Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej matce Nancy
Douglas Preston dedykuje tę książkę Churchillowi Elangwe
Nawet we śnie
ból, który nie zapomina,
kropla po kropli drąży serce,
aż do pogrążonych w rozpaczy,
wbrew ich własnej woli,
z przerażającej łaski boga przychodzi mądrość.
– Ajschylos, fragment Agamemnona sparafrazowany przez Roberta
F. Kennedy’ego; przeł. Anna Rojkowska
PROLOG
8 listopada
Proctor delikatnie uchylił podwójne drzwi, wpuszczając do biblioteki
panią Trask, która niosła srebrną tacę zastawioną serwisem do herbaty.
Bibliotekę, mroczną i wyciszoną, oświetlał jedynie ogień dogasający
w kominku. Przed kominkiem w wysokim fotelu siedziała nieruchoma
postać, ledwo widoczna w rozmytym świetle. Pani Trask podeszła
do niej i postawiła tacę na stoliku.
– Pomyślałam, że zechce się pani napić herbaty, panno Greene.
– Nie, dziękuję – odparła cicho Constance.
– To pani ulubiona. Jaśminowa, pierwszorzędna. Przyniosłam także
magdalenki. Świeżutkie, upiekłam dziś rano. Wiem, jak bardzo je pani
lubi.
– Nie jestem szczególnie głodna. Ale dziękuję, że zadała pani sobie
trud.
– Zostawię je na wypadek, gdyby zmieniła pani zdanie. – Pani Trask
uśmiechnęła się z matczyną troską, odwróciła i ruszyła do drzwi. Gdy
mijała stojącego w nich Proctora, uśmiech zniknął, ponownie ustępując
miejsca wyrazowi niepokoju.
– Nie będzie mnie tylko kilka dni – powiedziała półgłosem. –
Do weekendu moją siostrę powinni już wypisać ze szpitala. Na pewno
sobie poradzicie?
Proctor kiwnął głową, odprowadził ją wzrokiem – pani Trask wróciła
spiesznie do kuchni – po czym znów spojrzał na siedzącą w fotelu
postać.
Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd Constance zjawiła się ponownie
na Riverside Drive 891. Wróciła posępna i milcząca, bez agenta
Pendergasta, ani słowem nie wyjaśniając, co się właściwie stało. Proctor
– szofer Pendergasta, jego były podwładny z czasów wojska, a obecnie
prawa ręka do spraw bezpieczeństwa – uznał, że pod nieobecność
chlebodawcy to on powinien pomóc Constance przejść przez to, przez
co właśnie przechodziła. Namówienie jej do tego, żeby zechciała
cokolwiek powiedzieć, wymagało czasu, cierpliwości i nie lada wysiłku,
mimo to jej relacja wciąż nie miała zbyt wielkiego sensu. Wiedział
jednak na pewno, że gdy zabrakło gospodarza, wielki dom przy
Riverside Drive 891 bardzo się zmienił – zmienił się całkowicie. Zmieniła
się także Constance.
Po powrocie z Exmouth w stanie Massachusetts, gdzie pomagała
Pendergastowi prowadzić prywatne śledztwo, na wiele dni zamknęła się
w swoim pokoju, bardzo niechętnie przyjmowała posiłki. Gdy w końcu
wyszła, wymizerowana i blada jak duch, zdawała się zupełnie inną
osobą. Proctor znał ją od zawsze jako kobietę pewną siebie,
powściągliwą i opanowaną, tymczasem teraz a to apatyczna, a to pełna
niespokojnej energii krążyła po holach i korytarzach, jakby ciągle czegoś
szukała. Przestała się interesować wszystkim tym, co ją kiedyś
pochłaniało: badaniem historii rodziny Pendergasta, studiami
antykwarycznymi, czytaniem i grą na klawesynie. Po kilku krótkich
i nerwowych wizytach, jakie złożyli jej porucznik D’Agosta, kapitan
Laura Hayward i Margo Green, nie chciała już nikogo widzieć. Proctor
miał wrażenie, że nieustannie ma się na baczności; nie znalazł na to
lepszego określenia. Iskierka dawnej Constance rozbłyskiwała w niej
niezmiernie rzadko, tylko wtedy, kiedy dzwonił telefon albo kiedy
Proctor przynosił jej odebraną ze skrytki pocztę. Jakby wciąż i wciąż
miała nadzieję, że Pendergast jednak się odezwie. Ale on uparcie milczał.
Mimo że pewien wysoki rangą urzędnik FBI zarządził poszukiwania
i wszczął oficjalne śledztwo poza zasięgiem mediów, Proctor postanowił
rozpocząć swoje i zebrać jak najwięcej informacji na temat zaginięcia
chlebodawcy. Dowiedział się, że poszukiwania ciała trwały pięć dni.
Ponieważ zaginiony był agentem federalnym, zaangażowano w nie
wyjątkowe siły. Szukając jakichkolwiek śladów, choćby strzępków
ubrania, kutry Straży Wybrzeża dokładnie spenetrowały wody
w okolicach Exmouth, a Gwardia Narodowa przeczesała wybrzeże
od granicy New Hampshire aż po Cape Ann. Płetwonurkowie uważnie
obejrzeli skały, na których mogło uwięznąć wyniesione przez prądy
ciało, zbadano sonarem dno. Jednak nie znaleziono nic. Sprawa wciąż
była oficjalnie otwarta, lecz skłaniano się ku niewypowiedzianemu
wnioskowi, że Pendergast – ciężko ranny w walce, zmagający się
ze zdradzieckim odpływem, osłabiony przez przybój i narażony na niską
temperaturę (dziesięć stopni Celsjusza) – po prostu utopił się
na otwartym morzu i jego zwłoki spoczęły w głębinach. Ledwie przed
dwoma dniami jego adwokatowi – wspólnikowi w jednej z najstarszych
i najbardziej dyskretnych kancelarii prawniczych w Nowym Jorku –
udało się skontaktować z Tristramem, jedynym żyjącym synem
Pendergasta, i przekazać mu smutną nowinę o zaginięciu ojca.
Proctor podszedł bliżej i usiadł obok Constance. Gdy siadał, zerknęła
na niego z bladym uśmiechem, po czym znów spojrzała w ogień.
Migotliwe światło rzucało cienie na jej fiołkowe oczy i krótko podcięte
ciemne włosy.
Odkąd wróciła, Proctor się nią opiekował. Wiedział, że właśnie tego
chciałby jego chlebodawca. Jej niepokój wzbudzał w nim nietypowe dla
niego opiekuńcze uczucia – czysty paradoks, ponieważ w normalnych
okolicznościach Constance była ostatnią osobą, która pragnęłaby czyjejś
opieki. Mimo to wyraźnie czuł, że cieszy ją ta atencja.
Wyprostowała się.
– Proctorze, postanowiłam zejść na dół.
To nagłe oświadczenie zbiło go z tropu.
– To znaczy... tam? Tam gdzie przedtem?
Constance nie odpowiedziała.
– Dlaczego?
– Żeby pogodzić się z nieuchronnym. Żeby się tego nauczyć.
– Dlaczego nie może pani zrobić tego tutaj, z nami? Nie może pani tak
po prostu...
Constance odwróciła się i przeszyła go tak ostrym spojrzeniem,
że zamarł. Natychmiast zrozumiał, że niczego jej nie wyperswaduje,
że to beznadziejne. Ale kto wie, może znaczyło to, że w końcu zaczynała
oswajać się z myślą, że Pendergast nie wróci? Może to jakiś postęp?
Może.
Wstała.
– Napiszę list do pani Trask z listą rzeczy, które ma zostawiać dla mnie
w windzie służbowej. Będę jadła jeden gorący posiłek dziennie, o ósmej
wieczorem. Ale nie przez pierwsze dwa dni, muszę odpocząć
od nadmiaru opieki. Poza tym pani Trask nie będzie i nie chciałabym
narażać pana na niewygody.
Proctor też wstał. Ujął ją za ramię.
– Constance, proszę mnie wysłuchać...
Spojrzała na jego rękę, a potem popatrzyła mu w oczy takim
wzrokiem, że natychmiast zwolnił uścisk.
– Dziękuję, że zechciał pan uszanować moje życzenia.
Stanęła na palcach i ku jego zaskoczeniu lekko pocałowała go
w policzek. Potem odwróciła się i idąc niemal jak lunatyczka, skierowała
się w stronę przeciwległego krańca biblioteki, ku windzie służbowej
ukrytej za fałszywymi regałami. Rozsunęła je, wślizgnęła się do kabiny,
zamknęła ją za sobą i... zniknęła.
Proctor długo patrzył w to miejsce. Zupełny obłęd. Pokręcił głową.
Nieobecność Pendergasta kładła się cieniem na całym domu, na nim też.
Musiał pobyć trochę sam, musiał to przemyśleć.
Wyszedł z biblioteki, przeciął hol, otworzył drzwi do wyłożonego
dywanami korytarza i wszedł na rozchwierutane schody prowadzące
do dawnych kwater dla służby. Na drugim piętrze skręcił w kolejny
korytarz i po kilkunastu krokach stanął przed drzwiami swojego
niewielkiego mieszkania. Otworzył je i wszedł do środka.
Powinien był oprotestować jej plan bardziej stanowczo. Pod
nieobecność Pendergasta to on za nią odpowiadał. Ale niczego by to nie
zmieniło, dobrze o tym wiedział. Już dawno się przekonał, że choć dałby
radę niemal każdemu, wobec niej był kompletnie bezbronny. Z czasem,
pomyślał, z delikatną zachętą z mojej strony, Constance pogodzi się
z odejściem Pendergasta, powróci do żywych i...
Obleczona w rękawiczkę ręka błyskawicznie objęła go od tyłu
i z potężną siłą ścisnęła klatkę piersiową.
Choć zaskoczony, zareagował odruchowo, gwałtownie pochylając się
w dół i próbując pozbawić napastnika równowagi, jednak ten się tego
spodziewał i pokrzyżował mu plany. W tej samej chwili poczuł ukłucie
igły zagłębiającej się w kark. Zamarł.
– Jakikolwiek ruch byłby wielce niewskazany.
Ten dziwny, jedwabisty głos – natychmiast go rozpoznał. Zastygł bez
ruchu. Nie mógł uwierzyć, że dał się tak zaskoczyć. Jak to możliwe? Nie
uważał, był pochłonięty myślami. Nigdy sobie tego nie wybaczy.
Zwłaszcza że miał do czynienia z największym wrogiem Pendergasta.
– Jesteś dużo lepiej wyszkolony w sztuce walki wręcz – ciągnął
aksamitny głos. – Dlatego pozwoliłem sobie wyrównać szanse. To,
co tkwi w twojej szyi, to oczywiście igła. Jeszcze nie nacisnąłem tłoczka.
W strzykawce jest pentotal sodu, bardzo silna dawka. Poproszę cię raz
i tylko raz: potwierdź gotowość do współpracy, rozluźniając mięśnie
ciała. Od twojej reakcji zależy to, czy wstrzyknę ci dawkę znieczulającą,
czy też... śmiertelną.
Proctor rozważył dostępne opcje. I rozluźnił mięśnie.
– Znakomicie – kontynuował głos. – O ile dobrze pamiętam, nazywasz
się Proctor, prawda?
Proctor nie odpowiedział. Na pewno będzie miał okazję, żeby
odwrócić sytuację. Zawsze jest jakaś okazja, musiał tylko pomyśleć.
– Obserwuję tę rodzinną rezydencję od dłuższego czasu. Pan domu
wyjechał, wygląda na to, że na zawsze. Ponuro tu jak w grobie. Aż dziw
bierze, że nie nosicie się na czarno.
Proctor błyskawicznie analizował różne scenariusze. Musiał wybrać
jeden i go zrealizować. Potrzebował tylko czasu, trochę więcej czasu,
wystarczyłoby kilka sekund...
– Nie jesteśmy w nastroju na pogawędkę? Nie szkodzi. Mam
na głowie mnóstwo spraw, pozwolisz więc, że się pożegnam, życząc ci
dobrej nocy.
Gdy tłoczek ruszył, Proctor zdał sobie sprawę, że jednak zabrakło mu
czasu i że – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu – całkowicie zawiódł.
1
Wypływał z atramentowych głębin. Powracał do świadomości długo
i powoli, jednak w końcu otworzył oczy. Powieki miał tak ciężkie,
że omal znów nie opadły. Co się stało? Leżał bez ruchu, badając
wzrokiem otoczenie. I po chwili zrozumiał: to podłoga, podłoga
w saloniku.
Jego własnym saloniku.
„Mam na głowie mnóstwo spraw...”.
Nagle wszystko wróciło do niego w oszalałym pędzie. Spróbował
wstać, lecz nie zdołał. Spróbował ponownie i tym razem z wielkim
trudem udało mu się usiąść. Czuł się tak, jakby zamiast ciała miał wór
mąki.
Spojrzał na zegarek. Kwadrans po jedenastej. Był nieprzytomny
ponad pół godziny.
Pół godziny. Bóg wie, co mogło się przez ten czas wydarzyć.
„Mam na głowie mnóstwo spraw...”.
Z heroicznym wprost wysiłkiem chwiejnie wstał. Musiał przytrzymać
się stołu, bo pokój zakołysał się na wszystkie strony. Żeby szybciej
otrzeźwieć, gwałtownie potrząsnął głową i postał przez chwilę, aby
odzyskać pełnię władz umysłowych i fizycznych. Potem otworzył
pojedynczą szufladę w stole, wyjął z niej glocka 22 i wetknął go
za pasek spodni.
Drzwi były otwarte i widział przez nie główny korytarz w skrzydle
dla służby. Ruszył w tamtą stronę jak pijany, przytrzymał się futryny,
dotarł do wąskich schodów i kurczowo chwytając się poręczy, na wpół
zszedł, na wpół zsunął się na parter. Towarzyszący temu wysiłek
i poczucie najwyższego niebezpieczeństwa pomogło wyostrzyć zmysły.
Przeszedł krótkim korytarzem i otworzył drzwi prowadzące do ogólnie
dostępnych pomieszczeń.
Przystanął, żeby zawołać panią Trask. Ale szybko z tego zrezygnował.
Obwieszczanie swojej obecności nie było wskazane. Poza tym pani Trask
pewnie już wyszła, wyjechała do chorej siostry. Zresztą to nie jej groziło
największe niebezpieczeństwo. Największe niebezpieczeństwo groziło
Constance.
Wstąpił na marmurową posadzkę, chcąc wejść do biblioteki, zjechać
windą do podziemi i zrobić wszystko, aby ją chronić. Jednak przed
szeroko otwartymi drzwiami ponownie przystanął. W środku dostrzegł
przewrócony stolik, walające się na dywanie książki i papiery.
Szybko się rozejrzał. Po prawej stronie, w sali recepcyjnej o ścianach
zabudowanych szafkami pełnymi dziwacznych eksponatów, panował
bałagan. Ktoś strącił etruską urnę z cokołu i jej szczątki walały się teraz
na podłodze. Wielka waza ze świeżo ściętymi kwiatami – pani Trask
codziennie je zmieniała – która zawsze stała na środku sali, leżała teraz
roztrzaskana na marmurowej posadzce, a wraz z nią, w kałużach wody,
dwa tuziny róż i lilii. Drzwiczki jednej z szafek na drugim końcu sali, tuż
przy wejściu do jadalni, były otwarte na oścież, mocno przekrzywione
i prawie wyrwane z zawiasów. Wyglądało to tak, jakby ktoś się ich
rozpaczliwie chwycił, żeby stawić opór przeciwnikowi i nie dać się
nigdzie zawlec.
Wszystkie ślady aż zbyt wyraźnie wskazywały na to, że doszło tu
do straszliwej walki. Wszystkie przecinały salę recepcyjną, prowadząc
w stronę głównych drzwi domu i... rozciągającego się za nimi świata.
Proctor pobiegł przed siebie. Porozrzucane książki i dokumenty,
poprzewracane krzesła, przewrócony laptop – w długiej, wąskiej jadalni
mignął mu stół, przy którym jeszcze do niedawna Constance badała
historię rodziny Pendergasta. Na końcu pomieszczenia, tam gdzie
zaczynał się frontowy hol, ujrzał coś jeszcze bardziej niepokojącego –
ciężkie drzwi, które prawie zawsze były zamknięte na klucz i rzadko
kiedy otwierane, stały teraz uchylone, wpuszczając do holu jaskrawe
światło dnia.
Chłonąc to wszystko z narastającym przerażeniem, usłyszał nagle zza
otwartych drzwi przytłumiony głos kobiety wołającej o pomoc.
Choć wciąż miał zawroty głowy, wyjął zza pasa pistolet i popędził
w tamtą stronę. Przebiegł pod łukowatym przejściem, przeciął frontowy
hol, kopniakiem otworzył drzwi na oścież, wypadł na dwór, przystanął
pod portykiem i zbadał wzrokiem teren.
Na końcu podjazdu, przodem do ulicy, na jałowym biegu czekał
lincoln navigator z przyciemnionymi oknami. Tylne drzwi były otwarte
i stała przy nich Constance ze związanymi z tyłu rękami. Stała plecami
do niego i gwałtownie się szarpała, jednak po obciętych na pazia
włosach i oliwkowym trenczu poznał, że to ona. Jakiś mężczyzna, też
stojący przodem do ulicy, wpychał ją właśnie na tylne siedzenie
lincolna, już zatrzaskiwał drzwi.
Proctor poniósł pistolet i wystrzelił, lecz tamten przeskoczył przez
maskę samochodu, zanurkował do środka i kula chybiła celu. Druga
zrykoszetowała na kuloodpornej szybie i w tej samej chwili wóz ruszył,
gwałtownie przyspieszył, w kłębach dymu z palonej gumy wyjechał
na ulicę i z wciąż szarpiącą się za tylną szybą Constance szybko znalazł
się poza zasięgiem strzału.
Ułamek sekundy przed skokiem do samochodu porywacz odwrócił się
do Proctora i spotkali się wzrokiem. Dziwne oczy, jedno zielone, drugie
białawoniebieskie, blada cera, wyraziste rysy twarzy, bijące z niej
okrucieństwo, starannie wypielęgnowana broda, rude włosy – nie
sposób go było z nikim pomylić. Proctor miał przed sobą Diogenesa,
brata i nieprzejednanego wroga Pendergasta w jednej osobie, człowieka,
którego – jak wszyscy myśleli – Constance zabiła przed ponad trzema
laty.
I który właśnie odżył. Żeby ją uprowadzić.
W jego oczach było tyle dzikości, tyle mrocznego, perwersyjnego
triumfu, że przez krótką chwilę nawet stoicki Proctor czuł się bezradny.
Jednak paraliż trwał tylko ułamek sekundy. Otrząsnąwszy się
z przerażenia i pokonawszy skutki działania pentotalu sodu, puścił się
w pościg, pędząc przez podjazd i jednym susem przeskakując przez
równo przycięty żywopłot.
2
W młodości był świetnym biegaczem – podczas szkolenia
wojskowego w Fort Benning ustanowił niepobity dotąd rekord w biegu
na wytrzymałość i od tamtej pory zawsze utrzymywał szczytową formę
– więc pędził ile sił w nogach. Lincoln stał na czerwonym świetle
półtorej przecznicy dalej i Proctor pokonał tę odległość w niecałe
piętnaście sekund. Już do niego dobiegał, gdy światło zmieniło się
na zielone i wóz gwałtownie ruszył.
Proctor przystanął, przyjął stabilną pozycję strzelecką, wymierzył
i wystrzelił, najpierw w lewe koło, potem w prawe. Obydwie kule
dosięgły celu i opony momentalnie sflaczały, jednak już po chwili
z głośnym sykiem znów przybrały pierwotny kształt. Napełniły się
powietrzem same. Lincoln, z Diogenesem za kierownicą, wyminął
jadący przed nim samochód, przyspieszył i zygzakując między
pojazdami, popędził dalej.
Proctor zawrócił. Już w biegu wetknął pistolet za pasek i wyjął
komórkę. Miał ograniczoną wiedzę na temat kontaktów Pendergasta
w FBI i innych agencjach rządowych, poza tym w tej sytuacji telefon
do FBI tylko spowolniłby sprawę. Nie, to była robota dla miejscowej
policji. Wybrał 911.
– Dziewięćset jedenaście, nagłe przypadki – odezwał się chłodny
kobiecy głos.
Proctor wpadł do domu frontowymi drzwiami, przeciął hol i popędził
na tył budynku. Dla bezpieczeństwa i pełnej poufności rozmów
zarejestrował telefon na fałszywe nazwisko i adres i wiedział, że dane te
ukazały się właśnie na ekranie monitora operatorki.
– Mówi Kenneth Lomax. – Otworzył ukryty za panelem ściennym
schowek i wyjął torbę specjalnie przygotowaną na takie właśnie
przypadki. – Przed chwilą byłem świadkiem uprowadzenia.
– Adres poproszę.
Podał adres i wrzucił do torby glocka wraz z zapasowymi
magazynkami.
– Widziałem, jak jakiś mężczyzna wyciągnął za włosy kobietę z domu.
Kobieta szarpała się i głośno krzyczała. Mężczyzna wepchnął ją
do samochodu i odjechał.
– Jaki to był samochód?
– Czarny lincoln navigator z przyciemnionymi szybami. Jechał
Riverside Drive na północ. – Podyktował numer rejestracyjny, chwycił
torbę i przez kuchnię pobiegł do garażu, gdzie stał wóz Pendergasta,
rolls-royce silver wraith z pięćdziesiątego dziewiątego roku.
– Proszę się nie rozłączać, już wysyłam radiowozy.
Proctor nacisnął pedał gazu, wyjechał na ulicę i zostawiwszy
na asfalcie dwa długie na trzy metry pasma spalonej gumy, mocno
przyspieszył, przejeżdżając na czerwonym świetle pierwsze dwa
skrzyżowania. Ruch był niewielki, więc widział na jakieś osiemset
metrów. Zmrużył oczy i w mglistym świetle dnia wydawało mu się,
że dostrzega wóz dziesięć ulic dalej.
Przyspieszył jeszcze bardziej i zygzakując między taksówkami, przy
akompaniamencie chóru rozwścieczonych klaksonów przejechał
na czerwonym świetle kolejne skrzyżowanie. Wiedział, że wydawszy
dyspozycje radiowozom, operatorka zawiadomi także Biuro
Detektywów i zechce zadać mu mnóstwo dodatkowych pytań,
ponieważ chodzi o porwanie. Nie rozłączając się, rzucił komórkę na fotel
pasażera, po czym pstryknął włącznikiem policyjnego radia
zainstalowanego pod deską rozdzielczą.
Pędził tak szybko, że śmigające za oknem skrzyżowania zlewały się
w rozmazaną smugę. Nie widział już lincolna, nie zobaczył go nawet
na długiej prostej tuż przed Washington Heights. Najlogiczniejszą drogą
ucieczki wydawała się West Side Highway, ale z północnego odcinka
Riverside Drive nie można było na nią wjechać. W oddali zawyły
pierwsze syreny – policja zareagowała bardzo szybko.
I nagle w górnym lusterku zobaczył, jak ze Sto Czterdziestej Siódmej
wyskakuje czarny lincoln, po czym skręca na południe. Najwyraźniej
Diogenes odbił w ulicę jednokierunkową, zorientował się, że jedzie pod
prąd, i zawrócił.
Proctor zacisnął usta, ocenił natężenie ruchu i szarpnął kierownicą
w lewo. Jednocześnie zablokował ręcznym hamulcem tylne koła,
wprowadzając wóz w poślizg i gwałtownie zawracając, co jadące
z naprzeciwka samochody powitały wrzaskliwymi klaksonami i piskiem
opon. Kiedy samochód obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, Proctor
wyrównał, zwolnił ręczny, dodał gazu i masywny rolls skoczył
do przodu jak spięty ostrogami. Do policyjnych syren zaczęły dołączać
migające światła kogutów.
Pięć skrzyżowań dalej lincoln skręcił w Sto Czterdziestą Piątą
Zachodnią. Co było bez sensu: Sto Czterdziesta Piąta kończyła się
parkingiem przy Riverside State Park, terenem zielonym usytuowanym
– o ironio! – na dachu oczyszczalni ścieków wciśniętej między rzekę
Hudson i West Side Highway. Czyżby na Diogenesa czekała na nabrzeżu
motorówka?
Minęło pół minuty, zanim przebił się przez ruch i ostro skręcił w Sto
Czterdziestą Piątą Zachodnią. Najpierw chciał zrozumieć, co Diogenes
zamierza, a dopiero potem działać. Gwałtownie zahamował, wyjął
z torby silną lornetkę i omiótł nią teren, trasę, parking i drogi
dojazdowe. Ani śladu lincolna. Gdzie się, do diabła, podział?
Odkładając lornetkę, kątem oka zauważył coś dziwnego w zaroślach
po prawej stronie, w miejscu, gdzie pobocze opadało stromo w dół,
ku północno-południowej jezdni West Side Highway. Niedawno
musiała pracować tam kosiarka i nad warstwą ściętej trawy unosił się
szybko opadający tuman kurzu. A na ziemi widniały świeże ślady opon.
Proctor znów sięgnął po lornetkę. Jest! Tam, daleko. Czarny lincoln
navigator. Jechał szybko na północ. Niech to szlag! Serią sprytnych
manewrów Diogenes zdobył co najmniej osiemset metrów przewagi.
Proctor odpalił silnik, skręcił na pobocze i – to gwałtownie
hamując, to lekko przyspieszając – zjechał stromym nasypem na trasę,
agresywnie włączył się do ruchu i chwycił komórkę.
– Jeszcze raz Kenneth Lomax. Podejrzany jedzie teraz na północ trasą
West Side, zbliża się do mostu Waszyngtona.
– Skąd pan wie? – spytała operatorka.
– Bo go ścigam.
– Proszę zrezygnować, zajmie się tym policja.
Proctor rzadko kiedy podnosił głos, jednak teraz nie wytrzymał.
– No to przyślijcie tu kogoś, do ciężkiej cholery! – I nie zważając
na gadaninę operatorki, rzucił telefon na fotel pasażera.
West Side Highway przecinała Hudson River Greenway, wznosząc się
i opadając wraz z ukształtowaniem terenu. Proctor pędził z prędkością
ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jednak wiedział,
że Diogenes na pewno nie jedzie wolniej. Przed nim i nad nim ciągnął
się długi, wąski łuk mostu Waszyngtona, przez który przebiegała droga
międzystanowa I-95. Lincoln przepadł jak kamień w wodę. Czyżby
Diogenes wjechał ślimakiem na górę i skręcił w kierunku New Jersey
albo Long Island czy Connecticut? A może został na West Side Highway
i minąwszy Manhattan, pojechał na północ do Westchester?
Proctor znów zaklął i pokręcił potencjometrem policyjnego radia.
Meldowały się kolejne radiowozy reagujące na wezwanie centrali.
Miały wypatrywać czarnego lincolna navigatora z przyciemnionymi
szybami, jadącego na północ West Side Highway. Z tym że na tej trasie
już go nie było.
Pościg dobiegł końca.
3
Ale niezupełnie.
W ostatniej chwili, idąc za głosem instynktu i ledwo panując nad
samochodem, Proctor przeciął na skos trzy pasy ruchu i wjechał
na most. Wybrał dolny poziom, bo było tam mniej ciężarówek, dzięki
czemu mógł szybciej jechać i łatwiej manewrować. Z trzeszczącego
policyjnego radia docierało do niego coraz więcej meldunków o braku
wyników poszukiwań. Głos operatorki w telefonie na fotelu pasażera
znów zaczął się wzmagać. Proctor wiedział, że kiedy policjanci zniechęcą
się nieudanym pościgiem, następnym obiektem ich zainteresowania
będzie on sam. Nie miał czasu na niewygodne pytania albo – co gorsza –
na pobyt w areszcie. Otworzył okno i wyrzucił komórkę. W torbie miał
jeszcze kilka jednorazówek na kartę.
Za mostem, już w New Jersey, mijając punkt poboru opłat, zwolnił
do stu dziesięciu – nie chciał, żeby w tak krytycznym momencie
zatrzymano go za przekroczenie dozwolonej prędkości – i pokonawszy
plątaninę krzyżujących się i rozwidlających dróg, ruszył na zachód
międzystanówką I-80. Kwadrans później skręcił w zjazd numer 65
i pojechał w kierunku lotniska Teterboro.
Doszedł do wniosku, że Diogenes ma jedynie dwa wyjścia:
przywarować w pobliżu w specjalnie przygotowanej do tego celu
kryjówce albo wywieźć Constance gdzieś dalej prywatnym transportem.
Jeśli postanowił przywarować, było za późno, żeby temu zapobiec. Jeśli
natomiast postawił na wyjście numer dwa, nie mógł ryzykować dalszej
jazdy lincolnem, ponieważ policja znała jego numer rejestracyjny. Nie
mógł także zawlec Constance na pokład komercyjnego samolotu czy
innego środka transportu publicznego. Pozostawało jedynie Teterboro,
najbliższe lotnisko obsługujące prywatne samoloty dalekiego zasięgu.
Skręcił w Industrial Avenue, zaparkował przy krawężniku przed
najbliższym wejściem i otaksował spojrzeniem pobliskie zabudowania:
wieżę, remizę strażacką i budynki administracyjne należące
do prywatnych linii lotniczych. Lincolna nie wypatrzył, ale to nic nie
znaczyło, bo Diogenes mógł go zostawić za lub w którymś z sześciu
hangarów. Otworzył drzwi, wysiadł, powiódł wzrokiem po pasie
startowym – na razie pustym – i spojrzał w niebo. W oddali wzbijał się
w powietrze jakiś odrzutowiec, właśnie chował podwozie. Jednak ruch
nad stanami Nowy Jork, Connecticut i New Jersey był bardzo duży,
więc nie mógł mieć żadnej pewności, że Diogenes jest na pokładzie
akurat tej maszyny.
Przynajmniej na razie.
Proctor wsiadł do samochodu, wyjął z torby laptopa i ściągnął
z internetu plan lotniska Teterboro. Potem wszedł na stronę AirNav
i poszukał podstawowych informacji na temat obiektu, takich jak jego
położenie, długość i szerokość geograficzna, statystyki operacyjne
i wymiary pasów startowych; obydwa miały dwa tysiące sto metrów
długości i mogły na nich lądować samoloty niemal dowolnej wielkości.
Odnotował, że lotnisko obsługuje około czterystu pięćdziesięciu
samolotów dziennie, w tym dwieście siedemdziesiąt maszyn w ramach
lotnictwa ogólnego, obejmującego cały ruch lotniczy, prywatny
i komercyjny, z wyłączeniem lotów rozkładowych i wojskowych.
Na dole strony znalazł informacje dotyczące prywatnych linii lotniczych:
dane na temat obsługi naziemnej, serwisu awioniki i lotów
czarterowych. Przeczytał je uważnie i zapamiętał.
Wrzucił bieg, wjechał na teren lotniska i minąwszy ciąg zabudowań,
przystanął przed hangarem na końcu pasa startowego numer jeden.
Hangar był olbrzymi, a na jego dachu widniał wielki napis: SZKOŁA
LOTNICZA NORTH JERSEY. Proctor wziął torbę, wysiadł i pobiegł
w tamtą stronę. Biegnąc, zajrzał do hangaru i popędził dalej. Sześć
sfatygowanych cessen 152 należących do szkoły parkowało teraz
Tytuł oryginału: The Obsidian Chamber Redakcja: Łukasz Błaszczyk Korekta: Marta Śliwińska Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter Zdjęcia: Hayden Verry/Arcangel Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska Redaktor prowadzący: Magdalena Kosińska ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa Copyright © 2016 by Splendide Mendax, Inc. and Lincoln Child First published by Grand Central Publishing a division of Hachette Book Group, Inc. The Grand Central Publishing name and logo is a trademark of Hachette Book Group, Inc. Copyright © Agora SA, 2019 Copyright © for Polish translation by Jan Kraśko Wszelkie prawa zastrzeżone Warszawa 2019 ISBN: 978-83-268-2923-9 (epub), 978-83-268-2924-6 (mobi) Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści PROLOG 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49
50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 Epilog TYDZIEŃ PÓŹNIEJ Podziękowania O AUTORACH Przypisy
Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej matce Nancy Douglas Preston dedykuje tę książkę Churchillowi Elangwe
Nawet we śnie ból, który nie zapomina, kropla po kropli drąży serce, aż do pogrążonych w rozpaczy, wbrew ich własnej woli, z przerażającej łaski boga przychodzi mądrość. – Ajschylos, fragment Agamemnona sparafrazowany przez Roberta F. Kennedy’ego; przeł. Anna Rojkowska
PROLOG 8 listopada Proctor delikatnie uchylił podwójne drzwi, wpuszczając do biblioteki panią Trask, która niosła srebrną tacę zastawioną serwisem do herbaty. Bibliotekę, mroczną i wyciszoną, oświetlał jedynie ogień dogasający w kominku. Przed kominkiem w wysokim fotelu siedziała nieruchoma postać, ledwo widoczna w rozmytym świetle. Pani Trask podeszła do niej i postawiła tacę na stoliku. – Pomyślałam, że zechce się pani napić herbaty, panno Greene. – Nie, dziękuję – odparła cicho Constance. – To pani ulubiona. Jaśminowa, pierwszorzędna. Przyniosłam także magdalenki. Świeżutkie, upiekłam dziś rano. Wiem, jak bardzo je pani lubi. – Nie jestem szczególnie głodna. Ale dziękuję, że zadała pani sobie trud. – Zostawię je na wypadek, gdyby zmieniła pani zdanie. – Pani Trask uśmiechnęła się z matczyną troską, odwróciła i ruszyła do drzwi. Gdy mijała stojącego w nich Proctora, uśmiech zniknął, ponownie ustępując miejsca wyrazowi niepokoju. – Nie będzie mnie tylko kilka dni – powiedziała półgłosem. – Do weekendu moją siostrę powinni już wypisać ze szpitala. Na pewno sobie poradzicie? Proctor kiwnął głową, odprowadził ją wzrokiem – pani Trask wróciła spiesznie do kuchni – po czym znów spojrzał na siedzącą w fotelu postać. Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd Constance zjawiła się ponownie
na Riverside Drive 891. Wróciła posępna i milcząca, bez agenta Pendergasta, ani słowem nie wyjaśniając, co się właściwie stało. Proctor – szofer Pendergasta, jego były podwładny z czasów wojska, a obecnie prawa ręka do spraw bezpieczeństwa – uznał, że pod nieobecność chlebodawcy to on powinien pomóc Constance przejść przez to, przez co właśnie przechodziła. Namówienie jej do tego, żeby zechciała cokolwiek powiedzieć, wymagało czasu, cierpliwości i nie lada wysiłku, mimo to jej relacja wciąż nie miała zbyt wielkiego sensu. Wiedział jednak na pewno, że gdy zabrakło gospodarza, wielki dom przy Riverside Drive 891 bardzo się zmienił – zmienił się całkowicie. Zmieniła się także Constance. Po powrocie z Exmouth w stanie Massachusetts, gdzie pomagała Pendergastowi prowadzić prywatne śledztwo, na wiele dni zamknęła się w swoim pokoju, bardzo niechętnie przyjmowała posiłki. Gdy w końcu wyszła, wymizerowana i blada jak duch, zdawała się zupełnie inną osobą. Proctor znał ją od zawsze jako kobietę pewną siebie, powściągliwą i opanowaną, tymczasem teraz a to apatyczna, a to pełna niespokojnej energii krążyła po holach i korytarzach, jakby ciągle czegoś szukała. Przestała się interesować wszystkim tym, co ją kiedyś pochłaniało: badaniem historii rodziny Pendergasta, studiami antykwarycznymi, czytaniem i grą na klawesynie. Po kilku krótkich i nerwowych wizytach, jakie złożyli jej porucznik D’Agosta, kapitan Laura Hayward i Margo Green, nie chciała już nikogo widzieć. Proctor miał wrażenie, że nieustannie ma się na baczności; nie znalazł na to lepszego określenia. Iskierka dawnej Constance rozbłyskiwała w niej niezmiernie rzadko, tylko wtedy, kiedy dzwonił telefon albo kiedy Proctor przynosił jej odebraną ze skrytki pocztę. Jakby wciąż i wciąż miała nadzieję, że Pendergast jednak się odezwie. Ale on uparcie milczał. Mimo że pewien wysoki rangą urzędnik FBI zarządził poszukiwania i wszczął oficjalne śledztwo poza zasięgiem mediów, Proctor postanowił rozpocząć swoje i zebrać jak najwięcej informacji na temat zaginięcia chlebodawcy. Dowiedział się, że poszukiwania ciała trwały pięć dni.
Ponieważ zaginiony był agentem federalnym, zaangażowano w nie wyjątkowe siły. Szukając jakichkolwiek śladów, choćby strzępków ubrania, kutry Straży Wybrzeża dokładnie spenetrowały wody w okolicach Exmouth, a Gwardia Narodowa przeczesała wybrzeże od granicy New Hampshire aż po Cape Ann. Płetwonurkowie uważnie obejrzeli skały, na których mogło uwięznąć wyniesione przez prądy ciało, zbadano sonarem dno. Jednak nie znaleziono nic. Sprawa wciąż była oficjalnie otwarta, lecz skłaniano się ku niewypowiedzianemu wnioskowi, że Pendergast – ciężko ranny w walce, zmagający się ze zdradzieckim odpływem, osłabiony przez przybój i narażony na niską temperaturę (dziesięć stopni Celsjusza) – po prostu utopił się na otwartym morzu i jego zwłoki spoczęły w głębinach. Ledwie przed dwoma dniami jego adwokatowi – wspólnikowi w jednej z najstarszych i najbardziej dyskretnych kancelarii prawniczych w Nowym Jorku – udało się skontaktować z Tristramem, jedynym żyjącym synem Pendergasta, i przekazać mu smutną nowinę o zaginięciu ojca. Proctor podszedł bliżej i usiadł obok Constance. Gdy siadał, zerknęła na niego z bladym uśmiechem, po czym znów spojrzała w ogień. Migotliwe światło rzucało cienie na jej fiołkowe oczy i krótko podcięte ciemne włosy. Odkąd wróciła, Proctor się nią opiekował. Wiedział, że właśnie tego chciałby jego chlebodawca. Jej niepokój wzbudzał w nim nietypowe dla niego opiekuńcze uczucia – czysty paradoks, ponieważ w normalnych okolicznościach Constance była ostatnią osobą, która pragnęłaby czyjejś opieki. Mimo to wyraźnie czuł, że cieszy ją ta atencja. Wyprostowała się. – Proctorze, postanowiłam zejść na dół. To nagłe oświadczenie zbiło go z tropu. – To znaczy... tam? Tam gdzie przedtem? Constance nie odpowiedziała. – Dlaczego? – Żeby pogodzić się z nieuchronnym. Żeby się tego nauczyć.
– Dlaczego nie może pani zrobić tego tutaj, z nami? Nie może pani tak po prostu... Constance odwróciła się i przeszyła go tak ostrym spojrzeniem, że zamarł. Natychmiast zrozumiał, że niczego jej nie wyperswaduje, że to beznadziejne. Ale kto wie, może znaczyło to, że w końcu zaczynała oswajać się z myślą, że Pendergast nie wróci? Może to jakiś postęp? Może. Wstała. – Napiszę list do pani Trask z listą rzeczy, które ma zostawiać dla mnie w windzie służbowej. Będę jadła jeden gorący posiłek dziennie, o ósmej wieczorem. Ale nie przez pierwsze dwa dni, muszę odpocząć od nadmiaru opieki. Poza tym pani Trask nie będzie i nie chciałabym narażać pana na niewygody. Proctor też wstał. Ujął ją za ramię. – Constance, proszę mnie wysłuchać... Spojrzała na jego rękę, a potem popatrzyła mu w oczy takim wzrokiem, że natychmiast zwolnił uścisk. – Dziękuję, że zechciał pan uszanować moje życzenia. Stanęła na palcach i ku jego zaskoczeniu lekko pocałowała go w policzek. Potem odwróciła się i idąc niemal jak lunatyczka, skierowała się w stronę przeciwległego krańca biblioteki, ku windzie służbowej ukrytej za fałszywymi regałami. Rozsunęła je, wślizgnęła się do kabiny, zamknęła ją za sobą i... zniknęła. Proctor długo patrzył w to miejsce. Zupełny obłęd. Pokręcił głową. Nieobecność Pendergasta kładła się cieniem na całym domu, na nim też. Musiał pobyć trochę sam, musiał to przemyśleć. Wyszedł z biblioteki, przeciął hol, otworzył drzwi do wyłożonego dywanami korytarza i wszedł na rozchwierutane schody prowadzące do dawnych kwater dla służby. Na drugim piętrze skręcił w kolejny korytarz i po kilkunastu krokach stanął przed drzwiami swojego niewielkiego mieszkania. Otworzył je i wszedł do środka. Powinien był oprotestować jej plan bardziej stanowczo. Pod
nieobecność Pendergasta to on za nią odpowiadał. Ale niczego by to nie zmieniło, dobrze o tym wiedział. Już dawno się przekonał, że choć dałby radę niemal każdemu, wobec niej był kompletnie bezbronny. Z czasem, pomyślał, z delikatną zachętą z mojej strony, Constance pogodzi się z odejściem Pendergasta, powróci do żywych i... Obleczona w rękawiczkę ręka błyskawicznie objęła go od tyłu i z potężną siłą ścisnęła klatkę piersiową. Choć zaskoczony, zareagował odruchowo, gwałtownie pochylając się w dół i próbując pozbawić napastnika równowagi, jednak ten się tego spodziewał i pokrzyżował mu plany. W tej samej chwili poczuł ukłucie igły zagłębiającej się w kark. Zamarł. – Jakikolwiek ruch byłby wielce niewskazany. Ten dziwny, jedwabisty głos – natychmiast go rozpoznał. Zastygł bez ruchu. Nie mógł uwierzyć, że dał się tak zaskoczyć. Jak to możliwe? Nie uważał, był pochłonięty myślami. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Zwłaszcza że miał do czynienia z największym wrogiem Pendergasta. – Jesteś dużo lepiej wyszkolony w sztuce walki wręcz – ciągnął aksamitny głos. – Dlatego pozwoliłem sobie wyrównać szanse. To, co tkwi w twojej szyi, to oczywiście igła. Jeszcze nie nacisnąłem tłoczka. W strzykawce jest pentotal sodu, bardzo silna dawka. Poproszę cię raz i tylko raz: potwierdź gotowość do współpracy, rozluźniając mięśnie ciała. Od twojej reakcji zależy to, czy wstrzyknę ci dawkę znieczulającą, czy też... śmiertelną. Proctor rozważył dostępne opcje. I rozluźnił mięśnie. – Znakomicie – kontynuował głos. – O ile dobrze pamiętam, nazywasz się Proctor, prawda? Proctor nie odpowiedział. Na pewno będzie miał okazję, żeby odwrócić sytuację. Zawsze jest jakaś okazja, musiał tylko pomyśleć. – Obserwuję tę rodzinną rezydencję od dłuższego czasu. Pan domu wyjechał, wygląda na to, że na zawsze. Ponuro tu jak w grobie. Aż dziw bierze, że nie nosicie się na czarno. Proctor błyskawicznie analizował różne scenariusze. Musiał wybrać
jeden i go zrealizować. Potrzebował tylko czasu, trochę więcej czasu, wystarczyłoby kilka sekund... – Nie jesteśmy w nastroju na pogawędkę? Nie szkodzi. Mam na głowie mnóstwo spraw, pozwolisz więc, że się pożegnam, życząc ci dobrej nocy. Gdy tłoczek ruszył, Proctor zdał sobie sprawę, że jednak zabrakło mu czasu i że – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu – całkowicie zawiódł.
1 Wypływał z atramentowych głębin. Powracał do świadomości długo i powoli, jednak w końcu otworzył oczy. Powieki miał tak ciężkie, że omal znów nie opadły. Co się stało? Leżał bez ruchu, badając wzrokiem otoczenie. I po chwili zrozumiał: to podłoga, podłoga w saloniku. Jego własnym saloniku. „Mam na głowie mnóstwo spraw...”. Nagle wszystko wróciło do niego w oszalałym pędzie. Spróbował wstać, lecz nie zdołał. Spróbował ponownie i tym razem z wielkim trudem udało mu się usiąść. Czuł się tak, jakby zamiast ciała miał wór mąki. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po jedenastej. Był nieprzytomny ponad pół godziny. Pół godziny. Bóg wie, co mogło się przez ten czas wydarzyć. „Mam na głowie mnóstwo spraw...”. Z heroicznym wprost wysiłkiem chwiejnie wstał. Musiał przytrzymać się stołu, bo pokój zakołysał się na wszystkie strony. Żeby szybciej otrzeźwieć, gwałtownie potrząsnął głową i postał przez chwilę, aby odzyskać pełnię władz umysłowych i fizycznych. Potem otworzył pojedynczą szufladę w stole, wyjął z niej glocka 22 i wetknął go za pasek spodni. Drzwi były otwarte i widział przez nie główny korytarz w skrzydle dla służby. Ruszył w tamtą stronę jak pijany, przytrzymał się futryny, dotarł do wąskich schodów i kurczowo chwytając się poręczy, na wpół zszedł, na wpół zsunął się na parter. Towarzyszący temu wysiłek i poczucie najwyższego niebezpieczeństwa pomogło wyostrzyć zmysły.
Przeszedł krótkim korytarzem i otworzył drzwi prowadzące do ogólnie dostępnych pomieszczeń. Przystanął, żeby zawołać panią Trask. Ale szybko z tego zrezygnował. Obwieszczanie swojej obecności nie było wskazane. Poza tym pani Trask pewnie już wyszła, wyjechała do chorej siostry. Zresztą to nie jej groziło największe niebezpieczeństwo. Największe niebezpieczeństwo groziło Constance. Wstąpił na marmurową posadzkę, chcąc wejść do biblioteki, zjechać windą do podziemi i zrobić wszystko, aby ją chronić. Jednak przed szeroko otwartymi drzwiami ponownie przystanął. W środku dostrzegł przewrócony stolik, walające się na dywanie książki i papiery. Szybko się rozejrzał. Po prawej stronie, w sali recepcyjnej o ścianach zabudowanych szafkami pełnymi dziwacznych eksponatów, panował bałagan. Ktoś strącił etruską urnę z cokołu i jej szczątki walały się teraz na podłodze. Wielka waza ze świeżo ściętymi kwiatami – pani Trask codziennie je zmieniała – która zawsze stała na środku sali, leżała teraz roztrzaskana na marmurowej posadzce, a wraz z nią, w kałużach wody, dwa tuziny róż i lilii. Drzwiczki jednej z szafek na drugim końcu sali, tuż przy wejściu do jadalni, były otwarte na oścież, mocno przekrzywione i prawie wyrwane z zawiasów. Wyglądało to tak, jakby ktoś się ich rozpaczliwie chwycił, żeby stawić opór przeciwnikowi i nie dać się nigdzie zawlec. Wszystkie ślady aż zbyt wyraźnie wskazywały na to, że doszło tu do straszliwej walki. Wszystkie przecinały salę recepcyjną, prowadząc w stronę głównych drzwi domu i... rozciągającego się za nimi świata. Proctor pobiegł przed siebie. Porozrzucane książki i dokumenty, poprzewracane krzesła, przewrócony laptop – w długiej, wąskiej jadalni mignął mu stół, przy którym jeszcze do niedawna Constance badała historię rodziny Pendergasta. Na końcu pomieszczenia, tam gdzie zaczynał się frontowy hol, ujrzał coś jeszcze bardziej niepokojącego – ciężkie drzwi, które prawie zawsze były zamknięte na klucz i rzadko kiedy otwierane, stały teraz uchylone, wpuszczając do holu jaskrawe
światło dnia. Chłonąc to wszystko z narastającym przerażeniem, usłyszał nagle zza otwartych drzwi przytłumiony głos kobiety wołającej o pomoc. Choć wciąż miał zawroty głowy, wyjął zza pasa pistolet i popędził w tamtą stronę. Przebiegł pod łukowatym przejściem, przeciął frontowy hol, kopniakiem otworzył drzwi na oścież, wypadł na dwór, przystanął pod portykiem i zbadał wzrokiem teren. Na końcu podjazdu, przodem do ulicy, na jałowym biegu czekał lincoln navigator z przyciemnionymi oknami. Tylne drzwi były otwarte i stała przy nich Constance ze związanymi z tyłu rękami. Stała plecami do niego i gwałtownie się szarpała, jednak po obciętych na pazia włosach i oliwkowym trenczu poznał, że to ona. Jakiś mężczyzna, też stojący przodem do ulicy, wpychał ją właśnie na tylne siedzenie lincolna, już zatrzaskiwał drzwi. Proctor poniósł pistolet i wystrzelił, lecz tamten przeskoczył przez maskę samochodu, zanurkował do środka i kula chybiła celu. Druga zrykoszetowała na kuloodpornej szybie i w tej samej chwili wóz ruszył, gwałtownie przyspieszył, w kłębach dymu z palonej gumy wyjechał na ulicę i z wciąż szarpiącą się za tylną szybą Constance szybko znalazł się poza zasięgiem strzału. Ułamek sekundy przed skokiem do samochodu porywacz odwrócił się do Proctora i spotkali się wzrokiem. Dziwne oczy, jedno zielone, drugie białawoniebieskie, blada cera, wyraziste rysy twarzy, bijące z niej okrucieństwo, starannie wypielęgnowana broda, rude włosy – nie sposób go było z nikim pomylić. Proctor miał przed sobą Diogenesa, brata i nieprzejednanego wroga Pendergasta w jednej osobie, człowieka, którego – jak wszyscy myśleli – Constance zabiła przed ponad trzema laty. I który właśnie odżył. Żeby ją uprowadzić. W jego oczach było tyle dzikości, tyle mrocznego, perwersyjnego triumfu, że przez krótką chwilę nawet stoicki Proctor czuł się bezradny. Jednak paraliż trwał tylko ułamek sekundy. Otrząsnąwszy się
z przerażenia i pokonawszy skutki działania pentotalu sodu, puścił się w pościg, pędząc przez podjazd i jednym susem przeskakując przez równo przycięty żywopłot.
2 W młodości był świetnym biegaczem – podczas szkolenia wojskowego w Fort Benning ustanowił niepobity dotąd rekord w biegu na wytrzymałość i od tamtej pory zawsze utrzymywał szczytową formę – więc pędził ile sił w nogach. Lincoln stał na czerwonym świetle półtorej przecznicy dalej i Proctor pokonał tę odległość w niecałe piętnaście sekund. Już do niego dobiegał, gdy światło zmieniło się na zielone i wóz gwałtownie ruszył. Proctor przystanął, przyjął stabilną pozycję strzelecką, wymierzył i wystrzelił, najpierw w lewe koło, potem w prawe. Obydwie kule dosięgły celu i opony momentalnie sflaczały, jednak już po chwili z głośnym sykiem znów przybrały pierwotny kształt. Napełniły się powietrzem same. Lincoln, z Diogenesem za kierownicą, wyminął jadący przed nim samochód, przyspieszył i zygzakując między pojazdami, popędził dalej. Proctor zawrócił. Już w biegu wetknął pistolet za pasek i wyjął komórkę. Miał ograniczoną wiedzę na temat kontaktów Pendergasta w FBI i innych agencjach rządowych, poza tym w tej sytuacji telefon do FBI tylko spowolniłby sprawę. Nie, to była robota dla miejscowej policji. Wybrał 911. – Dziewięćset jedenaście, nagłe przypadki – odezwał się chłodny kobiecy głos. Proctor wpadł do domu frontowymi drzwiami, przeciął hol i popędził na tył budynku. Dla bezpieczeństwa i pełnej poufności rozmów zarejestrował telefon na fałszywe nazwisko i adres i wiedział, że dane te ukazały się właśnie na ekranie monitora operatorki. – Mówi Kenneth Lomax. – Otworzył ukryty za panelem ściennym
schowek i wyjął torbę specjalnie przygotowaną na takie właśnie przypadki. – Przed chwilą byłem świadkiem uprowadzenia. – Adres poproszę. Podał adres i wrzucił do torby glocka wraz z zapasowymi magazynkami. – Widziałem, jak jakiś mężczyzna wyciągnął za włosy kobietę z domu. Kobieta szarpała się i głośno krzyczała. Mężczyzna wepchnął ją do samochodu i odjechał. – Jaki to był samochód? – Czarny lincoln navigator z przyciemnionymi szybami. Jechał Riverside Drive na północ. – Podyktował numer rejestracyjny, chwycił torbę i przez kuchnię pobiegł do garażu, gdzie stał wóz Pendergasta, rolls-royce silver wraith z pięćdziesiątego dziewiątego roku. – Proszę się nie rozłączać, już wysyłam radiowozy. Proctor nacisnął pedał gazu, wyjechał na ulicę i zostawiwszy na asfalcie dwa długie na trzy metry pasma spalonej gumy, mocno przyspieszył, przejeżdżając na czerwonym świetle pierwsze dwa skrzyżowania. Ruch był niewielki, więc widział na jakieś osiemset metrów. Zmrużył oczy i w mglistym świetle dnia wydawało mu się, że dostrzega wóz dziesięć ulic dalej. Przyspieszył jeszcze bardziej i zygzakując między taksówkami, przy akompaniamencie chóru rozwścieczonych klaksonów przejechał na czerwonym świetle kolejne skrzyżowanie. Wiedział, że wydawszy dyspozycje radiowozom, operatorka zawiadomi także Biuro Detektywów i zechce zadać mu mnóstwo dodatkowych pytań, ponieważ chodzi o porwanie. Nie rozłączając się, rzucił komórkę na fotel pasażera, po czym pstryknął włącznikiem policyjnego radia zainstalowanego pod deską rozdzielczą. Pędził tak szybko, że śmigające za oknem skrzyżowania zlewały się w rozmazaną smugę. Nie widział już lincolna, nie zobaczył go nawet na długiej prostej tuż przed Washington Heights. Najlogiczniejszą drogą ucieczki wydawała się West Side Highway, ale z północnego odcinka
Riverside Drive nie można było na nią wjechać. W oddali zawyły pierwsze syreny – policja zareagowała bardzo szybko. I nagle w górnym lusterku zobaczył, jak ze Sto Czterdziestej Siódmej wyskakuje czarny lincoln, po czym skręca na południe. Najwyraźniej Diogenes odbił w ulicę jednokierunkową, zorientował się, że jedzie pod prąd, i zawrócił. Proctor zacisnął usta, ocenił natężenie ruchu i szarpnął kierownicą w lewo. Jednocześnie zablokował ręcznym hamulcem tylne koła, wprowadzając wóz w poślizg i gwałtownie zawracając, co jadące z naprzeciwka samochody powitały wrzaskliwymi klaksonami i piskiem opon. Kiedy samochód obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, Proctor wyrównał, zwolnił ręczny, dodał gazu i masywny rolls skoczył do przodu jak spięty ostrogami. Do policyjnych syren zaczęły dołączać migające światła kogutów. Pięć skrzyżowań dalej lincoln skręcił w Sto Czterdziestą Piątą Zachodnią. Co było bez sensu: Sto Czterdziesta Piąta kończyła się parkingiem przy Riverside State Park, terenem zielonym usytuowanym – o ironio! – na dachu oczyszczalni ścieków wciśniętej między rzekę Hudson i West Side Highway. Czyżby na Diogenesa czekała na nabrzeżu motorówka? Minęło pół minuty, zanim przebił się przez ruch i ostro skręcił w Sto Czterdziestą Piątą Zachodnią. Najpierw chciał zrozumieć, co Diogenes zamierza, a dopiero potem działać. Gwałtownie zahamował, wyjął z torby silną lornetkę i omiótł nią teren, trasę, parking i drogi dojazdowe. Ani śladu lincolna. Gdzie się, do diabła, podział? Odkładając lornetkę, kątem oka zauważył coś dziwnego w zaroślach po prawej stronie, w miejscu, gdzie pobocze opadało stromo w dół, ku północno-południowej jezdni West Side Highway. Niedawno musiała pracować tam kosiarka i nad warstwą ściętej trawy unosił się szybko opadający tuman kurzu. A na ziemi widniały świeże ślady opon. Proctor znów sięgnął po lornetkę. Jest! Tam, daleko. Czarny lincoln navigator. Jechał szybko na północ. Niech to szlag! Serią sprytnych
manewrów Diogenes zdobył co najmniej osiemset metrów przewagi. Proctor odpalił silnik, skręcił na pobocze i – to gwałtownie hamując, to lekko przyspieszając – zjechał stromym nasypem na trasę, agresywnie włączył się do ruchu i chwycił komórkę. – Jeszcze raz Kenneth Lomax. Podejrzany jedzie teraz na północ trasą West Side, zbliża się do mostu Waszyngtona. – Skąd pan wie? – spytała operatorka. – Bo go ścigam. – Proszę zrezygnować, zajmie się tym policja. Proctor rzadko kiedy podnosił głos, jednak teraz nie wytrzymał. – No to przyślijcie tu kogoś, do ciężkiej cholery! – I nie zważając na gadaninę operatorki, rzucił telefon na fotel pasażera. West Side Highway przecinała Hudson River Greenway, wznosząc się i opadając wraz z ukształtowaniem terenu. Proctor pędził z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jednak wiedział, że Diogenes na pewno nie jedzie wolniej. Przed nim i nad nim ciągnął się długi, wąski łuk mostu Waszyngtona, przez który przebiegała droga międzystanowa I-95. Lincoln przepadł jak kamień w wodę. Czyżby Diogenes wjechał ślimakiem na górę i skręcił w kierunku New Jersey albo Long Island czy Connecticut? A może został na West Side Highway i minąwszy Manhattan, pojechał na północ do Westchester? Proctor znów zaklął i pokręcił potencjometrem policyjnego radia. Meldowały się kolejne radiowozy reagujące na wezwanie centrali. Miały wypatrywać czarnego lincolna navigatora z przyciemnionymi szybami, jadącego na północ West Side Highway. Z tym że na tej trasie już go nie było. Pościg dobiegł końca.
3 Ale niezupełnie. W ostatniej chwili, idąc za głosem instynktu i ledwo panując nad samochodem, Proctor przeciął na skos trzy pasy ruchu i wjechał na most. Wybrał dolny poziom, bo było tam mniej ciężarówek, dzięki czemu mógł szybciej jechać i łatwiej manewrować. Z trzeszczącego policyjnego radia docierało do niego coraz więcej meldunków o braku wyników poszukiwań. Głos operatorki w telefonie na fotelu pasażera znów zaczął się wzmagać. Proctor wiedział, że kiedy policjanci zniechęcą się nieudanym pościgiem, następnym obiektem ich zainteresowania będzie on sam. Nie miał czasu na niewygodne pytania albo – co gorsza – na pobyt w areszcie. Otworzył okno i wyrzucił komórkę. W torbie miał jeszcze kilka jednorazówek na kartę. Za mostem, już w New Jersey, mijając punkt poboru opłat, zwolnił do stu dziesięciu – nie chciał, żeby w tak krytycznym momencie zatrzymano go za przekroczenie dozwolonej prędkości – i pokonawszy plątaninę krzyżujących się i rozwidlających dróg, ruszył na zachód międzystanówką I-80. Kwadrans później skręcił w zjazd numer 65 i pojechał w kierunku lotniska Teterboro. Doszedł do wniosku, że Diogenes ma jedynie dwa wyjścia: przywarować w pobliżu w specjalnie przygotowanej do tego celu kryjówce albo wywieźć Constance gdzieś dalej prywatnym transportem. Jeśli postanowił przywarować, było za późno, żeby temu zapobiec. Jeśli natomiast postawił na wyjście numer dwa, nie mógł ryzykować dalszej jazdy lincolnem, ponieważ policja znała jego numer rejestracyjny. Nie mógł także zawlec Constance na pokład komercyjnego samolotu czy innego środka transportu publicznego. Pozostawało jedynie Teterboro,
najbliższe lotnisko obsługujące prywatne samoloty dalekiego zasięgu. Skręcił w Industrial Avenue, zaparkował przy krawężniku przed najbliższym wejściem i otaksował spojrzeniem pobliskie zabudowania: wieżę, remizę strażacką i budynki administracyjne należące do prywatnych linii lotniczych. Lincolna nie wypatrzył, ale to nic nie znaczyło, bo Diogenes mógł go zostawić za lub w którymś z sześciu hangarów. Otworzył drzwi, wysiadł, powiódł wzrokiem po pasie startowym – na razie pustym – i spojrzał w niebo. W oddali wzbijał się w powietrze jakiś odrzutowiec, właśnie chował podwozie. Jednak ruch nad stanami Nowy Jork, Connecticut i New Jersey był bardzo duży, więc nie mógł mieć żadnej pewności, że Diogenes jest na pokładzie akurat tej maszyny. Przynajmniej na razie. Proctor wsiadł do samochodu, wyjął z torby laptopa i ściągnął z internetu plan lotniska Teterboro. Potem wszedł na stronę AirNav i poszukał podstawowych informacji na temat obiektu, takich jak jego położenie, długość i szerokość geograficzna, statystyki operacyjne i wymiary pasów startowych; obydwa miały dwa tysiące sto metrów długości i mogły na nich lądować samoloty niemal dowolnej wielkości. Odnotował, że lotnisko obsługuje około czterystu pięćdziesięciu samolotów dziennie, w tym dwieście siedemdziesiąt maszyn w ramach lotnictwa ogólnego, obejmującego cały ruch lotniczy, prywatny i komercyjny, z wyłączeniem lotów rozkładowych i wojskowych. Na dole strony znalazł informacje dotyczące prywatnych linii lotniczych: dane na temat obsługi naziemnej, serwisu awioniki i lotów czarterowych. Przeczytał je uważnie i zapamiętał. Wrzucił bieg, wjechał na teren lotniska i minąwszy ciąg zabudowań, przystanął przed hangarem na końcu pasa startowego numer jeden. Hangar był olbrzymi, a na jego dachu widniał wielki napis: SZKOŁA LOTNICZA NORTH JERSEY. Proctor wziął torbę, wysiadł i pobiegł w tamtą stronę. Biegnąc, zajrzał do hangaru i popędził dalej. Sześć sfatygowanych cessen 152 należących do szkoły parkowało teraz