Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

El Omari Laila - Zapach drzewa sandałowego

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

El Omari Laila - Zapach drzewa sandałowego.pdf

Filbana EBooki Książki -L- Laila el Omari
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 556 stron)

El Omari Laila Zapach drzewa sandałowego Z niemieckiego przełożył Mieczysław Dutkiewicz Bombaj, 1753 rok: Elisza Legrant, panna impulsywna i pełna życia, przeciwstawia się wszelkim konwenansom angielskiej społeczności kolonialnej. Zamiast uczestniczyć w kurtuazyjnych konwersacjach przy herbatce, woli oglądać barwne życie portowe, podziwiać różnorodność kolorów i zapachów na miejscowym bazarze albo też zgłębiać kunszt kaligrafii. Kiedy poznaje lekarza, Damiena Catralla, ulega fascynacji jego wiedzą medyczną i zostaje jego uczennicą. Niebawem ich rozmowy przestają się ograniczać do tematyki zawodowej - oboje zaczyna łączyć coś więcej. Jednak Damien, ulegając oczekiwaniom ojca, już wcześniej zaręczył się z posażną kobietą, spadkobierczynią pokaźnego majątku, wydaje się więc, że wspólna przyszłość z Eliszą jest dla niego nieosiągalnym marzeniem…

1 BOMBAJ, MAJ 1753 - Gdyby papa cię teraz zobaczył, miałabyś się z pyszna! - ostrzegła May. - Jeszcze się doigrasz, zobaczysz! - Sama siedziała na trawie w należytej odległości od brzegu, z nogami skrytymi pod sukienką. Jej starsza siostra Elisza stała w wodzie i z wysoko nad kolana zadartą spódnicą nachylała się po jakiś kamyk. Buty i pończochy, niedbale rzucone, leżały na brzegu, jedna pończocha nurzała się w wodzie. Dziewczyna spoglądała bacznie na kamyk, który z dala wydał jej się tak fascynujący, ale w tym momencie nurtowało ją przede wszystkim pytanie, czy i ona, mając jedenaście lat, działała tak wszystkim na nerwy jak May. Jeśli wierzyć Charlotte, jej starszej siostrze, zachowywała się nawet jeszcze gorzej, ale Charlotte zawsze miała innym coś do zarzucenia, jej opinie należało więc traktować z pewną rezerwą. Elisza wrzuciła kamyk z powrotem do wody i powiodła wzrokiem po jeziorze rozciągającym się przed nią niczym srebrna tafla roziskrzona promieniami słońca. Doznała nagle gorącego pragnienia, aby zrzucić z siebie ubranie i zanurzyć się w wodzie. Po chwili wzmogło się ono jeszcze bardziej, a świadomość, że nie wolno jej tego zrobić, stała się nie do zniesienia. Przytrzymując oburącz rąbek spódnicy, stała w bezruchu, z zamkniętymi oczami, i przez dłuższą chwilę chłonęła to uczucie. Fale delikatnie pieściły stopy, wabiąc natrętnie, póki nie przywołał jej do rzeczywistości głośny jęk May. Otworzyła oczy i przerażona, dostrzegła na brzegu

jakiegoś jeźdźca. Odruchowo wypuściła z rąk zadartą spódnicę, ciężka krynolina natychmiast opadła i ułożyła się wokół niej na wodzie niczym obszerny parasol. Lamont Montaury, były urzędnik francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, w milczeniu osadził konia, ściągając wodze, po czym skierował na Eliszę spojrzenie, po którym trudno było odgadnąć, co wyraża: zdumienie czy tylko rozbawienie. Elisza, tłumiąc poryw irytacji i zmagając się z ciężarem sukni, zaczęła gramolić się na brzeg, podczas gdy May, ta głupia gęś, miast pośpieszyć jej z pomocą, sterczała jak słup soli pod drzewem z ciemnozielonym listowiem i białymi pękami kwiecia, wpatrzona w La-monta z lękiem. Mężczyzna zeskoczył z konia i podszedł bliżej. - Pozwoli pani? - Wyciągnął pomocną dłoń, którą Elisza z całą godnością, na jaką ją było stać, pochwyciła, pozwalając wciągnąć się na brzeg. - Dziękuję. - Gorliwie, choć bez efektu, zaczęła wyciskać mokrą suknię. Tak, to na nic. Suknia z pewnością nie zdąży wyschnąć przed dotarciem do domu - jeśli w ogóle jest jakaś szansa na jej uratowanie. Prawdopodobnie będzie się już nadawała tylko do wyrzucenia, a matka wpadnie w złość. Elisza wlokła się noga za nogą, z każdym krokiem potęgowało się w niej wrażenie, że nie zdoła utrzymać równowagi. Lamont kroczył obok niej, prowadząc konia za uzdę. - Odprowadzę panią do domu - zaproponował. Wymawiał słowa miękko, zapewne modulując je tak umyślnie, aby zatuszować swój obcy akcent, co zresztą udawało mu się tylko częściowo. Musnął dłonią chrapy konia i uśmiechnął się. - Moim zdaniem lepiej będzie przedstawić taką oto wersję wydarzeń: wpadła pani do wody, a ja pośpieszyłem jej na ratunek i wyciągnąłem na brzeg. To pozwoli pani uniknąć krępujących pytań. Elisza przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, co jest gorsze: wlec się dalej w mokrej i ciężkiej krynolinie czy pozwolić Lamon-towi Montaury odprowadzić się do domu. W końcu zerknęła na niego i skinęła głową. -Jeśli nie sprawia to panu kłopotu, przyjmę pańską propozycję z wdzięcznością.

Rzuciła okiem na swoje buciki i pończochy, po czym dodała: - Czy byłby pan łaskaw... - Przerwała w pół zdania, nagle zmieszana, i z głęboką irytacją poczuła, że oblała się rumieńcem. Na szczęście Lamont odwrócił się bez słowa, czym prędzej zaczęła więc wkładać pończochy, co okazało się niełatwym zadaniem, bo prócz zamoczonej pończochy również suknia ociekała wodą. -Jeszcze chwilkę - zawołała Elisza, lękając się, że Lamont straci cierpliwość; nadal miała przed oczyma ten ironiczny grymas ust, jakim skwitował przedtem widoczne na jej twarzy zakłopotanie. May stała obok nich w milczeniu, najwyraźniej zaszokowana, przeświadczona, że jej siostra postradała zmysły. Gdy wreszcie Elisza uporała się ze swoim odzieniem, Lamont ponownie się do niej odwrócił, ale nim jeszcze zdołał jej pomóc dosiąść wierzchowca, May zaoponowała: - To przecież męskie siodło! - W damskim pan Lamont wyglądałby dość zabawnie - odparła Elisza, nieco rozdrażniona. Z trudem utrzymywała się w siodle, z nogami po jednej stronie, zwłaszcza że mokra i ciężka krynolina ściągała ją uparcie w dół. Chciała sięgnąć po lejce, ale Lamont nie pozwolił na to. - Już i tak siedzi pani niepewnie. Lepiej ja poprowadzę konia. - Przecież umiem jeździć konno - zaprotestowała. - Wierzę pani - odparł Lamont, przejmując wodze. Eliszy nie pozostało nic innego, jak tylko chwycić się grzywy. Była pewna, że oto robi z siebie pośmiewisko, gdy w swojej letniej jedwabnej sukni, przemoczonej wysoko nad kolana, tkwi tak na grzbiecie konia, lekko pochylona do przodu, pozostawiając za sobą na piaszczystej drodze wyraźny, mokry ślad. Na domiar złego co chwila, gdy tylko usiłowała wyprostować się choć trochę, fiszbiny gorsetu wydawały niedyskretny chrzęst. Spojrzała na blond włosy Lamonta, jasne jak len, lśniące w blasku słońca i związane na karku zieloną kokardą, doskonale zharmonizowaną z jego eleganckim strojem. Niejedna z dziewcząt w kręgu jej znajomych wiele oddałaby za takie włosy. Elisza spojrzała na jasnobrązową czuprynę May i nastrój rozdrażnienia na-

tychmiast wrócił, kiedy ujrzała, jak płochliwie siostra trzyma się skraju drogi, jakby w obawie przed przypadkowym kontaktem z Lamontem. May zawsze tak lękliwie zachowywała się wobec obcych, nie było na to rady. Ten zaś mężczyzna należał nadto do grona osób, których towarzystwa przyzwoite dziewczęta z angielskich rodzin miały unikać, jego obecność nie mogła więc w żadnym razie wpłynąć na poprawę jej samopoczucia. „Ale ona przynajmniej nie ma żadnego powodu do zmartwień", pomyślała Elisza. Jeśli już ktoś powinien tu ponieść konsekwencje tego zamieszania, to przede wszystkim ja - przez własną nierozwagę". No właśnie, nikt nie oczekiwałby przecież od małej May, żeby została tam na brzegu sama, podczas gdy Lamont odprowadza do domu jej siostrę. Ojciec i tak rozgniewałby się nie na żarty, gdyby się dowiedział, że córka oddaliła się od domu bardziej, niż na to zezwolił: nad jezioro mogła wychodzić jedynie od strony przydomowego ogrodu, nie opuszczając terenu posiadłości. Droga wiodła wzdłuż szeregu domów angielskich kupców, wysokich, kilkupiętrowych, imponujących budowli, stojących pośród bujnych trawników podlewanych przez hinduską służbę. Domy okalały werandy, nierzadko wykończone misternie rzeźbionymi balustradami. Rezydencje Anglików mieściły się w południowej części Bombaju, natomiast rdzenna ludność zamieszkiwała jego północną część, tak zwaną bazaar zone, „czarne miasto". Z nieba lał się dziś tropikalny żar, potęgując migotanie powietrza, co zwiastowało nadejście monsunu. Lamont prowadził konia w stronę obszernego, białego domu państwa Legrant. W ciągu dnia brama wjazdowa pozostawała otwarta, zamykano ją dopiero wieczorem. Służący, do którego obowiązków należało pełnienie straży, obrzucił Lamonta nieufnym spojrzeniem, jednak ze względu na Eliszę przepuścił go bez słowa. Dom oplatały na wysokość trzech kondygnacji werandy z ciemnego drewna: dwie górne, zdobione balustradami z rzeźbionymi ornamentami, oraz dolna, zabezpieczona solidną poręczą. Sama budowla prezentowała styl będący połączeniem angielskiej elegancji z architekturą hinduską, złagodzoną przez duże okna z misternie cyzelowanym okratowaniem. Na widok domu May puściła się pędem przed siebie, przebiegła po

marmurowych płytach, którymi wyłożone było patio, oblane w tej chwili jaskrawym blaskiem słońca, po czym znikła w drzwiach wejściowych. - Pani siostrzyczka widzi chyba we mnie jakiegoś upiora, zamieszkującego głębiny naszej rzeki - zauważył Lamont. - Tym bardziej nie powinna zostawiać mnie z panem sam na sam - odparła sucho Elisza. Zanim jeszcze doszli do połowy dziedzińca, drzwi domu znów się otwarły i na zewnątrz wyszedł wysoki mężczyzna. Jasne włosy miał związane na karku w harcap, wyraz twarzy zdradzał coś pośredniego między niepokojem a zdenerwowaniem. Z Lamontem przywitał się szorstko, następnie przeniósł wzrok na córkę, dopiero teraz zwracając uwagę na jej mokre odzienie. - May nic nie mówiła o wypadku, Montaury. - Bo też nie ma o czym mówić, papo - zapewniła go natychmiast Elisza. - Co się właściwie stało? - zapytał Legrant. Zsuwając się z siodła na ziemię, Elisza czuła na sobie badawczy wzrok ojca, po krótkiej chwili wahania zaakceptowała więc pomocną dłoń Lamonta. - To przez moją nieuwagę - wyjaśniła. - Po prostu się wystraszyłam. Ojciec ujął ją za rękę i delikatnie przyciągnął do siebie. - Miłego dnia - burknął do Lamonta, odwrócił się do niego tyłem i poprowadził córkę do drzwi. Jakkolwiek Elisza powtarzała sobie w duchu, że ojciec z pewnością ma swoje powody, aby zachowywać się wobec gościa tak nieuprzejmie, poczuła się nieswojo; nie znała go od tej strony. Na moment obróciła się ponownie do Lamonta, chcąc mu podziękować, ten jednak dosiadł już konia, aby ruszyć w drogę. - Dlaczego się zatrzymałaś? - zapytał Legrant. - Pomyślałam, że powinnam mu jeszcze raz podziękować - powiedziała Elisza. - Temu przemytnikowi? - mruknął wzgardliwie ojciec i omal nie splunął na ziemię. W ostatniej chwili powstrzymała go przed tym obecność córki.

- Chciał mi tylko pomóc. - Elisza szła obok ojca, który dostosował się do jej drobnych kroków. - Mam nadzieję, że nie kierowały nim inne intencje. Ale czego właściwie szukałaś nad jeziorem, tak blisko brzegu, że wpadłaś do wody? - Legrant zerknął na córkę i dostrzegł na jej twarzy lekki rumieniec. - Chciałam wyjąć z wody kamyk. - A wtedy pośliznęłaś się i wpadłaś do jeziora, nawet nie ubrudziwszy się przy tym piachem? Jak wytłumaczysz brak jakichkolwiek śladów błota na sukni? Pomijam już fakt, że najwidoczniej wyszłaś poza obręb ogrodu! - Przerwał na moment, po czym dodał: - Ale mówiąc szczerze, wolę chyba nie wiedzieć, jak było naprawdę. Chciałbym tylko, abyś w przyszłości nie stwarzała sytuacji, w której ktoś taki jak Lamont Montaury mógłby odgrywać rolę twego wybawcy. Elisza spuściła oczy. - Pojawił się nagle na brzegu, nie słyszałam nawet, jak nadchodzi. Naprawdę się zlękłam. Legrant odetchnął głęboko. -Jest Francuzem - sapnął. Nie musiał dodawać nic więcej, te słowa mówiły same za siebie. Elisza weszła do domu i czym prędzej, tak aby matka nie zdążyła jej zauważyć, pobiegła na górę przebrać się w suche rzeczy. May stała na najwyższym podeście schodów, oparta o poręcz. - Dlaczego tak po prostu uciekłaś? - zapytała Elisza. - Nie widzisz, jak to niemądrze wygląda? - Nie lubię przebywać w towarzystwie obcych - mruknęła May. - On nie jest obcy - ofuknęła ją siostra. - A nawet gdyby, to przecież nie byłaś z nim sama. Za to ja zostałam z nim sam na sam, kiedy ty uciekłaś bez słowa, jak jakieś nierozumne dziecko. - Co tu się dzieje? - zapytała Charlotte, która niepostrzeżenie zjawiła się w pobliżu. Podeszła do okna i uchyliła okiennicę. - To był Lamont Montaury. - Mówiła jakby sama do siebie, patrząc na pustą już alejkę przed domem. - Widziałam was z góry. - Zamknęła okiennicę, odwróciła się i bacznie spojrzała na Eliszę. -

A ty, jak widzę, znowu zrobiłaś z siebie pośmiewisko! Bo jak inaczej można określić to jak wyglądasz? - Elisza stała w wodzie bez pończoch, kiedy nadjechał monsieur Montaury - pośpieszyła z wyjaśnieniem May. Charlotte uniosła wysoko brwi. - Nie do wiary! Skąd u ciebie tak doskonałe wyczucie kobiecej taktyki wobec mężczyzn? Wyczucie tak cudownie przypadkowe! Czy pozwoliłaś mu przynajmniej rzucić okiem na swoje nogi, zanim zmoczyłaś suknię? - Charlotte! - May, zgorszona, nadęła policzki. Mimo wyraźnych wypieków na twarzy Elisza starała się nie zdradzać emocji. - Moim zdaniem Lamont Montaury jest dostatecznie dobrze wychowany, aby nawet w takiej sytuacji okazać dyskrecję godną prawdziwego dżentelmena. - Och, naturalnie, z całą pewnością. - Charlotte uniosła nieco dół swojej jasnej sukni i weszła na schody. Powietrze w pokoju Eliszy zdawało się stać w miejscu. Punkah, wachlarz zawieszony na suficie i wprawiany w ruch przezpunkah-wallah, małego hinduskiego chłopca, który w tym celu pociągał za sznur uwiązany do stopy, nie zdawał egzaminu. Dokładnie zamknięte okiennice miały chronić przed promieniami słońca i przede wszystkim przed insektami. O odświeżeniu powietrza można było myśleć dopiero po południu, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Otwierano wtedy szeroko okiennice, a w pozbawionych szyb otworach okiennych zawieszano mokre prześcieradła. Mimo tych środków ostrożności robactwo, ku rozpaczy Eliszy, stale znajdowało jednak dojście do jej sypialni. Wielokrotnie okazywało się, że nawet moskitiera osłaniająca jej łóżko nie stanowi skutecznej przeszkody dla niechcianych gości. Elisza długo z dreszczem obrzydzenia wspominała ową koszmarną noc, gdy na jej pierś spadł jakiś ogromny chrząszcz. Obowiązki pokojówki, ayah, obu starszych sióstr pełniła Manjula, jeszcze niedawno ich niania, a obecnie opiekująca się już tylko May. Elisza umyła się i z pomocą Manjuli włożyła suknię,

istne cacko ze szmaragdowozielonego jedwabiu przetykanego srebrną nicią. Swoją karnację, nieco ciemniejszą, niż lansowała to moda, odziedziczyła po hiszpańskiej babci, o której chodziły słuchy, że była cudem piękności. Urodę przejęła po niej Charlotte, natomiast Elisza koloryt skóry i szare oczy o barwie krzemienia, z ciemniejszą obwódką wokół tęczówki. Ktoś kiedyś powiedział, że jej oczy dlatego wydają się tak rażąco jasne, że odcinają się na tle ciemnej cery; nie wiedział, że Elisza słyszała te słowa i potem dziwił się niezmiernie, dlaczego dziewczyna traktowała go odtąd jak powietrze, nie zaszczycając nawet słowem. Przez chwilę Elisza stała w miejscu, niezdecydowanie muskając suknię dłonią, przyszło jej bowiem na myśl, że może odziała się zbyt strojnie jak na popołudniową herbatkę. Osowiała, patrzyła na swoje odbicie w lustrze, podczas gdy Manjula układała i upinała jej włosy, aby po uważnym i krytycznym zlustrowaniu fryzury z powrotem je rozczesać, nawinąć na drobne szpilki z kości słoniowej i ponownie upiąć. Wkrótce mieli nadejść goście - żony przyjaciół jej ojca. Elisza bez entuzjazmu czyniła zadość życzeniu matki, aby uczestniczyć w tego rodzaju spotkaniach, ale nigdy nie okazywała niechęci. Matka wychodziła z błędnego założenia, że może decydować, w jaki sposób Elisza spędza czas wolny, uważała też, że stałe i częste wizyty pań, których synowie byli zatrudnieni w Kompanii lub służyli w brytyjskiej marynarce, będą dla jej córki wystarczającą zachętą, aby naśladować ją we wszystkim. Elisza powoli zwiesiła głowę i znowu, tak jak już wielokrotnie w ostatnim czasie, poczuła przelotny napad melancholii na samą myśl o tym, że stopniowo, acz konsekwentnie pozbywa się ochronnej powłoki dzieciństwa i przejmuje z rąk rodziców odpowiedzialność za własne życie. Ojciec z pewnością też zdawał sobie z tego sprawę; odnosiła czasem wrażenie, jakby w jego spojrzeniu kryła się świadomość utraty czegoś bardzo cennego. Rozumiał ją jednak i jak sądziła, dostrzegał, że te zmiany w sposobie bycia córki i w postrzeganiu świata oraz dążenie do poszukiwania własnej drogi kosztują ją nieraz wiele wysiłku. Dlatego też w jego wzroku odnajdywała zawsze prócz

uczucia żalu również zapewnienie o bezwzględnym wsparciu. Matka natomiast oświadczyła niedawno, że stać się osobą dorosłą to nie przywilej, lecz obowiązek. Powiedziała to w marcu, na krótko przed jej osiemnastymi urodzinami. Archibald Stonewall był szarym urzędnikiem Kompanii, chętnie jednak powoływał się na pokrewieństwo ze swym słynnym wujem, admirałem brytyjskiej floty, poległym w ostatniej wojnie morskiej. Jego wyblakłe oczy i dość wydęte wargi zawsze przywodziły Eliszy na myśl karpia. Jak w każdy poniedziałek, również tego dnia przyszedł na wieczorny posiłek, oferując ze swej strony to, co sam określał mianem błyskotliwej konwersacji, a co Charlotte niezmiennie nazywała uprawianiem nudy. Elisza siedziała naprzeciw niego, wyobrażając sobie, że wygłasza swoje oracje bezgłośnie, ona zaś patrzy na jego usta, jak otwierają się i zamykają niczym u ryby wyrzuconej na brzeg. Przez dłuższą chwilę upajała się tą wizją. Świece w kandelabrach rozlewały ciepły blask, lśniącą wypolerowaną podłogę okrywały dywany, wokół stołu stali hinduscy służący, dbając o to, aby do talerzy nie wpadły jakieś insekty. Do wykonywania każdego rodzaju czynności w domu zatrudniano odrębną służbę: ci, którzy podawali posiłki, nie zajmowali się ich przyrządzaniem, ci, którzy zmywali naczynia, nie wynosili potraw, służący, który czyścił srebra, nigdy nie zamiatałby podłogi. Był to dość skomplikowany system, którego zasad należało ściśle przestrzegać. Rezydencją zarządzał khansana, bez niego żaden przyzwoity angielski dom nie byłby w stanie funkcjonować. Stonewall, napawając się dźwiękiem własnego głosu, opowiadał o grupie irlandzkich przemytników, którzy podczas jednej z potyczek zostali odcięci od magazynów z zaopatrzeniem i przez to nie mogli uzupełniać zapasów wody pitnej. - Czy można sobie wyobrazić coś bardziej zabawnego - dodał - niż ta banda głupców, którzy, będąc na wodzie, umierali z pragnienia? Elisza nie widziała w tym nic zabawnego. Dla niej opisana przed chwilą sytuacja była tragiczna i niezmiernie przygnębiająca.

Opinię tę wyraziła na głos, co Stonewall skwitował uśmiechem, po czym oderwał wzrok od twarzy Charlotte na dostatecznie długą chwilę, aby przeprosić Eliszę za przedstawienie tej opowieści przy stole. Przenosząc spojrzenie ponownie na Charlotte, nie omieszkał dodać czym prędzej, jak bardzo jest urzeczony jej głęboką kobiecą wrażliwością. Elisza przywykła do tego typu zachowań u mężczyzn. Przyszło jej nagle na myśl, że gdyby istotnie była tak wrażliwa, jak sądzi Stonewall, zapewne dawno już powiesiłaby się na jakimś drzewie w ogrodzie. Ponieważ jednak ten człowiek o rybich ustach zabiegał od samego początku nie o jej względy, nader chętnie zostawiała wszelką inicjatywę w rękach swej urodziwej siostry. Co prawda Charlotte również nie była nim zainteresowana, ale swoim zwyczajem traktowała tego rodzaju adorację jako należne jej, bo przysługujące z natury hołdy. Z pewnością byłaby głęboko zdumiona, gdyby w jakimś momencie została ich pozbawiona. Defilada ochoczych do żeniaczki zalotników w domu Jacka Legranta ograniczała się do pory kolacji, popołudniowa herbatka natomiast była zarezerwowana dla ich matek. Wizyty składali niemal zawsze ci sami młodzieńcy, a sympatię Eliszy wzbudzał tylko jeden z nich - Jamie Truitt. Wprawdzie nie widziała się w przyszłości u jego boku na ślubnym kobiercu - i zapewne on również nie myślał o niej w taki sposób - ale wykazywał duże poczucie humoru, był duszą towarzystwa i w przeciwieństwie do Stonewalla przynajmniej nie stanowił obrazy dla oczu i rozumu. Rozmowa toczyła się wokół szerzącej się w Bombaju atmosfery lęku przez Marathami, którzy opanowali już większą część lasów na zboczach Ghatów Zachodnich, skąd stocznie sprowadzały znaczne ilości drewna tekowego. Po wyczerpaniu tego tematu zajęto się kwestią przemytu i skomplikowanych nierzadko kontaktów z indyjskimi władcami. - Stoimy obecnie w obliczu dwóch zasadniczych problemów -ocenił Stonewall, bez żadnych skrupułów uznając się już za jednego z ważnych przedstawicieli Kompanii. — Pierwszy problem to kontrola nad handlem prywatnym prowadzonym przez naszych własnych urzędników, drugi to ryzykowność naszych sto-

sunków z miejscowymi władcami, którzy według mnie od dawna stanowią dla nas zagrożenie. Należałoby zmienić status Kompanii, poszerzyć zakres jej wpływów i w razie potrzeby użyć siły militarnej. Jack Legrant odłożył sztućce i odsunął daleko od siebie pusty talerz. -Jak pan to sobie wyobraża, Archibaldzie? Przecież naszym celem nigdy nie było zdobywanie władzy terytorialnej. - Czasem jednak dochodzi do okoliczności, w których handel oparty na pokojowym współistnieniu staje się niemożliwy - obstawał przy swoim Stonewall. - Wystarczy spojrzeć, cośmy uczynili z Bombaju. Nawet tubylców ciągnie do miasta, bo czują się tu bezpieczniej niż w głębi kraju. Czy w nagrodę za to mamy być nieustannie narażeni na ewentualne napady? - Dyrektorzy pragną utrzymać pokojowe relacje z miejscowymi władcami, nie ma więc sensu mówienie o atakach. - Ale takie nastawienie na nic się nie zda, skoro ci władcy są ustawicznie ze sobą skonfliktowani. Moim zdaniem w naszym własnym interesie leży doprowadzenie do tego, aby zaczęli się nas bać. Jack zmarszczył brwi. - To nie jest nasz kraj, Archibaldzie. Żądza władzy, wykazywana przez Europejczyków w kraju, którym już z winy lokalnych władców wstrząsały ustawicznie niepokoje polityczne, stanowiła według niego poważny powód do troski. Kompania była zdana na sojusze z tutejszymi książętami, a nie sposób było ustalić teraz, do jakiego stopnia tamci czuliby się zobowiązani do lojalności, gdyby Anglikom przyszło nagle do głowy sięgnąć po władzę. Z drugiej jednak strony doniosłe i spektakularne sukcesy odnoszone przez Francuzów w ostatniej wojnie kazały Anglikom na nowo ocenić sytuację. - Ale przyczyniamy się do wzrostu jego dobrobytu - zaoponował z naciskiem Stonewall. - Pytanie tylko: czyj to naprawdę dobrobyt? - wtrąciła Elisza. -Tego kraju czy raczej nasz własny? Stonewall wydął usta w pobłażliwym uśmiechu.

- Droga panno Legrant, muszę panią ponownie prosić o wybaczenie za poruszanie tego rodzaju tematów przy stole. Doskonale rozumiem, że czuje się pani znudzona. - Nie powiedziałam, że się nudzę, zadałam po prostu pytanie. - Eliszo! - upomniała ją szeptem matka. - Wszystko w porządku, łaskawa pani - uspokoił ją Stonewall, nie tracąc dobrego humoru. „Nawet teraz, kiedy się uśmiecha, ma w sobie coś z ryby", uznała Elisza. - Na pani pytanie - zwrócił się do niej Stonewall - może być tylko jedna odpowiedź: dobrobyt tworzony przez nas będzie korzystny również dla tego kraju. Otwieramy nowe rynki, o których te dzikusy nie miały żadnego pojęcia, a więc w ogóle nie były w stanie z nich korzystać. - Dzikusy? - powtórzyła Elisza. - Czy widział pan kiedyś wnętrze choćby jednego z ich pałaców lub pomyślał, jak blado wypada nasza architektura w porównaniu z tutejszą? -Ale to przecież tylko budowle... wybaczy pani... - dyszał ciężko Stonewall. - Ten książę radźputów, którego gościliśmy kilka dni temu, ma pięć żon! Elisza wzruszyła ramionami. - To miejscowy zwyczaj, którego nie nam oceniać. Zapewne i my jesteśmy w ich oczach nieco zacofanymi barbarzyńcami, jeśli wziąć pod uwagę ich bogactwa i styl życia. - Zacofanymi barbarzyńcami! - obruszył się Stonewall. - To oni pośród swoich bogactw i pałaców żyją jak zwierzęta! Jedzą rękami i oddają się rozpuście... Umilkł natychmiast, gdy Jack Legrant uderzył pięścią w stół. - Moje niezamężne córki siedzą przy tym stole - przypomniał chłodno. Stonewall pokraśniał mocno na twarzy. Wyglądał teraz tak nieszczęśliwie, że Elisza niemal go pożałowała. Nachyliła się nad stołem i spojrzała mu w oczy z uśmiechem. - Czy wspomniałam już o tym - odezwała się miłym, gawędziarskim tonem - że moją najbliższą przyjaciółką jest księżna radźputów?

Prezydencja Bombaju stanowiła najważniejszą bazę na zachodnim wybrzeżu, ośrodek handlu, jedyną w pełni przez Anglię zaanektowaną faktorię; stąd Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska nadzorowała inne placówki handlowe na Wybrzeżu Malabarskim i w mieście Surat. Nieco ponad dekadę wcześniej główna siedziba Kompanii została przeniesiona z Suratu do Bombaju, gdzie samowola urzędników indyjskich feudałów musiała siłą rzeczy być mniejsza, a i większe też rysowały się możliwości zorganizowania obrony. Do miasta przybywało coraz więcej tubylców z interioru oraz parsów zajmujących się budową statków, rozkwitał handel. Stojąc na nabrzeżu portu i przyglądając się załadunkowi przypraw, Jack Legrant rozmyślał o wspomnianych ostatnio przez Ar-chibalda Stonewalla problemach kraju i stopniowo nabierał przekonania, że słowa te nie były pozbawione racji. Rozwój działalności Kompanii stwarzał jej urzędnikom możliwości osobistego bogacenia się, co było wprawdzie zakazane, ale zarazem nieuchronne. Rosła liczba firm zakładanych z pogwałceniem obowiązujących zasad monopolu. Wielu pracowników Kompanii miało wpływowych przyjaciół i protektorów, toteż ewentualne ingerencje w ich postępowanie mogły pociągnąć za sobą dalekosiężne, przykre konsekwencje. Następny problem wiązał się z politycznym rozpadem imperium Mogołów, przyśpieszonym przez regularne wypady łupieżcze Marathów. Mogołowie tracili stopniowo kontrolę nad poszczególnymi prowincjami, co nieuchronnie komplikowało i za- ostrzało sytuację polityczną na całym subkontynencie indyjskim. W konsekwencji coraz trudniejszym zadaniem stawało się utrzymanie dobrych relacji z jednym władcą, bez jednoczesnego popadania w konflikt z innym. Można się było spodziewać, że ostatnia wojna zakończona odzyskaniem przez Anglików Madrasu, zdobytego uprzednio przez Francuzów, na tyle skutecznie osłabi obie strony, że uzgodniony pokój przybierze trwały charakter. Jednak zgubna rywalizacja odżyła na nowo, mimo że oficjalnie Francja i Anglia nie znajdowały się w stanie wojny ze sobą, a dący się od roku 1751 konflikt zbrojny w Karnatace trwał wyłącznie za sprawą oddziałów podległych obu Kompaniom Wschodnioindyjskim: brytyjskiej i francuskiej. Do-

chodziła tu jeszcze kwestia o wymowie wręcz groteskowej: zawarty pokój sprawił, że floty wojenne, tkwiąc bezczynnie w portach, wymagały ustawicznej konserwacji i przez to pochłaniały bajońskie sumy, a nie mogły tak po prostu zostać odesłane do Europy. Dlaczego więc, skoro już tu są, nie wykorzystać jakoś ich obecności? Na odgłos kroków Jack odwrócił się i oślepiony blaskiem słońca, zamrugał oczyma. - Ach, Damien - rozpoznał po chwili. - I jak? Zastanowił się już pan nad moją propozycją? Damien Catrall kiwnął głową. - Owszem, chętnie ją przyjmę, o ile naprawdę nie sprawi to panu kłopotu. - Nic, co czyni się dla dobra własnej rodziny, nie może sprawiać kłopotu - odparł Legrant. Ten młody człowiek przypadł mu do gustu: przyzwoity młodzieniec o właściwym podejściu do życia. Poznał go w Londynie u jednego ze swoich kuzynów. Damien, też zresztą jego daleki krewny, był wówczas jeszcze studentem medycyny, a gdy Jack usłyszał, że zamierza osiąść w Bombaju, zaproponował mu, aby zamieszkał w pawilonie letnim w jego ogrodzie za domem. Damien początkowo odrzucił tę ofertę, ale ostatecznie zmienił zdanie, co Jack przyjął z zadowoleniem. - Mówiłem przecież, że po tygodniu spędzonym w kiepskich warunkach zatęskni pan wreszcie za solidnym łóżkiem i porządnym jedzeniem -dodał z przekonaniem. - Muszę przyznać, że te rzeczy nabrały dla mnie zupełnie nowej wartości - odparł Damien z uśmiechem i spojrzał na wodę, raz po raz zalewającą drobnymi falkami szeroki teren nabrzeźny. Powietrze było rozgrzane i ciężkie, nasycone wilgocią. Nieopodal widniały zakotwiczone w porcie statki handlowe Kompanii; te, które stały bliżej, prezentowały się w całej krasie, pozostałe zaś odznaczały się jedynie ciemnymi konturami na tle błękitnego nieba. Na krótką chwilę Damien zamknął oczy, chłonąc prócz szumu fal również zapach tego kraju ze wszystkimi jego odcieniami. I natychmiast odżyło to poczucie, jakiego doznał, wracając do kraju. Z trapu rozległo się wołanie jakiegoś człowieka. Jack rzucił jeszcze:

- Spotkajmy się dziś wieczorem przed wejściem do biura - a następnie ruszył szybkim krokiem w stronę statku i po chwili wdał się w dość burzliwą dysputę z tamtym człowiekiem, gestykulując gwałtownie. Część słów wykrzykiwał tak donośnie, że ich strzępy niosły się niemal po całym nabrzeżu. Damien ponownie skierował wzrok na morze. Od strony portu rozbrzmiewała mieszanina okrzyków w różnych dialektach, hinduscy służący uwijali się na pomostach, przy budynku urzędu celnego panował ożywiony ruch. Damien po raz pierwszy był w Bombaju, mieście wzniesionym na siedmiu wyspach, z brzegami porosłymi palmami, tamaryndowcami i innymi okazami bujnej flory oraz ze Wzgórzami Malabarskimi na zachodzie, które majaczyły w oddali na kształt kłębów sinej mgły. Buon Babia, jak nazwali niegdyś to miasto Portugalczycy, „Dobra Zatoka" lub „Dobry Port" - i rzeczywiście, ten naturalny port Bombaju nie miał sobie równych w całych Indiach. Już z pokładu statku Damien spoglądał pełen podziwu na stary portugalski kasztel w południowo-wschodniej części miasta, pochodzący z okresu, zanim jeszcze miasto przeszło w ręce Anglików. Zatoka na wschód od kasztelu nadawała się znakomicie na przystań, co swego czasu mogło zadecydować o wyborze tego właśnie miejsca. Na zachód od kasztelu rozciągała się wolna przestrzeń zieleni, zwana Bombay Green, za nią wznosiło się kilka budowli, wśród nich katedra św. Tomasza, obok której można było wyjść poza mury obronne przez Church Gate, jedną z trzech bram miasta. Mury otaczała szeroka fosa. Od momentu powrotu Damiena do Indii nie upłynęło jeszcze wiele czasu. W wieku siedemnastu lat wyjechał do Anglii studiować medycynę, po ukończeniu studiów przebywał jakiś czas w Londynie, po czym wrócił do Madrasu na łono rodziny. W sumie spędził poza domem dziewięć lat i po przybyciu do Indii musiał na nowo przyzwyczajać się do tutejszych warunków, również do upału. Wkrótce jednak, zaledwie zdołał się zaaklimatyzować w swoim rodzinnym domu, ruszył ponownie w drogę, tym razem do Bombaju. W ciągu pierwszego tygodnia pobytu w tym mieście nie miał niemal nic do roboty poza układaniem sprzętu medycznego w po-

mieszczeniu, w którym miał prowadzić praktykę lekarską, a także sprawdzeniem zapasu medykamentów. Najcenniejszą rzeczą, jaką przywiózł z Londynu, była wykonana z polerowanego drewna skrzyneczka z najnowocześniejszymi narzędziami lekarskimi. Jego profesor i mentor pomógł mu je skompletować, a Damien, nie posiadając się z radości, że te wspaniałe cuda nauki i techniki może wreszcie nazwać własnymi, początkowo ustawicznie a to zamykał skrzynkę, to znów ją otwierał, aby przesunąć dłonią po chłodnym metalu narzędzi, wyjmować je wszystkie po kolei i podziwiać, jak błyszczą w blasku słońca. Teraz stał i spoglądał w zadumie na zakotwiczone statki. Nie wątpił, że będzie tu miał pełne ręce roboty. Śmiertelność wśród Europejczyków utrzymywała się w Indiach na wysokim poziomie, zwłaszcza w takich miastach, jak Bombaj, gdzie prócz niezdrowego tropikalnego klimatu sytuację pogarszał brak higieny. Raz po raz mieszkańców nawiedzały epidemie: puchliny wodnej, cholery, malarii i duru plamistego. Na domiar złego każdy statek, który przybijał do brzegu, przywoził ze sobą nie tylko towary, lecz również rozmaite choroby wywoływane przez mokrą odzież i wilgotne prycze. Zwłaszcza podczas niepogody trudno było podtrzymywać ogień dostatecznie długo, aby ugotować coś do jedzenia lub choćby podgrzać posiłek, jakkolwiek nowsze modele statków były już trochę lepiej wyposażone pod tym względem; większość z nich miała na przykład zainstalowane piece, które ogrzewały pomieszczenia między pokładami. Damien odnosił często wrażenie, że upływ czasu wyciska szkodliwe piętno nie tylko na statkach, ale także na ich załogach. Regularnie szerzyły się wśród nich malaria i żółta febra, nasilające jeszcze ataki po nadejściu tropikalnych prądów oceanicznych. Ale najobfitsze śmiertelne żniwo zbierał szkorbut i Damien często rozmyślał o tej chorobie, zastanawiając się, co ją konkretnie wywołuje i w jaki sposób jej przeciwdziałać. Jack wrócił do domu w towarzystwie Damiena. Zonę zastał w salonie, z którego można było wychodzić do ogrodu. Wcześniej przesłał jej wiadomość, uprzedzając o wizycie nieznanego jej jeszcze krewnego. Siedziała teraz pochylona nad robótką, blask lampy

padał na jej jasnobrązowe włosy. Słysząc kroki, podniosła głowę i skierowała uważny wzrok na Damiena, nie odezwawszy się nawet słowem. - Moja żona Claire - przedstawił ją Jack. - Damien Catrall, syn Elizabeth Plant. - Ach, Elizabeth. - Po tych dwóch słowach Claire pociągnęła za sznurek od dzwonka, na znak, że nadeszła pora kolacji. Damien nie był pewien, co ma oznaczać to powtórzenie imienia jego matki, uznał jednak, że lepiej zrobi, nie przywiązując do tego wagi. Kiedy wspólnie z Jackiem weszli do pokoju jadalnego, przy stole nie było jeszcze nikogo prócz małej dziewczynki. - To jest May - przedstawił ją Jack. - Moja najmłodsza córka. - Dobry wieczór, May - przywitał się z nią Damien. May odpowiedziała mu tak cicho, że raczej domyślił się jej słów, niż je usłyszał. Spojrzała przy tym na niego błagalnym wzrokiem, jakby chciała w ten sposób wyrazić nadzieję, że nie zamierza on usiąść obok niej. Na szczęście Jack wskazał Damienowi miejsce u swego boku, naprzeciw May, co ta przyjęła z widoczną ulgą. - Charlotte - oznajmił po chwili Jack, kierując wzrok na drzwi. Damien odwrócił się również w tamtą stronę i z wrażenia wstrzymał na chwilę oddech. Gdyby pragnął użyć określenia „piękna" w odniesieniu do kobiety, nie wątpił teraz, że żadna inna nie zasługiwała na nie bardziej niż dziewczyna, którą właśnie przedstawił mu Jack. Uwagę przyciągały przede wszystkim ciemne migdałowe oczy, które wraz z ciemnobrązowymi lokami tworzyły urokliwy kontrast z cerą o jasnej, delikatnej karnacji. Zielona suknia podkreślała szczupłą, gibką kibić i proporcjonalną figurę. Charlotte spojrzała na Damiena, a gdy w jej oczach dostrzegł wyraz usatysfakcjonowania faktem, że odnalazła u niego to, czego zwykle szukała w spojrzeniach mężczyzn, poczuł dla niej natychmiast falę współczucia. Przywitali się uprzejmie, acz z dystansem, po czym Charlotte zajęła miejsce przy matce - tuż obok krzesła przeznaczonego dla Damiena, on natomiast stał jeszcze, witając się właśnie z ostatnim członkiem rodziny. Elisza Legrant była bardzo ładną dziewczyną, ale przy starszej siostrze jej uroda blakła, nie wybijając się ponad

przeciętność. Z Damienem przywitała się żywo i z naturalną uprzejmością, po czym usiadła obok May. Pokój rozświetlał migotliwy blask świec, podczas gdy punkah poruszał się miarowo nad stołem. Służba wniosła potrawy: jagnięcinę w ostrym sosie, ryż z orzeszkami piniowymi i migdałami, orzeźwiające desery mleczne, warzywa w sosie curry i chrupiące pieczywo. Konwersację przy stole zdominował Jack, gawędząc niestrudzenie o tym i owym, zanim przeszedł do tematu swego pobytu w Londynie; poprosił Damiena, aby opowiedział jego córkom o Anglii. Elisza puszczała jego wywody mimo uszu. Anglia nie pociągała jej w najmniejszym stopniu i już jako dziecko postanowiła nigdy nie opuszczać Indii. Właśnie wtedy, kilka lat temu, przeżyła prawdziwy koszmar: śniło jej się pewnego razu, że pojechała oto zwiedzić Anglię, a potem uniemożliwiono jej powrót. Jeszcze teraz na samą myśl o tym ogarniał ją paniczny lęk, choć wiedziała, że ojciec nigdy nie nakazałby jej zostać tam, gdzie nie czułaby się dobrze. - Dlaczego chciał pan zostać lekarzem, doktorze Catrall? - Elisza wykorzystała chwilę przerwy w konwersacji i pomyślała: Jeśli powie, że pragnie pomagać innym, będzie to znaczyło, że nie traktuje mnie poważnie". Damien przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. - Może dlatego, że nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić ze swoim życiem - odparł wreszcie tonem, z którego trudno było wywnioskować, czy mówi serio, czy tylko żartuje. - A są jakieś choroby, którym chciałby pan poświęcić szczególną uwagę? - zainteresowała się Elisza. - Och, proszę cię! - wtrąciła się do rozmowy Charlotte. - Od kiedy to rozmawiamy o chorobach przy stole! - Gdybyś słuchała mnie uważnie, wiedziałabyś teraz, że nie mówiłam o konkretnych chorobach, lecz o zawodzie lekarskim w ogóle. - Ale odpowiedź na twoje pytanie będzie musiała zawierać informacje o konkretnych chorobach - upierała się Charlotte. -Taki zaś temat konwersacji przy stole jest niestosowny. - Odwró-

ciła się do Damiena z uroczym uśmiechem na twarzy. - Mam nadzieję, że wybaczy pan mojej siostrze jej zachowanie. To, co opowiadał pan o Londynie, było bardzo zajmujące, i dla mnie, i dla mojej rodziny. Niestety, na takie sprawy Elisza często zamyka oczy i kompensuje to sobie wypadem w nieco... enigmatyczny świat mężczyzn. Jack miał już na końcu języka odpowiednią reprymendę, ale Elisza okazała się szybsza. - No cóż, Charlotte, enigmatyczny czy nie, to świat, w którym ty z pewnością nie czujesz się obco. - Dość - wtrąciła się do rozmowy Claire. - Tym razem przeprosiny uważam za niezbędne. Nie zamierzam tolerować takiego tonu. Elisza spłonęła rumieńcem. Posłusznie bąknęła kilka słów, spełniając życzenie matki, po czym zerknęła na gościa i przeniosła wzrok na ojca, który wprawdzie rozpoczął rozmowę z Damienem, ale teraz rzucił na nią krótkie, choć wymowne spojrzenie. Nie ulegało wątpliwości: przeprosiny nie załatwią sprawy. Pawilon letni w ogrodzie za domem państwa Legrant stanowił dokładną kopię głównej budowli, jej miniaturę, pomyślaną zapewne jako dyskretną oazę dla par, które zapragnęłyby się wymknąć z domu i spędzić tam kilka dni na osobności. Szpaler dzikich róż wytyczał ścieżkę wiodącą od werandy rezydencji Legrantów do pawilonu. Jack wszedł po kamiennych schodkach na małą werandę i otworzył drzwi, następnie pierwszy przekroczył próg i zapalił lampę. Chociaż służba porządnie wysprzątała cały pawilon, w powietrzu unosił się stęchły zapach, charakterystyczny dla pomieszczeń, które przez długi czas pozostają niezamieszkane. Pleśń była nieuniknionym efektem wilgotnego klimatu w porze letniej i nawet codzienne wietrzenie pawilonu, o którym zapewniał Jack, nie mogło jej zapobiec. Na lewo od przedsionka znajdował się salon z jadalnią, na prawo zaś obszerny pokój, gdzie można było urządzić gabinet. Na tylną część domu składały się jeszcze jeden pokój i niewielkie pomiesz-

czenie, co do którego Damien nie miał na razie żadnych konkretnych planów. Na spiżarnię było za małe, zresztą w pawilonie letnim byłaby ona zbędna, a na pokoik dla służby - za ciasne. Damien wyszedł na korytarz i podążył za Jackiem na piętro. Drewniane schody były masywne i tak solidnie zrobione, że nie wydawały pod stopami żadnych głośniejszych dźwięków poza cichym skrzypieniem. Poręcz zdobiły ornamenty, których jakość dobrze świadczyła o kunszcie wykonawcy. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie i dodatkowa izba. Damien rozejrzał się po większym z pokojów i odkrył w nim skryty za kotarą balkon. Już sam ten fakt uznał za dostateczny powód, aby tu właśnie urządzić dla siebie sypialnię. Wieczorami mógłby poczytać na balkonie i wypalić przy tym dobre cygaro. Otworzył zaryglowane okiennice i wyjrzał na zewnątrz. Balkon wychodził na zachód, co stanowiło dodatkową zaletę tego pokoju. Damien skierował wzrok na lśniący bielą wspaniały dom nieopodal. Jack Legrant był potomkiem tej gałęzi szlacheckiego rodu francuskiego Le Grand, której przedstawiciele podczas wojen hugenockich zbiegli do Anglii i tam się osiedlili, następnie zanglizowali swoje nazwisko i zerwali wszelkie kontakty z krewnymi we Francji. Część rodziny Legrant wyemigrowała na początku roku 1600 do Indii i tam wzięła czynny udział w formowaniu brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Kiedy polityka protekcjonizmu doprowadziła w Anglii do uchwalenia zakazu dalszego importu takich towarów, jak surowy jedwab i perkal, Kompania skoncentrowała działalność handlową na sprowadzaniu z Chin herbaty, przeznaczonej do dalszej sprzedaży, oraz na handlu bronią z Kantonem. Przedsięwzięcie okazało się bardzo intratne, a Legrantowie - w owym czasie już niezwykle ustosunkowani w Anglii - zaczęli umacniać swoją dobrą renomę i poszerzać wpływy na całym subkontynencie indyjskim, wszędzie tam, gdzie mieszkała angielska społeczność. Od pewnego czasu zajmowali się też w Indiach Zachodnich handlem cukrem, którego ceny zbytu pięły się w górę na skutek działań wojennych. Wojna znacznie ograniczyła handel prowadzony przez producentów cukru na wyspach francuskich, co z kolei było na rękę Anglikom. Ceny cukru pozostały już na

wysokim poziomie, a jego produkcja wzrastała. Rosła też chłonność angielskiego rynku, który konsumował cały plon Brytyjskich Indii Zachodnich, a mimo to wciąż jeszcze był daleki od pełnego nasycenia. Legrantowie zawsze angażowali się w handel wszędzie tam, gdzie rysowała się perspektywa sporych zysków, powiedziała kiedyś wzgardliwie matka Damiena, mimo że sama była z nimi spokrewniona. - Nic pan nie mówi - przerwał teraz Jack przedłużające się milczenie. - Nie podoba się panu ten pawilon? - Ależ tak. - Damien cofnął się od okna i zamknął okiennice. -Tak, podoba mi się. Elisza starannie kaligrafowała na kartce papieru litery w sanskrycie, co pewien czas unosiła pędzelek, i marszcząc czoło, spoglądała na swoje dzieło krytycznym wzrokiem. Upał dawał jej się we znaki, powietrze w bibliotece było ciężkie, coraz trudniejsze do zniesienia. Okna obwieszono wprawdzie mokrym materiałem, a punkah poruszał się bezustannie, ale efekt tych starań był raczej mizerny. Słysząc, że ktoś otwiera drzwi, Elisza odwróciła się i w tym samym momencie z cienkiego pędzelka oderwała się kropla atramentu i spadła na papier. - Niech to diabli! - szepnęła Elisza. - Nie powinnaś używać takich słów - pouczyła ją May, stając w progu biblioteki. - Mama pyta, dlaczego nie schodzisz do salonu. Ciasto już podano. - Nie mam apetytu - odparła Elisza. - A teraz idź już i zamknij za sobą drzwi. - Ale mama powiedziała, że masz... - Powiedz mamie, że tak, powinnam, ale nie chcę. - Od czasu tamtej kolacji, na której posprzeczała się z Charlotte, Elisza miała areszt domowy. Ojciec udzielił jej reprymendy, karcąc jednocześnie - ku jej wielkiej satysfakcji - Charlotte; i wydawało się, że na tym koniec. Niestety, matka tak długo nie dawała mu spokoju, aż w końcu dodatkowo zarządził i dla Eliszy zakaz wychodzenia

z domu; przecież jej wina była większa niż jej siostry, a więc adekwatnie do niej należało wymierzyć karę. Tak jakby upokorzenie doznane w obecności tego nieznanego krewnego nie było już dostatecznie dotkliwe! Elisza poczuła się wtedy tak silnie skonfundowana, że od tamtej pory nie zamieniła już z Damienem ani słowa. Ponieważ jednak i on nie podejmował jakichkolwiek prób nawiązania z nią rozmowy - gdyż najwyraźniej całą swą uwagę skierował na Charlotte - unikanie go nie nastręczało żadnych trudności. Charlotte flirtowała z nim żywo, zarówno przy stole, jak i przy każdej innej nadarzającej się okazji, co zdawało się dawać mu niemałe zadowolenie. A przecież był już zaręczony. No cóż, tacy są mężczyźni. Kiedy May wyszła z biblioteki, Elisza ponownie zanurzyła pędzelek w kałamarzu, wracając do kaligrafii. Sanskryt w zniewalający sposób przyciągał jej uwagę, mimo że zdaniem matki powinna była, skoro już ją fascynują starożytne języki, poświęcić się raczej nauce łaciny lub greki, języków europejskich uczonych i filozofów. Elisza podjęła taką próbę, robiąc to dla matki, ale wkrótce uznała czas spędzony na tej nauce za tak nudny, że po kilku miesiącach zrezygnowała z dalszych lekcji. Żyła przecież w Indiach, czy mogło więc istnieć coś bliższego jej sercu niż nauka języka tutejszych mędrców i filozofów, który i tak brzmiał dużo ładniej? Takie słowa jak na przykład Jambudvipa, starożytna nazwa subkontynentu indyjskiego, która znaczyła tyle co „Kraina różanej jabłoni", wprost rozpływały się w ustach i urzekały swym czarem. Elisza właśnie chciała przytknąć pędzelek do papieru, kiedy drzwi biblioteki ponownie się otworzyły. W progu stanął jednak tym razem ojciec. - Użyłaś niewłaściwego tonu, przekazując matce odpowiedź za pośrednictwem May — powiedział, zamykając drzwi. - A jak ją May przekazała? - Dokładnie, słowo w słowo. - Jack podszedł do stolika, przy którym siedziała Elisza, podniósł jedną z kartek zapisanych sans-krytem i cmoknął z uznaniem, następnie odłożył z powrotem kartkę i spojrzał na córkę. - Zawsze uważałem cię za dostatecznie inteligentną, żeby wiedzieć, w jakim momencie, dla własnego dobra,

konieczna jest odrobina dyplomacji. Obraziłaś się na matkę, bo nalegała na ten areszt domowy. Jak myślisz, co wskórasz takim zachowaniem? Elisza dość krnąbrnie wzruszyła ramionami. Jack przysiadł na krawędzi stolika, co jego żona zapewne zganiłaby z niemałym oburzeniem. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że w ten sposób nie doprowadzisz do skrócenia kary? - Mówisz, jakbym nie wiedziała, że mama nie daruje mi nawet jednego dnia! - A może jednak powinnaś spróbować przekonać się o tym. Mama jest też w stanie po prostu przedłużyć karę, jeśli uzna, że nie potrafisz zachowywać się jak należy. - Sam powiedziałeś, że zrobisz to, jeśli takie będzie jej życzenie. - Zgadza się. Zrobię to, wiesz bowiem dobrze, że nie mogę tolerować takiego zachowania. - Ton głosu Jacka pozostawał spokojny i łagodny, co jednak w najmniejszym stopniu nie umniejszało jego autorytetu. - Gdybyś jednak zdołała przełknąć tę gorzką pigułkę i zejść do salonu, przyłączając się do nas i naszego gościa, matka być może byłaby skłonna zezwolić, żebyś poszła ze mną dziś wieczorem do portu. - Do portu? - Dziś po południu przybił statek z Indii Zachodnich, muszę więc załatwić trochę formalności związanych z dostawą towarów. A wiem, że uwielbiasz być o zmroku nad morzem. Jedwabna spódnica zaszeleściła, kiedy Elisza wstała i odsunęła krzesło. - Cóż, w takim razie jestem gotowa ponieść tę ofiarę. A kogo dziś gościmy? - Niejaką panią Sewell. Jej mąż dopiero od paru dni bawi w Bombaju. - I mają dorosłego syna, jak sądzę, skoro od razu wybrali się tutaj - zgadywała Elisza. Jack, zamiast odpowiedzieć, jedynie mrugnął porozumiewawczo okiem.