcę –
skłonić go do wykonania jakiegoś ruchu. W tego rodzaju sprawach próbujemy
trzymać się na dystans od śledztwa, ale i tak zdarza się, że zostajemy rzuceni
w sam jego środek. Może to polegać na spotkaniu się z rodziną zamordowanego
dziecka, przeszkoleniu członków rodziny, jak powinni reagować na drwiące
telefony od mordercy opisującego, w jaki sposób dziecko umarło, a nawet na
wykorzystaniu brata lub siostry ofiary w charakterze przynęty, żeby spróbować
zwabić zabójcę w jakieś konkretne miejsce.
To właśnie zaproponowałem po zamordowaniu siedemnastoletniej Shari Faye
Smith w Columbii w Karolinie Południowej, ponieważ zabójca dawał do
zrozumienia, że ma obsesję na punkcie Dawn, pięknej siostry Shari. Zanim
morderca znalazł się w areszcie, przez cały czas nerwowo wyczekiwałem, jaki
skutek przyniesie rada, której udzieliłem biuru szeryfa i rodzinie. Wiedziałem, że
jeśli moja ocena okaże się błędna, Smithowie mogą stanąć w obliczu jeszcze jednej
ogromnej tragedii.
Niecałe sześć tygodni po telefonie od zabójcy, który przekazał Dawn zawiłe
instrukcje, jak znaleźć ciało Shari Faye Smith na polu w sąsiednim hrabstwie
Saluda, w publicznym parku w stanie Tennessee zamordowana została młodsza
kapral Suzanne Collins.
Po prostu jest ich tam dla nas zbyt wielu.
A ci, z którymi rzeczywiście mamy do czynienia, jak powiedział o nich mój
kolega Jim Wright, są najgorsi z najgorszych. Przeżywamy każdy dzień ze
świadomością, że ludzie są zdolni do czynienia zła.
– Niemal nie da się opisać, co jeden człowiek potrafi zrobić drugiemu –
zauważa Jim. – Tego, co ktoś potrafi zrobić niemowlęciu, dziecku, które nie
ukończyło roku, przypadków wypatroszenia kobiet, procesu dehumanizacji, przez
który przechodzą. W żaden sposób nie można się zajmować tego typu pracą, jaka
jest wykonywana przez nas albo przez innych przedstawicieli organów ścigania
prowadzących śledztwo w sprawie brutalnej zbrodni, i nie być tym osobiście
dotkniętym. Bardzo często dostajemy telefony od ofiar, które przeżyły, lub od
bliskich ofiar. Zdarza się nawet, że dzwonią do nas seryjni mordercy lub seryjni
gwałciciele. Mamy więc do czynienia z osobistym wymiarem tych zbrodni
i naprawdę angażujemy się w nie w sposób osobisty i bierzemy je sobie do serca.
Myślę, że każdy w naszej jednostce ma swoje wybrane sprawy, o których nie
potrafi zapomnieć.
Znam niektóre z takich spraw Jima. Jedną z moich jest sprawa Mordercy znad
Green River, która nigdy nie została rozwiązana*. Inną morderstwo Suzanne
Collins, prześladujące mnie do dziś.
Gdy byłem w domu i wracałem do zdrowia, odwiedziłem również cmentarz
wojskowy w Quantico, żeby przyjrzeć się miejscu, w którym zostałbym
pochowany, gdybym zmarł w tamtym pierwszym tygodniu. Dużo też myślałem
o tym, co powinienem robić, jeśli dożyję wieku emerytalnego. Uważałem, że
w tym, co robię, jestem równie dobry jak ktokolwiek inny, ale uświadomiłem
sobie, że stałem się osobą jednowymiarową. Wszystko – moja żona, moje dzieci,
rodzice, przyjaciele, dom, sąsiedztwo – było na drugim miejscu za pracą, i to
bardzo za nią daleko. Doszło do tego, że za każdym razem, kiedy żona albo jedno
z dzieci skaleczyły się lub miały jakiś problem, porównywałem ich sytuację do losu
ofiar w swoich przerażających sprawach i uznawałem, że nie ma się czym
przejmować. Albo patrzyłem na ich skaleczenia i zadrapania z perspektywy
krwawych śladów oglądanych na miejscu zbrodni. Próbowałem pozbyć się
ciągłego napięcia, łącząc picie z gorączkowym reżimem ćwiczeń fizycznych.
Potrafiłem się odprężyć dopiero wtedy, gdy byłem kompletnie wyczerpany.
Spacerując po cmentarzu wojskowym, postanowiłem, że muszę znaleźć sposób,
by poczuć grunt pod nogami, zacząć przywiązywać większą wagę do miłości
i wsparcia Pam i naszych córek Eriki i Lauren (Jed miał przyjść na świat kilka lat
później), szukać oparcia w wierze, spróbować robić sobie czasem wolne, zgłębiać
inne aspekty życia. Wiedziałem, że tylko w ten sposób przetrwam. Dlatego gdy
w 1990 roku przestałem kierować programem profilowania i zostałem szefem
jednostki, starałem się, żeby każdy, kto u mnie pracował, mógł zachować zdrowie
psychiczne i równowagę emocjonalną. Przekonałem się na własnej skórze, co się
może stać i jak wyczerpująca bywa nasza praca.
W naszej pracy jest bardzo ważne, by wejść w umysł nie tylko mordercy, czyli
niezidentyfikowanego sprawcy, lecz także w umysł ofiary w chwili, gdy
popełniano zbrodnię. Tylko w ten sposób da się zrozumieć dynamikę wydarzeń –
pojąć, co zaszło między ofiarą a przestępcą. Można na przykład dowiedzieć się, że
ofiara była osobą bardzo bierną, a jeśli tak, to dlaczego otrzymała tak wiele ciosów
w twarz? Dlaczego torturowano ją tak strasznie, chociaż wiemy z analizy jej
charakteru, że uległaby napastnikowi i zrobiłaby wszystko, co jej kazał? Wiedza
o tym, jak prawdopodobnie reagowała ofiara, mówi nam coś ważnego o przestępcy.
W tym wypadku oznacza, że najwyraźniej lubi krzywdzić swoje ofiary. Gwałt mu
nie wystarcza, dla niego ważne jest wymierzanie kary. Ten aspekt przestępstwa
nazywamy „sygnaturą”. Na podstawie tego jednego spostrzeżenia możemy zacząć
uzupełniać pozostałe elementy osobowości sprawcy i przewidzieć rozpoznawalny
sposób jego zachowania się po popełnieniu przestępstwa.
Zależy nam, żeby dowiedzieć się tego o każdej sprawie i o każdej ofierze,
chociaż to również zalicza się do najbardziej przytłaczających zadań
emocjonalnych, jakie można sobie wyobrazić.
Policjanci i detektywi mają do czynienia ze skutkami przemocy, co samo
w sobie jest przykre, ale jeśli pracuje się w tym zawodzie wystarczająco długo,
można się poniekąd do tego przyzwyczaić. W istocie wielu przedstawicieli
organów ścigania martwi się, iż wokół nas jest tak wiele przemocy, że nawet
społeczeństwo uważa to za coś oczywistego.
Tego rodzaju przestępcy, z jakimi my mamy do czynienia, nie zabijają, żeby
osiągnąć określony cel, jak to jest w wypadku uzbrojonego bandyty. Zabijają,
gwałcą albo torturują, ponieważ sprawia im to przyjemność, daje satysfakcję oraz
poczucie dominacji i władzy, których brakuje w każdym aspekcie ich nędznego,
niezadowalającego i tchórzliwego życia. Wielu z nich znajduje taką przyjemność
w tym, co robią, że przy każdej okazji chcą tylko ponownie tego doświadczyć. W
Kalifornii Lawrence Bittaker i Roy Norris nagrywali swoje zbrodnie na taśmę
magnetofonową, żeby wciąż na nowo przeżywać seksualne torturowanie
i mordowanie nastolatek w swojej odpowiednio do tego celu wyposażonej
furgonetce, którą przezwali Zabójczy Mac. Również w Kalifornii Leonard Lake
i jego wspólnik Charles Ng filmowali na taśmie wideo porwane przez siebie młode
kobiety, gdy były rozbierane do naga i dręczone psychicznie w niewoli. Przez cały
czas rejestrowali także swoje komentarze.
Chciałbym wam powiedzieć, że są to odosobnione praktyki albo przynajmniej
ograniczone do egzotycznych kalifornijskich perwersji, ale nie mogę, bo za dużo
się tego naoglądałem i moi ludzie za dużo tego widzieli. A słuchanie odgłosów
przemocy lub oglądanie jej, gdy dzieje się „w czasie rzeczywistym”, jest podobnie
trudne do zniesienia jak inne rzeczy, którymi się zajmujemy.
Z biegiem lat, gdy do moich obowiązków doszło ocenianie i zatrudnianie
nowych ludzi w naszej jednostce, opracowałem profil kogoś, kogo chciałem mieć
w charakterze profilera.
Początkowo zwracałem uwagę na wysokie kwalifikacje akademickie,
wyobrażając sobie, że najważniejsza jest znajomość psychologii i zasad
kryminologii. Z czasem jednak uświadomiłem sobie, że wiedza i stopnie
akademickie wcale nie są tak ważne jak doświadczenie i pewne subiektywne cechy.
Mamy bowiem możliwość wypełniania luk w wykształceniu dzięki doskonałym
programom realizowanym na Uniwersytecie Wirginii oraz w Wojskowym
Instytucie Patologii (Armed Forces Institute of Pathology).
Zacząłem zatem poszukiwać ludzi o „odpowiednim mózgu”, kreatywnych
myślicieli. W FBI i w ogóle w organach ścigania jest wiele stanowisk, na których
najlepiej sprawdzają się umysły techniczne czy matematyczne, ale w profilowaniu
i analizie dochodzeniowej osoba myśląca w taki sposób miałaby prawdopodobnie
trudności.
Chociaż z historii w rodzaju Milczenia owiec można wynieść odwrotne
wrażenie, kandydatów do Jednostki Wsparcia Dochodzeń nie bierzemy wprost
z Akademii FBI. Odkąd ukazała się nasza pierwsza książka, Mindhunter, dostaję
mnóstwo listów od młodych mężczyzn i kobiet, którzy piszą, że chcą zajmować się
naukami behawioralnymi w FBI i dołączyć do zespołu profilerów w Quantico.
Niezupełnie tak to się odbywa. Najpierw trzeba zostać zaakceptowanym przez
Biuro, potem sprawdzić się podczas pracy w terenie jako pierwszorzędny,
kreatywny śledczy. Później przyjmujemy taką osobę do Quantico. Dopiero wtedy
jest gotowa do przejścia dwuletniego intensywnego specjalistycznego szkolenia,
zanim zostanie pełnoprawnym członkiem jednostki.
Dobry profiler musi przede wszystkim wykazywać się wyobraźnią
i kreatywnością podczas dochodzenia. Musi być skłonny do podejmowania ryzyka,
a jednocześnie zawsze żywić szacunek i zaufanie do innych agentów
i funkcjonariuszy policji. Preferowani przez nas kandydaci będą mieli cechy
przywódcze, nie będą czekali na osiągnięcie konsensusu, zanim wyrażą własną
opinię, będą przekonujący podczas pracy w grupie, ale taktowni, gdy trzeba będzie
pomóc w skierowaniu źle prowadzonego dochodzenia z powrotem na właściwe
tory. Dlatego muszą umieć pracować zarówno indywidualnie, jak i w zespole.
Gdy już wybierzemy odpowiednią osobę, będzie ona pracowała
z doświadczonymi członkami jednostki prawie tak, jak młody pracownik kancelarii
adwokackiej pracuje ze starszym partnerem. Jeśli kandydatom całkiem brakuje
doświadczenia terenowego, wysyłamy ich do nowojorskiej policji, żeby jeździli
z najlepszymi detektywami z tamtejszego wydziału zabójstw. Jeśli potrzebują
poszerzyć wiedzę w zakresie medycyny sądowej, mamy cenionych w całym kraju
konsultantów takich jak na przykład doktor James Luke, powszechnie szanowany
były lekarz sądowy z Waszyngtonu. Wielu, a może nawet większość naszych
nowych ludzi, zanim trafi do Quantico, będzie koordynatorami profilowania
w biurach terenowych FBI, gdzie nawiążą ścisłą współpracę ze stanowymi
i lokalnymi wydziałami policji i biurami szeryfa.
Kluczową cechą, niezbędną, żeby być dobrym profilerem, jest umiejętność
oceny sytuacji – oceny opartej nie tyle na analizie faktów i liczb, ile na instynkcie.
Trudno ją zdefiniować, ale przychodzi tu na myśl to, co sędzia Sądu Najwyższego
Potter Stewart powiedział o pornografii – rozpoznajemy ją, gdy ją widzimy.
W 1993 roku w San Diego Larry Ankrom i ja zeznawaliśmy na procesie
Cleophusa Prince’a oskarżonego o zamordowanie w ciągu dziewięciu miesięcy
sześciu młodych kobiet. Więcej szczegółów tej sprawy podamy w następnym
rozdziale. Podczas wstępnej rozprawy mającej na celu podjęcie decyzji, czy
dopuścić nasze zeznanie, w którym powiązaliśmy ze sobą poszczególne zbrodnie
na podstawie „unikatowych” aspektów każdej z nich, jeden z obrońców zapytał
mnie, czy istnieje jakaś obiektywna skala numeryczna, której użyłem do zmierzenia
unikatowości. Innymi słowy, czy możemy przypisać pewną wartość liczbową
wszystkiemu, co robimy. Odpowiedź naturalnie brzmi „nie”. W naszych ocenach
bierzemy pod uwagę bardzo, bardzo wiele czynników, ale ostatecznie wszystko
sprowadza się do opinii pojedynczego analityka, a nie do jakiejś obiektywnej skali
Książkę tę z szacunkiem, z pokorą i z miłością dedykujemy Karli Brown, Suzanne Collins, Kristen French, Ronowi Goldmanowi, Amber Hagerman, Cassandrze Hansen, Tammy Homolce, Christine Jessop, Megan Kance, Polly Klaas, Leslie Mahaffy, Shawnowi Moore’owi, Angie, Melissie i Nancy Newman, Alison Parrott, Nicole Brown Simpson, Shari Faye Smith i wszystkim innym niewinnym ofiarom, ich rodzinom, przyjaciołom i bliskim, a także pełnym poświęcenia stróżom prawa, którzy niestrudzenie pracowali, by sprawiedliwości stało się zadość.
Człowiek musi mieć swobodę wyboru Boga lub opowiedzenia się przeciwko Niemu, tak jak musi mieć swobodę opowiedzenia się za drugim człowiekiem lub przeciwko niemu – w przeciwnym razie religia byłaby oszustwem, edukacja zaś mrzonką. Jedno i drugie zakłada bowiem, że jesteśmy wolni; odrzucenie takiego założenia wypaczałoby sens zarówno religii, jak i edukacji. Jednak wolność to nie wszystko. Stanowi zaledwie część historii i połowę prawdy. Wolność to tylko druga strona medalu, którego awersem jest odpowiedzialność. Jeżeli wolność nie będzie przeżywana w kategoriach odpowiedzialności, grozi jej wręcz degeneracja i przerodzenie się w zwykłą arbitralność.. Viktor E. Frankl, Man’s Search for Meaning, tłum. A. Wolnicka Nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest nędznikiem, ktoś, kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy. Raymond Chandler, Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych, tłum. E. Budrewicz
Od autorów Specjalne podziękowania i nasza głęboka wdzięczność należą się wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Tak jak wtedy, gdy pracowaliśmy nad naszymi poprzednimi książkami, redaktorka Lisa Drew i agent literacki Jay Acton podzielali naszą wizję, zachęcali nas do jej realizacji i udzielali nam wsparcia na każdym etapie pracy. Carolyn Olshaker była koordynatorką naszego projektu, menedżerką, radcą prawnym, konsultantką wydawniczą i cheerleaderką, a dla Marka kimś znacznie ważniejszym. Ann Hennigan, nasza główna researcherka, stała się podporą tego przedsięwzięcia i ogromnie się przyczyniła do jego powodzenia. Marysue Rucci załatwiająca za nas wszelkie sprawy w wydawnictwie Scribner, łącząca w sobie w zadziwiający sposób skuteczność z pogodnym usposobieniem, dawała gwarancję, że wszystko pójdzie gładko i pozostanie pod kontrolą. Nie wiemy, co byśmy zrobili bez tej piątki… Pragniemy też wyrazić głęboką wdzięczność Trudy, Jackowi i Stephenowi Collinsom, Susan Hand Martin i Jeffowi Freemanowi za przybliżenie nam postaci Suzanne. Mamy nadzieję, że opowiadając jej historię, nie zawiedliśmy ich zaufania. Jesteśmy wdzięczni Jimowi Harringtonowi z Michigan i prokuratorowi okręgowemu z Tennessee Henry’emu „Hankowi” Williamsowi za podzielenie się z nami swoimi wspomnieniami i spostrzeżeniami. Dziękujemy także naszemu stażyście Davidowi Altschulerowi, jak również Peterowi Banksowi i wszystkim osobom z Krajowego Ośrodka ds. Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci za życzliwość oraz za możliwość skorzystania z ich badań, doświadczeń i pożytecznej
pracy. Tacy jak oni sprawiają, że wszyscy jesteśmy znacznie lepszymi ludźmi. Na koniec chcemy jak zawsze podziękować wszystkim kolegom Johna z Quantico, szczególnie Royowi Hazelwoodowi, Steve’owi Mardigianowi, Greggowi McCrary’emu, Judowi Rayowi i Jimowi Wrightowi – nieocenionym pionierom, odkrywcom i wspaniałym towarzyszom podróży w ciemność i z powrotem. John Douglas i Mark Olshaker październik 1996
P R O L O G W umyśle mordercy To nie jest wersja hollywoodzka. Nie została złagodzona, upiększona ani przełożona na język „sztuki”. Tak to się właśnie odbywa. Może jest nawet gorzej, niż to opisuję. Podobnie jak wielokrotnie wcześniej, i tym razem wchodzę w umysł mordercy. Nie wiem, kim ona będzie, ale jestem gotów kogoś zabić. Natychmiast. Żona zostawiła mnie samego na cały wieczór, poszła z przyjaciółkami na imprezę promocyjną Tupperware, zamiast dotrzymać mi towarzystwa. To chyba zresztą bez znaczenia, bo i tak ciągle się kłócimy, więc kłócilibyśmy się przez cały dzień. Mimo wszystko jestem przygnębiony. Mam po dziurki w nosie takiego traktowania. Może tak naprawdę wychodzi po to, żeby widywać się z innymi mężczyznami, jak moja pierwsza żona. Ale tamta dostała za swoje – skończyła twarzą w dół w wannie, krztusząc się własnymi rzygowinami. Należało jej się za to, jak mnie traktowała. Dwójka naszych dzieci wylądowała u moich starych. To też mnie wkurza – jakbym się nie nadawał, żeby nadal się nimi opiekować. Przez jakiś czas siedzę bezczynnie, oglądając w samotności telewizję i pijąc piwo. Obalam dwa sześciopaki, potem butelkę wina. Ale nadal jest mi źle. Pogrążam się coraz bardziej. Przydałoby się więcej piwa albo czegoś innego do picia. Która to? – dziewiąta, może dziewiąta trzydzieści – wstaję, jadę do minimarketu obok kantyny i biorę następny sześciopak Moosehead. Potem
dojeżdżam do Armour Road i po prostu siedzę w samochodzie, pijąc piwo i próbując poukładać sobie w głowie różne sprawy. Im dłużej tak siedzę, tym bardziej czuję się przygnębiony. Jestem tu sam, żyję w bazie na utrzymaniu żony. To wszystko jej przyjaciele, ja nie mam żadnych, nie mam przy sobie nawet dzieci. Wiecie, też kiedyś służyłem w marynarce i myślałem, że jakoś się ułoży, ale nie. Jedna dorywcza praca za drugą. Nie wiem, co robić. Może powinienem po prostu pojechać do domu i zaczekać, a potem rozmówić się z nią, kiedy wróci, i ustalić pewne rzeczy. Wszystko kotłuje mi się w głowie. Naprawdę chciałbym móc z kimś teraz porozmawiać, ale w pobliżu nie ma żywej duszy. Do cholery, i tak nie znam nikogo, komu mógłbym powiedzieć o swoich problemach. Dokoła panują ciemności. Zaczyna to wyglądać na… coś w rodzaju zachęty. Czuję, że wtapiam się w noc. Dzięki ciemnościom staję się anonimowy. Dzięki ciemnościom staję się wszechmocny. Jestem po północnej stronie bazy, zaparkowałem na poboczu i nadal piję piwo tuż za zagrodami dla bizonów, kiedy ją dostrzegam. Cholera, te bizony są traktowane lepiej niż ja. Właśnie przebiegła na drugą stronę drogi. Uprawia jogging na poboczu, całkiem sama, chociaż już się ściemniło. Jest wysoka i naprawdę atrakcyjna, powiedziałbym, że koło dwudziestki. Długie ciemnoblond włosy zaplecione w warkocz. Czoło lśniące od potu w świetle księżyca. Faktycznie, bardzo ładna. Ma na sobie czerwony T-shirt ze złotym godłem marines z przodu i króciutkie czerwone szorty, które naprawdę świetnie uwydatniają jej tyłek, a nogi wyglądają, jakby nie miały końca. Ani grama tłuszczu. Te kobiety z piechoty morskiej rzeczywiście utrzymują doskonałą formę. Ciągłe ćwiczenia i musztry. Nie to, co te z marynarki wojennej. Mogłyby skopać dupę zwyczajnemu facetowi, gdyby tylko dać im szansę. Przyglądam jej się przez chwilę, jej cyckom podskakującym i opadającym w rytm biegu. Zastanawiam się, czy nie wysiąść i nie pobiegać razem z nią, może nawiązać rozmowę. Ale wiem, że daleko mi do jej formy. Poza tym jestem, kurwa,
zalany w trupa. Wobec tego może podjadę samochodem i zaproponuję, że podrzucę ją z powrotem do koszar, albo coś, i w ten sposób skłonię ją do rozmowy. Ale zaraz myślę sobie, że czemu miałaby pojechać z kimś takim jak ja, skoro pewnie zadaje się z tymi ważniakami z marines. Dziewczyna taka jak ona za bardzo się ceni, żeby tracić czas na faceta mojego pokroju. Cokolwiek powiem, i tak mnie oleje. A mnie dość już olewano jak na jeden dzień. Dość mnie olewano przez całe życie. Dobra, nie zamierzam dłużej znosić tego pieprzenia – w każdym razie nie dziś wieczór. Po prostu wezmę, co zechcę. To jedyny sposób, żeby coś dostać na tym świecie. Ta dziwka będzie miała ze mną do czynienia, czy jej się to podoba, czy nie. Uruchamiam silnik i podjeżdżam do niej. Pochylam się w stronę okna po stronie pasażera i wołam: – Przepraszam! Czy wie pani, jak daleko stąd na drugą stronę bazy? Wcale nie wygląda na przestraszoną – domyślam się, że to dzięki naklejce z logo bazy na samochodzie, no a poza tym pewnie uważa, że potrafi o siebie zadbać, bo służy w piechocie morskiej i w ogóle. Przystaje i podchodzi do samochodu, naprawdę taka łatwowierna, trochę zadyszana. Pochyla się od strony pasażera, pokazuje za siebie i mówi, że to jakieś pięć kilometrów. Potem posyła mi całkiem miły uśmiech i odwraca się, żeby jeszcze pobiegać. Wiem, że to moja jedyna szansa – jeszcze sekunda i już jej nie zobaczę. Wobec tego otwieram drzwi, wyskakuję z samochodu i biegnę za nią. Walę ją potężnie od tyłu, więc pada jak długa. Łapię ją, a ona coś jakby się zachłystuje, uświadamiając sobie, co się dzieje, i próbuje mi uciec. Ale chociaż jest wysoka i silna jak na dziewczynę, ja jestem od niej prawie o trzydzieści centymetrów wyższy i pewnie o ponad czterdzieści pięć kilo cięższy. Przytrzymuję ją i grzmocę w bok głowy najmocniej jak potrafię, więc musiała zobaczyć gwiazdy. Mimo to nadal walczy zaciekle, próbując spuścić mi wpierdol i zwiać. Zapłaci mi za to jak nic. Żadna
dziwka nie będzie mnie traktować w ten sposób. – Nie dotykaj mnie! Spadaj! – wrzeszczy. Muszę praktycznie przydusić dziwkę, żeby zawlec ją do samochodu. Grzmocę ją jeszcze raz, od czego chwieje się na nogach, a potem chwytam i wpycham do wozu po stronie pasażera. Właśnie wtedy widzę dwóch mężczyzn, którzy uprawiali jogging, a teraz biegną w naszą stronę i coś krzyczą. Wobec tego dodaję gazu i wypieprzam stamtąd czym prędzej. Wiem, że muszę się wydostać z bazy. To teraz najważniejsze. Dlatego jadę w stronę bramy znajdującej się w pobliżu tutejszego kina. To jedyna, która jest otwarta o tak później porze. Wiem, bo właśnie tamtędy wjechałem. Podpieram dziewczynę na siedzeniu obok siebie, żeby wyglądało, że jedzie ze mną na randkę. Jej głowa spoczywa na moim ramieniu, naprawdę romantycznie. Jest ciemno, więc to najwyraźniej zdaje egzamin, bo wartownik w ogóle nie reaguje, po prostu nas przepuszcza. Jesteśmy na Navy Road, gdy ona zaczyna odzyskiwać przytomność i znowu wrzeszczy. Grozi, że wezwie gliny, jeśli jej nie wypuszczę. Nikt nie będzie mówił do mnie w ten sposób. To już nieważne, czego ona chce. Ważne, czego ja chcę. Ja tu, kurwa, rządzę, nie ona. Dlatego zdejmuję rękę z kierownicy i na odlew walę ją mocno w twarz. To ją ucisza. Wiem, że nie mogę jej zabrać do domu. Do tej pory moja stara mogła już wrócić. Co mam zrobić – wyjaśnić, że tak naprawdę to nią powinienem się zająć w ten sposób? Potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie ja i ta nowa dziwka będziemy mogli być sami. Gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Muszę pojechać gdzieś, gdzie będę się czuł swobodnie. W miejsce, które znam i wiem, że mogę tam zrobić, co muszę, i nikt nam nie przerwie. Wpadam na pewien pomysł. Jadę tą drogą do końca i skręcam w prawo do parku – nazywa się park Edmunda Orgilla. Przychodzi mi do głowy, że baba znów mogłaby oprzytomnieć, więc grzmocę ją solidnie w bok głowy. Przejeżdżam obok boisk bejsbolowych,
obok toalet i takich tam, kierując się na drugi koniec parku, bliżej jeziora. Zatrzymuję się nad brzegiem i wyłączam silnik. Teraz jesteśmy całkiem sami. Chwytam ją za koszulkę i wywlekam z samochodu. Jest jakby na wpół przytomna, jęczy. Ma rozcięcie wokół oka i krew jej płynie z nosa i z ust. Odciągam ją od samochodu i rzucam na ziemię, ale zaczyna wstawać. Ta dziwka wciąż próbuje mi się opierać. No więc skaczę na nią – właściwie siadam na niej okrakiem – i znów okładam ją pięściami. W pobliżu rośnie wysokie drzewo z rozłożystymi gałęziami. Jest tu dość przytulnie i romantycznie. Teraz ta dziwka należy do mnie. Nad wszystkim panuję. Mogę z nią zrobić, co zechcę. Zrywam z niej ubranie – buty do biegania Nike, potem tę jej fantazyjną koszulkę z godłem piechoty morskiej, króciutkie szorty i niebieski pas wyszczuplający, który nosi wokół talii. Niemal nie stawia oporu. Już nie jest taka harda. Zdzieram z niej wszystko – nawet skarpetki. Próbuje uciec albo się wyrwać, ale niewiele może zrobić. Panuję nad sytuacją. Mogę zdecydować, czy dziwka będzie żyła czy umrze i w jaki sposób umrze. To zależy tylko ode mnie. Po raz pierwszy tej nocy czuję, że jestem kimś. Przygniatam jej szyję przedramieniem, żeby była cicho, a drugą rękę wyciągam w stronę jej piersi – lewej. Ale to dopiero początek. Dogodzę tej dziwce jak nikt nigdy wcześniej. Rozglądam się dokoła. Wstaję na chwilę, sięgam do góry, łapię jakąś gałąź i odłamuję kawałek – długi może na siedemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów. Przychodzi mi to z trudem, bo ten odrost ma prawie pięć centymetrów grubości. Jego koniec, w miejscu złamania, jest ostry jak grot strzały albo włóczni. Chwilę wcześniej sprawiała wrażenie nieprzytomnej, ale znów głośno krzyczy. Ma oczy oszalałe z bólu. Boże, tyle krwi, założę się, że jest dziewicą. Dziwka już tylko wrzeszczy w męczarniach. To za te wszystkie kobiety, które kiedykolwiek miały mnie w dupie, mówię sobie. To za tych wszystkich ludzi, którzy dawali mi w kość. Za pieskie życie – niech dla odmiany ktoś inny ma przesrane! Teraz już się nie szamocze.
Gdy szał minął i gdy już wyładowałem wściekłość, staję się spokojniejszy. Odchylam się do tyłu i patrzę na nią z góry. Leży całkiem spokojna, nieruchoma. Jej blade ciało wygląda jakby było puste, jakby coś z niego uszło. Wiem, że w końcu jest martwa, i po raz pierwszy od cholernie długiego czasu czuję się w pełni żywy. To właśnie oznacza wejść w cudzą skórę, poznać zarówno ofiarę, jak i sprawcę – dowiedzieć się, jak na siebie oddziałują. Taką oto wiedzę wynosisz z wielu godzin spędzonych w więzieniach i zakładach poprawczych, gdy siedzisz po drugiej stronie stołu i wysłuchujesz prawdziwych historii. Kiedy je od nich usłyszysz, zaczynasz dopasowywać do siebie elementy układanki. A wtedy zaczyna do ciebie przemawiać sama zbrodnia. Chociaż brzmi to potwornie, tak właśnie musisz postąpić, jeśli chcesz być skuteczny. Opisałem tę metodę pewnej reporterce, która niedawno przeprowadzała ze mną wywiad. – Nie mogę nawet myśleć o czymś takim! – powiedziała. – Hm, lepiej, żebyśmy wszyscy o tym myśleli, jeśli chcemy mieć kiedyś mniej takich spraw, o których trzeba myśleć – odparłem. Jeśli się to zrozumie – ale nie w sposób akademicki, intelektualny, lecz intuicyjny, empiryczny – być może zaczniemy osiągać wymierne efekty. To, co właśnie opisałem, było moim wyobrażeniem wydarzeń, które rozegrały się późną nocą 11 lipca i wczesnym rankiem 12 lipca 1985 roku, to znaczy w dniu, w którym młodsza kapral piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych Suzanne Marie Collins – świetnie wyszkolona, powszechnie lubiana, tryskająca energią, piękna, młoda, dziewiętnastoletnia kobieta – straciła życie w publicznym parku w pobliżu Bazy Lotniczej Marynarki Wojennej Memphis leżącej na północny wschód od Millington w stanie Tennessee. Mierząca sto siedemdziesiąt centymetrów i ważąca pięćdziesiąt cztery kilogramy Collins wyszła tuż po dwudziestej drugiej z koszar, żeby pobiegać, i już nie wróciła. Jej nagie, zmasakrowane ciało znaleziono w parku, gdy wszczęto poszukiwania po tym, jak nie stawiła się na porannym
apelu. Za przyczynę śmierci uznano długotrwałe duszenie rękami, tępy uraz głowy oraz rozległy krwotok wewnętrzny spowodowany ostrą, skośnie ułamaną gałęzią, tak głęboko wepchniętą w jej ciało, że przebiła narządy w jamie brzusznej, wątrobę, przeponę i prawe płuco. Dwunastego lipca Suzanne Collins miała ukończyć czteromiesięczny kurs awioniki, bo marzyła, żeby zostać jedną z pierwszych pilotek w piechocie morskiej. Wchodzenie w umysł sprawcy zawsze było bolesnym, obrzydliwym doświadczeniem, ale musiałem to robić, jeśli miałem zobaczyć zbrodnię oczyma przestępcy. Już wcześniej postawiłem się w sytuacji ofiary i okazało się to niemal nie do zniesienia. Ale to także wchodziło w zakres moich obowiązków na stanowisku – które sam dla siebie utworzyłem – pierwszego pełnoetatowego profilera kryminalnego w Jednostce Nauk Behawioralnych* (Behavioral Science Unit) w Akademii FBI w Quantico w Wirginii. Zazwyczaj kiedy wzywano mój zespół – Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (Investigative Support Unit) – mieliśmy za zadanie opracować profil behawioralny niezidentyfikowanego sprawcy i zaproponować strategię dochodzeniową, żeby pomóc policji w jego wytropieniu. Od mojego przyjścia do Quantico do tamtej pory pracowałem już przy ponad tysiąc stu takich sprawach. Tym razem, gdy zadzwoniła policja, podejrzany już przebywał w areszcie. Nazywał się Sedley Alley i był brodatym białym dwudziestodziewięciolatkiem z Ashland w stanie Kentucky. Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ważył sto kilogramów i pracował w firmie instalującej klimatyzatory. Mieszkał w bazie, bo jego żona Lynne służyła w marynarce wojennej. Policja uzyskała już zeznanie Alleya i to następnego dnia rano. Jego wersja wydarzeń nieco się jednak różniła od mojej. Agenci Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej (Naval Investigative Service, NIS) aresztowali go dzięki opisowi samochodu podanemu przez dwóch mężczyzn uprawiających jogging oraz przez wartownika pełniącego służbę przy bramie bazy. Alley powiedział im, że czuł się przygnębiony, kiedy jego żona Lynne poszła na przyjęcie promocyjne Tupperware, oraz że wypił w domu trzy
sześciopaki piwa i butelkę wina, a potem pojechał swoim starym, dogorywającym zielonym kombi marki Mercury do minimarketu znajdującego się w pobliżu kantyny, żeby dokupić piwa. Powiedział, że był coraz bardziej pijany, gdy tak jeździł samochodem bez celu, aż w pewnym momencie zobaczył, jak uprawiająca jogging atrakcyjna biała kobieta w koszulce z godłem piechoty morskiej i sportowych szortach przebiega na drugą stronę ulicy. Zeznał, że wysiadł z samochodu i zaczął biec razem z nią. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale on po kilku minutach dostał zadyszki, bo zbyt dużo wypił i wypalił. Miał ochotę opowiedzieć jej o swoich problemach, ale nie sądził, żeby mogły ją zainteresować, ponieważ go nie znała, wobec tego pożegnał się i odjechał. Jak wyjaśnił, jeździł bez celu po pijanemu tam i z powrotem po tej samej drodze. Wiedział, że nie powinien prowadzić samochodu. Nagle usłyszał jakiś głuchy odgłos i poczuł szarpnięcie. Uświadomił sobie, że ją potrącił. Wsadził kobietę do samochodu i powiedział, że zawiezie ją do szpitala, lecz ona, jak zeznał, wciąż stawiała opór, grożąc, że postara się, aby go aresztowano za jazdę po pijanemu. Wywiózł ją z bazy i skierował się do parku Edmunda Orgilla, gdzie się zatrzymał w nadziei, że uda mu się ją uspokoić i odwieść od zadenuncjowania go. Ale w parku, jak twierdził, ona nadal mu wymyślała i powtarzała, że wpakował się w poważne kłopoty. Wrzasnął na nią, żeby się zamknęła, a kiedy próbowała otworzyć drzwi, chwycił ją za koszulkę, otworzył drzwi po swojej stronie, wysiadł i wyciągnął ją na zewnątrz. Kobieta nadal krzyczała, że postara się, by go aresztowano, i próbowała się wyrwać. Wobec tego skoczył na nią i siadając na niej okrakiem, przygniótł ją do ziemi, wyłącznie po to, żeby nie pozwolić jej uciec. Chciał tylko z nią porozmawiać. Kobieta nadal próbował się wyrwać, „kręcąc biodrami”, jak to określił. Wtedy „na sekundę stracił panowanie nad sobą” i uderzył ją w twarz – najpierw raz, potem jeszcze raz albo dwa – otwartą dłonią. Był wystraszony, bo wiedział, że będzie miał kłopoty, jeśli go wyda policji.
Oświadczył, że zszedł z niej i próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, poszedł do samochodu po śrubokręt z żółtą rękojeścią, którego używał do odpalania samochodu bez kluczyka. Kiedy wrócił, usłyszał, że ktoś biegnie w ciemności. Przestraszony, odwrócił się na pięcie i gwałtownie wyciągnął przed siebie rękę, przypadkiem tę, w której trzymał śrubokręt. Okazało się, że uderzył nim dziewczynę, widocznie wbijając go w bok jej głowy, bo upadła na ziemię. Kiedy to się stało, nie wiedział, co ma robić. Czy powinien po prostu uciec, może z powrotem do Kentucky? Nie miał pojęcia. Uznał, że musi się postarać, by jej śmierć wyglądała na coś innego, jakby kobieta została napadnięta i zgwałcona. Ale oczywiście nie uprawiał z nią seksu – jej obrażenia i śmierć to był straszny wypadek – więc co miał zrobić, żeby upozorować napaść na tle seksualnym? Zdjął z niej ubranie – to był dopiero początek – a następnie odciągnął ciało za kostki daleko od samochodu, nad brzeg jeziora, i położył je pod drzewem. Roztrząsał wszelkie możliwości, rozpaczliwie usiłując coś wymyślić. W pewnej chwili wyciągnął rękę do góry i natrafił na gałąź. Machinalnie ją odłamał. Potem odwrócił ciało na brzuch i wcisnął w nie patyk, tylko raz, jak utrzymywał, tylko tyle, żeby wyglądało, że została napadnięta przez jakiegoś maniaka seksualnego. Potem pobiegł z powrotem do samochodu i w pośpiechu opuścił to miejsce, wyjeżdżając z parku po przeciwnej stronie, niż do niego wjechał. Henry „Hank” Williams, zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Shelby w stanie Tennessee, próbował wszystko to sobie jakoś poukładać. Ten imponująco zbudowany były agent FBI należał do najlepszych w swoim zawodzie. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, bardzo wyraziste rysy twarzy, życzliwe, uważne oczy i przedwcześnie posiwiałe włosy. Nigdy wcześniej nie spotkał się z tak makabryczną sprawą. – Gdy tylko zajrzałem do akt, pomyślałem, że to zdecydowanie sprawa na karę śmierci – zauważył Williams. – Tym razem nie zamierzałem zawierać ugody z obroną. Jego zdaniem problem tkwił w tym, żeby przedstawić motyw tak bestialskiego morderstwa w sposób zrozumiały dla ławy przysięgłych. Bo przecież kto przy
zdrowych zmysłach mógłby dopuścić się czegoś tak potwornego? To właśnie próbowała wykorzystać obrona. Oprócz zeznania Alleya o „przypadkowej” śmierci przywoływała widmo szaleństwa. Psychiatrzy, którzy badali oskarżonego na zlecenie obrony, uznali podobno, że cierpi on na liczne zaburzenia osobowości. Alley nie poinformował agentów Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej, którzy przesłuchiwali go pierwszego dnia, że tamtej nocy, gdy umarła Suzanne Collins, jego osobowość najwyraźniej podzieliła się na trzy różne: był sobą, ale także Billie, osobowością kobiecą, oraz Śmiercią, która jechała konno obok samochodu, którym poruszali się Sedley i Billie. Williams skontaktował się z agentem specjalnym Haroldem Hayesem, koordynatorem profilowania w biurze FBI w Memphis. Ten wyjaśnił prokuratorowi pojęcie morderstwa motywowanego pożądaniem i wspomniał o artykule na ten temat, zatytułowanym The Lust Murderer, który pięć lat wcześniej napisałem wraz ze swoim kolegą Royem Hazelwoodem do czasopisma „FBI Law Enforcement Bulletin”. Chociaż termin „pożądanie” jest w tego rodzaju sprawach nieco mylący, artykuł przedstawiał to, czego dowiedzieliśmy się ze swoich badań nad seryjnymi mordercami, jeśli chodzi o te wstrętne zbrodnie o podłożu seksualnym wiążące się z manipulacją, dominacją i kontrolą. Zabójstwo Suzanne Collins wydawało się klasycznym przypadkiem morderstwa motywowanego pożądaniem – zamierzonym, umyślnym czynem popełnionym przez zdrowego psychicznie osobnika cierpiącego na charakteropatię, która przejawiała się tym, że chociaż znał różnicę między dobrem a złem, nie pozwalał, by to moralne rozróżnienie wchodziło mu w drogę. Williams zaprosił mnie do udziału w tej sprawie. Miałem mu doradzać w kwestii strategii oskarżenia i wymyślić, jak przekonać ławę przysięgłych złożoną z dwunastu uczciwych mężczyzn i kobiet – którzy w prywatnym życiu prawdopodobnie mieli niewielki bezpośredni kontakt z czystym złem – że moja wersja wydarzeń jest sensowniejsza niż wersja podsądnego. Na początek musiałem wyjaśnić członkom zespołu prokuratorskiego parę rzeczy, których ja i moi ludzie nauczyliśmy się w ciągu długich lat zwalczania
zbrodni, z perspektywy behawioralnej… i powiedzieć, jaką szczególną cenę zapłaciliśmy, żeby się tego nauczyć. Musiałem ich zabrać w moją własną podróż w ciemność. * Jednostka Nauk Behawioralnych przekształciła się później w Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (przyp. tłum.).
R O Z D Z I A Ł 1 Podróż w ciemność Na początku grudnia 1983 roku, gdy miałem trzydzieści osiem lat i pracowałem nad sprawą morderstw nad Green River, zasłabłem w pokoju hotelowym w Seattle. Dwaj agenci, których zabrałem ze sobą z Quantico, musieli wyważyć drzwi, żeby się do mnie dostać. Przez pięć dni w stanie śpiączki, na granicy życia i śmierci, leżałem na oddziale intensywnej terapii w Swedish Hospital. Cierpiałem na wirusowe zapalenie mózgu wywołane ostrym stresem spowodowanym jednoczesnym zajmowaniem się stu pięćdziesięcioma sprawami. Rozwiązanie ich wszystkich, jak wiedziałem, zależało od moich odpowiedzi. Nie spodziewano się, że z tego wyjdę, a jednak w cudowny sposób przeżyłem dzięki pierwszorzędnej opiece medycznej, miłości rodziny i wsparciu kolegów. Szpital opuściłem na wózku inwalidzkim prawie miesiąc później, ale do pracy udało mi się wrócić dopiero w maju. Przez cały ten czas bałem się, że uraz neurologiczny spowodowany chorobą nie pozwoli mi sprostać standardom FBI i zmusi mnie do przedwczesnego zakończenia kariery agenta. Do dziś mam nieco upośledzoną lewą stronę ciała. Niestety, moja sytuacja nie należy w tym fachu do wyjątków. Większość innych agentów, którzy pracowali ze mną jako profilerzy i analitycy przy dochodzeniach kryminalnych w Jednostce Wsparcia Dochodzeń, padła kiedyś ofiarą ostrego stresu i schorzeń związanych z pracą, co przez pewien czas nie pozwalało im wykonywać swoich obowiązków. Te problemy zdrowotne obejmują
całą gamę chorób – od neurologicznych, takich jak moja, poprzez bóle w piersiach i problemy kardiologiczne, wrzody czy zaburzenia żołądkowo-jelitowe po stany lękowe i depresję. Mają one źródło przede wszystkim w tym, że organa ścigania są nieustannie środowiskiem silnie stresogennym. Gdy wracałem w domu do zdrowia, sporo rozmyślałem o tym, co takiego w naszej pracy wywołuje ten szczególny rodzaj stresu, odmienny, a czasami nawet większy od tego, który przeżywają inni agenci FBI, detektywi i policjanci pracujący w terenie – ludzie znacznie częściej od nas narażeni na bezpośrednie niebezpieczeństwo fizyczne. Sądzę, że wynika to po części z rodzaju usług, jakie oferujemy. W agencji słynącej od dawna z dewizy wyrażającej się słowami „fakty, wyłącznie suche fakty, mój drogi” jesteśmy prawdopodobnie jedyną grupą rutynowo proszoną o opinię. Ale i tak w gruncie rzeczy musieliśmy czekać, aż umrze John Edgar Hoover, żeby profilowanie kryminalne w ogóle zostało uznane za pełnoprawne narzędzie zwalczania przestępczości. Jeszcze przez lata po uruchomieniu w Quantico programu profilowania osobowości przestępców większość ludzi zarówno w FBI, jak i z zewnątrz uważała je za czary albo czarną magię praktykowane przez niewielką grupę szamanów osiemnaście metrów pod ziemią, dokąd nigdy nie dociera światło dzienne. Prawda wygląda jednak tak, że chociaż na podstawie naszych rad bywają podejmowane kluczowe decyzje, nie możemy sobie pozwolić na luksus przedstawiania twardych faktów na ich poparcie. Nie mamy komfortu jednoznaczności. Jeśli myli się policjant, oznacza to, że sprawa być może nie zostanie rozwiązana, ale sytuacja nie będzie gorsza niż przedtem. Gdy wzywa się nas, często jest to ostatnia deska ratunku i jeśli się pomylimy, możemy skierować śledztwo na błędne tory. Dlatego staramy się być bardzo pewni tego, co mówimy. Zajmujemy się jednak ludzkim zachowaniem, a badanie ludzkiego zachowania, co tak bardzo lubią nam powtarzać psychiatrzy, nie jest nauką ścisłą. Jednym z powodów, dla których policja i inne organy ścigania z całych Stanów Zjednoczonych i z wielu części świata zwracają się do nas, jest to, że mamy doświadczenie, którego im brakuje. Podobnie jak lekarz specjalista, który widział
znacznie więcej przypadków rzadkiej choroby niż lekarz pierwszego kontaktu, mamy przewagę nad służbami krajowymi i zagranicznymi, wobec tego potrafimy wychwycić warianty i niuanse, które mogłyby umknąć lokalnemu śledczemu działającemu tylko na własnym podwórku. Pracujemy, kierując się zasadą, że zachowanie odzwierciedla osobowość, i na ogół dzielimy proces profilowania na siedem etapów, którymi są: 1. Ocena samego czynu przestępczego. 2. Wszechstronna ocena szczegółów dotyczących miejsca, lub miejsc, zbrodni. 3. Wszechstronna analiza ofiary lub ofiar. 4. Ocena wstępnych raportów policji. 5. Ocena protokołu sekcji zwłok sporządzonego przez lekarza sądowego. 6. Stworzenie profilu psychologicznego obejmującego najistotniejsze cechy sprawcy. 7. Sformułowanie sugestii dochodzeniowych na podstawie stworzonego profilu. Jak widać, przedstawienie profilu sprawcy często stanowi dopiero początkowy element usług, które oferujemy. Następnym krokiem jest skonsultowanie się z miejscowymi śledczymi i zaproponowanie im proaktywnych strategii, które mogliby wykorzystać, żeby wywrzeć presję na niezidentyfikowanego sprawcę – skłonić go do wykonania jakiegoś ruchu. W tego rodzaju sprawach próbujemy trzymać się na dystans od śledztwa, ale i tak zdarza się, że zostajemy rzuceni w sam jego środek. Może to polegać na spotkaniu się z rodziną zamordowanego dziecka, przeszkoleniu członków rodziny, jak powinni reagować na drwiące telefony od mordercy opisującego, w jaki sposób dziecko umarło, a nawet na wykorzystaniu brata lub siostry ofiary w charakterze przynęty, żeby spróbować zwabić zabójcę w jakieś konkretne miejsce. To właśnie zaproponowałem po zamordowaniu siedemnastoletniej Shari Faye
Smith w Columbii w Karolinie Południowej, ponieważ zabójca dawał do zrozumienia, że ma obsesję na punkcie Dawn, pięknej siostry Shari. Zanim morderca znalazł się w areszcie, przez cały czas nerwowo wyczekiwałem, jaki skutek przyniesie rada, której udzieliłem biuru szeryfa i rodzinie. Wiedziałem, że jeśli moja ocena okaże się błędna, Smithowie mogą stanąć w obliczu jeszcze jednej ogromnej tragedii. Niecałe sześć tygodni po telefonie od zabójcy, który przekazał Dawn zawiłe instrukcje, jak znaleźć ciało Shari Faye Smith na polu w sąsiednim hrabstwie Saluda, w publicznym parku w stanie Tennessee zamordowana została młodsza kapral Suzanne Collins. Po prostu jest ich tam dla nas zbyt wielu. A ci, z którymi rzeczywiście mamy do czynienia, jak powiedział o nich mój kolega Jim Wright, są najgorsi z najgorszych. Przeżywamy każdy dzień ze świadomością, że ludzie są zdolni do czynienia zła. – Niemal nie da się opisać, co jeden człowiek potrafi zrobić drugiemu – zauważa Jim. – Tego, co ktoś potrafi zrobić niemowlęciu, dziecku, które nie ukończyło roku, przypadków wypatroszenia kobiet, procesu dehumanizacji, przez który przechodzą. W żaden sposób nie można się zajmować tego typu pracą, jaka jest wykonywana przez nas albo przez innych przedstawicieli organów ścigania prowadzących śledztwo w sprawie brutalnej zbrodni, i nie być tym osobiście dotkniętym. Bardzo często dostajemy telefony od ofiar, które przeżyły, lub od bliskich ofiar. Zdarza się nawet, że dzwonią do nas seryjni mordercy lub seryjni gwałciciele. Mamy więc do czynienia z osobistym wymiarem tych zbrodni i naprawdę angażujemy się w nie w sposób osobisty i bierzemy je sobie do serca. Myślę, że każdy w naszej jednostce ma swoje wybrane sprawy, o których nie potrafi zapomnieć. Znam niektóre z takich spraw Jima. Jedną z moich jest sprawa Mordercy znad Green River, która nigdy nie została rozwiązana*. Inną morderstwo Suzanne Collins, prześladujące mnie do dziś. Gdy byłem w domu i wracałem do zdrowia, odwiedziłem również cmentarz
wojskowy w Quantico, żeby przyjrzeć się miejscu, w którym zostałbym pochowany, gdybym zmarł w tamtym pierwszym tygodniu. Dużo też myślałem o tym, co powinienem robić, jeśli dożyję wieku emerytalnego. Uważałem, że w tym, co robię, jestem równie dobry jak ktokolwiek inny, ale uświadomiłem sobie, że stałem się osobą jednowymiarową. Wszystko – moja żona, moje dzieci, rodzice, przyjaciele, dom, sąsiedztwo – było na drugim miejscu za pracą, i to bardzo za nią daleko. Doszło do tego, że za każdym razem, kiedy żona albo jedno z dzieci skaleczyły się lub miały jakiś problem, porównywałem ich sytuację do losu ofiar w swoich przerażających sprawach i uznawałem, że nie ma się czym przejmować. Albo patrzyłem na ich skaleczenia i zadrapania z perspektywy krwawych śladów oglądanych na miejscu zbrodni. Próbowałem pozbyć się ciągłego napięcia, łącząc picie z gorączkowym reżimem ćwiczeń fizycznych. Potrafiłem się odprężyć dopiero wtedy, gdy byłem kompletnie wyczerpany. Spacerując po cmentarzu wojskowym, postanowiłem, że muszę znaleźć sposób, by poczuć grunt pod nogami, zacząć przywiązywać większą wagę do miłości i wsparcia Pam i naszych córek Eriki i Lauren (Jed miał przyjść na świat kilka lat później), szukać oparcia w wierze, spróbować robić sobie czasem wolne, zgłębiać inne aspekty życia. Wiedziałem, że tylko w ten sposób przetrwam. Dlatego gdy w 1990 roku przestałem kierować programem profilowania i zostałem szefem jednostki, starałem się, żeby każdy, kto u mnie pracował, mógł zachować zdrowie psychiczne i równowagę emocjonalną. Przekonałem się na własnej skórze, co się może stać i jak wyczerpująca bywa nasza praca. W naszej pracy jest bardzo ważne, by wejść w umysł nie tylko mordercy, czyli niezidentyfikowanego sprawcy, lecz także w umysł ofiary w chwili, gdy popełniano zbrodnię. Tylko w ten sposób da się zrozumieć dynamikę wydarzeń – pojąć, co zaszło między ofiarą a przestępcą. Można na przykład dowiedzieć się, że ofiara była osobą bardzo bierną, a jeśli tak, to dlaczego otrzymała tak wiele ciosów w twarz? Dlaczego torturowano ją tak strasznie, chociaż wiemy z analizy jej charakteru, że uległaby napastnikowi i zrobiłaby wszystko, co jej kazał? Wiedza o tym, jak prawdopodobnie reagowała ofiara, mówi nam coś ważnego o przestępcy.
W tym wypadku oznacza, że najwyraźniej lubi krzywdzić swoje ofiary. Gwałt mu nie wystarcza, dla niego ważne jest wymierzanie kary. Ten aspekt przestępstwa nazywamy „sygnaturą”. Na podstawie tego jednego spostrzeżenia możemy zacząć uzupełniać pozostałe elementy osobowości sprawcy i przewidzieć rozpoznawalny sposób jego zachowania się po popełnieniu przestępstwa. Zależy nam, żeby dowiedzieć się tego o każdej sprawie i o każdej ofierze, chociaż to również zalicza się do najbardziej przytłaczających zadań emocjonalnych, jakie można sobie wyobrazić. Policjanci i detektywi mają do czynienia ze skutkami przemocy, co samo w sobie jest przykre, ale jeśli pracuje się w tym zawodzie wystarczająco długo, można się poniekąd do tego przyzwyczaić. W istocie wielu przedstawicieli organów ścigania martwi się, iż wokół nas jest tak wiele przemocy, że nawet społeczeństwo uważa to za coś oczywistego. Tego rodzaju przestępcy, z jakimi my mamy do czynienia, nie zabijają, żeby osiągnąć określony cel, jak to jest w wypadku uzbrojonego bandyty. Zabijają, gwałcą albo torturują, ponieważ sprawia im to przyjemność, daje satysfakcję oraz poczucie dominacji i władzy, których brakuje w każdym aspekcie ich nędznego, niezadowalającego i tchórzliwego życia. Wielu z nich znajduje taką przyjemność w tym, co robią, że przy każdej okazji chcą tylko ponownie tego doświadczyć. W Kalifornii Lawrence Bittaker i Roy Norris nagrywali swoje zbrodnie na taśmę magnetofonową, żeby wciąż na nowo przeżywać seksualne torturowanie i mordowanie nastolatek w swojej odpowiednio do tego celu wyposażonej furgonetce, którą przezwali Zabójczy Mac. Również w Kalifornii Leonard Lake i jego wspólnik Charles Ng filmowali na taśmie wideo porwane przez siebie młode kobiety, gdy były rozbierane do naga i dręczone psychicznie w niewoli. Przez cały czas rejestrowali także swoje komentarze. Chciałbym wam powiedzieć, że są to odosobnione praktyki albo przynajmniej ograniczone do egzotycznych kalifornijskich perwersji, ale nie mogę, bo za dużo się tego naoglądałem i moi ludzie za dużo tego widzieli. A słuchanie odgłosów przemocy lub oglądanie jej, gdy dzieje się „w czasie rzeczywistym”, jest podobnie
trudne do zniesienia jak inne rzeczy, którymi się zajmujemy. Z biegiem lat, gdy do moich obowiązków doszło ocenianie i zatrudnianie nowych ludzi w naszej jednostce, opracowałem profil kogoś, kogo chciałem mieć w charakterze profilera. Początkowo zwracałem uwagę na wysokie kwalifikacje akademickie, wyobrażając sobie, że najważniejsza jest znajomość psychologii i zasad kryminologii. Z czasem jednak uświadomiłem sobie, że wiedza i stopnie akademickie wcale nie są tak ważne jak doświadczenie i pewne subiektywne cechy. Mamy bowiem możliwość wypełniania luk w wykształceniu dzięki doskonałym programom realizowanym na Uniwersytecie Wirginii oraz w Wojskowym Instytucie Patologii (Armed Forces Institute of Pathology). Zacząłem zatem poszukiwać ludzi o „odpowiednim mózgu”, kreatywnych myślicieli. W FBI i w ogóle w organach ścigania jest wiele stanowisk, na których najlepiej sprawdzają się umysły techniczne czy matematyczne, ale w profilowaniu i analizie dochodzeniowej osoba myśląca w taki sposób miałaby prawdopodobnie trudności. Chociaż z historii w rodzaju Milczenia owiec można wynieść odwrotne wrażenie, kandydatów do Jednostki Wsparcia Dochodzeń nie bierzemy wprost z Akademii FBI. Odkąd ukazała się nasza pierwsza książka, Mindhunter, dostaję mnóstwo listów od młodych mężczyzn i kobiet, którzy piszą, że chcą zajmować się naukami behawioralnymi w FBI i dołączyć do zespołu profilerów w Quantico. Niezupełnie tak to się odbywa. Najpierw trzeba zostać zaakceptowanym przez Biuro, potem sprawdzić się podczas pracy w terenie jako pierwszorzędny, kreatywny śledczy. Później przyjmujemy taką osobę do Quantico. Dopiero wtedy jest gotowa do przejścia dwuletniego intensywnego specjalistycznego szkolenia, zanim zostanie pełnoprawnym członkiem jednostki. Dobry profiler musi przede wszystkim wykazywać się wyobraźnią i kreatywnością podczas dochodzenia. Musi być skłonny do podejmowania ryzyka, a jednocześnie zawsze żywić szacunek i zaufanie do innych agentów i funkcjonariuszy policji. Preferowani przez nas kandydaci będą mieli cechy
przywódcze, nie będą czekali na osiągnięcie konsensusu, zanim wyrażą własną opinię, będą przekonujący podczas pracy w grupie, ale taktowni, gdy trzeba będzie pomóc w skierowaniu źle prowadzonego dochodzenia z powrotem na właściwe tory. Dlatego muszą umieć pracować zarówno indywidualnie, jak i w zespole. Gdy już wybierzemy odpowiednią osobę, będzie ona pracowała z doświadczonymi członkami jednostki prawie tak, jak młody pracownik kancelarii adwokackiej pracuje ze starszym partnerem. Jeśli kandydatom całkiem brakuje doświadczenia terenowego, wysyłamy ich do nowojorskiej policji, żeby jeździli z najlepszymi detektywami z tamtejszego wydziału zabójstw. Jeśli potrzebują poszerzyć wiedzę w zakresie medycyny sądowej, mamy cenionych w całym kraju konsultantów takich jak na przykład doktor James Luke, powszechnie szanowany były lekarz sądowy z Waszyngtonu. Wielu, a może nawet większość naszych nowych ludzi, zanim trafi do Quantico, będzie koordynatorami profilowania w biurach terenowych FBI, gdzie nawiążą ścisłą współpracę ze stanowymi i lokalnymi wydziałami policji i biurami szeryfa. Kluczową cechą, niezbędną, żeby być dobrym profilerem, jest umiejętność oceny sytuacji – oceny opartej nie tyle na analizie faktów i liczb, ile na instynkcie. Trudno ją zdefiniować, ale przychodzi tu na myśl to, co sędzia Sądu Najwyższego Potter Stewart powiedział o pornografii – rozpoznajemy ją, gdy ją widzimy. W 1993 roku w San Diego Larry Ankrom i ja zeznawaliśmy na procesie Cleophusa Prince’a oskarżonego o zamordowanie w ciągu dziewięciu miesięcy sześciu młodych kobiet. Więcej szczegółów tej sprawy podamy w następnym rozdziale. Podczas wstępnej rozprawy mającej na celu podjęcie decyzji, czy dopuścić nasze zeznanie, w którym powiązaliśmy ze sobą poszczególne zbrodnie na podstawie „unikatowych” aspektów każdej z nich, jeden z obrońców zapytał mnie, czy istnieje jakaś obiektywna skala numeryczna, której użyłem do zmierzenia unikatowości. Innymi słowy, czy możemy przypisać pewną wartość liczbową wszystkiemu, co robimy. Odpowiedź naturalnie brzmi „nie”. W naszych ocenach bierzemy pod uwagę bardzo, bardzo wiele czynników, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do opinii pojedynczego analityka, a nie do jakiejś obiektywnej skali