Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 458
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 037

Evžen Boček - Arystokratka 4 - Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Evžen Boček - Arystokratka 4 - Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka.pdf

Filbana EBooki Książki -E- Evžen Boček
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,090 osób, 672 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

Opisane sytuacje wydarzyły się naprawdę. Oczywiście różnym osobom, w różnych miejscach i w różnym czasie.

Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu. Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach. Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium. Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat. Ja mam lat dziewiętnaście. Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka. Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy. Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce. Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien. Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy

Kostkowie z Kostki. Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat obok niej przechodził. W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec. Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS. Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku. W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.

31.08., 22:45 Drogi Maksie, ponieważ nie jestem pewna, ile będziesz pamiętać z dzisiejszego popołudnia, informuję Cię, że poprosiłeś mnie o rękę. Stało się to kilka minut po moim przyjeździe do Waszej (a tak naprawdę Schwarzenberga) gajówki. Szczerze mówiąc, kiedy padłeś przede mną na kolana, myślałam, że złapał Cię skurcz. Na wszelki wypadek dodam, że powiedziałam TAK, choć chyba zgodzisz się ze mną, że to wszystko mogło poczekać, aż wyleczysz się z boreliozy. Twoje rozpalone lica i szkliste oczy nie były niestety efektem podekscytowania, jak z początku sądziłam, tylko wysokiej gorączki. Jestem prawdopodobnie jedyną kobietą w historii naszego rodu, która po oświadczynach musiała podnosić swojego przyszłego męża z klęczek. Potem dowlekłam Cię na starą otomanę, ponieważ kręciło Ci się w głowie, a nogi miałeś jak z waty. Chyba powinno być odwrotnie. Ale i tak wyszło lepiej niż zaręczyny Johany Kostki, która tuż po przyjęciu oświadczyn musiała wraz ze swoim świeżo upieczonym narzeczonym ładować działa, bo zamek zaatakował zakon niemieckich rycerzy. To dopiero musiały być ekscytujące zaręczyny. W dzienniku napisała tamtego dnia: Wycięliśmy ich dziewiętnastu. Kiedy Kostka ostatecznie została zdobyta, Johanka pogryzła jeszcze mistrza zakonu. Był w zbroi, więc ta dziewczyna musiała mieć zgryz jak tyranozaur. Ale trochę odeszłam od tematu. Ten list piszę przed oddziałem intensywnej terapii, gdzie Cię przywiozłam, kiedy przestały pomagać zimne okłady, a Ty zacząłeś majaczyć, że śledzą Cię sarny. Była to najgorsza chwila w moim życiu – oczywiście oprócz spotkania z Hillary Clinton. Jestem rodowitą nowojorczanką i w lesie nie potrafię zorientować się nawet za dnia – a co dopiero w nocy. Zabłądziłam już kilka metrów od gajówki. Wariowałam

ze strachu. Po dziesiątkach obejrzanych horrorów, które od razu stanęły mi przed oczami, wszędzie wypatrywałam faceta w gumowym płaszczu, wilkołaka lub dziewczynki w koszuli nocnej, z brzytwą w ręce. Kiedy wjechaliśmy w coś, co po chwili wstało i sobie poszło, przestał świecić prawy reflektor. Nawet teraz mogłabym przysiąc, że to był karzeł. Jeśli po obudzeniu będzie Cię boleć głowa, to od tego, że walnąłeś nią w przednią szybę. Trochę pękła. Natomiast mnie znokautowała poduszka powietrzna. Potem na wszelki wypadek jechałam z wciśniętym klaksonem, ale i tak co chwilę coś łaziło nam po dachu. Po godzinie błądzenia przestałam wierzyć, że wydostaniemy się z tego lasu żywi. Przed oczami widziałam tytuł artykułu w „Błyskawicy": Zaszokowany grzybiarz zamiast prawdziwków znalazł dwa obgryzione szkielety. Uratował nas gajowy księcia. Myślał, że jesteśmy kłusownikami, więc wyjaśnień udzielałam, stojąc przed lufą jego strzelby z rękami nad głową. (Pytanie: Czy w Czechach podczas kłusowania się trąbi?). Zanim gajowy wsiadł do naszego auta, strzelił do czegoś w mroku i powiedział zadowolony: – Dobrze ci tak. Mam nadzieję, że jego ofiarą chociaż nie był człowiek. Te obawy nie są tak zupełnie bezpodstawne. Kiedy przyjechaliśmy do szpitala, a zaspany portier zobaczył w aucie Twoje bezwładne ciało w towarzystwie siedzącego z tyłu nawigatora, o nic nie pytał, tylko podniósł słuchawkę i westchnął do niej, że „stary Rykacz znów kogoś trafił". Kiedy powiedziałam lekarzom, czekającym na nas przed salą operacyjną, że Twój stan nie jest efektem rany postrzałowej, tylko gorączki, wyraźnie im ulżyło. Kiedy odwieźli Cię nieprzytomnego na oddział (ten widok rozdzierał mi serce), stary Rykacz oświadczył, że musi wracać, bo nocą w lesie roi się od różnych łajz. Na szczęście widział, że cała się trzęsę, i nie chciał, żebym go odwiozła. Powiedział, że złapie stopa. Nie wiem jak w Czechach, ale w Ameryce tylko nieliczni podwieźliby faceta ze strzelbą. Na pożegnanie rzucił jeszcze, że dziś na

pewno coś „odstrzeli". Może już nawet to zrobił. Przed chwilą słyszałam sygnał karetki. Pomimo iż pan Rykacz (to jest nazwisko, ksywka czy funkcja?) bez wątpienia jest psychopatą, po wyjściu ze szpitala powinieneś mu podziękować. I daj mu orzechówkę, którą zostawiłam na stole w kuchni. Jeśli wcześniej nie wytrąbi jej Twoja matka. Żartuję! Czasem modlę się o to, żeby znów nie zaczęła pić. Poza tym mam nadzieję, że Twoi rodzice mają klucz i po powrocie z Pragi nie będą musieli wybić okna, żeby dostać się do gajówki. Zostawiłam im na stole wiadomość, że zabieram Cię do pierwszego szpitala, który napotkam. Żebym nie zapomniała: Gdybyście przypadkiem szukali rodowego pierścionka zaręczynowego, znajdziecie go na palcu serdecznym mojej lewej dłoni, gdzie przy trzeciej próbie udało Ci się go nasunąć. Zakładam, że ten diament jest prawdziwy. Później Właśnie rozmawiałam z młodą lekarką. Pytała, czy przeżyłeś ostatnio jakąś sytuację stresową, bo pacjenci z boreliozą powinni unikać intensywnych emocji. Powiedziałam, że nic mi o tym nie wiadomo. Nie będę jej przecież opowiadać, że zemdlałeś, prosząc mnie o rękę. Teraz przyszło mi do głowy, czy nie pogorszyło Ci się od tego zegara ściennego, który w zeszłym tygodniu przysłał Wam z Orlika książę Schwarzenberg. Jak możesz to wytrzymać? Zamiast uroczej kukułki – co kwadrans wyskakuje gawron. Zamiast ćwierkania wali dziobem w uciętą głowę Turka (w turbanie) i skrzeczy: „Prrawo i tylko prrawo, krretynie". Zakładam, że jest to uwiecznienie herbu Schwarzenberga i maksymy rodu – z wyjątkiem tego kretyna, chyba. Ja od takiego zegara dostałabym zapalenia opon mózgowych. Kilka dni temu czytałam w „Błyskawicy" o incydencie z udziałem ambasadora Turcji. Podobno po zwiedzeniu Orlika krzyczał, że „każe to wszystko

zbombardować". „Błyskawica" nie wie, co wywołało tę wściekłość. Ja podejrzewam, że książęcy zegar „wykukał" litanię krretynów. Czy książę jakoś wyjaśnił Wam ten podarunek? W sumie to bez znaczenia, byle tylko nie chciał go nam wcisnąć w prezencie ślubnym. O ile w ogóle będzie jakiś ślub, prawda? Najpierw musimy się upewnić, czy nie działałeś w stanie zaćmienia umysłu. Po przeczytaniu tego listu daj mi znać, jak się sprawy mają. Nie musisz się bać – na razie nikomu o tych zaręczynach nie powiem. Szczerze mówiąc, u nas i tak nikogo by to nie zainteresowało. Nikt nie okazałby zainteresowania, nawet jeśli Michael Jackson oświadczyłby się tej swojej wyleniałej małpie (nie mam na myśli Elizabeth Taylor). Ty chyba nie wiesz (pewnie jako jedyny człowiek na planecie), że dziś rano zginęła księżna Diana. W wypadku samochodowym w jakimś paryskim tunelu. Po drodze do gajówki słuchałam na zmianę pięciu różnych stacji radiowych i mam wrażenie, że zbliża się koniec świata. Zapłakane kobiety we wszystkich kategoriach wiekowych masowo dzwoniły do radia i wypełniały eter swoją rozpaczą. Wiele z nich nie wiedziało, jak dalej żyć. Niewtajemniczony człowiek mógłby pomyśleć, że na kuli ziemskiej wyczerpały się źródła wszelkiej energii. Kiedy jakaś załamana słuchaczka płakała w radiu, że jej życie nie będzie już nigdy takie jak dawniej, w tle słychać było męski głos (zapewne męża): – Ale te kotlety mogłabyś jeszcze usmażyć. Dzieciaki są już wygłodniałe jak aktorzy. Zresztą pielęgniarka, która robiła Ci transfuzję, trafiła w żyłę dopiero przy którejś kolejnej próbie, bo przez łzy prawie nic nie widziała. Wolę nie myśleć o swojej matce. Boję się, czy po powrocie zastanę ją na Kostce żywą. No, do pogrzebu Diany jakoś wytrzyma. Po zażyciu garści prozaku zaczęła się pocieszać, że może lady Di tylko upozorowała własną śmierć, żeby uwolnić się od królowej, a teraz pewnie objada się już pysznościami z Elvisem Presleyem na

jakiejś nieznanej wyspie. Nasz ogrodnik osiągnął już chyba spokój wieczny. Przed moim wyjazdem ogolił się, wziął prozak, na szyję powiesił tabliczkę z napisem NIE ZGADZAM SIĘ NA SEKCJĘ ZWŁOK! i zrezygnowany położył się w grobowcu, bo jutro osiągnie wiek, w którym jego ojciec przeszedł pierwszy udar mózgu, atak epileptyczny i kolkę nerkową. Pan Spock spodziewa się tego samego, a do tego jeszcze zawału, bo twierdzi, że ma „rozpaloną klatkę piersiową". Jeśli wszystko wyjdzie mu zgodnie z planem, możesz zatrudnić się u nas jako ogrodnik. Skoro już o Kostce mowa – najbardziej martwię się o Józefa. Od północy nikt go nie widział. Nie żeby mi go brakowało, ale ma na sobie mundur Heinricha Himmlera, a po wczorajszym świętowaniu z pewnością jest jeszcze pijany. Jeśli błąka się po okolicy, wykrzykując, że „tych czeskich mądrali trzeba przesiedlić za Ural", to spodziewam się problemów. Żebyś dobrze zrozumiał – Józef bynajmniej nie zapałał nagłą miłością do faszyzmu, tylko po prostu przesadnie wczuł się w swoją rolę z występu historycznego, który wczoraj wystawialiśmy na zamku. Zresztą pisałam Ci o tym w poprzednim liście. Moment! Właśnie sobie uświadomiłam, że ten list wciąż leży na mojej szafce nocnej. Zatem tylko w skrócie, żebyś wiedział, co znów – jak to ujął Józef – nabroiliśmy. Milada wymyśliła, że w ostatni weekend wakacji wystawimy spektakl historyczny, by jak najefektywniej oskubać gości. Chciała zaprosić jakichś aktorów i transwestytów, ale nie zgodziłam się z uwagi na oczekiwania finansowe tych „artystów". W końcu stanęło na tym, że zamówiony mundur Reichsführera Trzeciej Rzeszy – Heinricha Himmlera – włożył Józef (nalepił sobie nawet wyleniały wąsik), Milada wcisnęła się w suknię ślubną Helenki Vondraczkowej, a matka oczywiście wcieliła się w księżną Dianę. Nie wiem, jak to możliwe, ale wszyscy troje wyglądali niemal identycznie jak oryginały. Milada śpiewała Słodkie złudzenie, Józef wyzywał gości od podludzi, a matka narzekała na królową. Pan Spock grał na

pianinie swoje piosenki o chorobach, a ciotunia Nora nie tylko wróżyła z kart, ale również wywoływała duchy. Ludzie wręcz piali z zachwytu. I płacili. Zarobiliśmy ponad dwieście tysięcy! Na przykład wstęp na seans spirytystyczny ciotuni Nory kosztował tysiąc koron, a i tak ciągle stała tam kolejka. Rozumiesz to? Wyrzucić tyle pieniędzy za chwilę spędzoną przy okrągłym stoliku, skrzypiącym co jakiś czas – te dźwięki miały oznaczać łączność z zaświatami. Jako katoliczka oczywiście nie brałam w tym udziału (na pewno wiesz, że według katechizmu byłby to grzech śmiertelny), ale z drugiej strony: jak inaczej moglibyśmy zarobić tyle pieniędzy? Moja szalona guwernantka straszyła w katakumbach. Nawet nie potrzebowała charakteryzacji. Dzięki nowemu stylowi (czarne włosy, czarny makijaż, czarny lakier do paznokci, czarne skórzane ubranie) wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z kąpieli w ciekłym asfalcie. Myślę, że dużo dzieci będzie po tym przeżyciu popuszczać (niektóre zrobiły to już podczas pokazu). Ojciec stał przy kominku, opowiadał o pokojówce, która ukradła srebrną łyżeczkę, a wyrzuty sumienia doprowadziły ją do samobójstwa. Na koniec ze złośliwym uśmieszkiem mówił, że „na każdym złodziejaszku czapka gore", i spuszczał do kominka powieszony manekin. Pani Cicha sprzedawała pieczone prosię i orzechówkę. Ja pobierałam opłaty. Kiedy zamknęły się drzwi za ostatnim widzem, aktorzy rozpoczęli świętowanie. Gdy później próbowałam zagonić ich do łóżek, Himmler akurat śpiewał z Helenką Vondraczkową, że świat jest wspaniały, różowy, beżowy. To było wczoraj. Dziś miała być powtórka, ale z powodu śmierci księżnej Diany odwołaliśmy ją. Wprawdzie straciliśmy przez to mnóstwo pieniędzy, ale odgrywanie wesołych scenek nie byłoby dzisiaj stosowne. Zresztą i tak nie miałby kto w nich wystąpić. Aktorki bez przerwy płakały (przyznaję, że ja też uroniłam łezkę), natomiast aktorzy umierali w grobowcu, chrapali (ojciec) lub zaginęli. Kiedy prozak zaczął

działać, matka na chwilę się uspokoiła i od razu zaczęła organizować uroczystości żałobne (choć naprawdę myśli, że Diana żyje). Poprosiła mnie, żebym na bramie głównej powiesiła informację:/p>DZIŚ ZGINĘŁA KSIĘŻNA DIANA. Z POWODU ŻAŁOBY ZWIEDZANIE ZAMKU JEST ODWOŁANE. PAMIĘĆ UKOCHANEJ LADY DI MOGĄ PAŃSTWO UCZCIĆ MODLITWĄ W KAPLICY ZAMKOWEJ LUB CICHYM WSPOMNIENIEM Matka przyniosła do kaplicy fotografię księżnej Diany, przewiązała ją czarną wstęgą i postawiła na ołtarzu. Następnie wraz z Miladą (wciąż ubraną w suknię ślubną Helenki Vondraczkowej) wysunęły z zakrystii dębowy stół i położyły na nim księgę kondolencyjną. Potem z okna na drugim piętrze wywiesiłyśmy długą czarną flagę żałobną, która dotychczas według pani Cichej po raz pierwszy i ostatni została użyta, kiedy umarł Stalin, sowiecki przywódca komunistyczny. Mówiąc na marginesie – strasznie śmierdzi. (Oczywiście ta flaga, Stalin już raczej nie). Smutkiem okryły się również nasze głupie dogi. Matka pocięła jakąś czarną płachtę i obwiązała im ją wokół szyi. Żal i prozak najwyraźniej zaćmiły jej rozum, bo chciała, żeby psy pełniły przed kaplicą wartę honorową. Gdyby zalała je betonem, może by się to udało. Te głupie kundle nie usiedzą w jednym miejscu nawet kilku sekund, a poza tym zaraz zaczęły zszarpywać swój strój żałobny. Olkowi udało się naciągnąć Leosiowi tę czarną szmatę na głowę tak, że wyglądał jak Batman. Zaciągnęłam psy do pokoju ojca i dałam im do zabawy stos zamkowych kapci. Ojciec ciągle spał. Szkoda, że nie mogłam być przy tym, jak skacowany otwiera oczy i widzi psa-nietoperza. O dziewiątej pojawili się pierwsi goście. Po przeczytaniu informacji na bramie

głównej mężczyźni zazwyczaj się obracali i wracali do auta, a zapłakane kobiety szły pomodlić się do kaplicy i wpisać się do księgi kondolencyjnej. Deniska, kobieta-gawron, wszystko uwieczniała kamerą wideo. Nagranie z „uroczystości" żałobnych matka chce wysłać przesyłką ekspresową do pałacu Buckingham. Nie wiem, co sobie po tym obiecuje. Chyba wejściówkę na (sfingowany) pogrzeb Diany. O pierwszej po południu matka zażyła kolejny prozak i usnęła w fotelu w salonie myśliwskim hrabianki Dory. Przykryłam ją futrem z niedźwiedzia polarnego. Milada również nie dała rady dojść do swojego pokoju, a tym bardziej zdjąć sukni ślubnej Helenki Vondraczkowej. Padła na olbrzymie łoże hrabiny Antoniny. Z rozrzuconymi rękami i nogami wyglądała jak panna młoda, którą ktoś wyrzucił przez okno. Pani Cicha od rana zagłuszała swój żal orzechówką (szczerze mówiąc, pociągałaby tak czy owak) i drzemała przy kuchennym piecu. Ciocia Nora spała przy swoim stoliku spirytystycznym. O drugiej definitywnie uległam pragnieniu zobaczenia się z Tobą i zostawiłam Kostkę na pastwę jedynej nieśpiącej i trzeźwej istoty – mojej szalonej guwernantki. Deniska zapewniła mnie, że „wszystko ogarnie". Zanim opuściłam zamek, Deniska doradziła mi jeszcze, żebym „nie wyrypała się w jakimś tunelu" i pokazała wyprostowane kciuki. Wyglądała jak śmierć, więc ten gest nie dodał mi zbytnio otuchy. Mój wyjazd nagrywała kamerą. Ciekawe, czy wieczorem chociaż zamknęła bramę i zgasiła świeczki w kaplicy. Mam złe przeczucia. Deniska jest równie odpowiedzialna jak nasze psy. Do gajówki dotarłam koło szóstej, Ty padłeś na kolana i tak dalej. Tak sobie o tym myślę – gdyby księżna Diana nie zginęła, ja liczyłabym teraz zarobione pieniądze (o ile udałoby mi się postawić na nogi nasz ansambl), a Ty bez mojej pomocy zwijałbyś się z bólu przy akompaniamencie: „Prrawo i tylko prrawo, krretynie".

Prawie zaczynam myśleć, że uratowałam Ci życie. Idę się położyć do wolnej sali, którą zaproponowała mi Twoja miła pani doktor. Mam nadzieję, że w nocy nie zaczną przywozić kobiet, którym z powodu śmierci Diany pęka serce, bo musiałabym się przenieść na korytarz. PS Ślub w zimie nie wchodzi w grę. Moja matka na pewno chciałaby na taką okazję futro z lisa polarnego. PPS Na wszelki wypadek wolałabym poczekać, czy dożyję do dwudziestki. Gdyby klątwa rodu związana z moim imieniem spełniła się i umarłabym, zostałbyś chyba najmłodszym wdowcem na świecie. 01.09. O piątej rano przywieźli do mojej sali pacjentkę w stanie przedzawałowym. Nie miało to nic wspólnego z Dianą. Kłopoty z sercem pojawiły się, kiedy syn kobiety poinformował ją, że chce się ożenić z podwójną rozwódką, matką dwojga dzieci i trzecim w drodze. Swoją przyszłą synową kobieta nazwała „znaną latawicą". Syn to podobno naiwny głupek, który dał sobie wmówić, że to nienarodzone dziecko jest jego, co jest równie prawdopodobne jak pokój na świecie. Potem kobieta pokazała mi zdjęcie tego naiwnego głupka i spytała, czy nie byłabym nim zainteresowana. Zobaczyłam napuchniętego, łysego faceta w bliżej nieokreślonym wieku. Gdybym nie wiedziała, że pacjentce zaaplikowano silne leki uspokajające, ta propozycja zniszczyłaby moją samoocenę. Kiedy odparłam, że już kogoś mam, kobieta powiedziała, żebym jeszcze się zastanowiła. Na szczęście potem zabrali ją na badania. Z sali wybiegłam tak szybko, że nawet się nie uczesałam. Maks wciąż spał. Dziś już oddychał regularnie i nie opędzał się od saren. Przez chwilę siedziałam przy jego łóżku, ale zbytnio mnie to nie bawiło. List zostawiłam mu na szafce nocnej. Chciałam zapłacić pani doktor za nocleg, ale nie wzięła ode mnie ani grosza. Bogu dzięki. Po godzinie jazdy zatrzymał mnie patrol policyjny

i musiałam zapłacić mandat za pękniętą szybę i brak przedniej lampy. Na szczęście udało mi się przekonać policjantów, że nie potrąciłam żadnego człowieka. I nie wlepili mi dodatkowego mandatu za amerykańskie prawo jazdy. Na początku myśleli, że to karta biblioteczna. Teraz siedzę przy plastikowym stoliku na stacji benzynowej jakieś trzydzieści kilometrów od Kostki. Po zapłaceniu mandatu wystarczyło mi pieniędzy na pięć litrów benzyny i kawę. Sprzedawczyni opiera się o ladę, na której ma rozłożoną „Błyskawicę" z roztrzaskanym mercedesem księżnej Diany na pierwszej stronie. Przy każdym moim ruchu podnosi wzrok znad gazety. Chyba myśli, że jestem złodziejką. Ale to moja wina. Sprzedawczyni zauważyła pierścień rodowy Launów, który przez swoją próżność chciałam ściągnąć dopiero tuż przed Kostką, i powiedziała: – Widzę, że były grube zaręczyny. Wprawdzie nie do końca wiem, co miała na myśli, ale ogarnęła mnie panika, jakby właśnie wydało się, że Maks poprosił mnie o rękę. Jedynym, co przyszło mi do głowy – oczywiście wskutek nagłej utraty zdrowego rozsądku – było natychmiastowe ściągnięcie pierścionka i wciśnięcie go do torebki. Szarpnęłam tak gwałtownie, że prawie zwichnęłam sobie palec serdeczny i przewróciłam stojak z gazetami, po czym posłałam zaskoczonej kobiecie słodki uśmiech. Bardzo głośno przełknęła ślinę i miałam wrażenie, że jej oczy zrobiły się kilka razy większe. Na pewno myśli, że okradłam jubilera, a ponieważ siedzę przy regale ze słodyczami, na sto procent podejrzewa mnie, że już napchałam sobie torebkę jej batonami. Niezłe zaręczyny! To już lepiej (a na pewno mniej obciachowo) byłoby strzelać ołowiem do niemieckich rycerzy. Później: na Kostce Kiedy wyjeżdżałam ze stacji, sprzedawczyni telefonowała. Przez resztę drogi

modliłam się, żeby nie dogonił mnie radiowóz na sygnale i żebym nie musiała wyjaśniać pochodzenia pierścionka. Wyobraziłam sobie, jak policjanci przeszukują mi torebkę, znajdują pierścionek z diamentem, ja opowiadam im o dziwacznych zaręczynach, a oni prowadzą mnie do swojego auta i wiozą do szpitala, żeby potwierdzić moją wersję u Maksa. On oczywiście niczego nie pamięta, skuwają mnie kajdankami i trafiam do celi z kieszonkowcami. Poszczególne dziesiątki różańca cedziłam przez zaciśnięte zęby, a na Kostkę dojeżdżałam czerwona ze złości, z mocnym postanowieniem, że pierścień oddam Maksowi i niech sobie z nim robi, co chce. Poza tym bardzo pilnie potrzebowałam do toalety. Kiedy wjechałam na dziedziniec honorowy, prawie się posikałam. Przed zamkiem stały trzy radiowozy, duże czerwone auto z napisem STRAŻ POŻARNA i karetka, z której dwaj mężczyźni wysuwali właśnie nosze na kółkach. Trochę uspokoiło mnie to, że nigdzie nie widzę karawanu pogrzebowego, a z Kostki nie buchają płomienie. Zaraz potem podszedł policjant i poinformował mnie, że zostały tu popełnione przestępstwa i zamek jest zamknięty z powodu śledztwa. Spytałam, jakie przestępstwa. Odparł, że to nie moja sprawa, ale jeśli jestem dziennikarką, to mogę napisać, że jest tu takie pomieszanie z poplątaniem, że na trzeźwo lepiej nawet nie próbować tego zrozumieć. Następnie nakazał mi opuścić teren zamku i zwrócił uwagę na rozbity reflektor mojego auta. Powiedziałam, że nazywam się Maria Kostka z Kostki, mieszkam tu i muszę pilnie do toalety. Policjant przekazał te informacje do krótkofalówki. W odpowiedzi męski głos spytał: – Czy jest naćpana, pijana, dziwnie ubrana albo wygląda jak duch? Policjant przyglądał mi się, jakbym zmaterializowała się przed nim dopiero teraz, a po chwili zameldował: – Nie. Po wybawczych słowach „to wpuść ją", pobiegłam z pęcherzem w krytycznym

stanie napełnienia na pierwsze piętro. W toalecie zastanawiałam się, co tym razem wydarzyło się na Kostce. Józef zabił zwiedzających? Milada zabiła ojca? Józef zabił Miladę? Nasze psy kogoś zagryzły? Ciotunia rzuciła na kogoś urok? Ktoś przedawkował prozak lub orzechówkę? Ktoś się czymś otruł? Deniska wyssała komuś krew? Pan Spock – żywy lub martwy – wystraszył kogoś tak, że zatrzymała mu się akcja serca? Ojciec zabił kogoś z urzędu skarbowego? We wszystkie powyższe możliwości mogłabym z łatwością uwierzyć i żadna z nich zbytnio by mnie nie zaskoczyła, ale nie potrafiłam sobie wyjaśnić obecności strażaków. Chyba że ojciec w obecności kontrolerów z urzędu skarbowego samoistnie zapłonął, ale to przecież nie jest karalne. A już w ogóle nie rozumiałam pytania: Czy jest naćpana, pijana, dziwnie ubrana albo wygląda jak duch? Moje myśli trochę się rozjaśniły, kiedy – ze znacznymi obawami – weszłam do kuchni. Personel zamku siedział obok pieca. Już na pierwszy rzut oka było jasne, kto należy do jakiej kategorii. Dziwnie ubrani: Józef – w poplamionym i zakurzonym mundurze Reichsführera SS Heinricha Himmlera wyglądał, jakby właśnie wyczołgał się spod gruzów. Milada – w sukni ślubnej Helenki Vondraczkowej. Jej fryzura i twarz wyglądałyby identycznie, gdyby nasza menadżerka spędziła noc we włączonej wyżymarce. Matka alias księżna Diana – dodatkowy komentarz jest zbyteczny.

Deniska – czarny anioł śmierci. Pijani: Ojciec, Józef, pani Cicha, chyba trochę też ciotunia Nora, choć u niej trudno to jednoznacznie stwierdzić. Naćpani: Matka, Milada i pan Spock – na szczęście potem udało mi się przekonać policjantów, że nie organizujemy na Kostce wieczorków kokainowych, a „małpie gęby" są efektem prozaku, na którym jedzie prawie cała Ameryka, łącznie z Tomem Cruisem, Michaelem Jacksonem i wszystkimi mieszkańcami Białego Domu, wraz z Buddym – czarnym labradorem Clintonów. Jeden z policjantów spytał, czy zażywa to również Schwarzenegger. Odpowiedziałam, że on chyba leczy depresję strzelaniem z karabinu. Duchy: Szczerze mówiąc, wszyscy wyglądali jak duchy. Przypomniałam sobie wczorajszą nocną jazdę przez las i zastanawiałam się, która z siedzących w kuchni osób przestraszyłaby mnie najbardziej, gdyby pojawiła się przed moim autem. Pierwsze miejsce ex aequo zajął facet w czarnym garniturze z trupiobladą twarzą, nienaturalnie wielkimi źrenicami i wiszącą na szyi tabliczką NIE ZGADZAM SIĘ NA SEKCJĘ ZWŁOK! (pan Spock) i drzemiąca staruszka w kwiecistym fartuchu, z wystającą z ust źle włożoną protezą (pani Cicha). Chociaż kiedy teraz o tym myślę – gdyby w boczne okno zastukała swoją laseczką ciotunia Nora, dobrowolnie odpaliłabym poduszkę powietrzną. Na pierwszy rzut oka nikt z zamkowego panoptikum nie był ranny, martwy, zwęglony ani nawet zakuty w kajdanki, co było dość pocieszające. Zatem jeśli na Kostce popełniono przestępstwa, jak twierdził ten policjant na dziedzińcu, musiała je mieć na sumieniu grupka siedząca po przeciwnej stronie kuchni. Tę teorię potwierdzało choćby to, że stojący obok policjanci co chwilę

rzucali w tę stronę: – Nie ruszać się! Najwyraźniej był to ich nawyk zawodowy, bo oprócz oddychania i jęczenia żaden z pilnowanych osobników nie zdradzał najmniejszego zainteresowania jakimkolwiek ruchem. Jedyny wyjątek stanowił rachityczny facecik w hełmie rycerskim. Natychmiast poznałam, że hełm pochodzi ze zbroi stojącej przed wejściem do katakumb. Muszę jednak dodać, że facecik ruszał tylko głową, i to nie z własnej woli, ale dlatego, że kręcili mu nią dwaj strażacy. Najwyraźniej próbowali uwolnić go z tego metalowego więzienia. Chyba w straży pożarnej obowiązują bardzo rygorystyczne przepisy bezpieczeństwa, bo mężczyźni nawet przy tej banalnej czynności mieli rękawice i kaski z maską pleksi. Cała scena wyglądała, jakby dwóch kosmitów znęcało się nad średniowiecznym rycerzem. Na wysiedzianej otomanie leżał blondyn z twarzą wciśniętą w materac tam, gdzie pani Cicha podczas swoich sjest trzyma zazwyczaj obcasy trzewików, w których chodzi sprzątać wybieg kur. Mężczyzna miał trochę zsunięte krótkie spodenki, spod których wystawały mu blade pośladki. Nad nim stał lekarz i przygotowywał strzykawkę. Na fotelu obok otomany siedziała kobieta z nieobecną miną. Na jej nogach zamiast rajstop zwisały tylko ich strzępy. Była bosa i cała w sadzy, jakby do kuchni wleciała przez komin. Gdyby nie jej wyraźna nadwaga, pomyślałabym, że to modelka punkowej projektantki Vivienne Westwood. Ostatniego członka, czy właściwie członeczka tej tajemniczej grupy, z początku nie zauważyłam. Po prostu myślałam, że ktoś przerzucił przez oparcie krzesła obśliniony koc z legowiska Olka i Leosia. Potem spostrzegłam, że koc delikatnie wibruje, a z jednej z fałd nieznacznie wystaje nos. Kiedy bardziej się skupiłam, usłyszałam stłumiony rytmiczny dźwięk, jaki wydają szczękające zęby. Stworzenie pod kocem trzęsło się z zimna. Na zewnątrz było trzydzieści stopni, a w kuchni gorąco jak w piecu. Co miałam o tym myśleć? Że to coś przed chwilą wyszło z zamrażarki?

Gdyby w kuchni pojawił się niewtajemniczony obserwator, z pewnością doszedłby do wniosku, że widzi wędrowny kabaret po nieudanym przedstawieniu. Kiedy patrzyłam na to dziwaczne zbiorowisko, Deniska, która jako jedyna zauważyła moją obecność, przyglądała mi się przez swoją kamerę wideo. Zbliżenie na moją twarz skomentowała: – Hrabianka Maria wraca z randki i zaskoczona odkrywa bandę obdartusów, którzy chcieli oskubać jej zamek. Potem nastąpiło ujęcie na leżącego mężczyznę, który obrócił głowę i z twarzą wykrzywioną z bólu wysapał: – Kto tu jest według ciebie obdartusem, głupia krowo? Potem jeszcze obiecał Denisce, że kiedy tylko te cholerne plecy przestaną boleć, skopie ją na kwaśne jabłko. Policjant kazał mu milczeć, a mężczyzna znów wcisnął twarz w otomanę. Kiedy lekarz wbił mu igłę, jęknął, a swoje wystąpienie zakończył okrzykiem: – Niech ta czarna maszkara nie filmuje mojego tyłka! Kolejna dramatyczna scena rozgrywała się z udziałem facecika w hełmie rycerskim. Jeden ze strażaków doszedł do wniosku, że kręcenie i pociąganie nic nie da, więc poprosił kolegę, żeby skoczył do auta po nożyce, bo ten metalowy garnek trzeba będzie „ciachnąć". Wówczas otrząsnął się z letargu ojciec: – Jak ciachnąć? Wiecie, ile ten hełm jest warty? Zaskoczeni strażacy spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, a ich rzecznik odpowiedział: – Nie wiemy. Ile? Ojciec odpowiedział, że niewyobrażalnie dużo. Deniska, skacząca kamerą ze strażaków na ojca, stwierdziła, że mamy tu „odlotową sytuację kryzysową". Sytuacja kryzysowa zrobiła się jeszcze bardziej odlotowa, kiedy z hełmu dobiegł niewyraźny bełkot. Strażak nachylił się ku facecikowi, a ich przyłbice

stuknęły o siebie jak podczas świętowania touchdownu w futbolu amerykańskim. Potem strażak powiedział, że „ten facet twierdzi, że strasznie chce mu się pić". Producenci średniowiecznych zbroi najwyraźniej nie brali pod uwagę tego, że ktoś może wcisnąć sobie na głowę metalowy hełm, a potem nie będzie potrafił go ściągnąć. Oprócz wąskiej szparki na oczy hełm nie miał żadnych otworów. Pierwsze rozwiązanie tego problemu zaproponował uświniony Heinrich Himmler. Wyraźnie opuchniętym językiem zaproponował, żeby wrzucić tego rycerza do fontanny, gdzie będzie mógł napić się do woli, o ile nie przeszkadza mu zielonobrązowy kolor wody. Deniska szybko przeniosła kamerę z Józefa na uwięzionego mężczyznę i głosem, jakim mówi się do niemowlaków, stwierdziła: – Ktoś tu się będzie kąpać. Potem jeszcze dodała, że jej film stanie się „megahitem". Nietradycyjnemu sposobowi walki z pragnieniem sprzeciwił się ojciec, ponieważ ten niewyobrażalnie drogi hełm z pewnością by „w tym syfie zardzewiał". – To co mam z nim zrobić? – spytał nerwowo strażak. Ojciec skinął na lekarza i zaproponował, by zrobić uwięzionemu mężczyźnie dziurę w szyi. Kamerzystka krzyknęła: – Ostre psycho. Do tracheotomii jednak nie doszło. Lekarz przecisnął przez szparkę na oczy gumową rurkę, którą z drugiej strony przymocował do butelki infuzyjnej z wodą, a jeden ze strażaków posłużył za stojak. Spragnionemu mężczyźnie zaczęła podskakiwać grdyka. Widok pijącego przez rurkę mężczyzny rozwiązał ociężały język Józefa, po czym wysłuchaliśmy ulubionej litanii naszego kasztelana na temat idiotyczności demokracji i praw człowieka. Tę scenę Deniska powinna wymazać ze swojego „megahitu". Józef twierdził, że za starych, dobrych czasów nikt nie rozważałby, czy biednego złodziejaszka męczy pragnienie, tylko obcięto by mu głowę razem

z hełmem, powieszono by ją na drzewie i czekano by, aż ptaki wydłubią organiczne nadzienie. Józef bez wątpienia miał na myśli epokę swej ukochanej monarchii absolutnej, gdy biedota miała jedno jedyne prawo – tyrać do kresu sił i siedzieć cicho – ale z uwagi na mundur Reichsführera SS niewtajemniczony widz musiałby dojść do wniosku, że mówiąc o „starych, dobrych czasach" Józef ma na myśli zupełnie inny okres. Zresztą jeden z policjantów powiedział Józefowi, żeby „się uspokoił", a potem dodał półgłosem: – Co za element. Czułam się jak w fantasmagorycznym śnie. Podobne odczucia najwyraźniej mieli też dwaj mężczyźni, którzy pewnym krokiem wtargnęli do kuchni, ale natychmiast stanęli jak wryci i zaskoczeni przyglądali się dziwacznemu zgromadzeniu. Deniska, z pewnością dzięki swej bogatej przeszłości kryminalnej, szybko skierowała na nich kamerę i głosem konferansjerki estradowej zaanonsowała: – A oto panowie z wydziału kryminalnego. Leżące na otomanie ciało jęknęło boleśnie: – Kurwaaaaaa. Natomiast obdarta kobieta z twarzą w dłoniach zaczęła spazmatycznie płakać. Deniska się nie myliła. To był wydział kryminalny. Lecz obaj detektywi byli tak zaskoczeni zastanym widokiem, że kiedy zza kamery usłyszeli: „Chłopcy, pokażecie nam odznaki?", posłusznie sięgnęli do kieszeni na piersiach i podsunęli pod obiektyw swoje legitymacje. Po zbliżeniu na dokumenty Deniska stwierdziła, że śledztwo prowadzi porucznik Wilk i porucznik Nowotny. Ogłupieli porucznicy ukłonili się nieznacznie. – Super – powiedziała Deniska i spytała: – To kiedy zaczynamy, twardziele? Twardziele się opamiętali i zaczęli od tego, że skonfiskowali Denisce kamerę. Potem spytali obecnych w kuchni policjantów, co to za cyrk. Policjanci wzruszyli ramionami, a jeden z nich oświadczył, że to „straszne pomieszanie z poplątaniem". Porucznik Wilk spytał, czy wiadomo chociaż, kto jest poszkodowany. Jego

kolega, rozglądając się po całej kuchni, odparł, że najwyraźniej poszkodowani są wszyscy. Potem rozpoczął się quiz pod tytułem Kto Jest Kto. Detektywi poprosili wszystkich obecnych, żeby podali imię, nazwisko, funkcję oraz informację, czy czują się sprawcą, świadkiem czy ofiarą. Rozumiem, że od czegoś trzeba było zacząć, ale bardziej niż śledztwo przypominało mi to pierwsze spotkanie na terapii grupowej. Zresztą metoda nie zdała egzaminu już przy Denisce, która powiedziała, że ma na imię Deniska, ale detektywi śmiało mogą do niej mówić Denka, że jest zamkową guwernantką, po czym samokrytycznie (czym mnie zaskoczyła) uznała się za współsprawczynię. O dziwo, porucznik Wilk nie skomentował tego przyznania się do winy, ponieważ bardziej zdziwiła go funkcja, która rzeczywiście niezbyt pasowała do zombie stylingu Deniski. – Guwernantka? – westchnął zdzwiony porucznik i dodał: – A czyja? Psychopatów? Powiedziałam, że moja, choć wiedziałam, że będzie to wyglądać dziwnie. Porucznik spojrzał na mnie z bolesnym uśmiechem, a potem szepnął swojemu partnerowi, że chyba będą musieli „dryndnąć" po psychologa, bo wygląda na to, że mają do czynienia z kolejną „powaloną sektą". Następnie usłyszeliśmy kilka pytań retorycznych zadanych niemal płaczliwym głosem: Czym sobie na to zasłużyłem? Za co Bóg mnie tak karze? Dlaczego nie mogę dostać jakiejś normalnej sprawy? Deniska odparła, że pewnie dlatego, że narozrabiał w poprzednim życiu. Porucznik Wilk wytrzeszczył oczy, odwrócił się i bez słowa wyszedł z kuchni. Porucznik Nowotny wyjaśnił nam, że kolega ma ostatnio „zszargane nerwy", po czym poprosił nas, żebyśmy odzywali się tylko wtedy, gdy zostaniemy o coś zapytani. Usiadł okrakiem na krześle i poprosił rzecznika policjantów o wyjaśnienie, po co wezwano wydział kryminalny. Dodał, że preferuje słownictwo kodeksu karnego, bez używania słów typu „pomieszanie" i „poplątanie". Policjant odparł, że na razie wygląda to na kradzież pojazdu silnikowego, fałszerstwo dzieł sztuki, kradzież dzieł sztuki, wkroczenie na teren prywatny, wandalizm i bezczeszczenie zwłok. Potem spojrzał na swoich umundurowanych kolegów, jakby chciał się upewnić, czy o niczym nie zapomniał, a jeden z nich

w wymownym geście przejechał grzbietem prawej ręki po brodzie. Policjant skinął głową i dodał: – Aha, no tak. Jeszcze usiłowanie morderstwa. Porucznik uniósł brwi: – To ze trzydzieści różnych dochodzeń. – Potem rozejrzał się po wszystkich obecnych: – Komu zachciało się mordować? – Jego wzrok zatrzymał się na Józefie w czarnym mundurze Reichsführera SS. – Czyżby panu naziście zaczęło się robić ciasno? Lecz policjant wskazał na najmniej podejrzaną postać – facecika w hełmie rycerskim, który wciąż pił z butelki infuzyjnej trzymanej przez strażaka. Porucznik pokręcił głową z niedowierzaniem: – Ten? A kto miał być ofiarą? Jakiś krasnoludek? Policjant wskazał ręką na pana Spocka, u którego poziom prozaku najwyraźniej opadł do stężenia pozwalającego na rejestrowanie rzeczywistości, a nawet na mówienie. Nasz ogrodnik zmęczonym głosem powiedział: – Chciał mi urżnąć głowę. Strażak trzymający butelkę spojrzał na podejrzanego z przestrachem, odsunął się o krok i westchnął: – O kurde. Z hełmu dobiegł jakiś bełkot, który strażak po chwili przetłumaczył: – Mówi, że to była pomyłka. – I dodał: – Co za ulga. – Potem powiedział jeszcze: – To już wolałbym ganiać stado szerszeni. Porucznik Nowotny skinął ręką w stronę ciała leżącego na otomanie, obdartej kobiety i gadającego koca: – A pozostali przez pomyłkę kradli obrazy i bezcześcili zwłoki? Ciało obróciło głowę i jęknęło, że z tym gadającym hełmem nie ma nic wspólnego. Potem dodało jeszcze, że od teraz będzie mówić tylko w obecności adwokata, po czym znów wcisnęło twarz w materac. Z tą przysięgą milczenia nie

wytrzymało jednak długo, bo policjant oświadczył, że jedna podejrzana o imieniu Kapturek prawdopodobnie jeszcze ukrywa się w zamku. Porucznik Nowotny podniósł brwi i stwierdził, że gdyby w tej sprawie pojawił się Czerwony Kapturek, wcale by go to nie zaskoczyło. Ciało wycharczało, że Kapturek to pies, a jeśli go nie odnajdą, będzie im dozgonnie wdzięczny. Obdarta kobieta znów zaczęła płakać. Porucznik wziął od policjanta krótkofalówkę i poprosił o posiłki wraz z psychologiem, psem tropiącym i jakimś „specem od sztuki, ale nie z tym zniewieściałym". 04.09. – 14.09. Po rozmowach ze wszystkimi uczestnikami, przeczytaniu protokołów policyjnych (dzięki uprzejmości wydziału kryminalnego) i obejrzeniu kilku nagrań z kamery Deniski spróbuję odtworzyć ciąg zdarzeń, do których doszło na zamku Kostka 31 sierpnia 1997 roku, czyli w dzień, kiedy cały świat opłakiwał tragiczną śmierć bezsprzecznie najpopularniejszej arystokratki dwudziestego wieku. Pomimo szczerych chęci nie udało mi się wymyślić lepszego tytułu niż Fala przestępstw na zamku Kostka. 31.08., GDZIEŚ W PRADZE, ANDŻELIKA I SONY W chwili, kiedy włączyłam w pokoju matki BBC i usłyszałam wiadomość o śmierci księżnej Diany, na jeden z praskich parkingów wjechała dość zdezelowana skoda favorit prowadzona przez rachitycznego młodzieńca o ksywce Sony. Ksywka pochodzi od radia samochodowego, które Sony ukradł w wieku ośmiu lat. Jakieś dwanaście godzin później Sony włoży w naszym grobowcu hełm na głowę, a po chwili zorientuje się, że nie potrafi go zdjąć. Dzięki temu przebojem wedrze się do czołówki tegorocznego rankingu idiotów prowadzonego przez