Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Dwor w Czartorowiczach. Nowe pokolenie - Monika Rzepiela

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Dwor w Czartorowiczach. Nowe pokolenie - Monika Rzepiela.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Monika Rzepiela
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowa- na w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Projekt okładki i stron tytułowych Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Zdjęcia na okładce © pilago2009 | pixabay.com © JamesDeMers | pixabay.com © Jonston N. Hoffman Redakcja Justyna Nosal-Bartniczuk Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Barbara Kaszubowska Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywi- stych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe. Wydanie I, Katowice 2018 Wydawnictwo Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2017 ISBN 978-83-65684-77-6

Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby. Aleksander Fredro, Zemsta

Dramatis personae Dom Sasickich Adelajda Marcjanna Sasicka – panna na Olechowiczach Sebastian Błażej Sasicki – brat Adelajdy, dziedzic Olechowicz Ewa z Jabłońskich Sasicka – pani na Olechowiczach Marcin Sasicki – pan na Olechowiczach Emilia z Działyńskich Sasicka – matka Marcina Ignacy Sasicki – ojciec Marcina Feliks Dionizy Sasicki – protoplasta rodu Sasickich Matylda Krzysztańska – kucharka Róża i Nela – pokojówki w Olechowiczach Tekla Zawistowska – nowa kucharka Dom Jabłońskich Blanka z Halickich Jabłońska – matka Ewy z Jabłońskich Sasickiej i Aleksandra Antoni Jabłoński – ojciec Ewy z Jabłońskich Sasickiej i Aleksandra Aleksander Jabłoński – dziedzic Czartorowicz Klementyna z Halickich p.v. Branicka s.v. Trębińska – matka Igi i rezydentka w Czartoro- wiczach Stanisław Trębiński – drugi mąż Klementyny Julita z Tomiłłów p.v. Jabłońska s.v. Kozakowa – bratowa Antoniego Tadeusz Kozakow – syn Julity Maciejka – piastunka Władziowa – ochmistrzyni Andrzejowa – kucharka Klara – pokojówka Honorata Zawistowska – nowa pokojówka Dom Świergiełłów Eliza Mariola Świergiełłówna – panna na Hajduliszkach Alojzy Świergiełło – ojciec Elizy, pan na Hajduliszkach Maria z Olszewskich Świergiełłowa – macocha Elizy Rodzina Chruśników Iga z Branickich p.v. Dworzycka s.v. Chruśnikowa – kuzynka Ewy z Jabłońskich Sasic- kiej Leon Chruśnik – mąż Igi Leonard Chruśnik – syn Igi i Leona, kuzyn Adelajdy i Sebastiana Helcia Białkowska – przybrana córka Igi i Leona Pozostałe persony Piotr Lisiecki – doktor Klotylda z Wareckich Lisiecka – doktorowa

Fabiola Lisiecka – doktorówna Zygmunt i Paweł Leśniakowie – bracia cioteczni Marcina Azila – Ormianka, właścicielka kamienicy Rittelowa – właścicielka pensji Gustaw Gliński – przyjaciel Marcina Izabela z Leszczyńskich Glińska – przyjaciółka Ewy, żona Glińskiego Leokadia Glińska – doktorówna Zbigniew Baliński – daleki kuzyn Adelajdy i Sebastiana Józefina z Tomiłłów Balińska – matka Zbigniewa Apolonia Wrońska – przyjaciółka Adelajdy Karolina Wargulska – przyjaciółka Adelajdy Gregoriana – matka przełożona Konstancja – zakonnica Rozalka Szpunarówna – dziewczyna ze wsi Franek Sitarz – chłopak ze wsi

Rozdział 1. Podróż poślubna Do alkowy nowożeńców w Czartorowiczach, którą pani Blanka Jabłońska kazała przygo- tować w dawnym pokoju swej świętej pamięci świekry Marcjanny z Danguszków Jabłońskiej, wpadły pierwsze promienie słońca. Przez uchylone okno, w którym powiewała muślinowa firan- ka obszyta seledynową nicią tak, by komponowała się z kolorem ścian, dochodziły zapachy i dźwięki letniego świtu. Rześki czerwcowy poranek tysiąc osiemset siedemdziesiątego siódmego roku zapowiadał cudowny dzień, tak piękny, jak wspaniała była noc poślubna państwa Ewy i Marcina Sasickich. Pierwsza obudziła się młoda żona. Zaledwie uniosła ozdobione ciemnymi rzęsami powie- ki, westchnęła cichutko. Leżała w pościeli haftowanej w złociste lilie, mięciutkiej jak puch, którą z niezwykłą pieczołowitością matka z ciotką Klementyną szyły specjalnie na tę noc. Materiał był delikatny i bielutki jak opłatek, podobnie jak koronkowa halka wisząca u wezgłowia łóżka. Ewa leżała obok męża zupełnie naga, szczęśliwa jak aniołowie w niebie, przepełniona słodką rozkoszą, że należy do ukochanego ciałem i duszą po kres żywota. Tylko śmierć mogłaby ich rozłączyć! Przymknęła na chwilę swe zielone oczy i wróciła myślami do tego momentu, gdy Marcin w pełni uczynił ją swą żoną. Cofnęła się tylko odrobinę, nieznacznie, ponieważ ból, który poczuła, szybko minął i przemienił się w błogie, cudne doznania. Nawet nie marzyła, że robienie „tych” rzeczy może być aż tak przyjemne! Włożywszy dłonie pod policzek, zerknęła na męża z ciekawością, a stwierdziwszy, że śpi głęboko, powiodła wzrokiem po jego nagim wysportowanym ciele przykrytym haftowaną poście- lą tylko tam, gdzie znajdowały się lędźwie. Delikatnie dotknęła zmierzwionych czarnych włosów, powiek, które przykrywały podob- ne do węgli oczy, potem policzka zacienionego nieznacznym zarostem i zmysłowych ust, które całowały ją gorąco i zachłannie. A kiedy zbliżyła ku nim swe delikatne wargi, omiótł ją zaspa- nym wzrokiem i natychmiast przyciągnął do siebie. Niewiele myśląc, rozchyliła uda i ponownie stali się jednością. – Niech mi Bóg wybaczy, ale kocham cię jak szaleniec – szepnął jej do ucha żarliwie. – Cały świat bym za ciebie oddał! – A ja życie za ciebie – odpowiedziała młoda małżonka cichutko. – Całe życie! Gdy nasyceni odsunęli się od siebie, Ewa sięgnęła po halkę, którą Marcin zawiesił na po- ręczy łóżka. Drżąc na całym ciele, zgrabnie narzuciła ją na szczupłą figurę. Odwróciła się w stro- nę wybranka, gdy ten właśnie zapinał jasne spodnie, a potem z uwagą spojrzał na puste łoże. Kie- dy powiodła za jego wzrokiem, zauważyła niewielką plamę krwi na bielusieńkim prześcieradle. Wiedziała, że tak się stanie w noc poślubną. Matka uświadomiła ją, że będzie wówczas krwawiła jak przy periodzie. Leciutko zmarszczyła brwi, mąż zaś uśmiechnął się ciepło. Patrzyła na jego szerokie ramiona, owłosiony tors, wyrzeźbiony niczym grecki posąg brzuch i zatrzymała wzrok niżej, na genitaliach okrytych spodniami. Ta część jego ciała nie stanowiła już dla niej tajemnicy. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że ten szaleńczo przystojny mężczyzna jest jej mężem! Pragnęła przytulić się do niego tak, jak dziecko przytula się do matki, lecz obrócił się w stronę okna. Stał przy nim przez chwilę, wciągając w nozdrza zapach kwiatów. Ewa nieoczekiwanie przypomniała sobie tamten odległy dzień, gdy uciekając znad Czarnego Potoku przed burzą, schronili się w sa- motnej, krytej strzechą chacie. Wtedy również stał w milczeniu obok niewielkiego okienka, ona zaś zerkała na niego nieśmiało. Dziś natomiast patrzyła nań z zupełną otwartością, a wodząc wzrokiem po jego ramionach, uświadomiła sobie, że mogłaby zmieścić się w nich po dwakroć,

a on i tak, przytuliwszy ją mocniej, mógłby pogruchotać jej kości. Nic nie mówili. Kontynuowali toaletę. Marcin ubrał się pierwszy, bez zbędnych ceregieli. Ewa wciąż miała na sobie tylko halkę. Z ogromną dbałością rozczesywała swe długie jasne wło- sy, które teraz musiała upinać w kok, gdyż nie uchodziło, by jako mężatka zaplatała dziewicze warkocze. Szło jej to z niejakim trudem, jako że w babcinym pokoju nie było lustra. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego matka nie kazała przygotować na noc poślubną jej panieńskiego poko- ju, tylko poleciła wnieść do babcinego wielkie łoże, lecz natychmiast skarciła się za bezsensowne myśli. Przecież dawny pokój na tę noc zajęła Iga z dzieckiem! – Cudownie wyglądasz. – Marcin pochylił się nad żoną, dotykając jej ucha. A potem z ło- buzerskim uśmiechem zajrzał pod staniczek i wargami musnął jej nabrzmiałe sutki. – Czuję się jak Beduin na pustyni – zażartował. Gdy wyszedł z seledynowego pokoju, Ewa sięgnęła po suknię. Matka i o tym pomyślała. Młoda małżonka miała pod ręką strój, w którym mogła zasiąść do śniadania. Marcin do posiłku włożył ślubny strój, lecz zamiast białej koszuli – kremową, która czekała na niego w alkowie za- wieszona na poręczy krzesła pod oknem. Czartorowicze tętniły życiem. Domownicy, goście i służba od rana byli na nogach, toteż tego dnia śniadanie podano wcześniej niż zazwyczaj. Marcin usiadł obok Ewy, mając po prawej stronie teścia. Na jego twarzy nie znać było bodaj najlżejszego zakłopotania. – Poprawiny urządzimy w ogrodzie – zdecydował Antoni, unikając wzroku zięcia. – Nie ma potrzeby kryć się w stodole przy tak pięknej pogodzie. – Cudownie, wujaszku! – ucieszyła się Iga. – Leoś będzie mógł pospać w cieniu. – To naprawdę wspaniały pomysł – poparła panią Dworzycką matka panny Leszczyń- skiej. – Zarówno ja, jak i moja córuchna doskonale bawiłyśmy się na weselu. Oby mojej Izabeli tak się poszczęściło, jak młodziutkiej pani Sasickiej! – Z pewnością tak będzie – stwierdziła Blanka, biorąc do ręki kaftyrek. – Pan Gliński nie mógł wzroku oderwać od panny Izabeli. Jaka szkoda, że po oczepinach musiał natychmiast wra- cać do Zbaraża! – Właśnie o tym pragnąłbym powiedzieć – wtrącił Marcin, krojąc szynkę. – Chciałbym zabrać żonę w podróż poślubną. Jeszcze przed weselem zapewniłem sobie miesięczny urlop, że- byśmy mogli udać się do Zbaraża, a potem do Wilna. Ewa spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami. Jeszcze nigdy nie była tak daleko od domu! – Dlaczego nic o tym nie wspomniałeś? – Chciałem sprawić ci niespodziankę. – Uśmiechnął się, widząc jej oszołomienie. – Po powrocie osiądziemy na Olechowiczach. – Cóż – rzekł Antoni, ocierając usta serwetą. – Macie prawo udać się w podróż poślubną! – Jestem tego samego zdania. – Pani Jabłońska poparła męża. – Młodzi powinni spędzić miesiąc miodowy z dala od domu i codzienności. Tej będą mieli aż nadto po przeprowadzce do Olechowicz. – Oj tak, tak – westchnął pan Stanisław Trębiński, trzymając żonę za rękę. Ewa, słysząc słowa matki, uśmiechnęła się lekko, natomiast Iga dziwnie posmutniała. Za- chmurzenie jednak szybko zniknęło z jej bławych oczu zdobiących twarz w kształcie serca, gdyż cieszyła się szczęściem kuzynki. – Muszę nakarmić Leosia – rzekła i wstała od stołu. – Jeszcze dziś po poprawinach wra- cam z dzieckiem do Kamieńca! – Ależ Iguniu! – zawołała zawiedziona matka. – Dlaczego chcesz tak szybko od nas ucie-

kać? Źle ci w Czartorowiczach? – A wam, mamo, dlaczego tak źle patrzy z oczu, gdy widzicie Leona? – odparła córka py- taniem i zaraz dodała: – Jestem wdową, więc mam prawo decydować o sobie. Skoro postanowi- łam, że wracamy dzisiaj, to tak będzie i już. Nie chcę słyszeć żadnych wymówek! Blanka, słysząc ostre słowa siostrzenicy, zacisnęła usta. Iga zawsze była pewna siebie, a niedawno zyskany status wdowy uczynił ją osobą nadzwyczaj niezależną. – Proponuję zakończyć śniadanie – zadecydowała pani Jabłońska, gdy młoda matka opu- ściła jadalnię. – Poprawiny zaczną się po południu. Do obiadu czas ciągnął się leniwie. Małżonkowie spacerowali po ogrodzie w towarzy- stwie pań Leszczyńskich, zrywali owoce w sadzie, a potem wsiedli do bryczki i udali się na ob- jazd swoich włości. Był to ogląd bardzo pobieżny, gdyż Marcin nie zamierzał tracić czasu. Pra- gnął czym prędzej udać się w podróż poślubną. Młodą małżonkę miał zamiar wprowadzić do Olechowicz dopiero po powrocie z miodowego miesiąca. Słońce już gasło, malując niebo ciepłą czerwienią, gdy Iga wsiadła z Leosiem do bryczki, by udać się do Kamieńca Podolskiego. Niemal w tym samym momencie zakończyły się poprawi- ny, o wiele skromniejsze od hucznego wesela. Chociaż było na nich znacznie mniej gości, zje- dzono wszystko, co pozostało z ośmiu stołów. Państwo Emilia i Ignacy Sasiccy przepijali do Ja- błońskich, Marcin wkładał Ewie do ust smakołyki, a ona odwdzięczała się mężowi tym samym. Oleś, który ze względu na swój dziecięcy wiek jadał dotychczas tylko w towarzystwie piastunki albo matki, teraz biegał między klombami i wpychał do buzi wszystko, co tylko mu podano. Do- piero na wyraźny sprzeciw Blanki goście zaprzestali częstowania chłopca. Dzięki matczynej sta- nowczości mały dziedzic Czartorowicz uniknął poważnej niestrawności. Dwa dni później, spakowawszy walizki, młodzi państwo Sasiccy udali się do Zbaraża, starego kresowego miasteczka, które w wyniku rozbiorów znalazło się w zaborze austriackim, wcześniej jednak, nim Rzeczpospolita dostała się w ręce zaborców, położony był w wojewódz- twie wołyńskim, w piętnastym wieku natomiast należał do Litwy. Była to niewielka, lecz urokli- wa mieścina. Właśnie tam pan Gustaw Gliński prowadził prywatną praktykę lekarską, która jed- nak nie dawała mu wielkich dochodów. Doktor wynajmował dwupokojowe mieszkanie w pobliżu klasztoru Bernardynów, który został wzniesiony w Zbarażu w osiemnastym wieku. Skromne lokum w zupełności mu wystar- czało, ponieważ wciąż był kawalerem i nie miał, przynajmniej na razie, zbyt wielkich wymagań. Jeden pokój zamienił na gabinet lekarski z kozetką i wszelkim sprzętem medycznym, w drugim mieszkał. Jako że nie miał żony, która dopilnowałaby porządku, zatrudniał służącą. Kobieta dwa razy w tygodniu sprzątała mieszkanie. Jadał na mieście. Kawalerskie życie bardzo mu odpowia- dało. – Siadajcie, siadajcie – witał państwa Sasickich. Mówił jowialnie, podając dłoń Marcino- wi i jednocześnie kłaniając się Ewie. – Kawaler ja, ale jest na czym spocząć i brudu też żadnego nie ma, gdyż pewna wdowa dobrze sprząta. Rozgośćcie się jak u siebie! – Zaraz też zaczął wysu- wać krzesła spod okrągłego stolika i rozejrzał się za winem. Postawiwszy na stole butelkę oraz trzy kieliszki, zawołał: – Wznoszę toast za zdrowie młodej pary! Wychylili trunek do dna i wszyscy troje wdali się w tak ożywioną rozmowę, że nawet nie spostrzegli, kiedy zapadł zmrok. Wciąż jeszcze byli pod wrażeniem minionego wesela i mieli wiele tematów do rozmowy. Ewa dyskretnie wodziła wzrokiem po pokoju. Pomieszczenie było raczej ciemne, co mu- siało licować z charakterem pana Glińskiego. W oknach wisiały ciężkie brązowe kotary, które doskonale harmonizowały z ciemnoorzechowymi meblami, natomiast na podłodze leżał zielony dywan. Tradycyjnie pod ścianą stało łóżko, nad nim zaś wisiał kilim z Matką Boską z Dzieciąt-

kiem. – Oj, drużba, drużba, ciężka twoja służba – westchnął Gustaw, gdy wspominali oczepiny. – Ano tak to jest, że chorąży ma więcej obowiązków niż młody! – Zatem się ożeń – zażartował Marcin, częstując się cygarem. – Jako młodego będą cze- kały cię same przyjemności. – Może i się ożenię, kto wie – przytaknął przyjaciel. – Nie pytałem na weselu, bo nie wy- padało, ale chciałbym wiedzieć, czy panna Leszczyńska jest wolna. – Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek jej się oświadczył – odparła Ewa z uśmiechem, cho- ciaż czuła się nieco skrępowana, mówiąc o osobistych sprawach znajomej panny w towarzystwie młodego doktora. – Słyszałeś? – zaśmiał się Marcin. – Będziesz mógł uderzyć w konkury! – To powie- dziawszy, podniósł się z krzesła i podał ramię małżonce. – Czas miło płynie na pogawędce, ale musimy się już pożegnać. Wynajęliśmy pokoik w niewielkim hotelu. Dorożkarz czeka, by nas tam zawieźć. – Ależ nie musicie jechać! – zaoponował Gliński. – Możecie przenocować u mnie. – Dzięki, przyjacielu, ale nie chcemy zawracać ci głowy. Zostaniemy w Zbarażu tylko przez kilka dni, żeby zwiedzić miasteczko, a później jedziemy do Wilna. Gdy zamykali za sobą drzwi hotelowego pokoju, ciepły czerwcowy wieczór przemienił się w równie przyjemną, magiczną noc świętojańską. Ewa nigdy nie przebywała tak daleko od rodzinnego gniazda. Wszystko, co widziały jej oczy, było dla niej nowością, a kiedy wydawała okrzyki zdumienia, kroczący obok mąż musiał zagryzać wargi, by nie wybuchnąć śmiechem nad jej dziecinnym entuzjazmem. Chociaż reakcje żony bardzo go bawiły, rozumiał doskonale, że dla dziewczyny wychowanej w obrębie niewiel- kiej parafii prowincjonalne Wilno było centrum świata. Podobnie zachowywał się pan Gliński, gdyż i on wybrał się z młodą parą na Litwę, by dowiedzieć się, czy w tamtejszym szpitalu znaj- dzie się posada dla młodego, wykształconego na Zachodzie doktora. Marcin gorąco wspierał przyjaciela w jego staraniach i chętnie zgodził się, by ten im towarzyszył. Sasicki bywał w świecie i dobrze wiedział, jacy potrafią być ludzie. Mimo to ogromnie się cieszył, że jego ukochana jest tak prostolinijna. Niemożliwe było nie zepsuć się bodaj odrobi- nę, przebywając w zagranicznych szkołach. Chociaż nigdy nie miał wśród znajomych opinii uwodziciela, to znał wiele kobiet. Niejedna wodziła za nim powłóczystym spojrzeniem. Pod względem moralnej niewinności nie dorównywał swojej małżonce. Już wówczas gdy zobaczył ją kąpiącą się w Czarnym Potoku, pozwalał sobie popuszczać wodze fantazji, a owego dnia, gdy przyszedł tam nazrywać bazi na wielkanocny stół, ogarnęła go taka namiętność, że gdyby panna Jabłońska go nie powstrzymała, zrobiłby coś, czego nie można cofnąć, a czego oboje ogromnie by żałowali. Bardzo się więc cieszył, że wykazała się wtedy zarówno lękiem, jak i rozsądkiem, i od tej chwili jeszcze bardziej za nią tęsknił, śnił o niej po nocach i pragnął jej. Marzenia te były tak realistyczne, że nieraz pytał sam siebie, czy to jeszcze sen, czy jawa. A kiedy przywoływał na pomoc cały swój rozsądek, by przestać myśleć o pięknej zielonookiej panience, stawał się nie- spokojny i wściekły, toteż nie dziwiło go wcale, że rodzice namawiali go na długie konne prze- jażdżki. Marcin od dziecka był znakomitym jeźdźcem i nie skłamałby, powiedziawszy, że wcze- śniej siedział w siodle, niż nauczył się chodzić. Miał dar do koni, czego nie można było już rzec o strzelbie. W rodzie Sasickich niewielu było wyborowych myśliwych, chociaż w salonie w Ole- chowiczach wisiało wielkie poroże jelenia, trofeum zdobyte przez przodka na polowaniu. Sasiccy mieli mocarne ramiona, lecz sokole oczy niekoniecznie. Młody mąż wiedział, że Ewa nie potrafi jeździć konno. Sama mu o tym powiedziała. Sie-

działa wraz z Igą w siodle zaledwie kilka razy, a od czasu kiedy kuzynka spadła i tylko cudem się nie połamała, pani Jabłońska zakazała obydwu panienkom konnej jazdy. Żadna na tym szczegól- nie nie ucierpiała, ponieważ powszechnie uważano, że kobiecie nie przystoi taka frywolność. Blanka sama nie potrafiła się utrzymać dłużej niż pięć minut w siodle, więc uważała, że córka i siostrzenica również nie muszą posiadać takowej umiejętności. Marcin miał zupełnie inne zdanie od teści. Postanowił, że gdy powrócą z podróży poślub- nej, nauczy małżonkę konnej jazdy. Pragnął, by umiała dosiadać wierzchowca, żeby potrafiła po- radzić sobie w różnych sytuacjach, gdyby jego z jakiegoś powodu nie było we dworze. Ponadto Klotylda Lisiecka jeździła konno niemal tak dobrze jak on sam. Jego ukochana żona nie powinna w niczym ustępować kuzynce Sasickich. Dzień mijał za dniem. Ewa przywykła do nowych widoków i już nie okazywała tak jaw- nie entuzjazmu na widok ulic czy zabytków, które zwiedzali. Dziewiętnastowieczne Wilno było piękne. Przesiąknięte romantycznym klimatem, który jednak stopniowo ustępował przed nową rzeczywistością, czyli przed tym, o czym na temat nauki i pracy pisano w prasie. Dobro społe- czeństwa, jego rozwój na drodze pokojowej, dzięki której Polacy będą mogli wybić się na nie- podległość, było na ustach wszystkich. Powstania upadły, nikt więc już nie myślał poważnie, że poprzez walkę zbrojną kraj odzyska wolność. Wszyscy marzyli o tej chwili, a jednocześnie zda- wali sobie sprawę, że wiele wody upłynie, nim marzenia staną się faktem. Oglądali w kaplicy obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, zwiedzili kościół pod wezwa- niem Trójcy Przenajświętszej i jeszcze kilka innych, ponadto teren dawnego Uniwersytetu Wi- leńskiego, który po upadku powstania listopadowego w tysiąc osiemset trzydziestym drugim roku został zlikwidowany przez cara Mikołaja I. Pod koniec miodowego miesiąca udali się we trójkę do teatru. Ewa siedziała w loży zupełnie opanowana, jakby przebywała w rodzinnym dworze w Czartorowiczach. Wystawiano czwartą część Dziadów. Młoda pani Sasicka pamiętała ów dra- mat, gdyż guwernantka, Teofila Różycka, czytywała tę sztukę i kazała swym uczennicom wyku- wać na pamięć znaczne fragmenty. Lecz czytanie było niczym w porównaniu z oglądaniem! Ewa raz po raz ściskała dłoń małżonka, a on odpowiadał tym samym. Obydwoje byli bardzo wzrusze- ni, śledząc grę na scenie, podobnie jak pan Gliński, który tego popołudnia wyjątkowo milczał. Okazało się bowiem, że na razie nie było wolnej posady w szpitalu. Młodego doktora zapewnio- no jednak, że w razie wakatu zostanie niezwłocznie powiadomiony. Ewa ukradkiem zerkała na niego i doszła do wniosku, że chociaż był przystojny, pod żad- nym względem nie dorównywał Marcinowi. Podobnie jak jej mąż był ciemnowłosy, lecz nad czołem zaczęły mu się przerzedzać zakola, miał brązowe oczy i był znacznie niższy. Mimo iż by- wał jowialny, jego poczucie humoru było zupełnie odmienne od tego, jakim charakteryzował się dziedzic Olechowicz. Aktorzy schodzili ze sceny obdarowywani ogłuszającymi brawami, kiedy Ewa nieoczeki- wanie poczuła się słabo. Chciała wyjść z loży, gdy z jękiem opadła na siedzenie. Marcin zaniepo- koił się ogromnie, ale skoro przyjaciel natychmiast pochylił się nad zemdloną, nie okazał lęku. – Zasłabła – oznajmił doktór. – Nie dziwię się, że zemdlała, gdyż zaduch tu niezgorszy! – Oby to nic poważnego! – rzekł Marcin, przyklękając przy małżonce. Odgarnął z czoła jasne kosmyki, a kiedy otworzyła oczy, uśmiechnął się uspokajająco. – Co się stało? – zapytała Ewa oszołomiona, widząc nad sobą obydwu mężczyzn. – Zasłabłaś – wyjaśnił Marcin. – Na szczęście mamy tu doktora, który cię ocucił. – Czy przedstawienie już się skończyło? – Tak, wracamy do hotelu – zdecydował pan Sasicki, podając żonie ramię. – Teraz musisz odpocząć, a jutro rano Gustaw cię zbada. Trzeba dmuchać na zimne!

Gliński pokiwał głową i ruszył za małżonkami do wyjścia. Wynajmował pokój w tym sa- mym hotelu, więc nie widział problemu w zbadaniu żony przyjaciela. Mógłby to właściwie zro- bić od razu, ale że Marcin zaproponował poranną porę, nie wypadało się narzucać z pomocą. Po powrocie młoda żona natychmiast zapadła w sen. Minęła dziewiąta, nim doktór Gliński wszedł do pokoju państwa Sasickich, by zbadać Ewę. Marcin musiał opuścić pomieszczenie. Zaniepokojony chodził tam i z powrotem. Kiedy po dłuższym czasie drzwi się uchyliły i ukazała się w nich lekarska torba Glińskiego, a dopiero póź- niej wychylił się on sam, młody małżonek przystanął i z wyczekiwaniem spojrzał na przyjaciela. – Moje gratulacje! – zawołał doktor. – Ród Sasickich nie wyginie, a Olechowicze będą miały dziedzica. – Już?! Tak szybko? – wypalił Marcin. – A już, już – zaśmiał się przyjaciel. – Nie traciłeś czasu, chłopie! Marcin był oszołomiony. Mimo to zachował na tyle przytomności umysłu, by wyminąć Glińskiego i pospieszyć do żony, która wciąż leżała w łóżku. Chwycił jej dłoń i złożył na niej pocałunek. – Dziękuję ci, najdroższa! Poza twoją miłością to najwspanialszy dar, jaki mogłaś mi ofiarować. – Co teraz? – zapytała Ewa cichutko. – Wracamy do domu – oświadczył. – Zwiedziliśmy w Wilnie już niemal wszystko. Czas przejąć dziedzictwo! Jeszcze tego dnia wsiedli do dyliżansu, by powrócić na Podole.

Rozdział 2. Dziedzictwo Olechowicze były starym majątkiem pamiętającym jeszcze czasy przedrozbiorowe. Pobu- dował je Feliks Dionizy Sasicki, szlachcic przybyły na Podole z klucza horyszowskiego położo- nego w Ordynacji Zamojskiej. Sasicki opuścił rodzinne strony wbrew woli ojca, pozostawiając na Zamojszczyźnie rodzinę. Po prostu udał się w nieznane. Tyle obecni mieszkańcy dworu o nim wiedzieli, ponieważ nie zachowały się żadne pamiątki rzucające bodaj cień światła na przeszłość protoplasty. W Olechowiczach kuchnia stała osobno, tak jak bywało w szlacheckich majątkach, zanim Rzeczpospolita utraciła niepodległość. Był więc to bardzo stary budynek, lecz mimo to zadbany, gdyż pani Emilia Sasicka włożyła w wyremontowanie kuchni oraz spiżarni znaczną część swoje- go posagu. Zaraz też, tuż po ślubie, przejęła rządy w mężowym majątku, co bardzo nie spodobało się jej świętej pamięci świekrze Adelajdzie z Nieświeżów Sasickiej. Chociaż pani Emilia była energiczna, a świekra odznaczała się nieustępliwym charakte- rem, po czterech latach rywalizacji starsza z kobiet złożyła broń i młoda pani Sasicka została prawdziwą panią na Olechowiczach. Trzymała dwór silną ręką i była sprawiedliwa dla służby, a jedynego syna kochała niemal zaborczą miłością. Nie zmieniło się to także po jego ślubie, lecz Sasicka miała na tyle rozsądku, by wiedzieć, że mężczyzna opuszcza ojca i matkę po to, by złą- czyć się ze swoją żoną, aby stać się z nią jednością nie tylko cielesną, a również duchową. Sam Bóg na kartach Pisma Świętego zjednoczył małżonków dozgonną miłością. Kimże była ona, by sprzeciwiać się woli Boga? Myśli te towarzyszyły jej już od wesela, lecz dopiero na trzeci dzień po powrocie mło- dych z miodowego miesiąca i poinformowaniu o rychłych narodzinach potomka starsza pani Sa- sicka zdecydowała się na wiążącą rozmowę. – Musimy ustalić, co i jak będzie – zagaiła, siedząc w bawialni w towarzystwie syna, sy- nowej i męża, który czuł się już znacznie lepiej niż przed miesiącem. – Od tego, co dziś ustalimy, będą zależały stosunki w tym domu. Proponuję… – Matko, proszę was, niech Ewa mówi jako pierwsza – wtrącił Marcin, popijając lemonia- dę. Pani Emilia w odpowiedzi uśmiechnęła się nieznacznie, Ewa natomiast zaczęła z nieja- kim zakłopotaniem. – Dobrze, ja pierwsza wyrażę swe zdanie – zgodziła się. – Skoro jestem młodą panią we dworze, mam do tego prawo. Otóż obejmę nadzór nad całym majątkiem. Zarówno nad domem, jak i obejściem. Pozostawię Matyldę Krzysztańską na posadzie kucharki, to samo uczynię z po- kojówkami, Nelą i Różą, lecz nie mam zamiaru zatrudniać gospodyni. Jestem młoda i silna, więc na pewno poradzę sobie ze wszystkim! Pan Ignacy, słysząc przemowę synowej, zaczął klaskać, Marcin uśmiechnął się z uzna- niem, natomiast pani Emilia spokojnym głosem wyznała: – Zbyt dobrze wiem, co to znaczy, gdy stara wtrąca się w rządy następczyni. Niech będzie tak, jak postanowisz. – Czas nam już spocząć – wtrącił pan Ignacy, podkręcając siwego wąsa. – Niech młodzi zostaną dziedzicami dworu. – Owszem, ale ja nie zamierzam rezygnować z posady – oświadczył Marcin. – Budowa cukrowni jest dalekosiężnym projektem, a w zaborach będzie powstawać ich coraz więcej. Po to kończyłem studia, by zrobić coś dobrego dla ojczyzny, chociaż od kilkudziesięciu lat nie ma jej

na mapie! Pan Ignacy, słysząc te słowa, westchnął cicho, natomiast jego żona nic nie powiedziała. Oboje jednak pomyśleli o tym samym. Mianowicie, że nie będzie im dane dożyć upragnionej wolności, a Bóg raczy wiedzieć, kiedy Rzeczpospolita odzyska niepodległość, skoro kolejne po- wstania upadały. W jednym z nich wziął udział sam pan Ignacy i doskonale pamiętał tamten czas, gdy pomimo wysiłków powstańców upadł styczniowy zryw. Ewa cieszyła się ogromnie, że została panią we własnym dworze, dla którego niedługo powije dziedzica. Spodziewała się rozwiązania w marcu, a jeśli dziecko przyszłoby na świat czternastego, oboje świętowaliby urodziny tego samego dnia. Maleństwo urodzi się w trzecim miesiącu następnego roku. Ona będzie miała wtedy dostojne dwadzieścia lat. Za kilka miesięcy będzie kobietą w kwiecie wieku. Jeszcze tego samego dnia, tuż po podwieczorku, na którym Marcin nie mógł być, udała się w stronę spiżarni, wozowni i stajni, by zapoznać się z nowymi włościami. Za spiżarnią rósł rząd kwitnących lip, których słodki zapach delikatnie drażnił nozdrza. Nieco dalej znajdował się niewielki staw, w którym hodowano przeważnie karpie. W Czartorowiczach nie było stawu, gdyż matka nie znosiła oporządzania ryb, a na wigilię zamawiała tradycyjnego karpia u Świergiełłów. Ewa postanowiła, że właśnie tam, za lipy, przeniesie altankę z ogrodu, ponieważ pragnęła, by jej świątynia dumania znajdowała się w otoczeniu drzew. Nieboszczka babcia Marcjanna miała swo- ją ulubioną ławeczkę pod olchami w Czartorowiczach. Szum liści sprzyja rozmyślaniom. Gdy dzień z wolna przemieniał się w mrok, postanowiła ponownie porozmawiać ze świe- krą. Miała to być bardzo osobista rozmowa. Gdyby Ewa nadal mieszkała w Czartorowiczach, po- szłaby ze swym zmartwieniem do matki, lecz była już mężatką i panią na swoim, a to oznaczało, że rodzice Marcina byli również jej rodziną. Zastała świekrę w salonie przy okrągłym stole. W blasku lampy naftowej pisała zapewne jakąś korespondencję. Przez chwilę Ewa wahała się, czy powinna w ogóle zaczynać jakąkolwiek rozmowę i już miała odejść do sypialni, gdy pani Emilia nagle podniosła wzrok i utkwiła w syno- wej pytające spojrzenie. – Nie możesz spać, Ewuniu? – zapytała pani Sasicka życzliwie. – Ja… hm, właściwie chciałam porozmawiać, świekro, ale skoro jesteście zajęta… – Właśnie skończyłam pisać list do mojej siostry Walentyny. – Emilia pospieszyła z od- powiedzią, wskazując synowej miejsce na otomanie. – I byłabym bardzo rada – dodała – gdybyś zamiast „świekro”, mówiła do mnie „matko”. Jak mój syn. – Oczywiście – szepnęła Ewa i usiadła na sofie. Przez chwilę patrzyła na swe dłonie. Gdy była zmieszana, zawsze wyłamywała palce. Do- piero kiedy doliczyła się dziesiątego pstryknięcia, oznajmiła: – Mam pewien kłopot… – Słucham – zachęciła pani Sasicka. – Tyczy się on mojego stanu. Otóż słyszałam, że niewiasta przy nadziei źle się czuje i często ma poranne mdłości, a ja nie doświadczam żadnej z tych dolegliwości. Może doktór się pomylił i wcale nie jestem w błogosławionym stanie? – Nie sadzę, by postawił błędną diagnozę – orzekła świekra. – Pamiętam, że moja naj- młodsza siostra Małgorzata, gdy Bóg pobłogosławił ją Klotyldą, ani razu w ciąży nie zwymioto- wała. Jednak lepiej, gdy kobieta ma poranne mdłości, gdyż one wróżą łatwiejszy poród, chociaż nie wiem dlaczego. To jedna z tajemnic natury. Ewa, słysząc te słowa, przeraziła się, że umrze, wydając dziecko na świat, skoro tak ła- godnie znosi objawy ciąży. Pobladła straszliwie i byłaby osunęła się na podłogę, gdyby pani Sa- sicka nie skoczyła do otomany.

– Marcin! – wrzasnęła matka. – Ewa zasłabła! Jesteśmy w salonie! Przybiegł niemal natychmiast, porwał żonę na ręce i pobiegł z nią do sypialni, w której również płonęła lampa naftowa. Ułożył ją na łóżku. Miał już posłać po doktora, gdy Ewa otwo- rzyła oczy. – Już mi lepiej – szepnęła. – To od ciężkiego powietrza zasłabłam. Otworzył na oścież okno i zsunął delikatną firankę, by jak najwięcej tlenu wpadło do al- kowy, chociaż powszechnie uważano, że nocne powietrze jest szkodliwe. – Co właściwie się stało? – zapytał zaniepokojony. – Och, nie wiem. Przeraziłam się, że umrę przy porodzie i… – Na pewno nie umrzesz – oświadczył z mocą. – Gustaw będzie przy tobie. Pozostaniesz w dobrych rękach. Klotylda Lisiecka zawiadomi męża o tym, że spodziewamy się dziecka. Ewa chwyciła jego dłonie. – Nie chcę Lisieckiego przy sobie… Pani Świergiełłowa wykrwawiła się przy nim! Poza tym on mi się oświadczał, a teraz należy do rodziny. Nie mogłabym mu spojrzeć w oczy, gdyby to on odbierał poród! – Zapewniam cię, najdroższa, że przy tobie będzie Gustaw! – Ale on mieszka aż w Zbarażu – szepnęła. – To bardzo daleko. – Pojadę nawet na koniec świata po doktora dla ciebie. Wszystko zrobię! Nawet krokody- la zdobędę, jeśli zajdzie taka potrzeba! – A ja dla ciebie! – Ewa się uśmiechnęła. Małżonek zaczął ją rozbierać z sukni, a kiedy pozostała tylko w halce, ściągnął swoje ubranie i wsunął się do łóżka. Tej nocy nie zamknął jej w namiętnym uścisku, lecz przytuliwszy do swej piersi, pozwolił, by spokojnie zasnęła. Przy śniadaniu, które rozpoczęło się o ósmej, rozmowa zeszła na temat babci Adelajdy. – Bardzo ją kochałem – mówił Marcin, popijając kawę. – Z Darunią układała mnie do snu i to ona opowiedziała piastunce legendę o Soni Dołogorukiej, którą następnie Darunia przekazała mnie. Ewa uśmiechnęła się na wspomnienie cudownej nocy sprzed roku, gdy stała nad urwi- skiem wpatrzona w niezwykły krajobraz, a Marcin opiekuńczo otaczał ją ramionami. To była ich wspólna słodka tajemnica i nie zamierzała jej nikomu zdradzać. Mąż myślał podobnie, gdyż nie podjął już tego tematu. – Jeśli urodzi się dziewczynka, chciałbym wybrać dla niej imię. W przypadku chłopca de- cyzja będzie należała do ciebie. – Uśmiechnął się do żony. – Zgadzasz się na to? – Owszem, ale nie bardzo rozumiem – odparła Ewa zdziwiona. – Zawsze mi się zdawało, że ojciec wolałby wymyślić imię dla syna. – Nie mam nic przeciwko synowi i cieszyłbym się ogromnie, gdyby to chłopiec był naj- starszy z naszej gromadki. Myślę, że będziemy mieli dużo dzieci! Jeśli jednak na świat przyjdzie najpierw córka, chciałbym nadać jej imię. – A wymyśliłeś już jakie? – zainteresowała się jego matka. – Być może – odparł Marcin zdawkowo, na co pan Ignacy tylko pokiwał głową. Nie minęło wiele czasu, a śniadanie się zakończyło. Ewa musiała się przyzwyczaić do jeszcze jednej zmiany w nowym życiu. Mianowicie obiad w Olechowiczach spożywano o godzinie czternastej. Zdecydowała, że w tym zakresie nie będzie wprowadzać nowych reguł, gdyż Krzysztańska była równie stara jak Andrzejowa, a wia- domą rzeczą jest, jak uciążliwe były dla wiekowych ludzi wszelkie zmiany, które wyrywały ich z codziennej rutyny. Zresztą Ewa zaprzyjaźniła się już z kucharką i chociaż była panią na swoich włościach, wcale nie uważała, że do niej należy ostatnie słowo. Matylda Krzysztańska miała po-

czucie humoru, które ogromnie ułatwiało wzajemne kontakty. – Pan Marcin to je za dwóch, ale w ogóle tego po nim nie widać – zagaiła, gdy młoda pani weszła do kuchni. Nim dotarła do budynku, kucharka zdążyła już pomywać większą część naczyń. Teraz ociekały obok okna, przy którym ustawiono metalową suszarkę na talerze, szklanki, kubki i ka- ftyrki. – Mam nadzieję, że pokaże mi Krzysztańska, gdzie jest wszystko poukładane – rzekła Ewa, rozglądając się ciekawie po pomieszczeniu. – Bardzo lubię porządek i chciałabym go w moim nowym domu utrzymywać. Tutaj jest nieco inaczej niż w Czartorowiczach. – Oczywiście, psze pani – odparła siwowłosa Matylda. – Tera wszytko będzie się kręciło wedle paninej woli, no bo jakże mogłoby być inaczej? Młoda pani doma, nowa moda. – Czy macie w Olechowiczach książki kucharskie? Na przykład Ćwierczakiewiczowej? – A jakże! Pani Emilia zakupiła. Cosik to trzysta sześćdziesiąt pięć obiadów w tej książce napisano… – Owszem. Chciałabym teraz ustalić menu na jutro. Proszę przygotować rybę w sosie greckim, bo to piątek. W Czartorowiczach zawsze przestrzegano postu i tutaj też tak będzie, jeśli wcześniej panowały inne obyczaje. – Nie, psze pani, my w Olechowiczach też pościm – odparła kucharka urażonym głosem. – Przecie my chrześcijany, nie pogany! Gdy nie miała już nic do roboty w kuchni, Ewa udała się do altany pod lipami. Wysokie drzewa dawały upragniony cień i młoda pani Sasicka pomyślała, że tam właśnie będzie w letniej porze przyjmować przyjaciół albo niespodziewanych gości. Również Igę chciałaby tu zaprosić. Pragnęła spotkać się z kuzynką i przekazać jej radosną nowinę o swoim stanie. Byłoby wspania- le, gdyby powiła córkę, skoro Iga urodziła syna! Między kuzynami dość daleko spokrewnionymi kiedyś może by zaiskrzyło! Natychmiast zbeształa się za te niedorzeczne myśli. Jej dziecko jeszcze się nie urodziło, a ona już układa plany co do jego przyszłości. Czy tak postępuje dobra matka? Wstała z ławeczki i podążyła w stronę dworu. Pragnęła porozmawiać z mężem o odwie- dzinach pani Dworzyckiej. Wiedziała, że Marcin zgodzi się zaprosić Igę z dzieckiem oraz Leona do Olechowicz, ale chciała usłyszeć to z jego ust. Zastała go w bocznym pokoju, w którym siedział zawalony papierami z rysunkami i pro- jektami mającej powstać cukrowni, a który teraz, gdy objął dziedzictwo, przerobił na swój gabi- net. – O co chodzi, skarbie? – zapytał, gdy żona weszła bez pukania. – Kiedy mogłabym ugościć u nas Igę? – Kiedy chcesz – rzekł. – W takim razie jutro wyślę zaproszenie – zdecydowała Ewa. – Pójdę teraz się położyć, bo osłabłam od tego upału. – Tak, skarbie, musisz na siebie uważać – odparł troskliwym głosem. W niedzielę do Olechowicz przyjechała Iga z Leosiem i swym ukochanym. Leon czuł się cokolwiek nieswojo we dworze Sasickich, toteż obiad gościom podano w altance zamiast w ja- dalni. Pani Emilia nic na to nie powiedziała, Ewa wiedziała jednak, że zarówno świekra, jak i świekier, byli tym ogromnie zdumieni. Młoda pani Sasicka nie miała zamiaru tłumaczyć się ze swego postępowania. Tylko Marcin i rodzina w Czartorowiczach wiedzieli, kto jest prawdziwym ojcem Le- onarda. Iga pragnęła ogłosić to światu dopiero wówczas, gdy poślubi Leona. Dziecko będzie no- siło nazwisko Chruśnik zamiast Dworzycki. Do tego było jednak jeszcze daleko, ponieważ wdo-

wa i wdowiec wciąż pozostawali w żałobie po swych małżonkach. Tak jak Ewa oczekiwała, kuzynka ogromnie uradowała się z dobrej nowiny. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę! – Ściskała ją raz po raz. – Urodzisz tak śliczną córecz- kę, że Marcin będzie musiał zaczaić się ze strzelbą za węgłem, by odstraszać konkurentów! – Daj spokój! – roześmiała się Ewa i pochyliła nad śpiącym w wózku Leosiem. – Rośnie jak na drożdżach – stwierdziła. Leon uśmiechnął się nieznacznie. Był dumny z syna. Zaraz też powrócił wspomnieniami do tego dnia, gdy Iga wróciła z pensji do domu i oboje dali się porwać namiętności pod starą ja- błonią w sadzie w Czartorowiczach. – Wiesz co, Ewuś? – mówiła Iga, ocierając usta serwetką. – Kiedy już urodzisz swoją có- reczkę, przekażę ci kołyskę Leosia. – Nie wiadomo, czy urodzę dziewczynkę – zaoponowała pani domu. – Będziesz miała córkę, mówię ci to tak, jak ty wywróżyłaś mi syna! – Bardzo bym się cieszyła! – Ja również – poparła kuzynkę Iga i zaraz dodała: – Jaka szkoda, że Marcin nie mógł zjeść z nami obiadu! Chętnie bym się z nim poprzekomarzała. – Niestety, musiał wyjechać w sprawie cukrowni nawet w niedzielę – westchnęła Ewa. – Ta praca pochłania go niemal bez reszty! – Tak, pan Sasicki jest bardzo zapracowany – odezwał się Leon. – No, ale mężczyzna musi zarabiać na rodzinę! – Kobieta również – wtrąciła Iga przekornie. Leoś zaczął się kręcić i młoda matka pochyliła się nad wózkiem. Sprawdziła, czy synek ma sucho, a potem przystawiła dziecko do piersi. – Ssie jak smok! – zażartowała, wodząc palcem po delikatnym jasnym puszku wystają- cym spod białej czapeczki. – Będzie kiedyś z niego chłop jak dąb! Przez całe popołudnie dyskutowali jeszcze o tym i owym, aż nadszedł czas podwieczor- ku. Tym razem Ewa zaprosiła gości do jadalni, gdyż Marcin powrócił z objazdu. Przywitał się z Igą, podał dłoń Leonowi i ucałował Leonarda. – Jak sobie radzisz w Kamieńcu? – zapytał Chruśnika, częstując go cygarem. – Całkiem nieźle. Pracuję u szklarza. Kto wie, może z czasem pomyślę o zakładzie. – Nie byłoby to głupie – stwierdził Marcin, zaciągając się dymem. – Świat zmierza ku temu, że przemysł i nauka zdominują nasze życie, a wszelkie usługi będą pożądane i konieczne. – I obyśmy wszyscy dobrze na tym wyszli – skwitowała Ewa. – Na pewno! – stwierdziła Iga. – Jestem tego najlepszym przykładem. Pracuję jako na- uczycielka i dzięki temu utrzymuję niezależność. – Powiedziawszy to, zerknęła na Leona, który uśmiechnął się do niej ciepło. Doskonale rozumiał jej pragnienie wolności, ponieważ sam o tym marzył. Nie chciał już wracać do porzuconego życia na wsi, gdzie pracował na folwarku u pana Jabłońskiego. Być może ciągnęłoby go do roboty w polu, gdyby ojciec z matką żyli. Lecz oni pomarli, podobnie jak jego małżonka Mania. Z tą trójką pochował dotychczasowe życie. Teraz był szklarzem i sam pla- nował otworzyć zakład, gdy tylko zdobędzie niezbędną praktykę. Życie stało przed nim otworem. Gdy nadeszła pora pożegnania, Iga serdecznie wyściskała kuzynkę, jej męża oraz świe- krów. Leon tymczasem wyjął syna z wózka i podawszy go matce, usadowił obydwoje w bryczce. Wózek schował pod kozła, potem sam na niego wskoczył i chwyciwszy lejce, zmusił konie do drogi. Do wieczora było daleko, toteż nie obawiał się, że nie zdąży zawieźć swych najbliższych przed zmrokiem do Kamieńca Podolskiego. W ogóle przestał zamartwiać się o wiele spraw, skła- dając los swój, dziecka i ukochanej w ręce Pana Boga.

Jeszcze tego samego dnia młodzi państwo Sasiccy pojechali do Czartorowicz. Ewa, przekraczając próg rodzinnego dworu, który opuściła ponad miesiąc temu, poczuła się cokolwiek dziwnie. Dokładnie jak gość, nie domownik, gdyż tym ostatnim już tu nie była i ni- gdy nie będzie. Rodzice wyszli na ganek, by ich powitać, gdy bryczka zatrzymała się przed ocie- nionymi malwami schodami. Zaraz też powiedli młodych na pokoje, by rozsiedli się wygodnie na sofach w bawialni. – Przybywamy z radosną nowiną – zaczęła Ewa, wygładzając suknię. – Tak? A z jaką? – Blanka wysoko uniosła brwi. Zanim Ewa zdążyła ponownie otworzyć usta, do rozmowy wtrącił się Marcin: – Zostaniecie, teścio i teściu, babcią i dziadkiem. Oto radosna nowina! Zaskoczona matka przyłożyła dłoń do szeroko otwartych ust, Antoni chrząknął, ciotka Klementyna pobladła z wrażenia, natomiast Trębiński zaklaskał. Pani Jabłońska powstała i podeszła do jedynaczki. – Tak bardzo się cieszymy – wypowiedziała się w imieniu wszystkich, przytulając córkę. – Nie mogę uwierzyć, że tak szybko zostaniesz mamą, a my dziadkami! Ewa oddała uścisk, lecz zamiast odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko. Marcin powstał. – Czas na nas – rzekł. – Zmierzcha już. Jeśli macie taką wolę, przybywajcie do Olecho- wicz! – Podał ramię żonie i powiódł ją ku drzwiom. Pozostali członkowie rodziny również opuścili salon. Gdy słońce zaszło i mrok wypełnił cały dwór, młodzi państwo Sasiccy udali się do swej sypialni. Tego dnia nikt z domowników nie jadł już kolacji. Ewa rozebrała się i w samej halce stanęła przed lustrem. W alkowie płonęła tylko jedna świeca. Marcin również zrzucił z siebie ubranie i półnagi stanął za żoną. Sięgała mu ledwie do piersi. Otoczywszy ją ramionami, przesunął dłonie na jej brzuch. Potem ściągnął ramiączka halki i pozwolił, by bezszelestnie opadła na podłogę. Wziął żonę na ręce i zaniósł do łoża. Oboje uczynili znak krzyża. Dopiero wówczas małżonek zdmuchnął świe- cę.

Rozdział 3. Katarynka W czasie letnich wakacji Iga nie pracowała na pensji u Rittelowej. Właścicielka szkoły dla dziewcząt płaciła jej nawet wówczas, gdy szkolne mury były puste, toteż pani Dworzycka nie mogła narzekać na swój los, czego zresztą nigdy nie czyniła. Wszystkie wolne chwile poświęcała synkowi i ukochanemu mężczyźnie, który zarobił już tyle grosza, że mógł się rozejrzeć za jakimś lokum, w którym otworzyłby własny zakład. Nie zamierzał jednak robić tylko okien. Umyślił so- bie, że będzie sprzedawał również kolorowe szkło, które w ostatnich latach stało się bardzo mod- ne. Roboty miał co niemiara i niekiedy zdarzało się, że nie znalazł czasu, by odwiedzić Leonarda. Iga przedstawiła Leona jako swego kuzyna, więc gdyby pojawiał się w kamienicy Azili każdego dnia, Ormianka nabrałaby podejrzeń co do zapewnień Igi. Nie trzeba było nadmiernej przenikliwości, by dostrzec podobieństwo dziecka do owego kuzyna i domyślić się, kto jest oj- cem Leonarda. W Kamieńcu Podolskim Iga tak nazywała swego syna. Tylko w Czartorowiczach mówiono nań Leoś. Pewnego dnia, gdy wracała z zakupów, w bramie kamienicy przy ulicy Dominikańskiej dwadzieścia sześć ujrzała na oko dziesięcioletnią ciemnowłosą dziewczynkę o pustym spojrze- niu, obszarpaną i rozczochraną, która grała na katarynce. Na widok nieszczęsnego dziecka serce Igi ścisnęło się z żalu. – Kim jesteś? – zapytała cicho, stawiając u stóp torbę z zakupami. – Skąd się tu wzięłaś? Nie masz matki? Dziewczynka wyciągnęła palec w stronę nieba. – Tam moja mamusia poszła, gdzie słoneczko chodzi spać. Iga poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Cóż mogła uczynić dla tej sierotki? Wyjęła z portmonetki rubla i wręczyła dziewczynce. – To dla ciebie. Za to, że tak ładnie grasz! – Wielce dziękuję – szepnęła dziecina. – Pani to taki dobryj aniołek. Oj, dobryj! Gdy Dworzycka już ułożyła Leonarda do snu, przez cały wieczór rozmyślała o biednej sierocie. Nawet nie znała jej imienia! Co takiego wydarzyło się w życiu tego dziecka, że stało w bramach i zarabiało na chleb, grając na katarynce? Bardzo chciała pomóc, ale wiedziała, że to niemożliwe. Kilka dni później ujrzała ją w bramie sąsiedniej kamienicy. Dziewczynka stała oparta o drzwi i wpatrując się w słoneczne niebo, kręciła korbką instrumentu. – Biedna dziecina – szepnęła Iga, odchodząc od okna. Sprawdziła, czy Leonard śpi, i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Zdecydowała się wyjść z pokoju tylko na chwilę, więc nawet nie zawołała Azili, by ta zerknęła na dziecko. – Jak się zwiesz? – zapytała, przystanąwszy przed dziewczynką. Dziecko nawet się nie zdziwiło, że ktoś o to zapytał. – Helcia Białkowska – padła cicha odpowiedź. – W którym domu mieszkasz? – Ja nie mam domu. – Więc gdzie śpisz? Dziewczynka wzruszyła ramionami. – Gdzie się da. Iga zawahała się, lecz jej niepewność trwała nie dłużej niż trzy sekundy. – Chodź do mnie – zaproponowała życzliwie. – Zajmuję duży pokój. Na pewno pomieści-

my się w nim we trójkę. Bo ja mam małego synka, wiesz? Dziewczynka spojrzała na dobrodziejkę ze zdumieniem, ale posłusznie poszła za nią wol- nym, posuwistym krokiem. Kiedy weszły do lokum Igi, Azila właśnie pochylała się nad Leonar- dem. – Co to za jedna? – wybuchnęła Ormianka. – Czy pani zamierza sprowadzić wszawicę do mojego domu?! – W żadnym razie – odparła Iga zdawkowo. – Właśnie miałam zamiar wykąpać to dziec- ko i odziać przyzwoicie. – Jest pani niepoprawna – oświadczyła gospodyni i wysoko unosząc głowę, wyszła z po- koju. Gdy drzwi się zamknęły, Iga spojrzała na stojącą w kącie sierotę. – Nie przejmuj się nią – rzekła. – Wprawdzie się złościła, ale to dobra kobieta. Helcia nic nie mówiła. Iga tymczasem pochyliła się nad Leonardem, który patrzył na nią swymi niebieściutkimi oczętami. Stwierdziwszy, że dziecko ma sucho i nie jest głodne, wyciągnęła zza szafy metalową wanienkę i ustawiła ją na środku pokoju. – Rozbierz się, Helciu. Musisz się wykąpać. Pójdę do Azili po ciepłą wodę i zaraz wra- cam. Gdy Dworzycka pojawiła się z ogromnym dzbanem gorącej wody, zupełnie naga dziew- czynka siedziała już w wanience. Iga wlała do wiadra z zimną wodą parujący wrzątek i całą za- wartość cebra przelała do wanienki. Potem dosypała garść kwiatów lipy i kilka płatków żółtej róży, które zabrała z ogrodu w Czartorowiczach, gdy ostatnio tam gościła. Miała tyle roboty z myciem potarganych włosów, że niewiele myśląc, skoczyła po no- życzki i jednym energicznym ruchem obcięła cały kołtun. Nie mniejszym trudem okazało się wy- szorowanie czarnej szyi, pleców, brzucha, ud i nóg dziewczynki. Była tak brudna, że jej skóra przypominała karnację rodowitej Cyganki. Gdy Iga ubrała Helcię w czystą bieliznę, z konieczności w swoją, i wybrała dla niej naj- ciaśniejszą suknię, w kamienicy pojawił się Leon Chruśnik. Iga tak była pochłonięta odziewa- niem sieroty, że nawet nie zauważyła, kiedy wszedł do pokoju. Ujrzawszy dziewczynkę, przystanął zdumiony. – Co to za jedna? – zapytał, marszcząc brwi. – Helcia. Wzięłam ją z ulicy, bo nie mogłam patrzeć, taka była brudna. Matka jej umarła i nie ma nikogo. Zarabia na życie, grając w bramach na katarynce. Leon spojrzał na ukochaną jednocześnie ze zdumieniem i podziwem. Miała takie dobre serce! Nie było w niej ani odrobiny egoizmu i chociaż może nie zawsze potrafiła utrzymać język za zębami i nazbyt otwarcie wyrażała swoje myśli, z każdym dniem kochał ją coraz bardziej. Przesłaniała mu świat! Pragnął jej duszą i ciałem, lecz od tamtej pamiętnej nocy pod jabłonią, kiedy poczęli Leonarda, nigdy nie byli ze sobą tak blisko. Obecnie oboje posiadali status wdow- ców i z niecierpliwością czekali końca żałoby, by wziąć ślub i połączyć się w jedno ciało, jak na- kazywało Pismo Święte. Mężczyzna przyjrzał się synowi i wziął go w ramiona. Owinięte becikiem niemowlę wpa- trywało się w ojca bez lęku. Chciałby pozostać z nimi dłużej, gdyż nigdy nie miał dość przeby- wania z najbliższymi, lecz widząc, że Iga jest zajęta, postanowił, iż opuści pokój ukochanej znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Poza tym Azila zaczęła przyglądać się im z coraz większym zastanowieniem. Lepiej nie kusić losu! Z początkiem jesieni po Helci nie było znać wystających żeber, a włosy zaczęła czesać w dwa krótkie kucyki. Była zaradna i rozsądna, toteż Iga częściej zostawiała Leonarda z nią niż

z Azilą, gdy udawała się na pensję. Leon również przyzwyczaił się do obecności dziewczynki, podobnie jak niemowlę, które rozjaśniało się na jej widok niczym słoneczko. A Helcia sadzała sobie przyszywanego braciszka na kolanach, śpiewała mu o sroczce i kaszce albo o babie i dzia- du, a czyniła to tak wdzięcznie, że pewnego dnia Iga sama ze zdumieniem odkryła, iż w swym sercu przygarniętą sierotę nazwała córką.

Rozdział 4. Cień śmierci Pani Jabłońska nie zdawała sobie sprawy, jak boleśnie odczuje odejście Ewy z Czartoro- wicz. Czuła się tak, jakby życie odebrało jej największy skarb, lecz rozumiała, że takie są koleje ludzkiego losu. Matka wychowuje córkę nie dla siebie, lecz dla innych. Dla jej przyszłego męża i założonej wraz z nim rodziny. Ona również odeszła z Edwardówki, która dostała się w ręce da- lekich i niesympatycznych krewnych, i osiadła na Czartorowiczach u boku małżonka Antoniego. I tak jak podpisywała się jako Blanka z Halickich Jabłońska, tak teraz Ewa zwała się Sasicka z Jabłońskich. Matka nie wiedziała, czym wypełnić tę wewnętrzną pustkę, z tego powodu częściej niż zwykle siadała z Klementyną na sofie w bawialni i haftowały. Dzieci rosły, więc potrzebne były nowe ubranka, zwłaszcza że miało dojść trzecie, wszak Ewa była przy nadziei. Blanka chciała porozmawiać o tym z córką, lecz nie potrafiła zdobyć się na to, by samodzielnie wyprawić się do Olechowicz. Chwilami złościła się na Antoniego, że ten wciąż trwa w głupim uporze i nie chce odwiedzać Sasickich, lecz w głębi duszy rozumiała go i bała się tych wizyt. Zdecydowała, że musi przekonać męża do odwiedzenia sąsiadów, którzy stali się ich swatami, toteż coraz częściej napomykała o zbliżającym się Hubertusie. – Skoro w ubiegłym roku zaprosiłeś Sasickich na polowanie, obecnie też wypada tak po- stąpić – prawiła, ilekroć wchodziła do gabinetu. – Nasza córka jest już członkiem tamtej rodziny i należałoby zakopać topór wojenny. – Topór! – parsknął Antoni pogardliwie. – Niechże tego roku Sasicki zaprosi mnie na po- lowanie. – Och, niemożliwy jesteś, mężu! – oświadczyła Jabłońska z ciężkim westchnieniem i opuściła gabinet. Miała już udać się na ganek, by zawołać krzątającą się Władziową, aby przyniosła po- duszki wietrzące się na płocie, lecz nagle Klara zastąpiła jej drogę. – Korespondencja dla pani – oświadczyła, wręczając Blance kopertę. – Pisze niejaka So- nia Kuragina. Blanka zerknęła na adres nadawcy. – Kuragina? Nie znam takiej. Dziękuję, Klaro. Idę przeczytać list do błękitnego. Ty zaś możesz zająć się sprzątaniem pokoju panienek, bo tam będzie od dziś kąt dla panicza. Pokojówka skłoniła się i odeszła do swoich obowiązków. Tymczasem Blanka, udawszy się do siebie, usiadła w wygodnym fotelu, rozerwała bielut- ką kopertę i zaczęła czytać. Zaledwie spojrzała na nagłówek, zaniepokojona zmarszczyła brwi. List był napisany po rosyjsku. Odessa, 23 października 1877 r. Nieznana mi Pani Jabłońska! Piszę w wielce przykrej sprawie. Otóż stała się wielka tragedia, a kiedyś zobowiązałam się powiadomić o tym Panią, gdyby doszło do najgorszego. Mieszkająca u mnie Julita Kozakowa, która mieniła się Pani krewną, popełniła samobój- stwo, rzucając się pod dorożkę. Zostawiła pod moją opieką swego syna Tadeusza. Nie wiem, co było przyczyną tej strasznej śmierci, przypuszczam, że Kozakowa nie była w ostatnim okresie przy zdrowych zmysłach. O tym, że od miesięcy zalegała mi z czynszem, nawet nie wspomnę… A jednak wspomniałaś o tym, pomyślała Blanka, niezmiernie zasmucona. Westchnęła

i czytała dalej: Otóż ta kobieta nie wytrzymała nerwowo i w końcu się zabiła. Wiem też, że nie był to pierwszy raz, gdy chciała przenieść się na tamten świat. Urządziłam jej pogrzeb, choć bez du- chownego. Nie miałabym czym zapłacić popowi za ostatnią posługę. A teraz mam kłopot, co zro- bić z Tadeuszem. Może chłopaka mogłaby Pani przygarnąć, skoroś jest Pani krewną zmarłej? Podaję adres, pod którym można go odebrać, by się dziecko nie zmarnowało ani u mnie, bom jest osobą niezamożną, ani u obcych. Kreślę z szacunkiem Sonia Kuragina Łzy spływały po twarzy Blanki, gdy czytała ów nieoczekiwany i jakże bolesny list. Pa- miętała, że Julitka nigdy nie była silna, ale nie przypuszczała, że targnie się na życie, skoro ma dziecko. Któż oprócz samego Pana Boga może znać duszę drugiego człowieka? Tak bardzo było jej przykro, że szwagierka się poddała! Długo musiała rozpaczać nad jej losem, bo gdy poczuła dłoń męża na ramieniu, słońce chyliło się ku zachodowi. – Co się stało, że płaczesz? – zaniepokoił się Antoni Jabłoński. – Klara mówiła, że otrzy- małaś korespondencję. Czy to z tego powodu tak szlochasz? – Sam przeczytaj – chlipnęła Blanka, wręczając list. Nawet nie spojrzała na męża. Antoni usiadł naprzeciwko, podkręcił lampę i zaczął czytać. Kiedy skończył, długo my- ślał zasmucony. – Cóż, w końcu się poddała – rzekł. – Musimy zabrać Tadeusza z Odessy. Wprawdzie nie jest krewnym, ale nie możemy pozostawić dziecka na łasce losu. Sam tam pojadę w jego spra- wie! Dwa dni później, po wyjeździe Antoniego do Odessy, Blanka w końcu zdecydowała się pojechać do Olechowicz. Zastała tam Ewę instruującą pokojówkę Nelę, jak ma wyglądać pokój dziecinny, który młoda pani Sasicka umyśliła przygotować dla dziedzica dworu. Wprawdzie Iga wróżyła jej córkę, lecz ona nie mogła pozbyć się wrażenia, że urodzi syna, który kiedyś przejmie majątek. Tak była pochłonięta urządzaniem niemowlęcej alkowy, że w pierwszej chwili nie zrozu- miała, co pokojówka Róża do niej mówi. – Słucham? Kto przybył? – Pani matka, psze pani. Pani Jabłońska czeka w salonie. – Dobrze, już tam idę, a Róża niech poda kawę i ciasto. Nie minęło pięć minut, gdy Ewa pojawiła się w bawialni. Zastała tam matkę oraz świekrę. – Mamo, nareszcie przyjechaliście do mnie! – zawołała córka. – Tatko wciąż się boczy? – A bo to z nim dojdziesz do ładu? – Blanka wzruszyła ramionami. – Proponowałam, by zaprosił twego męża i świekra na polowanie, lecz on uważa, że skoro w ubiegłym roku sam wy- słał zaproszenie, tym razem na łowy powinni zaprosić go panowie z Olechowicz. – Cóż, wydaje mi się, że ma rację – wtrąciła Emilia, powstając z sofy. – Wybaczy pani – zwróciła się do Blanki – ale mam coś do omówienia z pokojówką i jestem zmuszona opuścić sa- lon. – Oczywiście, doskonale to rozumiem – przytaknęła Blanka, rada, że dawna narzeczona jej męża po prostu sobie poszła. Zaraz też chwyciła dłonie córki i zapytała gorączkowo: – Jak się czujesz? – Wspaniale! – zawołała Ewa. – Nie mam najmniejszych dolegliwości. I właśnie to mnie

martwi! – zakończyła z troską. – Też coś! Absolutnie nie masz powodu do zmartwienia! A teraz posłuchaj, z czym do ciebie przyjechałam. Ewa spojrzała na matkę wyczekująco. – Julitka popełniła samobójstwo! Dziewczyna przyłożyła dłoń do ust. – Rzuciła się pod dorożkę… Jakaś Kuragina o tym napisała. Biedna kobieta! – Ale co się stanie z Tadeuszem? Przecież stryjenka miała małe dziecko! – Twój ojciec pojechał dziś o świcie do Odessy, by go przywieźć. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy chłopca na wychowanie do Czartorowicz. Ewa gorączkowo podsunęła matce tacę z ciastem. Sama podniosła się ociężale z sofy i podeszła do okna. Dopiero po dłuższej chwili opanowała się na tyle, by cokolwiek powiedzieć. – Przyjadę do Czartorowicz, kiedy tylko tatko wróci z Odessy. A teraz, mamo, chciała- bym odpocząć… Nowina o śmierci stryjenki przeraziła mnie. – Oczywiście, kochanie. – Blanka rozumiała córkę. – W twoim stanie nie wolno się de- nerwować. Że też nie potrafiłam utrzymać języka za zębami! – Nie róbcie sobie wyrzutów z tego powodu – powiedziała Ewa pojednawczo. – I tak bym się o wszystkim dowiedziała! Jabłońska, widząc, jak córka pobladła, pospiesznie pożegnała się i powróciła do Czartoro- wicz. Kilka dni później Antoni zjechał z Odessy w towarzystwie Tadeusza Kozakowa.