EWA NOWACKA
BIAŁY KOŃ BOGÓW
ROZDZIAŁ 1
Poganiacz skinął ledwo dostrzegalnie dłonią i słoń ugiął słupowate nogi, ukląkł.
Wielkie uszy wachlowały powietrze, szare dziwne liście poruszane niewidzialnym
wiatrem.
— Każ mu powstać — poganiacz opuścił tytuły królewskiego syna, byli sofcie równi
teraz, daleko od pałacu, a Właściwie nie byli równi, bo poganiacz był mistrzem,
Asioka pokornym uczniem. — Każ mu powstać znakiem.
Asioka podniósł ku górze dłoń z dwoma rozstawionymi palcami, małe oczy słonia
spojrzały obojętnie, ruchliwy koniuszek trąby uniósł się wyżej.
— Nie słucha mnie.
— Jest posłuszny jak małe dziecko.
— Ale mnie nie Słucha. Poganiacz roześmiał się.
— Nie czuje w tobie pana i przewodnika, książę. Słonie są bardzo mądre,
mądrzejsze niż wiele znanych mi ludzi, rozumieją wszystko, ale tylko wtedy, kiedy
chcą rozumieć. Nie na darmo mądry bóg nałożył na swoje barki głowę słonia[1]. Ty
zaś, książę, musisz przekonać Niezwyciężonego, że masz mu prawo rozkazywać.
— przekonać? W jaki sposób?
— Tego nie mogę cię nauczyć. Jest coś takiego w niektórych ludziach, co powoduje,
że głodny tygrys pokornie schodzi Z ich drogi, a kobra daje się pochwycić gołą
ręką. W moim rzemiośle bywa, że poganiacz zostaje stratowany przez
najspokojniejsze zwierzę, a bywa tak, że jednym słowem zmusza do posłuszeństwa
rozszalałą słonicę, której odebrano ssące słoniątko.
Wydąwszy smutno wargi Asioka słuchał gadania poganiacza. Rozumiał, że
królewski syn musi umieć powodować bojowym słoniem, z którego grzbietu
ogarnia wzrokiem zastępy ruszające do bitwy, że wychowanie kszatriji obejmuje
nie tylko mozolne powtarzanie Wed[2] i uczenie się świętego prawa, ale przede
wszystkim władanie bronią, ujarzmianie gorącokrwistych wierzchowców,
poskramianie słoni, zgłębianie tajemnic Oblegania twierdz i mnóstwo, mnóstwo
innych rzeczy, które musi poznać prawdziwy wojownik.
Tylko że słoń nie chciał być posłuszny rozkazom królewskiego syna, a poganiacz
pokpiwał sobie z nieudanych prób. Asioka jeszcze raz ponowił znak, a słoń jak
szara góra klęczał spokojnie dalej i wachlował Się powoli uszami, nie widział albo
nie chciał widzieć danego sobie rozkazu.
W zaroślach namorzynów, czepiających się długimi korzeniami mulistego dna
ukrytego pod gnijącą bagienną wodą, przekrzykiwały się ptaki, kręciły się wśród
korzeni, trzepotały. Od dalekiego morza wiało wilgotnym powiewem, na wargach
wyczuwało się leciuteńki smak soli. Ciemna toń pękła, zachlupotało, ptaki
krzyknęły głośniej, to pewno krokodyl zsunął się z bagnistego brzegu lub jakaś
wielka ryba rozpoczęła swoje łowy.
Słoń obrócił ogromny łeb i spojrzał na poganiacza, później dźwignął przód cielska
i stanął nieruchomo ze zwieszoną trąbą, zdawał się czegoś wyczekiwać.
Och, na ognisty piorun Jndry! To uparte zwierzę drwi sobie wyraźnie ź niego. Nie
będzie tu stał jak pień drzewa, zrobi to zaraz, zmusi Niezwyciężonego do posłuchu.
Zmusi, i już.
Nie spojrzawszy nawet w stronę poganiacza, szybko podszedł do słonia, zwierz
zadreptał w miejscu, uniósł trąbę.
Asioka zrozumiał, że Niezwyciężony jest gniewny. Zaraz zaatakuje, trąba wahała
się w górę i w dół jak wielki ciemny wąż. Ludzie przebici kłami, zmiażdżeni nogami
jak stępory, uniesieni w górę i ciśnięci na ziemię… Królewskie słonie… Myśli
przesuwały się błyskawicznie, nie, nie można się cofnąć.
Słoń zagulgotał, ale nim zdążył uderzyć trąbą, Asioka dotknął jego paszczy ostrzem
amkusa[3] tym samym gestem, jakim robili to poganiacze. Groźnie wzniesiona
trąba opadła, Niezwyciężony ciężko przykląkł.
— Odważny jesteś, książę — pochwalił poganiacz. Przestał się wreszcie uśmiechać.
— Chyba wiesz, co grozi człowiekowi ze strony rozgniewanego słonia?
— Wiem.
— Dałeś sobie radę bez mojej pomocy.
— Dałem sobie radę — potwierdził Asioka, był z siebie dumny, starał się nie
pamiętać o chwili niemęskiej trwogi, kiedy ciemny wąż trąby znalazł się tak blisko
jego ciała, bezbronnego i miękkiego jak ślimak wyciągnięty ze skorupy. — Czy
teraz też sądzisz, że nie nauczę się powodować słoniem?
— Tego nie twierdziłem nigdy — odpowiedział poganiacz i dotknął czoła w geście
uwielbienia. — Jesteś dzielny, książę.
Kiedy wracali do królewskiej Pataliputry, palankin chwiał się pusty na grzbiecie
Niezwyciężonego. Asioka zajmował miejsce poganiacza na karku zwierzęcia, czuł
się mocny i potężny jak wielki Bóg Indra dzierżący pioruny, mijani na królewskim
trakcie ludzie z wysokości wydawali się niewielcy, górował ponad nimi, jak drzewo
pipal góruje ponad niskimi zaroślami, spłynął wysoko między niebem a ziemią,
kierując lekkim dotknięciem anikusa ruchami słonia.
Chociaż powinien był zaraz pospieszyć przed oblicze swego wielkiego ojca,
dopilnował sam zdejmowania ze zwierzęcia bogatego napierśnika, skrzącego się od
klejnotów naczółka, pomagał luzować rzemienie palankinu i z radością czuł
delikatne dotknięcie trąby na swoich plecach. Niezwyciężony uznał go za
przyjaciela i to było najważniejsze.
— Dajcie mu cały stos cukrowej trzciny, nakarmcie go najdelikatniejszymi pędami,
młodego bambusa — polecił nie bardzo wiedząc, jak ma okazać swoją wdzięczność
potężnemu zwierzęciu; chętnie by ozdobił szerokie jak tarcza czoło słonia
najjaśniejszą gwiazdą z nieba, założyłby na trąbę Niezwyciężonego szerokie
pierścienie ze złota, wysłałby zagrodę zwierzęcia najdelikatniejszymi muślinami,
nie był jednak pewien, czy słoniowi sprawi to przyjemność. Już widział szerokie
brwi ojca unoszące się do góry: „Asioko, masz pomysły małego dziecka, które
ozdabia małpkę złotymi kolczykami swojej matki. Przecież jesteś dorosły, Asioko,
prawie piętnaście pór deszczowych przeszło nad tobą, skąd takie dziecinne
zachcianki?”
Ale trzcina cukrowa i bambusowe pędy to coś zupełnie innego. Niezwyciężony
oceni, że przyjaźń Asioki ma swoją wartość.
— Ja sam karmię powierzone mojej pieczy słonie. — Po twarzy poganiacza
przebiegła chmura.
— Rób, jak uważasz — mruknął Asioka. Poczuł się obrażony tonem tego człowieka,
może nie tym, co powiedział, ale tym, jak powiedział. Wyczuwało się wyraźnie, że
poganiacz sam pragnie decydować o słoniach, a księcia uważa za niedowarzonego
gołowąsa, niedojrzały ryż i nie ma zamiaru słuchać jego poleceń.
Asioka już od pół roku nosił na ramieniu sznur, znak dojrzałości i ponownych
narodzin[4], już pół roku temu kapłan wypowiedział na głos jego prawdziwe imię,
to samo, które wszeptał w ucho nowo narodzonego niemowlęcia i o którym przez
czternaście długich lat nikt nie wiedział. Asioka był już prawie mężczyzną i dlatego
drażniło go, gdy ktoś przypomniał mu o jego młodości.
Ale prawdę powiedziawszy nie miał ambicji, by znać się na słoniach. Trochę się
nawet bał ogromnych zwierząt, do czego zresztą nie przyznawał się przed samym
sobą. Ten strach zrodził się bardzo dawno, chyba tamtego dnia, kiedy ojciec
trzymał go przed sobą. Ogromny biały słoń, Klejnot Królestwa, kołysał ich ponad
tłumem ludzi krzyczących i powiewających zielonymi gałązkami, ogromne nogi
kolosa stąpały po kobiercu barwnych kwiatów. Mały Asioka spojrzał na morze
ludzkich głów, na ogromne bezchmurne niebo ponad purpurowym parasolem
obszywanym złotą frędzlą, na błyszczący złocistymi promieniami kamień
w turbanie ojca i nagle przeraził się. Wszyscy zebrani widzieli, jak mały następca
tronu rozmazuje po policzkach łzy i czepia się ramion króla. Purohita, pałacowy
kapłan, uznał zachowanie księcia za złą wróżbę, uroczystość się nie udała. To było
bardzo dawno, ale tamta obawa pozostała, Asioka nie lubił słoni.
Konie… och, konie to było zupełnie coś innego. Nawet pałacowy koniuszy nazywał
chłopca swoim pomocnikiem, matka nieraz śmiała się, że Asioka jest niczym stara
derka przesiąknięty zapachem stajni, ojciec trochę wyszydzał zamiłowania syna,
a trochę był z nich dumny. Najostrzejsze, najbardziej rozhukane ogiery ostrożnie
nosiły chłopczyka na grzbiecie, dotykały go miękkimi chrapami, gdy przykucnął
oglądając ich kopyta. Koniuszowie zza Indusu — przyodziani w napchane
bawełnianym puchem kubraki i spodnie — uczyli chłopca swoich sekretów, pod
ich okiem mieszał siekane mięso z daktylami, gotowanym ryżem, łuskanymi
orzeszkami, dolewał palmowe wino, wsączał koniom między zaciśnięte zęby
mikstury warzone z ziół zbieranych na nowiu księżyca, czesał bujne ogony
i grzywy, wplatając w nie jedwabne sznury, zarzucał arkan na aksamitne karki
źrebców, których nigdy nie kiełznano żelazem, pomagał cechować królewską
pieczęcią łagodne klacze prowadzące kosmate źrebięta po szerokich polach.
Ile razy mógł umknąć sprzed oblicza czcigodnego bramina, znawcy Wed i prawa,
biegł do chłodnych pieczar, gdzie królewskie rumaki przestępowały toczonymi
kopytami i odwracały głowy na smukłych szyjach, śledząc przechodzących Okiem
pełnym czerwonego ognia. Inni chłopcy uczyli mówić papugi i gadatliwe majny,
tresowali szerokorogie barany i zaprawiali je do walki, kąpali się w rzece, bawili się
w Wojnę i zdobywanie twierdz albo w dzikich ludzi z dżungli, albo w walki
demonów, krzyczeli, biegali — Asioka wymykał się do stajen i cieszył się, kiedy
małomówni koniuszowie powierzali mu odpowiedzialne zadania, był gotów nawet
nawóz zamiatać jak czandala, byleby nie wypędzano go stamtąd.
— Jaśniejący Szafir ma pęknięte kopyto — raportował przełożonemu stajni —
Huragan nie zjadł swojej porcji.
Koniuszy uśmiechał się do małego księcia przejętego swoim zadaniem.
— Zbliżają się letnie upały — mruczał. — Szlachetny rumak dusi się w gorącej
wilgoci, jego sierść staje się zmierzwiona i szarawa, owady wciskają się w kąciki
oczu i w chrapy. Konie, książę, są stworzone do bujania w czystym górskim
powietrzu, gdzie w największą spiekotę od lodowych szczytów ciągnie powiew
wiatru. Źrebięta, które tam przychodzą na świat, są silne i zdrowe, nie trzeba
biegać wokół nich niby piastunka wokół rozgrymaszonego królewskiego syna.
Stary rozgadał się.
— Służyłem jeszcze wielkiemu Seleukosowi, rodzicowi twojej babki, książę. Gdy
nakazano mi popędzić tabun na dwór twego wiecznie jaśniejącego dziada
Czandragupty, myślałem, że wrócę w ojczyste strony. Ale wyszło inaczej. Zostałem.
Twój dziad obsypał mnie łaskami. Umiał ocenić ludzi znających się na rzeczy.
Uczyłem twego ojca dosiadać końskiego grzbietu, oddano pod moją opiekę
królewskiego wierzchowca. Potem opiekowałem się kolejnymi Klejnotami
Królestwa i wszystkie one dożywały w krzepkim zdrowiu sędziwej starości, a. ich
zęby starte były do końca, gdy śmierć gasiła ich oczy.
Asioce stary koniuszy wydawał się człowiekiem godnym zazdrości i podziwu. Może
tylko ojciec… Ale ojciec był królem, wielkim władcą, pod którego stopy rzucano
kwiaty, gdy stąpał otoczony wiewem wachlarzy i dymami kadzidła, ojciec był tym,
który rozkazywał tysiącom wojowników, tym, który burzył mury twierdz i stanowił
nowe prawa. Przez usta ojca przemawiali bogowie i dlatego ojciec rozstrzygał
najtrudniejsze sprawy, których nie mogli pojąć inni ludzie. Ale nawet ojciec nie
znał się tak na koniach jak ten stary cudzoziemiec. Cóż z tego, że koniuszy był
mleczchą, bełkocącym obcokrajowcem? Asioka uważał, że to nie ma najmniejszego
znaczenia. ii wreszcie zawsze kończyło się tak, że Asioka wymykał się do stajen.
Dworacy j ego ojca mieli ułatwi one zadanie, kiedy władca rozkazywał sprowadzić
syna przed swoje oblicze, nie musieli go szukać tam czy tu, wiedzieli dobrze, gdzie
można znaleźć następcę tronu. Stajenni podśmiewali się ukradkiem, bo trzeba
było widzieć, jak taki natarty gorczycznym olejkiem strojniś obwieszony
klejnotami i wieńcami kwiatów zatykał sobie palcami nos i stąpał z odrazą po
końskiej mierzwie, podzwaniając bransoletami na kostkach nóg.
Stary koniuszy nie wyszedł dzisiaj na spotkanie Asioki. Był przy zagrodzie karej
klaczy zwanej Błyskawicą. W nocy urodziło się źrebię, mocny ogierek o zabawnym
ogonku podobnym do wiechetki służącej do odpędzania much.
— Będzie z niego doskonały bojowy koń.
— Ma długie mocne nogi.
— Kto wie, może zostanie następnym Klejnotem Królestwa?
— Dlaczego tak mówisz? Jego sierść jest szara i mechata, Królewski Klejnot winien
mieć maść nieskalaną jak świeżo udojone mleko.
— To dziecięca sukienka, książę. Nim ogierek dorośnie, zmieni się w siwego konia,
wiem o tym, wystarczy na niego spojrzeć.
Zaniepokojona klacz dotykała pyskiem nowo narodzonego, potrząsała głową,
bujna grzywa, ciężka jak włosy pięknej dziewczyny, zakrywała kosmykami wypukłe
oczy.
— Odejdź stąd, książę. Niech matka zostanie sama ze swoim dzieckiem. Nie
niepokójmy jej bez potrzeby.
Asioka chętnie by został dłużej przy małym ogierku i jego matce, ale tutaj,
w stajniach, wola koniuszego stanowiła prawo.
— Czy nie potrzebujesz mojej pomocy? — zapytał starego. Nie chciał jeszcze
odchodzić.
— Nie będziesz mógł mi pomagać, książę.
Odpowiedź padła twardo i ostro.
— Dlaczego? Sam mi mówiłeś, że już dużo umiem. Że jestem naprawdę twoim
pomocnikiem.
— Nie mogę ci wyjaśnić.
— Nigdy nie… — Asioka urwał, poczuł się tak, jak człowiek, który stanąwszy na
mocnej kłodzie przekonuje się nagle, że stoi na grzbiecie krokodyla. Co się stało, że
najlepszy z jego przyjaciół kryje przed nim jakąś tajemnicę? Dotąd nie było
żadnych tajemnic.
— Nie możesz mi dzisiaj pomagać — w głosie starego można było wyczuć
zniecierpliwienie, ale jednocześnie wyraźny żal. — I musisz stąd zaraz odejść. Nim
przyjdzie purohita.
— Przyjdzie tutaj? — nie pojmował Asioka, Równie dobrze mógłby wyobrazić sobie
słonecznego Surję na złocistym rydwanie pojawiającego się nagle na środku stajni,
jak czcigodnego kapłana królewskiego kroczącego wąskim przejściem między
zadami rumaków.
— Przyjdzie.
— Po co?
— Dowiesz się we właściwym czasie, książę. Jesteś ciekawy jak kobieta, która
wychylona z okna skrzeczy niczym papuga swoje pytania.
— Ja nie…
— Nie zaprzeczaj. I odejdź.
Jeszcze chciał pytać, ale poczuł, jak zdradziecki rumieniec zalewa mu policzki.
Dobrze, jeżeli tak, to niech nawet kapłan pałacowy ujeżdża konie, a koniuszy
składa poranne ofiary.
— Nic mnie to nie obchodzi — mruknął, by wycofać się z godnością z upokarzającej
sytuacji.
— Idź, książę.
Asioka odszedł, nie oglądając się za siebie. Ciągle go uczono i uczono, mógł
recytować święte teksty nawet obudzony w środku nocy, dzieło Kautilji[5] znał na
pamięć od początku do końca, wbijano mu do głowy wszystkie edykty dziada —
i ciągle istniały jakieś tajemnice, do których nie miał dostępu. Właśnie teraz:
nadworny kapłan odwiedza królewskie stajnie i dlatego on, następca tronu, musi
uciekać przegoniony niby natrętny szakal.
— Co mnie to obchodzi — powtórzył raz jeszcze i zapominając o swoim
dostojeństwie, kopnął leżący na drodze kamień, jakby był nie królewskim
potomkiem, ale nieokrzesanym synem rolnika.
Jego nieprzystojne zachowanie zobaczyła tylko jedna ze strażniczek kobiecej części
pałacu. Roześmiała się głośno, potrząsając trzymaną w ręku włócznią, i Asioka
zdziwiony podniósł głowę ku górze, skąd ten śmiech? Ach, to tylko jedna z tych
uzbrojonych Greczynek strzegących z wysokości muru wstępu do ogrodu, gdzie
przebywała matka Asioki. Nie ma się czym przejmować.
Z muru spływały girlandy fioletowych, słodko pachnących kwiatów i Asioka
pomyślał, że dawno już nie widział matki, ta woń zawsze przywodziła mu na myśl
królową. Kiedy był małym chłopcem, mieszkał za tym wysokim murem., pośród
tych wszystkich kobiet, i dobrze pamiętał sadzawkę z kwiatami lotosu i pawie
przechadzające się po trawnikach. Komnaty matki były pełne klatek
z najprzeróżniejszymi ptakami, oswojonych małpek, skrzyneczek z chińskiej laki
i mis z łakociami. Kiedy uznano, że jest już małym mężczyzną, i oddano go
nauczycielom, tęsknił jeszcze przez całe lata za tym, co pozostało po drugiej stronie
muru. Ale nigdy nikomu o tym nie powiedział. To była jego tajemnica.
Oczywiście widywał matkę podczas oficjalnych uroczystości, gdy zasiadała u boku
ojca, czasami przywoływała go do siebie i dotykała koniuszkami palców jego
twarzy, ale nie mógł już przestąpić bramy oddzielającej kobiecą część pałacu od
męskiej, przez tę bramę mógł przechodzić tylko ojciec.
A tam zostały sadzawki, w których można się było kąpać rozchlapując wokoło
Srebrne bryzgi wody, i huśtawki unoszące człowieka do nieba, oswojone ptaki
i zwierzęta, które same prosiły o łakocie, i poranny śmiech, kiedy kobiety
i dziewczęta stroiły się przy pomocy służebnych i wybierały klejnoty.
W męskiej części pałacu było zupełnie inaczej. Ludzie poruszali się tutaj powoli
i cicho, surowy ceremoniał wyznaczał zajęcia na każdą porę dnia, poczynając od
porannej ofiary składanej bogom przez nadwornego kapłana aż do długiego
obrzędu udawania się na spoczynek. O określonych godzinach, zawsze takich
samych i niezmiennych, ojciec spożywał posiłki, zasiadał na tronie nieruchomy
niczym posąg, z rękami wspartymi na kolanach, przyjmował raporty z prowincji,
hołdy posłów z odległych krain, wysłuchiwał skarg mieszkańców, sprawował sądy.
Asioka przypominał sobie niejasno, że ojciec nie zawsze był taki poważny i surowy,
przecież to właśnie ojciec podrzucał go do góry i uczył pływać, nosił na plecach
i klękał obok niego, by podziwiać błyszczącego żuczka pełznącego po trawie. Ale to
było dawno, jeszcze wtedy, kiedy Asioka mieszkał przy matce, i chłopcu czasami
się zdawało, że wspomnienie roześmianego ojca jest tylko majakiem.
A co by się stało, gdyby Asioka przywołał do siebie strażniczkę i kazał otworzyć
bramę? „Chcę widzieć się z królową, z moją matką”. Co wtedy zrobiłaby ta
dziewczyna?
Ale Asioka nie zawoła strażniczki i nie każe sobie otworzyć bramy. Jest prawie
dorosłym mężczyzną i doskonale wie, że męskie sprawy są odmienne od
kobiecych. Mija więc mury otaczające siedzibę królowej i podąża do swojego
pałacu.
Odkąd Asioka nosi święty sznur, ojciec wydzielił mu mały pałacyk i wyznaczył
służbę. Razem z Asioką mieszkają jego wychowawcy, są bardzo mądrzy, od
wschodu słońca zaczynają pouczenia, ale Asioka nic nie może poradzić na to, że
towarzystwo uczonych i pobożnych mężów jest mu mniej miłe niż nieokrzesani
stajenni.
Sandały skrzypią głośno po płytach posadzki, niech każdy wie, że nadchodzi
książę, skórzane sandały imają prawo nosić króli, książęta, rycerze, heroldowie
i stajenni, inni ludzie tupią głośno drewnianymi podeszwami, szurają łykiem
i słomą ryżową lub po prostu piaskują bosymi stopami. Skrzypiąc sandałami
Asioka wchodzi do swojego pałacu i trochę się dziwi, że nikt nie wybiega na
powitanie.
„Ciekawe, czy moi ludzie zawsze gdzieś znikają, kiedy sądzą, że jestem jeszcze
w stajniach?”
W komnacie panuje wzorowy porządek, rozrzucona rankiem odzież została
poskładana w wielkich glinianych dzbanach, łoże okryte makatą, powietrze
przesycone wonią inardu i kamfory. Na niskim stoliku przygotowano wieńce ze
świeżych kwiatów i inne, z aromatycznych nasion i ziół przeplecionych złotą nitką,
trzeba je będzie założyć na szyję, kiedy ojciec zawoła go jak co dzień przed swoje
oblicze.
Asioka najbardziej lubi zapach stajni, ale oczywiście rozumie, że inni nie muszą się
zachwycać tym samym, co on. Schodzi po sześciu stopniach do sadzawki i myje się
starannie, nabierając wody w stulone dłonie. Właściwie powinien mu pomagać
łaziebny, ale komnaty są puste i ciche, nikt się nie zjawia.
Teraz należy dokonać dalszej toalety, Asioka naciera się wonnym olejkiem
z alabastrowego naczyńka, maluje podeszwy stóp i wnętrze dłoni czerwonym
lakiem, czesze swoje długie włosy. Wybiera szatę pachnącą świeżością i na końcu
przyciemnia powieki maścią z antymonem.
„Nie cierpię tego strojenia się. Cudzoziemcy nie malują sobie wcale twarzy i nie
skrapiają się wonnościami — myśli Asioka wodząc mięciutkim pędzelkiem po
powiekach. — W ogóle zwykli ludzie tego nie robią, chyba że jest jakieś święto albo
ważna uroczystość. Za to wszyscy mieszkańcy pałacu tracą mnóstwo czasu
z lustrem w dłoni, do którego wykrzywiają się niczym małpy”.
Wreszcie toaleta jest skończona i Asioka zasiada sztywno, z rękami opartymi na
kolanach, czekając na wezwanie ojca. Bezruch jest dlatego konieczny, że inaczej
opadłby antymon z powiek, laka ze stóp, a kunsztownie uczesane włosy
rozsypałyby się z powrotem na ramionach.
Siedzenie nieruchomo jest bardzo nudne, a nie było w komnacie nikogo, kto by
przypomniał Asioce, że godne i powściągliwe zachowanie obowiązuje królewskiego
syna. Księciu przypomniało się nagle chińskie siodło z łękiem wykładanym złotym
filigranem i tłoczonymi w sikorze smokami o rozwartych paszczach. Siodło to
schował wychowawca rozgniewany umykającym w bok spojrzeniem Asioki i jego
zająkliwymi odpowiedziami. Ale jak można skupić uwagę na systemie
podatkowym, kiedy się przez cały czas myśli, że kary rumak osiodłany nowym
siodłem pomknie niczym Waju, boski wiatr?
— Dostaniesz je z powrotem dopiero wtedy, kiedy wykażesz się należną pilnością
i poważnym stosunkiem do boskiego światła wiedzy, bez którego człowiek, nawet
podwójnie urodzony, jest tylko garścią jałowego piasku. Brak pilności
i poszanowania dla mądrości przodków spowodują, że w następnych wcieleniach
odrodzisz Się w postaci nikczemnej i godnej pogardy. Książę, czy chcesz wziąć na
siebie postać wzgardzonego siudry?
Z pewnością wychowawca miał słuszność, co nie przeszkadzało, że Asioka układał
bardzo chytre plany odzyskania swojej własności. Groźba odrodzenia się w godnej
pogardy postaci wydawała mu się bardzo daleka i postanowił nie myśleć o niej. Nie
ma nikogo. Wystarczy wejść do komnaty wychowawcy, siodło musi leżeć pod
ścianą, trzeba tylko wyciągnąć rękę. Później można powiedzieć, że chytrzy
złodziejaszkowie, korzystając z nieobecności służby, zakradli się do pałacu. A że
zabrali tylko siodło? Kto może wiedzieć, co kryje się w sercach złoczyńców? Zresztą
gdzie jest powiedziane, że nie mogli zabrać czegoś innego? O, chociażby tej
alabastrowej szkatułki z nardem.
Asioka wepchnął szkatułkę pod łoże, nikt jej tam nie odnajdzie, przy tej czynności
zburzył sobie misternie ułożone włosy.
Siodło nie chciało się zmieścić w żadnym z wielkich naczyń do przechowywania
odzieży, łoże okazało się zbyt niskie, by można było pod nim ukryć tak duży
przedmiot.
„Schowam je w ogrodzie” — postanowił.
Starannie strzyżone krzaki, którym nożyce ogrodnika nadały dziwne kształty, także
nie stanowiły dobrej kryjówki, na pierwszy rzut oka widziało się, że coś mąci
schludny ład ogrodu. Zakopać? Nie. Wrzucić do sadzawki? Akurat! Przez dziesięć
łokci wody widać na dnie każdy kamyczek kolorowej mozaiki.
Poszukując dobrej kryjówki Asioka wysmarował się ziemią i pyłkiem kwitnących
roślin, rozdarł na kolanach szatę z cienkiego muślinu i wreszcie wychowawca
zaskoczył go medytującego z głową opartą na ściśniętych w kułaki dłoniach.
— Masz się niezwłocznie udać przed oblicze ojca — odezwał się z gniewem. — Rada
już się skończyła i czekają na ciebie.
Później dodał:
— Najnędzniejszy syn wajśji, usmarowanego błotem oracza, miałby tyle ambicji,
by podstępnie nie wykradać przedmiotu, który mu został odebrany. Miałem cię za
dorosłego mężczyznę, Asioko, za królewskiego syna, a ty zachowujesz się w sposób
nie licujący z godnością twojego stanu.
— Ja…
— Zamilcz przynajmniej i nie kalaj swoich warg kłamliwymi wykrętami. Czy
zrozumiałeś, że ojciec chce cię widzieć niezwłocznie? Idź do niego i uciesz oczy
twojego rodzica brudnym i odrażającym wyglądem. Powiedziano bowiem,
i słusznie, że brudne ciało i nieczysta odzież jest zwierciadłem zaszarganej duszy.
Nie jesteś, Asioko, czandalą, by odziewać się w szaty zdjęte z umarłych lub podjęte
ze śmietnika.
Jeżeli jednak uważasz, że taki wygląd licuje z twoim urodzeniem…
Wychowawca, postępując w ślad za Asioką, mówił jeszcze długo, ponieważ był
człowiekiem wymownym i surowo osądzał czyny młodego księcia.
Znalazłszy się w komnacie ojca, Asioka trochę się przeraził, gdyż dzisiejsze
spotkanie wyglądało zupełnie inaczej niż Wszystkie dotychczasowe. W zwykłe dni
Asioka wraz z najbliższym otoczeniem ojca asystował w pełnym szacunku
milczeniu posiłkowi władcy, często ojciec przywoływał go do siebie i wypytywał
o postępy w nauce i ćwiczeniach.
Dzisiaj nie było nawet śladu po posiłku, ojca otaczali wszyscy członkowie rady
królewskiej, ich twarze były poważne i surowe. Po drugiej stronie sali zasiedli
w długim rzędzie kapłani i nadzy asceci, o ciałach wychudłych i spalonych
słońcem. Gdzieś z tyłu kulili się kupcy, przedstawiciele bogatych i potężnych
cechów, wysłannicy z prowincji, gońcy namiestników.
„Musiało się stać coś ważnego — przemknęło przez głowę Asioki, niezbyt się
interesował dotąd posiedzeniami rady i całą skomplikowaną sprawą rządzenia
królestwem. — Może to wojna? Ale z kim?”
„Nie, chyba nie wojna” — odpowiedział sam sobie. Wspomniał te wszystkie
obrzędy, jakie poprzedzają rozpoczęcie działań wojennych, ofiary, modły, wróżby.
Mówiono mu o nich wiele razy. „Więc co? Dlaczego zebrali się przed obliczem ojca
przedstawiciele wszystkich stanów i dlaczego patrzą na mnie z uwagą i badawczo?”
— Zbliż się, Asioko — rozkazał ojciec. Błyszczał jak tarcza Surji od złota i drogich
kamieni. — Zbliż się, mój synu.
Zmierzył Asiokę uważnym spojrzeniem, jakby coś głęboko rozważał, nad czymś się
zastanawiał.
Nagle uśmiechnął się:
— Czy widzę przed sobą dzikusa z dżungli albo jakszę[6] kryjącego się
w podziemnych pieczarach, czy stoi przede mną mój syn?
Nim Asioka zdążył poruszyć wargami, ojciec skinął ręką, nie, nie trzeba tłumaczeń.
— Słuchaj uważnie, co powiem, Asioko. — Obrócił oblicze ku zgromadzonym. —
A wy, pobożni mężowie, znawcy prawa i obyczaju, przyjrzyjcie, się dobrze memu
synowi. Nie zjawił się wam w zbyt powabnej postaci, ale ręczę za niego jak za
samego siebie, że uczyni to, co uczynić należy. Jest silny, wytrzymały na
niewygody i nie zna lęku. Jest wprawdzie młody i jak każdy młodzieniec narowisty
i nieposłuszny, ale próba, jakiej go poddamy, pozwoli wam ocenić, czy słusznie
uczyniłem ukazując go bogom przestworów, ziemi i wody jako mojego następcę.
Asioka po prostu poczuł dotknięcia tych wszystkich oczu, które zwróciły się ku
niemu. Chętnie by się teraz schował w mysią dziurę, wpełzł niczym giętki wąż
między tafle posadzki, roztopił się niby kropla wody spadająca na rozprażoną
ziemię. Ale musiał stać wyprostowany, z włosami pełnymi liści i ułamanych
gałązek, z obtartym do krwi kolanem i rozdartą szatą. Patrzyli na niego i musiał
zezwolić, by ma niego patrzyli, on, książę Asioka, syn potężnego Bindusary, wnuk
wielkiej pamięci Czandragupty, pogromcy wrogów.
Wśród kapłanów brakowało purohity, jednego z najważniejszych doradców ojca.
— Powierzymy ci wielkie zadanie, Asioko — ciągnął dalej ojciec. — Zadanie
wymagające siły, odwagi i mądrości. Od jego wykonania zależy, czy lata mojego
panowania bogowie ozdobią wielką pamięcią po wiek wieków. Jeszcze jest czas,
jeszcze możesz powiedzieć przy wszystkich tu zgromadzonych, że nie czujesz się
dostatecznie silny i rozważny, by sprostać swojemu zadaniu.
Zebrani pochylili głowy, potakując tym skinieniem słowom wielkiego władcy.
— Cóż mam uczynić, ojcze? — Ze zdumieniem zauważył, że słowa z trudem
wydostają się ze ściśniętego gardła.
— Czy mam ci przypomnieć, Asioko, co przystoi władcy, gdy syn jego dorasta
i może zdjąć z ramion ojca ciężar panowania? Czy nie wiesz, jaka ofiara kończy lata
jednego panowania i rozpoczyna drugie?
— Ja… — zająknął się młody książę.
Ofiara z konia! Tak, słyszał o ofierze z konia, składał ją przecież ojciec, kiedy dziad,
wielki Czandragupta, poczuł się znużony trudami panowania, i składali ją wszyscy
dawni królowie, ci, którzy nosili tytuł króla królów. Ale opowieści o tej ofierze
brzmiały jak bajki, którymi usypia się dzieci. Jakoś nigdy nie przypuszczał, że on,
Asioka, miałby brać udział w takiej ofierze, równie dobrze mógł sobie wyobrazić,
że stoczy walkę ze straszliwym demonem Rawanną lub spotka na polanie
roześmiane apsarasy[7], które porwą go ze sobą. Ofiara z konia! Ojciec postanowił
złożyć ofiarę z konia…
Nie miał czasu, by zebrać rozpierzchłe myśli, pod wpływem niespodziewanej
wieści rozbiegły się jak antylopy garna przed skaczącą panterą.
Chciał o coś zapytać, gdy nagle do sali wkroczył purohita, królewski kapłan.
— Znalazłem., panie nasz — zwrócił się do władcy. — Jest w twoich stadach rumak
biały jak świeżo udojone mleko, z ciemniejszą kępką sierści na czole. Koń ten
nigdy nie nosił na sobie człowieka, nigdy nie kiełznano go żelazem, bowiem jest to
miody, jeszcze nie ujeżdżony źrebiec. Wyszeptałem mu do ucha święte słowa, a on
rżał radośnie, jakby rozumiejąc zaszczyt, który go spotyka. Nakarmiłem go
czystym ziarnem z nigdy nie używanego naczynia i zjadł nie uroniwszy ani jednego
ziarna. Napoiłem go wodą ze świętej sadzawki d żadna kropla nie upadła na
ziemię.
Słuchając słów świątobliwego męża Asioka zaraz pojął, o którym z królewskich
rumaków mówi purohita. Miał zamiar wyprosić tego źrebca dla siebie, obłaskawić
go i ujeździć. Tego konia nazywano Kryształem, chociaż powinno go się nazwać
imieniem Wichru lub Gromu. Tulił uszy i szczerzył zęby, kiedy podchodziło się do
niego; cios jego twardych kopyt mógł złamać kręgosłup tygrysa, ale dla przyjaciół
był łagodny jak baranek. Ocierał pieszczotliwie chrapy o ramiona starego
koniuszego i pozwalał się głaskać Asioce. Inni omijali go z daleka, gdyż Kryształ
nie ustępował przed plecionym biczem, na przemoc odpowiadał buntem.
W jaki sposób królewski kapłan zdołał podejść do rumaka i szeptać mu do ucha
święte zaklęcia? Dlaczego Kryształ przyjął z obcych, nieznanych rąk pokarm
i napój?
To wszystko nieważne, ważne jest to, że Asioka poprowadzi białego rumaka przez
trakty i bezdroża, obroni go od złej przygody, dzikich zwierząt, chciwych
rozbójników, jadowitych węży, przeprowadzi go przez rzeki o bystrym nurcie,
rojące się od krokodyli, i przez górskie wąwozy pełne niebezpieczeństw, i przez
pustynie, gdzie w płowych piaskach czyha na wędrowców śmierć. I ważne jest to,
że wrócą po roku w miejsce, z którego wyruszyli, i wtedy kapłani odbiorą z rąk
Asioki białego rumaka i ofiarują go bogom, jak nakazuje prastary obyczaj.
Asioka czuje nagły poryw radości i dumy. Bardzo pragnie poprowadzić siwego
rumaka po ziemiach swego ojca, wstydzi się teraz, swoich dziecinnych buntów
i grymasów. Jest dorosłym mężczyzną i potrafi godnie, jak na królewskiego syna
przystało, wypełnić swój obowiązek.
— Ojcze — słowa wypowiada tak głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni —
przysięgam, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by zasłużyć na twoją
pochwałę.
Gdy Asioka wrócił do siebie, musiał jednak wysłuchać wielu cierpkich uwag
wychowawcy, ponieważ czcigodny i świątobliwy mąż był zdania, że tak jak kropla
drąży skałę, tak i słowa pełne mądrości wreszcie docierają do najbardziej nawet
tępego umysłu.
— Gdybyś był synem nieczystego zamiatacza ulic, gdyby cię spłodził kuchenny
niewolnik, jeszcze byś bardziej dbał o swój wygląd i zachowanie. Stałeś jak siudra,
brudny i obdarty, i gdybym nie napełniał mądrością twego zaiste opieszałego
umysłu, mógłbym mniemać, że nie rozumiesz, po co cię wezwano. Ojciec twój,
który jest samą dobrocią i wybaczeniem, zechciał tylko uśmiechem skarcić twoje
postępowanie, lecz ja nie byłbym godny miana twego wychowawcy i duchowego
przewodnika, gdybym ci nie powiedział szczerze, że brak ci królewskiej godności,
która wynosi panującego nad innych ludzi, podobnie jak górski orzeł jest
wyniesiony nad wszystkie ptaki.
W zaciszu komnaty Asioka został wreszcie sam ze swoją radością z budzącą się
z wolna obawą. Przyrzekł ojcu, że sprosta zadaniu, ale ufna pewność, którą
odczuwał składając przyrzeczenie, jakoś się rozwiała i niczym opary porannej
mgły. Łatwo było przyobiecać: „Zrobię to” — ale kiedy się pomyślało nad swoją
obietnicą, okazywało się, że równie dobrze mógłby się podjąć przyniesienia wody
ze źródeł niebiańskiego Gangesu, stamtąd gdzie tryska on ze szczeliny niebios,
w miejscu złowrogim i nieosiągalnym dla śmiertelnego człowieka.
A jeśli zbójcy przygotują zasadzkę? Jeśli grot, przepojony trucizną, wystrzelony
z zasadzki, dosięgnie białego konia? Jeśli szukając wonnych ziół rumak potrąci
chrapami węża zwiniętego pośród liści? Jeśli gwałtowna burza przerazi Krzystała
tak, że popędzi bez pamięci przed siebie i roztrzaska się na dnie skalnej
rozpadliny? Jeżeli…
Lepiej nie zastanawiać się nad tym, co może się przydarzyć. Czy nie należy raczej
czuć radości i dumy na myśl, że ojciec położył w nim nieograniczone zaufanie? Że
wreszcie Asioka pokaże wszystkim, iż jest prawdziwym mężczyzną, synem
i wnukiem wielkich władców? Że bogowie pobłogosławią mu w trudnym
przedsięwzięciu? Że…
Niech zasłonią ze wstydem oczy ci, którzy tylokrotnie okazywali, że uważają
młodego księcia za niedoświadczonego młodzieniaszka. Przekona ich, że słusznie
nosi tytuł następcy tronu.
I jest jeszcze obietnica całego roku w siodle; pałac, nauka, zrzędzący wychowawcy,
bezszelestna służba zostaną daleko, nieważni jak gliniane dziecinne zabawki. Nikt
nie będzie przypominał o poważnym, pełnym godności zachowaniu, jakie przystoi
młodemu księciu, nikt nie będzie zmuszał do ciągłego powtarzania obmierzłych
formułek prawa, recytowania świętych hymnów i legend, nie będzie wtłaczał do
głowy nikomu niepotrzebnych nauk o układaniu poezji, nikt nie będzie
przepytywał z dziejów wielkich królów i zwycięskich wojem. Nie będzie trzeba
stroić się, malować twarzy, dłoni i stóp, młody kszatrija w pochodzie ma prawo
nosić włosy splątane jak lwia grzywa, jego odzież ma pachnieć końskim potem
i dymem ognisk, a nie kamforą i szpiknardem. Przez ten rok wreszcie Asioka
stanie się panem samego siebie, wolnym i swobodnym jak ptak szybujący pod
obłokami.
Za białym jak świeżo udojone mleko Kryształem pójdzie dziewięćdziesiąt dziewięć
innych koni wybranych z królewskich stad, za Asioką pójdzie zastęp młodych
towarzyszy, by mu pomagać w chronieniu boskiej własności przed
niebezpieczeństwem i złą przygodą. Biały Kryształ poprowadzi rumaki podług
swojej woli, Asioka poprowadzi swoich rówieśników, będzie ich wodzem
i prawdziwym księciem.
Pogrążony w myślach Asioka nieoczekiwanie zasypia i śni mu się szalony galop po
zielonych dolinach.
Na cichych wodach pałacowych sadzawek stulają się pąki lotosów, z ciemnych
kryjówek wylatują rude nietoperze o lisiej głowie i krążą w ciemności
bezszelestnym lotem, za wałami otaczającymi Pataliputrę, na ryżowych polach
bieleją w księżycowym świetle szkielety bawołów[8]. Jest to pora demonów, pora
złoczyńców i nocnych złodziejaszków. Tylko w szynkach oznaczonych łopoczącą
chorągwią palą się kaganki i śmieją się ludzie odurzeni palmowym winem,
w tłumie krążą królewscy szpiedzy i słuchają uważnie słów gubiących się
w rozgwarze.
Gdzieś z ulepionych z błota lepianek wychodzą najnędzniejsi z nędznych,
czandalowie, ludzie, którzy urodzili się na samym końcu, kiedy powstawał
świat[9].
Oni wolą nocne mroki, dniem prawo nakazuje im uderzać w drewnianą kołatkę dla
ostrzeżenia przechodniów, by nawet cień nieczystych nie skaził ludzi wyższych
stanem, w nocy przemykają się chyłkiem niczym szczury. Czują się bezpieczniejsi,
kiedy kryją ich chusty mroku, krzątają się wokół swoich tajemniczych spraw.
Śpi całe miasto, śpią wsie Obryte cieniem palmowych pióropuszy, z pękatej
kapliczki wypełzły święte węże, piją mleko, które im zostawiono po wieczornym
udoju, pasterz drzemiący czujnym snem przy swoim stadzie Obudził się nagle na
trwożny bek cielęcia, zaszczekały psy.
Nie śpi tylko wielki, król Bindusara, ojciec Asioki. Rozważywszy mądrze decyzję
ofiarowania bogom białego konia, rozmyśla jeszcze o swoim młodym synu.
Prastary zwyczaj nakazuje, by panowanie jednego władcy kończyło się aktem
pojednania z bogami, potem nadchodzą czas, by złożyć brzemię władzy na młodsze
barki. Bogowie ustalili niezmienny porządek ludzkich losów, po latach
beztroskiego dzieciństwa nadchodzi czas młodości, czas kształcenia umysłu i ciała.
Gdy na lewym ramieniu przewiążą ci święty sznur, nadchodzi pora przejęcia
obowiązków pana domu, a wreszcie gdy ujrzysz, że synowie twoi stają się
dorosłymi ludźmi, nadchodzi czas rozmyślania lub wędrówki o żebraczym kiju.
Jeszcze zaszczytniej jest samemu porzucić wyszarzałą opończę życia, wielki
Czandragupta odmawiał przyjmowania napoju i jadła, aż śmierć zgasiła jego oczy.
— Jak sądzisz, świątobliwy — zapytał wielki Bindusara swego nadwornego kapłana
— czy syn mój, Asioka, udźwignie władzę nad ludami poddanymi naszemu berłu?
Staram się spojrzeć na niego okiem sędziego, nie ojca, ale serce moje przemawia
za nim i nie wiem już, czy miłość nie czyni mnie ślepcem.
— Młodość bywa nierozważna — mruknął purohita.
— Mów jaśniej. Czy mógłbyś postawić Asioce określone zarzuty? Czy wiesz o nim
coś, co nie jest mi wiadome?
— Wychowawcy młodego księcia uskarżają się na jego brak pilności. Asioka nie
garnie się zbytnio do nauk.
— Ty, który wspierałeś kiedyś moją młodość, sam wiesz najlepiej, że i ja nie
spędzałem chętnie czasu na chłonięciu boskiego pokarmu wiedzy, spuścizny
pokoleń.
— Twój wielki ojciec okazał się surowszy dla ciebie, o panie, niż ty kiedykolwiek
byłeś w stosunku do swego syna.
— Nie nakłada się rumakowi żelaza raniącego wargi, nim nie zmężnieje na tyle, by
unieść jeźdźca.
— Nie pobłaża się dzikości pantery. Król spojrzał uważnie na swego doradcę.
— Uważasz, że Asioka jest dziki i żądny przelewu krwi?
— Tego nie powiedziałem. Ale garnie się do ludzi podłego stanu, najchętniej
spędza czas między bełkocącymi, ujeżdżaczami, ludźmi władającymi arkanem
i plecionym biczem. Cwałuje jak szalony, na złamanie karku, pęta rozbrykane
źrebce — kapłan uważnie spojrzał w twarz władcy i ciągnął dalej: — Jest
nieposłuszny i samowolny, więcej, jest nieokiełznanego charakteru, nie oddaje
czci bogom z należnym szacunkiem. Podczas składania porannych ofiar jego
źrenice błądzą tu i tam, nie widać skupiania na jego twarzy. Lecz rzekłeś, panie,
jest młody i wyrośnie z tego, bowiem bogowie mądrością darzą wiek dojrzały.
— Ciężkie słowa wyrzekłeś, świątobliwy, o moim synu.
— Wyrzekłem słowa prawdziwe.
— Zasmuciłeś mnie.
— Nigdy nie okłamywałem cię, panie.
Władca zerwał się ze swego miejsca i począł niecierpliwie krążyć po komnacie.
— Niech więc wędrówka ze świętym koniem stanie się próbą dla niego i dla mnie.
Mam wielu synów i wśród nich znajdzie się na pewno godny wziąć po mnie
władzę, jeżeli Asioka zawiedzie.
— Tyś powiedział.
Dwaj dostojni mężowie siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu; w migotliwym
świetle kaganków napełnionych wonną oliwą klejnoty nad czołem króla płonęły
różnobarwnym ogniem jak najpiękniejsze gwiazdy.
Zaś w sypialniach młodych dworzan wielu młodzieńców nie mogło zasnąć, gdyż
wieść o wielkiej ofierze z konia rozeszła się lotem błyskawicy i każdy zadawał sobie
pytanie, kogo nadworny kapłan wyznaczy, by był towarzyszem młodego księcia.
— To niebezpieczna wyprawa — szeptał przyjaciel przyjacielowi. — Lepiej zostać
w pałacu i pędzić czas w radosnej beztrosce. Udam chyba chorobę, kiedy wskażą
na mnie.
— Urodziłem się synem kszatriji i chcę być godny mego urodzenia. Chętnie
zmierżę się z każdym niebezpieczeństwem, jakie może mnie spotkać.
— Lasy roją się od rozbójników i dzikich zwierząt.
— Umiem strzelać z łuku i posługiwać się mieczem.
— Rozbójnicy rabują nawet kupieckie karawany bronione przez wyćwiczonych
wojowników i nie zostawiają przy życiu świadków swoich nikczemnych czynów.
— Słyszałem o tym, ale to nie znaczy, że mam się trząść niczym piżmowiec na
widok tygrysa.
— Uważaj, twoja zuchwałość może cię zgubić.
— Nie prędzej niż ciebie twoje obawy.
Później szepty umilkły i cały pałac pogrążył się w głębokim śnie. Tylko w kobiecej
części pałacu długo w noc płonęło światło i matka Asioki błagała bogów, by
opiekowali się jej dorosłym, dzielnym synem, kiedy wyruszy w drogę w ślad za
białym koniem.
Nie śpi także Mahendra, młodszy brat Asioki, pilny uczeń wymownych mędrców.
Mahendra jest chorowity i posłuszny, żaden z nauczycieli nie może znaleźć
dostatecznych pochwał dla pilności młodego księcia, Mahendra jest pobożny
i pełen zapału. Z trudem udało się go odwieść od zbierania jałmużny dla siebie
i mistrza, ostatecznie, królewski syn nie musi krążyć od progu do progu
wypraszając kilka garści łuskanego ryżu. Ale nikt nie wie, że Mahendra zazdrości
Asioce, podziwia starszego brata i bardzo pragnie być tak silny i dzielny jak on.
Tej nocy Mahendra bezsennie układa sobie plany. Jak poprosić Ojca, by zezwolił
także młodszemu synowi na niebezpieczną i trudną wyprawę?
„Bogom nie podobało się obdarzyć cię krzepkim zdrowiem — powie ojciec. — Nie
wytrzymasz znoju tej wyprawy, Mahendro. Jeżeli cię zatrzymuję, czynię tak dla
twojego własnego dobra”.
I zaraz wysunie się przyboczny lekarz i zacznie mówić o tym, że odprawiwszy
specjalne modły do Sziwy wysłał już ludzi, którzy w górskich wąwozach odnajdą
zioła o niesłychanej mocy, leczące wszystkie choroby.
Mahendra wstrząsnął się z odrazą na wspomnienie ciągłych kuracji,
wielogodzinnego wysiadywania w wonnych oparach dymu, picia gorzkich
odwarów, kąpieli w błotnistych sadzawkach przy szmerze modłów. Dlaczego
bogowie dali Asioce zdrowie i siłę, a zapomnieli o Mahendrze? Dlaczego ojciec
patrzy na Asiokę z uśmiechem, pobłaża jego zuchwałości, jest z niego dumny,
chociaż czasami udaje gniew? Dlaczego dla Mahendry znajduje tylko współczucie
i troskę?
„On kocha bardziej Asiokę — duma w nocnej ciemności Mahendra. — Mnie wcale,
bo jestem słaby. Ale gdyby mi pozwolił, udowodniłbym., że umiem pokonać swoją
słabość. Wszyscy zawsze powtarzają, że Asioka jest odważny jak młody lew, i nikt
nie spyta mnie, jakie serce bije w mojej piersi. Pojadę razem z Asioką i wszyscy
przekonają się, że jestem równie dzielny jak on”.
Przed świtem w małej świątyńce Uszas, bogini jutrzenki, rozpoczynają się modły.
Jeszcze wóz słonecznego Surji nie pojawia się na nieboskłonie, kiedy pod świątynię
ściągają przekupnie z koszami betelu, orzeszkami areka, owocami mango
i durianu, wieńcami świeżych kwiatów, małymi glinianymi naczyniami, które
tłucze się zaraz po spożyciu posiłku, amuletami i dzbanami pełnymi świeżej wody.
Nim delikatny blask zorzy rozjaśni niebo, kupcy zaczynają odmykać swoje kramy,
w zajazdach przewodnicy karawan ustawiają długie szeregi wozów o skrzypiących
kołach, krzykiem ponaglają do pośpiechu. Należy wyruszyć możliwie jak
najwcześniej, w chłodzie poranka. Zewsząd słychać łomotanie tkackich warsztatów
i postukiwanie młotków. W królewskiej tkalni kobiety o zakrytych twarzach
rozkładają przed nadzorcami gotową przędzę, są to wdowy żyjące w niedostatku
i prawo szanując ich godność zezwala, by oddawały robotę, nim staną przy swoich
warsztatach zwykli tkacze. Nadzorcy wciskają im w dłoń lepkie miedziaki, małe
pieniążki zwane kakini, i milczą, nie wolno im rozmawiać z czcigodnymi wdowami.
Gdy na widnokrąg wytacza się ogniste słońce, we wszystkich domach rodziny
zbierają się na ofiarę poranną, składają na ołtarzach ryżowe gałki dla bogów, dla
przodków, dla demonów i duchów. Tę samą ofiarę odprawia się we wszystkich
świątyniach, tę samą ofiarę powtarza purohita w królewskim pałacu i los świata,
rita, boski porządek, będzie trwał aż po skończenie czasów, dopóki jest składana
poranna ofiara.
Na zalane pola pod miastem wychodzą pracowici wajśjowie, zginają się, brodząc
w wodzie, nad delikatnymi źdźbłami ryżu, dzieci krzykiem płoszą żarłoczne ptaki,
kobiety wylepiają ściany gliną wymieszaną z krowią mierzwą. Ogrodnicy Oblepiają
kulami nawozu młode gałęzie drzew mangowych, kiedy gałąź wypuści korzenie,
odetną ją i posadzą do ziemi. Garncarz zręcznie kształtuje palcami brzusiec
naczynia, cieśle stawiają słupy nowego domostwa. Zaczyna się jeszcze jeden dzień,
taki jakich wiele. Ale już od świtu ludzie podają z ust do ust wielką nowinę:
— Nasz Władca składa ofiarę z konia.
— Już wybrano szlachetnego rumaka, białego jak świeżo udojone mleko.
Powiadają, że nie ma dzielniejszego bieguna w królewskich stadach.
— Starszy syn królewski poprowadzi konie.
— Asioka, syn pierwszej żony?
— Asioka.
— A młodszy?
— E, młodszy pewnie zostanie w pałacu. Królewiczowi wybiorą najlepszych
jeźdźców i wojowników spośród młodych dworzan, trzeba mieć zdrowie i siły na
taką wyprawę. Mahendra musiałby zawrócić z drogi.
— Widziałam go — rozczuliła się jakaś kobieta. — Chłopiec smukły jak pęd
młodego bambusa, bladziutki. Widzi się, że bliżej mu do królestwa Jamy niż do
życia. U mojej sąsiadki był talki wypadek…
Przerwano gadatliwej kobiecie, nikt nie chciał słuchać, co zdarzyło się u sąsiadki,
działy się przecież ważniejsze sprawy.
— Ciekawe, czy Asioka da sobie radę?
— Na pewno. Będzie miał dzielnych pomocników.
— Pamiętacie, jakie nieszczęścia spadły na kraj, kiedy za naszych pradziadów
młody książę podczas wyprawy zginął, a świętego konia pojmali dzicy ludzie
z dżungli? Słyszałem, że przez cały rok ani jedna kropla deszczu nie zwilżyła ziemi
w porze deszczowej, woda uciekła z sadzawek i stawów, rzeki niosły tylko muł
w swoich łożyskach.
— Nikt nie odmieni losu, jaki przeznaczyli ludziom bogowie.
— Wszelako lepiej by było, gdyby Asioka doszedł do lat, nim nasz władca
rozkazałby mu poprowadzić białego konia. Toż to jeszcze chłopiec.
— Milcz, nasz władca wie, co czyni. Czy sądzisz, że myli się i on, i jego doradcy?
Plotkujący ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony jak płochliwe ptaki przed
cieniem orlich skrzydeł, wszyscy wiedzieli, że w tłumie krążą królewscy szpiedzy
i słuchają pilnie, bowiem władca musi znać myśli i serca poddanych, by rządzić
dobrze i sprawiedliwie. Lecz nikt nie chciał, żeby królewski wywiadowca usłyszał
właśnie jego słowa.
Zaraz po porannych modłach Asiokę otoczyli kapłani i wśród szmeru modlitw
zaczęli obrzędy przygotowujące duszę i ciało młodego księcia do oczekującego go
zadania. Asioka poddawał się spokojnie wszystkim ceremoniom, pozwalał się
namaszczać, okadzać i zaklinać, sumiennie powtarzał święte formułki i rozmyślał
cały czas nad tym, czy wychowawca odda mu teraz siodło ze złotymi smokami. Nie
były to najwłaściwsze myśli i Asioka trochę się wstydził, że nie potrafił podnieść
serca ku bogom. Ale nic nie mógł na to poradzić.
Jeszcze potem wezwał go ojciec i Asioka ze zdziwieniem ujrzał obok króla
Mahendrę, swego młodszego brata.
— Wezwałem cię, Asioko, w ważnej sprawie. — Król uniósł dłoń na znak, że słów
jego należy wysłuchać z uwagą i w skupieniu. — Powiedz mi, synu, czy otoczysz
swoją opieką Mahendrę, jeżeli zezwolę mu wyruszyć razem z tobą?
Mahendrę? Asioka nie miał nic przeciw młodszemu bratu, prawdę mówiąc nie
interesował się nim zbytnio, chociaż wychowawcy ciągle stawiali mu jako wzór do
naśladowania jego pilność i pobożność. Mahendra recytował najdłuższe hymny nie
zmieniając ani jednego słowa, Mahendra miał w małym palcu kodeksy praw,
Mahendra nawet zbudzony w nocy powtarzał całe rozdziały z dzieła Kautilji,
Mahendra potrafił ułożyć wiersz na zadany temat i grać na lutni zwanej wina. Tak
przynajmniej utrzymywali wychowawcy i to wystarczyło, żeby Asioka unikał
starannie młodszego brata.
— Czy jest twoją wolą, ojcze, by Mahendra wyruszył wraz ze mną?
— Twój brat tego pragnie.
Asioka rzucił szybkie spojrzenie na brata. Ciekawe, jak woniejący lekami
Mahendra wygląda na koniu? Albo jak radzi sobie ze strzelaniem z łuku lub
ciskaniem włócznią? Czy ojciec wyśle w ślad za nimi przybocznego lekarza, żeby
karmił Mahendrę miksturami z ziół zbieranych w górskich parowach?
— Twój brat jest słabego zdrowia — ciągnął ojciec — ale nie mogę mu zabronić, by
ci towarzyszył, jeżeli tego pragnie. Chcę jednak wiedzieć, czy otoczysz go opieką,
jaka się należy młodszemu. I jeszcze coś. Gdy wrócicie, chwała przypadnie jemu
i tobie, moim dwóm synom, i moim pragnieniem jest, byście podzielili pomiędzy
siebie sławę i podziw.
Nim umilkły ostatnie słowa ojca, Asioka poczuł, jak w gardle łaskocze go śmiech.
Wystarczy spojrzeć na Mahendrę, żeby wiedzieć, że po tygodniu będzie płakał, by
go odesłać z powrotem do Pataliputry, biedny mały. Można okazać łaskawą
wyższość silnego, starszego brata, raz przynajmniej Asioka jest lepszy od
Mahendry, układacza kunsztownych rymów i znawcy prawa.
— Uczynię, co w mojej mocy, ojcze.
— Tego od ciebie oczekiwałem, Asioko.
— Dziękuję ci.
Asioka trochę zdziwiony obrócił się i spojrzał na brata. „Nie będziesz mi dziękował,
Mahendro, kiedy zaznasz trudu i niewygody”.
— Bracia są jak klinga i głownia miecza, nie rozdzieli się ostrza od rękojeści. Cieszy
mnie wasza braterska zgoda. Niech bogowie nam sprzyjają, by dopełniła się święta
ofiara.
Za swoimi plecami Asioka posłyszał lekkie kroki.
— Asioko… — Mahendra patrzył na niego niepewnie.
— Czego chcesz?
— Nie jesteś zły na mnie?
— Nie. Chyba nie.
— Ja też chciałem…
— Żebyś tego nie żałował. To jest niebezpieczne, wiesz? I bardzo trudne.
— Nie będę żałował.
— To się jeszcze zobaczy. Nikt nie sprzedaje słoniowych kłów, gdy upatrzony przez
niego słoń tratuje krzewy w dżungli.
— Będę ci pomagał.
Znowu Asioka poczuł w gardle śmiech. Patrzcie, Mahendra wyobraża sobie, że jest
bohaterem jak Rama[10] czy bracia Pandawowie[11], biedny Mahendra. Po czuł
się bardzo silny i bardzo dorosły, kiedy tak stał przed młodszym bratem; tak silny
i dorosły, że odnalazł słowa pełne łaskawej pobłażliwości:
— Na pewno mi pomożesz, Mahendro. Cieszę się, że wyruszymy razem. Czy masz
już upatrzonego wierzchowca? Nie? No to chodźmy do stajen, pomogę ci wybrać.
Znam wszystkie rumaki i wybiorę dla ciebie najlepszego…
ROZDZIAŁ 2
Ciało nabrzmiewało wieczorami tępym bólem. Kiedy wreszcie można się było
zsunąć z siodła, nogi uginały się, czuło się każdy mięsień, każde włókienko
pulsowało rwąco. Asioka strasznie się wstydził swego zmęczenia i tego, że miotał
się nocami po posłaniu, starając się znaleźć takie ułożenie, by palący ból zelżał
chociaż na chwilę. Najgorsze były ranki, zaciskał mocno wargi, żeby nie krzyczeć,
gdy się prostował, coś rozrywało żelaznymi hakami mięśnie, wbijało igły pod
skórę, paliło niewidzialnym ogniem. Końcami palców dotykał ciała zasiniałego
i odparzonego, pełnego sączących ranek i ledwo przyschniętych strupów.
Asioka milczał, za to Mahendra płakał zupełnie jawnie, pociągając nosem
i rozmazując łzy po policzkach. Towarzysze odwracali oczy, aby nie widzieć łez
młodszego księcia. Oni udawali silnych i nie zmęczonych, ale Asioka w nocy nieraz
słyszał tłumiony szloch, jakby ktoś zagryzał palce, by nie płakać otwarcie i głośno.
Jakże inne były tamte godziny, kiedy między recytowaniem hymnów a stanięciem
przed obliczem ojca, dopadał konia i cwałował na złamanie karku.
— Nie ściągaj tak wodzy — leciało za nim upomnienie i trzeba było przypomnieć
sobie, że dobry jeździec trzyma konia kolanami i nie podskakuje na końskim
grzbiecie jak pracz mieszący stopami brudne szaty, że łokcie trzyma się blisko
siebie, że nie wolno się kłaść na szyi wierzchowca, a już w żadnym wypadku nie
wczepia się palców w grzywę. Tuk, tuk, tuk — łomotały końskie kopyta i już Asioka
dojeżdżał do zwodzonego mostu zwanego Pazurem Słonia, dalej rozciągał się
królewski trakt, prosty i gładki, mogłeś nim pędzić dalej i dalej, aż wreszcie
trzymający się z tyłu koniuszy podjeżdżał i z szacunkiem przypominał, iż minął już
czas i trzeba wracać do pałacu.
Teraz było zupełnie inaczej. Dopóki konie postępowały przed siebie, nie wolno się
było zsunąć z siodła, towarzyszyło się stadu nieustannie, zajeżdżając raz z jednej,
raz z drugiej, pędząc ku tabunowi maruderów lub wysuwając się przed stadnika,
by sprawdzić, jakie niespodzianki kryje dalsza droga. Cały czas wyczuwało się pod
ramieniem sajdak pełen pierzastych strzał, miało się łuk i krótką włócznię na łęku,
oczy łzawiły od nieustannego wypatrywania, niebezpieczeństwo mogło być tuż tuż.
Przez te kilka dni wszystko udawało się doskonale, odnajdywali studnie oznaczone
chorągwią lub źródła ujęte kamienną cembrowiną, pastwiska o soczystej trawie,
wieśniacy padali przed siwym koniem na twarz, kiedy prowadził tabun na pola
jędrnego prosa i zielonej pszenicy. Uważano to powszechnie za dobrą wróżbę i nie
lamentowano nad stratowanym zasiewem, bogowie są hojni i odpłacają stokrotnie
za to, co im ofiarowano z dobrej woli. Wszyscy mieszkańcy wsi ozdobieni kwiatami
zbierali się przy wioskowej stupie[12], gdy Kryształ, pląsając jak tancerka, wiódł
stado między lepiankami krytymi liśćmi palmy. Ludzie błogosławili młodych
jeźdźców i długo jeszcze patrzyli w ślad za kawalkadą, osłaniając oczy daszkiem ze
stulonych palców.
Nocami młodzi kszatrijowie kolejno palili ognie i objeżdżali śpiące stado,
trzymając przy wargach kościaną piszczałkę. Jakoś tak się złożyło, że do nocnego
czuwania los nigdy nie wyznaczył Asioki ani Mahendry, czuwali inni, podczas gdy
oni próbowali uciec od bólu i zmęczenia w ciemne wody snu.
Kilka dni temu, nim wyruszyli ze stolicy, Asioka mógłby przysięgać, że wie
wszystko o szlachetnych rumakach. Wystarczyło niewiele godzin i książę przekonał
się, że jego wiedza jest nie wy darzona i ubożuchna. A tutaj nie było starego
koniuszego i jego mrukliwych półsłówek, tutaj byli tylko oni, młodzi kszatrijowie,
i oni musieli decydować.
Kryształ okazywał niewytłumaczony strach przed cieniami skośnie padającymi na
trakt, jego strach udzielał się całemu stadu, chwila, i ziemia dudniła pod kopytami
jak drewniany bęben, spłoszony tabun gnał na ślepo w szaleńczej ucieczce, konie
wyciągały się wprost nad ziemią jak strzała wysłana ręką niechybnego łucznika,
chrapały z wysiłku, piana zmydlała gładką sierść. Młodzieńcy pędzili za nimi
w rudym tumanie, krzyczeli, usiłowali zajechać drogę tabunowi, lecz prędzej
człowiek dogoni Waju, boski wiatr, niż spłoszone rumaki. Wreszcie pęd ustawał
tak nagle, jak się zaczął, Kryształ zatrzymywał się i zatrzymywały się wszystkie
inne konie i teraz nie wolno było im dać spoczynku, musiały iść dalej, dopóki nie
wyschły mokre plamy potu i z pyska przestały spadać płaty białej piany. Dopiero
wtedy można było pozwolić, by szczypały miękką trawę lub zieloną ruń na polach.
Ale dotąd wszystko dobrze się udawało i gdyby nie ten ból rozdzierający ciało
i ciągłe, obezwładniające zmęczenie, można byłoby powiedzieć, że Asioka jest
szczęśliwy.
— Witają nas z radością — powiedział kiedyś patrząc z wysokości swojego siodła na
szeregi ludzi.
— Z nami idzie błogosławieństwo.
— Przynosimy im szczęście, obietnicę bogatych żniw, zdrowie i dostatek.
— Tak, książę.
— Tylko dlaczego oni milczą? — spytał Asioka przypominając sobie tysiącousty
krzyk, jakim witano jego ojca w królewskiej stolicy, kiedy ukazywał się ludowi.
— Mieszkańcy wsi, książę, są milczący, grzebią się w milczącej ziemi i ziemia
poraża ich wargi niemotą.
— No, to chyba prawda — przyznał Asioka, ale nie wiadomo dlaczego trochę się
smucił, że nie słyszy powitalnych pieśni i okrzyków. Zresztą to nie miało wielkiego
znaczenia, ważniejsze, że posuwali się szybko naprzód, ku północy, w ślad za
siwym koniem.
Tego wieczoru jak zwykle rzucali kości; ci, którzy mieli najniższy rzut, mieli pełnić
nocną straż. Asioka potoczył kości, zawsze rzucał wysoko, one jakby rozumiały, że
starszy syn królewski bardzo potrzebuje wypoczynku.
Migotliwe płomienie oświetliły twarz Asioki, patrzył z gniewem na niewinne kości,
tym razem zawiodły go niecnie, oszukały niczym nieuczciwy kupiec, którego drogie
kamienie okazują się błyszczącymi szkiełkami. Młody Bilhana, rzucający po
księciu, spojrzał spod powiek na Asiokę.
Rzut Bilhany był jeszcze niższy i Asioka odetchnął z ulgą, konieczność wdrapania
się na koński grzbiet oddaliła się, będzie mógł odpocząć.
— Oszukujesz, Bilhano — odezwał się nagle Mahendra i jego słaby, cichy głos
zabrzmiał nieoczekiwanie głośno.
— Ja oszukuję?
EWA NOWACKA BIAŁY KOŃ BOGÓW ROZDZIAŁ 1 Poganiacz skinął ledwo dostrzegalnie dłonią i słoń ugiął słupowate nogi, ukląkł. Wielkie uszy wachlowały powietrze, szare dziwne liście poruszane niewidzialnym wiatrem. — Każ mu powstać — poganiacz opuścił tytuły królewskiego syna, byli sofcie równi teraz, daleko od pałacu, a Właściwie nie byli równi, bo poganiacz był mistrzem, Asioka pokornym uczniem. — Każ mu powstać znakiem. Asioka podniósł ku górze dłoń z dwoma rozstawionymi palcami, małe oczy słonia spojrzały obojętnie, ruchliwy koniuszek trąby uniósł się wyżej. — Nie słucha mnie. — Jest posłuszny jak małe dziecko. — Ale mnie nie Słucha. Poganiacz roześmiał się. — Nie czuje w tobie pana i przewodnika, książę. Słonie są bardzo mądre, mądrzejsze niż wiele znanych mi ludzi, rozumieją wszystko, ale tylko wtedy, kiedy chcą rozumieć. Nie na darmo mądry bóg nałożył na swoje barki głowę słonia[1]. Ty zaś, książę, musisz przekonać Niezwyciężonego, że masz mu prawo rozkazywać. — przekonać? W jaki sposób? — Tego nie mogę cię nauczyć. Jest coś takiego w niektórych ludziach, co powoduje, że głodny tygrys pokornie schodzi Z ich drogi, a kobra daje się pochwycić gołą ręką. W moim rzemiośle bywa, że poganiacz zostaje stratowany przez najspokojniejsze zwierzę, a bywa tak, że jednym słowem zmusza do posłuszeństwa rozszalałą słonicę, której odebrano ssące słoniątko. Wydąwszy smutno wargi Asioka słuchał gadania poganiacza. Rozumiał, że królewski syn musi umieć powodować bojowym słoniem, z którego grzbietu ogarnia wzrokiem zastępy ruszające do bitwy, że wychowanie kszatriji obejmuje nie tylko mozolne powtarzanie Wed[2] i uczenie się świętego prawa, ale przede wszystkim władanie bronią, ujarzmianie gorącokrwistych wierzchowców, poskramianie słoni, zgłębianie tajemnic Oblegania twierdz i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy, które musi poznać prawdziwy wojownik.
Tylko że słoń nie chciał być posłuszny rozkazom królewskiego syna, a poganiacz pokpiwał sobie z nieudanych prób. Asioka jeszcze raz ponowił znak, a słoń jak szara góra klęczał spokojnie dalej i wachlował Się powoli uszami, nie widział albo nie chciał widzieć danego sobie rozkazu. W zaroślach namorzynów, czepiających się długimi korzeniami mulistego dna ukrytego pod gnijącą bagienną wodą, przekrzykiwały się ptaki, kręciły się wśród korzeni, trzepotały. Od dalekiego morza wiało wilgotnym powiewem, na wargach wyczuwało się leciuteńki smak soli. Ciemna toń pękła, zachlupotało, ptaki krzyknęły głośniej, to pewno krokodyl zsunął się z bagnistego brzegu lub jakaś wielka ryba rozpoczęła swoje łowy. Słoń obrócił ogromny łeb i spojrzał na poganiacza, później dźwignął przód cielska i stanął nieruchomo ze zwieszoną trąbą, zdawał się czegoś wyczekiwać. Och, na ognisty piorun Jndry! To uparte zwierzę drwi sobie wyraźnie ź niego. Nie będzie tu stał jak pień drzewa, zrobi to zaraz, zmusi Niezwyciężonego do posłuchu. Zmusi, i już. Nie spojrzawszy nawet w stronę poganiacza, szybko podszedł do słonia, zwierz zadreptał w miejscu, uniósł trąbę. Asioka zrozumiał, że Niezwyciężony jest gniewny. Zaraz zaatakuje, trąba wahała się w górę i w dół jak wielki ciemny wąż. Ludzie przebici kłami, zmiażdżeni nogami jak stępory, uniesieni w górę i ciśnięci na ziemię… Królewskie słonie… Myśli przesuwały się błyskawicznie, nie, nie można się cofnąć. Słoń zagulgotał, ale nim zdążył uderzyć trąbą, Asioka dotknął jego paszczy ostrzem amkusa[3] tym samym gestem, jakim robili to poganiacze. Groźnie wzniesiona trąba opadła, Niezwyciężony ciężko przykląkł. — Odważny jesteś, książę — pochwalił poganiacz. Przestał się wreszcie uśmiechać. — Chyba wiesz, co grozi człowiekowi ze strony rozgniewanego słonia? — Wiem. — Dałeś sobie radę bez mojej pomocy. — Dałem sobie radę — potwierdził Asioka, był z siebie dumny, starał się nie pamiętać o chwili niemęskiej trwogi, kiedy ciemny wąż trąby znalazł się tak blisko jego ciała, bezbronnego i miękkiego jak ślimak wyciągnięty ze skorupy. — Czy teraz też sądzisz, że nie nauczę się powodować słoniem? — Tego nie twierdziłem nigdy — odpowiedział poganiacz i dotknął czoła w geście uwielbienia. — Jesteś dzielny, książę. Kiedy wracali do królewskiej Pataliputry, palankin chwiał się pusty na grzbiecie Niezwyciężonego. Asioka zajmował miejsce poganiacza na karku zwierzęcia, czuł się mocny i potężny jak wielki Bóg Indra dzierżący pioruny, mijani na królewskim trakcie ludzie z wysokości wydawali się niewielcy, górował ponad nimi, jak drzewo pipal góruje ponad niskimi zaroślami, spłynął wysoko między niebem a ziemią,
kierując lekkim dotknięciem anikusa ruchami słonia. Chociaż powinien był zaraz pospieszyć przed oblicze swego wielkiego ojca, dopilnował sam zdejmowania ze zwierzęcia bogatego napierśnika, skrzącego się od klejnotów naczółka, pomagał luzować rzemienie palankinu i z radością czuł delikatne dotknięcie trąby na swoich plecach. Niezwyciężony uznał go za przyjaciela i to było najważniejsze. — Dajcie mu cały stos cukrowej trzciny, nakarmcie go najdelikatniejszymi pędami, młodego bambusa — polecił nie bardzo wiedząc, jak ma okazać swoją wdzięczność potężnemu zwierzęciu; chętnie by ozdobił szerokie jak tarcza czoło słonia najjaśniejszą gwiazdą z nieba, założyłby na trąbę Niezwyciężonego szerokie pierścienie ze złota, wysłałby zagrodę zwierzęcia najdelikatniejszymi muślinami, nie był jednak pewien, czy słoniowi sprawi to przyjemność. Już widział szerokie brwi ojca unoszące się do góry: „Asioko, masz pomysły małego dziecka, które ozdabia małpkę złotymi kolczykami swojej matki. Przecież jesteś dorosły, Asioko, prawie piętnaście pór deszczowych przeszło nad tobą, skąd takie dziecinne zachcianki?” Ale trzcina cukrowa i bambusowe pędy to coś zupełnie innego. Niezwyciężony oceni, że przyjaźń Asioki ma swoją wartość. — Ja sam karmię powierzone mojej pieczy słonie. — Po twarzy poganiacza przebiegła chmura. — Rób, jak uważasz — mruknął Asioka. Poczuł się obrażony tonem tego człowieka, może nie tym, co powiedział, ale tym, jak powiedział. Wyczuwało się wyraźnie, że poganiacz sam pragnie decydować o słoniach, a księcia uważa za niedowarzonego gołowąsa, niedojrzały ryż i nie ma zamiaru słuchać jego poleceń. Asioka już od pół roku nosił na ramieniu sznur, znak dojrzałości i ponownych narodzin[4], już pół roku temu kapłan wypowiedział na głos jego prawdziwe imię, to samo, które wszeptał w ucho nowo narodzonego niemowlęcia i o którym przez czternaście długich lat nikt nie wiedział. Asioka był już prawie mężczyzną i dlatego drażniło go, gdy ktoś przypomniał mu o jego młodości. Ale prawdę powiedziawszy nie miał ambicji, by znać się na słoniach. Trochę się nawet bał ogromnych zwierząt, do czego zresztą nie przyznawał się przed samym sobą. Ten strach zrodził się bardzo dawno, chyba tamtego dnia, kiedy ojciec trzymał go przed sobą. Ogromny biały słoń, Klejnot Królestwa, kołysał ich ponad tłumem ludzi krzyczących i powiewających zielonymi gałązkami, ogromne nogi kolosa stąpały po kobiercu barwnych kwiatów. Mały Asioka spojrzał na morze ludzkich głów, na ogromne bezchmurne niebo ponad purpurowym parasolem obszywanym złotą frędzlą, na błyszczący złocistymi promieniami kamień w turbanie ojca i nagle przeraził się. Wszyscy zebrani widzieli, jak mały następca tronu rozmazuje po policzkach łzy i czepia się ramion króla. Purohita, pałacowy kapłan, uznał zachowanie księcia za złą wróżbę, uroczystość się nie udała. To było bardzo dawno, ale tamta obawa pozostała, Asioka nie lubił słoni.
Konie… och, konie to było zupełnie coś innego. Nawet pałacowy koniuszy nazywał chłopca swoim pomocnikiem, matka nieraz śmiała się, że Asioka jest niczym stara derka przesiąknięty zapachem stajni, ojciec trochę wyszydzał zamiłowania syna, a trochę był z nich dumny. Najostrzejsze, najbardziej rozhukane ogiery ostrożnie nosiły chłopczyka na grzbiecie, dotykały go miękkimi chrapami, gdy przykucnął oglądając ich kopyta. Koniuszowie zza Indusu — przyodziani w napchane bawełnianym puchem kubraki i spodnie — uczyli chłopca swoich sekretów, pod ich okiem mieszał siekane mięso z daktylami, gotowanym ryżem, łuskanymi orzeszkami, dolewał palmowe wino, wsączał koniom między zaciśnięte zęby mikstury warzone z ziół zbieranych na nowiu księżyca, czesał bujne ogony i grzywy, wplatając w nie jedwabne sznury, zarzucał arkan na aksamitne karki źrebców, których nigdy nie kiełznano żelazem, pomagał cechować królewską pieczęcią łagodne klacze prowadzące kosmate źrebięta po szerokich polach. Ile razy mógł umknąć sprzed oblicza czcigodnego bramina, znawcy Wed i prawa, biegł do chłodnych pieczar, gdzie królewskie rumaki przestępowały toczonymi kopytami i odwracały głowy na smukłych szyjach, śledząc przechodzących Okiem pełnym czerwonego ognia. Inni chłopcy uczyli mówić papugi i gadatliwe majny, tresowali szerokorogie barany i zaprawiali je do walki, kąpali się w rzece, bawili się w Wojnę i zdobywanie twierdz albo w dzikich ludzi z dżungli, albo w walki demonów, krzyczeli, biegali — Asioka wymykał się do stajen i cieszył się, kiedy małomówni koniuszowie powierzali mu odpowiedzialne zadania, był gotów nawet nawóz zamiatać jak czandala, byleby nie wypędzano go stamtąd. — Jaśniejący Szafir ma pęknięte kopyto — raportował przełożonemu stajni — Huragan nie zjadł swojej porcji. Koniuszy uśmiechał się do małego księcia przejętego swoim zadaniem. — Zbliżają się letnie upały — mruczał. — Szlachetny rumak dusi się w gorącej wilgoci, jego sierść staje się zmierzwiona i szarawa, owady wciskają się w kąciki oczu i w chrapy. Konie, książę, są stworzone do bujania w czystym górskim powietrzu, gdzie w największą spiekotę od lodowych szczytów ciągnie powiew wiatru. Źrebięta, które tam przychodzą na świat, są silne i zdrowe, nie trzeba biegać wokół nich niby piastunka wokół rozgrymaszonego królewskiego syna. Stary rozgadał się. — Służyłem jeszcze wielkiemu Seleukosowi, rodzicowi twojej babki, książę. Gdy nakazano mi popędzić tabun na dwór twego wiecznie jaśniejącego dziada Czandragupty, myślałem, że wrócę w ojczyste strony. Ale wyszło inaczej. Zostałem. Twój dziad obsypał mnie łaskami. Umiał ocenić ludzi znających się na rzeczy. Uczyłem twego ojca dosiadać końskiego grzbietu, oddano pod moją opiekę królewskiego wierzchowca. Potem opiekowałem się kolejnymi Klejnotami Królestwa i wszystkie one dożywały w krzepkim zdrowiu sędziwej starości, a. ich zęby starte były do końca, gdy śmierć gasiła ich oczy. Asioce stary koniuszy wydawał się człowiekiem godnym zazdrości i podziwu. Może
tylko ojciec… Ale ojciec był królem, wielkim władcą, pod którego stopy rzucano kwiaty, gdy stąpał otoczony wiewem wachlarzy i dymami kadzidła, ojciec był tym, który rozkazywał tysiącom wojowników, tym, który burzył mury twierdz i stanowił nowe prawa. Przez usta ojca przemawiali bogowie i dlatego ojciec rozstrzygał najtrudniejsze sprawy, których nie mogli pojąć inni ludzie. Ale nawet ojciec nie znał się tak na koniach jak ten stary cudzoziemiec. Cóż z tego, że koniuszy był mleczchą, bełkocącym obcokrajowcem? Asioka uważał, że to nie ma najmniejszego znaczenia. ii wreszcie zawsze kończyło się tak, że Asioka wymykał się do stajen. Dworacy j ego ojca mieli ułatwi one zadanie, kiedy władca rozkazywał sprowadzić syna przed swoje oblicze, nie musieli go szukać tam czy tu, wiedzieli dobrze, gdzie można znaleźć następcę tronu. Stajenni podśmiewali się ukradkiem, bo trzeba było widzieć, jak taki natarty gorczycznym olejkiem strojniś obwieszony klejnotami i wieńcami kwiatów zatykał sobie palcami nos i stąpał z odrazą po końskiej mierzwie, podzwaniając bransoletami na kostkach nóg. Stary koniuszy nie wyszedł dzisiaj na spotkanie Asioki. Był przy zagrodzie karej klaczy zwanej Błyskawicą. W nocy urodziło się źrebię, mocny ogierek o zabawnym ogonku podobnym do wiechetki służącej do odpędzania much. — Będzie z niego doskonały bojowy koń. — Ma długie mocne nogi. — Kto wie, może zostanie następnym Klejnotem Królestwa? — Dlaczego tak mówisz? Jego sierść jest szara i mechata, Królewski Klejnot winien mieć maść nieskalaną jak świeżo udojone mleko. — To dziecięca sukienka, książę. Nim ogierek dorośnie, zmieni się w siwego konia, wiem o tym, wystarczy na niego spojrzeć. Zaniepokojona klacz dotykała pyskiem nowo narodzonego, potrząsała głową, bujna grzywa, ciężka jak włosy pięknej dziewczyny, zakrywała kosmykami wypukłe oczy. — Odejdź stąd, książę. Niech matka zostanie sama ze swoim dzieckiem. Nie niepokójmy jej bez potrzeby. Asioka chętnie by został dłużej przy małym ogierku i jego matce, ale tutaj, w stajniach, wola koniuszego stanowiła prawo. — Czy nie potrzebujesz mojej pomocy? — zapytał starego. Nie chciał jeszcze odchodzić. — Nie będziesz mógł mi pomagać, książę. Odpowiedź padła twardo i ostro. — Dlaczego? Sam mi mówiłeś, że już dużo umiem. Że jestem naprawdę twoim pomocnikiem. — Nie mogę ci wyjaśnić.
— Nigdy nie… — Asioka urwał, poczuł się tak, jak człowiek, który stanąwszy na mocnej kłodzie przekonuje się nagle, że stoi na grzbiecie krokodyla. Co się stało, że najlepszy z jego przyjaciół kryje przed nim jakąś tajemnicę? Dotąd nie było żadnych tajemnic. — Nie możesz mi dzisiaj pomagać — w głosie starego można było wyczuć zniecierpliwienie, ale jednocześnie wyraźny żal. — I musisz stąd zaraz odejść. Nim przyjdzie purohita. — Przyjdzie tutaj? — nie pojmował Asioka, Równie dobrze mógłby wyobrazić sobie słonecznego Surję na złocistym rydwanie pojawiającego się nagle na środku stajni, jak czcigodnego kapłana królewskiego kroczącego wąskim przejściem między zadami rumaków. — Przyjdzie. — Po co? — Dowiesz się we właściwym czasie, książę. Jesteś ciekawy jak kobieta, która wychylona z okna skrzeczy niczym papuga swoje pytania. — Ja nie… — Nie zaprzeczaj. I odejdź. Jeszcze chciał pytać, ale poczuł, jak zdradziecki rumieniec zalewa mu policzki. Dobrze, jeżeli tak, to niech nawet kapłan pałacowy ujeżdża konie, a koniuszy składa poranne ofiary. — Nic mnie to nie obchodzi — mruknął, by wycofać się z godnością z upokarzającej sytuacji. — Idź, książę. Asioka odszedł, nie oglądając się za siebie. Ciągle go uczono i uczono, mógł recytować święte teksty nawet obudzony w środku nocy, dzieło Kautilji[5] znał na pamięć od początku do końca, wbijano mu do głowy wszystkie edykty dziada — i ciągle istniały jakieś tajemnice, do których nie miał dostępu. Właśnie teraz: nadworny kapłan odwiedza królewskie stajnie i dlatego on, następca tronu, musi uciekać przegoniony niby natrętny szakal. — Co mnie to obchodzi — powtórzył raz jeszcze i zapominając o swoim dostojeństwie, kopnął leżący na drodze kamień, jakby był nie królewskim potomkiem, ale nieokrzesanym synem rolnika. Jego nieprzystojne zachowanie zobaczyła tylko jedna ze strażniczek kobiecej części pałacu. Roześmiała się głośno, potrząsając trzymaną w ręku włócznią, i Asioka zdziwiony podniósł głowę ku górze, skąd ten śmiech? Ach, to tylko jedna z tych uzbrojonych Greczynek strzegących z wysokości muru wstępu do ogrodu, gdzie przebywała matka Asioki. Nie ma się czym przejmować. Z muru spływały girlandy fioletowych, słodko pachnących kwiatów i Asioka
pomyślał, że dawno już nie widział matki, ta woń zawsze przywodziła mu na myśl królową. Kiedy był małym chłopcem, mieszkał za tym wysokim murem., pośród tych wszystkich kobiet, i dobrze pamiętał sadzawkę z kwiatami lotosu i pawie przechadzające się po trawnikach. Komnaty matki były pełne klatek z najprzeróżniejszymi ptakami, oswojonych małpek, skrzyneczek z chińskiej laki i mis z łakociami. Kiedy uznano, że jest już małym mężczyzną, i oddano go nauczycielom, tęsknił jeszcze przez całe lata za tym, co pozostało po drugiej stronie muru. Ale nigdy nikomu o tym nie powiedział. To była jego tajemnica.
Oczywiście widywał matkę podczas oficjalnych uroczystości, gdy zasiadała u boku ojca, czasami przywoływała go do siebie i dotykała koniuszkami palców jego twarzy, ale nie mógł już przestąpić bramy oddzielającej kobiecą część pałacu od męskiej, przez tę bramę mógł przechodzić tylko ojciec. A tam zostały sadzawki, w których można się było kąpać rozchlapując wokoło Srebrne bryzgi wody, i huśtawki unoszące człowieka do nieba, oswojone ptaki i zwierzęta, które same prosiły o łakocie, i poranny śmiech, kiedy kobiety i dziewczęta stroiły się przy pomocy służebnych i wybierały klejnoty. W męskiej części pałacu było zupełnie inaczej. Ludzie poruszali się tutaj powoli i cicho, surowy ceremoniał wyznaczał zajęcia na każdą porę dnia, poczynając od porannej ofiary składanej bogom przez nadwornego kapłana aż do długiego obrzędu udawania się na spoczynek. O określonych godzinach, zawsze takich samych i niezmiennych, ojciec spożywał posiłki, zasiadał na tronie nieruchomy niczym posąg, z rękami wspartymi na kolanach, przyjmował raporty z prowincji, hołdy posłów z odległych krain, wysłuchiwał skarg mieszkańców, sprawował sądy. Asioka przypominał sobie niejasno, że ojciec nie zawsze był taki poważny i surowy, przecież to właśnie ojciec podrzucał go do góry i uczył pływać, nosił na plecach i klękał obok niego, by podziwiać błyszczącego żuczka pełznącego po trawie. Ale to było dawno, jeszcze wtedy, kiedy Asioka mieszkał przy matce, i chłopcu czasami się zdawało, że wspomnienie roześmianego ojca jest tylko majakiem. A co by się stało, gdyby Asioka przywołał do siebie strażniczkę i kazał otworzyć bramę? „Chcę widzieć się z królową, z moją matką”. Co wtedy zrobiłaby ta dziewczyna? Ale Asioka nie zawoła strażniczki i nie każe sobie otworzyć bramy. Jest prawie dorosłym mężczyzną i doskonale wie, że męskie sprawy są odmienne od kobiecych. Mija więc mury otaczające siedzibę królowej i podąża do swojego pałacu. Odkąd Asioka nosi święty sznur, ojciec wydzielił mu mały pałacyk i wyznaczył służbę. Razem z Asioką mieszkają jego wychowawcy, są bardzo mądrzy, od wschodu słońca zaczynają pouczenia, ale Asioka nic nie może poradzić na to, że towarzystwo uczonych i pobożnych mężów jest mu mniej miłe niż nieokrzesani stajenni. Sandały skrzypią głośno po płytach posadzki, niech każdy wie, że nadchodzi książę, skórzane sandały imają prawo nosić króli, książęta, rycerze, heroldowie i stajenni, inni ludzie tupią głośno drewnianymi podeszwami, szurają łykiem i słomą ryżową lub po prostu piaskują bosymi stopami. Skrzypiąc sandałami Asioka wchodzi do swojego pałacu i trochę się dziwi, że nikt nie wybiega na powitanie. „Ciekawe, czy moi ludzie zawsze gdzieś znikają, kiedy sądzą, że jestem jeszcze w stajniach?”
W komnacie panuje wzorowy porządek, rozrzucona rankiem odzież została poskładana w wielkich glinianych dzbanach, łoże okryte makatą, powietrze przesycone wonią inardu i kamfory. Na niskim stoliku przygotowano wieńce ze świeżych kwiatów i inne, z aromatycznych nasion i ziół przeplecionych złotą nitką, trzeba je będzie założyć na szyję, kiedy ojciec zawoła go jak co dzień przed swoje oblicze. Asioka najbardziej lubi zapach stajni, ale oczywiście rozumie, że inni nie muszą się zachwycać tym samym, co on. Schodzi po sześciu stopniach do sadzawki i myje się starannie, nabierając wody w stulone dłonie. Właściwie powinien mu pomagać łaziebny, ale komnaty są puste i ciche, nikt się nie zjawia. Teraz należy dokonać dalszej toalety, Asioka naciera się wonnym olejkiem z alabastrowego naczyńka, maluje podeszwy stóp i wnętrze dłoni czerwonym lakiem, czesze swoje długie włosy. Wybiera szatę pachnącą świeżością i na końcu przyciemnia powieki maścią z antymonem. „Nie cierpię tego strojenia się. Cudzoziemcy nie malują sobie wcale twarzy i nie skrapiają się wonnościami — myśli Asioka wodząc mięciutkim pędzelkiem po powiekach. — W ogóle zwykli ludzie tego nie robią, chyba że jest jakieś święto albo ważna uroczystość. Za to wszyscy mieszkańcy pałacu tracą mnóstwo czasu z lustrem w dłoni, do którego wykrzywiają się niczym małpy”. Wreszcie toaleta jest skończona i Asioka zasiada sztywno, z rękami opartymi na kolanach, czekając na wezwanie ojca. Bezruch jest dlatego konieczny, że inaczej opadłby antymon z powiek, laka ze stóp, a kunsztownie uczesane włosy rozsypałyby się z powrotem na ramionach. Siedzenie nieruchomo jest bardzo nudne, a nie było w komnacie nikogo, kto by przypomniał Asioce, że godne i powściągliwe zachowanie obowiązuje królewskiego syna. Księciu przypomniało się nagle chińskie siodło z łękiem wykładanym złotym filigranem i tłoczonymi w sikorze smokami o rozwartych paszczach. Siodło to schował wychowawca rozgniewany umykającym w bok spojrzeniem Asioki i jego zająkliwymi odpowiedziami. Ale jak można skupić uwagę na systemie podatkowym, kiedy się przez cały czas myśli, że kary rumak osiodłany nowym siodłem pomknie niczym Waju, boski wiatr? — Dostaniesz je z powrotem dopiero wtedy, kiedy wykażesz się należną pilnością i poważnym stosunkiem do boskiego światła wiedzy, bez którego człowiek, nawet podwójnie urodzony, jest tylko garścią jałowego piasku. Brak pilności i poszanowania dla mądrości przodków spowodują, że w następnych wcieleniach odrodzisz Się w postaci nikczemnej i godnej pogardy. Książę, czy chcesz wziąć na siebie postać wzgardzonego siudry? Z pewnością wychowawca miał słuszność, co nie przeszkadzało, że Asioka układał bardzo chytre plany odzyskania swojej własności. Groźba odrodzenia się w godnej pogardy postaci wydawała mu się bardzo daleka i postanowił nie myśleć o niej. Nie ma nikogo. Wystarczy wejść do komnaty wychowawcy, siodło musi leżeć pod
ścianą, trzeba tylko wyciągnąć rękę. Później można powiedzieć, że chytrzy złodziejaszkowie, korzystając z nieobecności służby, zakradli się do pałacu. A że zabrali tylko siodło? Kto może wiedzieć, co kryje się w sercach złoczyńców? Zresztą gdzie jest powiedziane, że nie mogli zabrać czegoś innego? O, chociażby tej alabastrowej szkatułki z nardem. Asioka wepchnął szkatułkę pod łoże, nikt jej tam nie odnajdzie, przy tej czynności zburzył sobie misternie ułożone włosy. Siodło nie chciało się zmieścić w żadnym z wielkich naczyń do przechowywania odzieży, łoże okazało się zbyt niskie, by można było pod nim ukryć tak duży przedmiot. „Schowam je w ogrodzie” — postanowił. Starannie strzyżone krzaki, którym nożyce ogrodnika nadały dziwne kształty, także nie stanowiły dobrej kryjówki, na pierwszy rzut oka widziało się, że coś mąci schludny ład ogrodu. Zakopać? Nie. Wrzucić do sadzawki? Akurat! Przez dziesięć łokci wody widać na dnie każdy kamyczek kolorowej mozaiki. Poszukując dobrej kryjówki Asioka wysmarował się ziemią i pyłkiem kwitnących roślin, rozdarł na kolanach szatę z cienkiego muślinu i wreszcie wychowawca zaskoczył go medytującego z głową opartą na ściśniętych w kułaki dłoniach. — Masz się niezwłocznie udać przed oblicze ojca — odezwał się z gniewem. — Rada już się skończyła i czekają na ciebie. Później dodał: — Najnędzniejszy syn wajśji, usmarowanego błotem oracza, miałby tyle ambicji, by podstępnie nie wykradać przedmiotu, który mu został odebrany. Miałem cię za dorosłego mężczyznę, Asioko, za królewskiego syna, a ty zachowujesz się w sposób nie licujący z godnością twojego stanu. — Ja… — Zamilcz przynajmniej i nie kalaj swoich warg kłamliwymi wykrętami. Czy zrozumiałeś, że ojciec chce cię widzieć niezwłocznie? Idź do niego i uciesz oczy twojego rodzica brudnym i odrażającym wyglądem. Powiedziano bowiem, i słusznie, że brudne ciało i nieczysta odzież jest zwierciadłem zaszarganej duszy. Nie jesteś, Asioko, czandalą, by odziewać się w szaty zdjęte z umarłych lub podjęte ze śmietnika. Jeżeli jednak uważasz, że taki wygląd licuje z twoim urodzeniem… Wychowawca, postępując w ślad za Asioką, mówił jeszcze długo, ponieważ był człowiekiem wymownym i surowo osądzał czyny młodego księcia. Znalazłszy się w komnacie ojca, Asioka trochę się przeraził, gdyż dzisiejsze spotkanie wyglądało zupełnie inaczej niż Wszystkie dotychczasowe. W zwykłe dni Asioka wraz z najbliższym otoczeniem ojca asystował w pełnym szacunku milczeniu posiłkowi władcy, często ojciec przywoływał go do siebie i wypytywał
o postępy w nauce i ćwiczeniach. Dzisiaj nie było nawet śladu po posiłku, ojca otaczali wszyscy członkowie rady królewskiej, ich twarze były poważne i surowe. Po drugiej stronie sali zasiedli w długim rzędzie kapłani i nadzy asceci, o ciałach wychudłych i spalonych słońcem. Gdzieś z tyłu kulili się kupcy, przedstawiciele bogatych i potężnych cechów, wysłannicy z prowincji, gońcy namiestników. „Musiało się stać coś ważnego — przemknęło przez głowę Asioki, niezbyt się interesował dotąd posiedzeniami rady i całą skomplikowaną sprawą rządzenia królestwem. — Może to wojna? Ale z kim?” „Nie, chyba nie wojna” — odpowiedział sam sobie. Wspomniał te wszystkie obrzędy, jakie poprzedzają rozpoczęcie działań wojennych, ofiary, modły, wróżby. Mówiono mu o nich wiele razy. „Więc co? Dlaczego zebrali się przed obliczem ojca przedstawiciele wszystkich stanów i dlaczego patrzą na mnie z uwagą i badawczo?” — Zbliż się, Asioko — rozkazał ojciec. Błyszczał jak tarcza Surji od złota i drogich kamieni. — Zbliż się, mój synu. Zmierzył Asiokę uważnym spojrzeniem, jakby coś głęboko rozważał, nad czymś się zastanawiał. Nagle uśmiechnął się: — Czy widzę przed sobą dzikusa z dżungli albo jakszę[6] kryjącego się w podziemnych pieczarach, czy stoi przede mną mój syn? Nim Asioka zdążył poruszyć wargami, ojciec skinął ręką, nie, nie trzeba tłumaczeń. — Słuchaj uważnie, co powiem, Asioko. — Obrócił oblicze ku zgromadzonym. — A wy, pobożni mężowie, znawcy prawa i obyczaju, przyjrzyjcie, się dobrze memu synowi. Nie zjawił się wam w zbyt powabnej postaci, ale ręczę za niego jak za samego siebie, że uczyni to, co uczynić należy. Jest silny, wytrzymały na niewygody i nie zna lęku. Jest wprawdzie młody i jak każdy młodzieniec narowisty i nieposłuszny, ale próba, jakiej go poddamy, pozwoli wam ocenić, czy słusznie uczyniłem ukazując go bogom przestworów, ziemi i wody jako mojego następcę. Asioka po prostu poczuł dotknięcia tych wszystkich oczu, które zwróciły się ku niemu. Chętnie by się teraz schował w mysią dziurę, wpełzł niczym giętki wąż między tafle posadzki, roztopił się niby kropla wody spadająca na rozprażoną ziemię. Ale musiał stać wyprostowany, z włosami pełnymi liści i ułamanych gałązek, z obtartym do krwi kolanem i rozdartą szatą. Patrzyli na niego i musiał zezwolić, by ma niego patrzyli, on, książę Asioka, syn potężnego Bindusary, wnuk wielkiej pamięci Czandragupty, pogromcy wrogów. Wśród kapłanów brakowało purohity, jednego z najważniejszych doradców ojca. — Powierzymy ci wielkie zadanie, Asioko — ciągnął dalej ojciec. — Zadanie wymagające siły, odwagi i mądrości. Od jego wykonania zależy, czy lata mojego panowania bogowie ozdobią wielką pamięcią po wiek wieków. Jeszcze jest czas,
jeszcze możesz powiedzieć przy wszystkich tu zgromadzonych, że nie czujesz się dostatecznie silny i rozważny, by sprostać swojemu zadaniu. Zebrani pochylili głowy, potakując tym skinieniem słowom wielkiego władcy. — Cóż mam uczynić, ojcze? — Ze zdumieniem zauważył, że słowa z trudem wydostają się ze ściśniętego gardła. — Czy mam ci przypomnieć, Asioko, co przystoi władcy, gdy syn jego dorasta i może zdjąć z ramion ojca ciężar panowania? Czy nie wiesz, jaka ofiara kończy lata jednego panowania i rozpoczyna drugie? — Ja… — zająknął się młody książę. Ofiara z konia! Tak, słyszał o ofierze z konia, składał ją przecież ojciec, kiedy dziad, wielki Czandragupta, poczuł się znużony trudami panowania, i składali ją wszyscy dawni królowie, ci, którzy nosili tytuł króla królów. Ale opowieści o tej ofierze brzmiały jak bajki, którymi usypia się dzieci. Jakoś nigdy nie przypuszczał, że on, Asioka, miałby brać udział w takiej ofierze, równie dobrze mógł sobie wyobrazić, że stoczy walkę ze straszliwym demonem Rawanną lub spotka na polanie roześmiane apsarasy[7], które porwą go ze sobą. Ofiara z konia! Ojciec postanowił złożyć ofiarę z konia… Nie miał czasu, by zebrać rozpierzchłe myśli, pod wpływem niespodziewanej wieści rozbiegły się jak antylopy garna przed skaczącą panterą. Chciał o coś zapytać, gdy nagle do sali wkroczył purohita, królewski kapłan. — Znalazłem., panie nasz — zwrócił się do władcy. — Jest w twoich stadach rumak biały jak świeżo udojone mleko, z ciemniejszą kępką sierści na czole. Koń ten nigdy nie nosił na sobie człowieka, nigdy nie kiełznano go żelazem, bowiem jest to miody, jeszcze nie ujeżdżony źrebiec. Wyszeptałem mu do ucha święte słowa, a on rżał radośnie, jakby rozumiejąc zaszczyt, który go spotyka. Nakarmiłem go czystym ziarnem z nigdy nie używanego naczynia i zjadł nie uroniwszy ani jednego ziarna. Napoiłem go wodą ze świętej sadzawki d żadna kropla nie upadła na ziemię. Słuchając słów świątobliwego męża Asioka zaraz pojął, o którym z królewskich rumaków mówi purohita. Miał zamiar wyprosić tego źrebca dla siebie, obłaskawić go i ujeździć. Tego konia nazywano Kryształem, chociaż powinno go się nazwać imieniem Wichru lub Gromu. Tulił uszy i szczerzył zęby, kiedy podchodziło się do niego; cios jego twardych kopyt mógł złamać kręgosłup tygrysa, ale dla przyjaciół był łagodny jak baranek. Ocierał pieszczotliwie chrapy o ramiona starego koniuszego i pozwalał się głaskać Asioce. Inni omijali go z daleka, gdyż Kryształ nie ustępował przed plecionym biczem, na przemoc odpowiadał buntem. W jaki sposób królewski kapłan zdołał podejść do rumaka i szeptać mu do ucha święte zaklęcia? Dlaczego Kryształ przyjął z obcych, nieznanych rąk pokarm i napój? To wszystko nieważne, ważne jest to, że Asioka poprowadzi białego rumaka przez
trakty i bezdroża, obroni go od złej przygody, dzikich zwierząt, chciwych rozbójników, jadowitych węży, przeprowadzi go przez rzeki o bystrym nurcie, rojące się od krokodyli, i przez górskie wąwozy pełne niebezpieczeństw, i przez pustynie, gdzie w płowych piaskach czyha na wędrowców śmierć. I ważne jest to, że wrócą po roku w miejsce, z którego wyruszyli, i wtedy kapłani odbiorą z rąk Asioki białego rumaka i ofiarują go bogom, jak nakazuje prastary obyczaj. Asioka czuje nagły poryw radości i dumy. Bardzo pragnie poprowadzić siwego rumaka po ziemiach swego ojca, wstydzi się teraz, swoich dziecinnych buntów i grymasów. Jest dorosłym mężczyzną i potrafi godnie, jak na królewskiego syna przystało, wypełnić swój obowiązek. — Ojcze — słowa wypowiada tak głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni — przysięgam, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by zasłużyć na twoją pochwałę. Gdy Asioka wrócił do siebie, musiał jednak wysłuchać wielu cierpkich uwag wychowawcy, ponieważ czcigodny i świątobliwy mąż był zdania, że tak jak kropla drąży skałę, tak i słowa pełne mądrości wreszcie docierają do najbardziej nawet tępego umysłu. — Gdybyś był synem nieczystego zamiatacza ulic, gdyby cię spłodził kuchenny niewolnik, jeszcze byś bardziej dbał o swój wygląd i zachowanie. Stałeś jak siudra, brudny i obdarty, i gdybym nie napełniał mądrością twego zaiste opieszałego umysłu, mógłbym mniemać, że nie rozumiesz, po co cię wezwano. Ojciec twój, który jest samą dobrocią i wybaczeniem, zechciał tylko uśmiechem skarcić twoje postępowanie, lecz ja nie byłbym godny miana twego wychowawcy i duchowego przewodnika, gdybym ci nie powiedział szczerze, że brak ci królewskiej godności, która wynosi panującego nad innych ludzi, podobnie jak górski orzeł jest wyniesiony nad wszystkie ptaki. W zaciszu komnaty Asioka został wreszcie sam ze swoją radością z budzącą się z wolna obawą. Przyrzekł ojcu, że sprosta zadaniu, ale ufna pewność, którą odczuwał składając przyrzeczenie, jakoś się rozwiała i niczym opary porannej mgły. Łatwo było przyobiecać: „Zrobię to” — ale kiedy się pomyślało nad swoją obietnicą, okazywało się, że równie dobrze mógłby się podjąć przyniesienia wody ze źródeł niebiańskiego Gangesu, stamtąd gdzie tryska on ze szczeliny niebios, w miejscu złowrogim i nieosiągalnym dla śmiertelnego człowieka. A jeśli zbójcy przygotują zasadzkę? Jeśli grot, przepojony trucizną, wystrzelony z zasadzki, dosięgnie białego konia? Jeśli szukając wonnych ziół rumak potrąci chrapami węża zwiniętego pośród liści? Jeśli gwałtowna burza przerazi Krzystała tak, że popędzi bez pamięci przed siebie i roztrzaska się na dnie skalnej rozpadliny? Jeżeli… Lepiej nie zastanawiać się nad tym, co może się przydarzyć. Czy nie należy raczej czuć radości i dumy na myśl, że ojciec położył w nim nieograniczone zaufanie? Że wreszcie Asioka pokaże wszystkim, iż jest prawdziwym mężczyzną, synem
i wnukiem wielkich władców? Że bogowie pobłogosławią mu w trudnym przedsięwzięciu? Że… Niech zasłonią ze wstydem oczy ci, którzy tylokrotnie okazywali, że uważają młodego księcia za niedoświadczonego młodzieniaszka. Przekona ich, że słusznie nosi tytuł następcy tronu. I jest jeszcze obietnica całego roku w siodle; pałac, nauka, zrzędzący wychowawcy, bezszelestna służba zostaną daleko, nieważni jak gliniane dziecinne zabawki. Nikt nie będzie przypominał o poważnym, pełnym godności zachowaniu, jakie przystoi młodemu księciu, nikt nie będzie zmuszał do ciągłego powtarzania obmierzłych formułek prawa, recytowania świętych hymnów i legend, nie będzie wtłaczał do głowy nikomu niepotrzebnych nauk o układaniu poezji, nikt nie będzie przepytywał z dziejów wielkich królów i zwycięskich wojem. Nie będzie trzeba stroić się, malować twarzy, dłoni i stóp, młody kszatrija w pochodzie ma prawo nosić włosy splątane jak lwia grzywa, jego odzież ma pachnieć końskim potem i dymem ognisk, a nie kamforą i szpiknardem. Przez ten rok wreszcie Asioka stanie się panem samego siebie, wolnym i swobodnym jak ptak szybujący pod obłokami. Za białym jak świeżo udojone mleko Kryształem pójdzie dziewięćdziesiąt dziewięć innych koni wybranych z królewskich stad, za Asioką pójdzie zastęp młodych towarzyszy, by mu pomagać w chronieniu boskiej własności przed niebezpieczeństwem i złą przygodą. Biały Kryształ poprowadzi rumaki podług swojej woli, Asioka poprowadzi swoich rówieśników, będzie ich wodzem i prawdziwym księciem. Pogrążony w myślach Asioka nieoczekiwanie zasypia i śni mu się szalony galop po zielonych dolinach. Na cichych wodach pałacowych sadzawek stulają się pąki lotosów, z ciemnych kryjówek wylatują rude nietoperze o lisiej głowie i krążą w ciemności bezszelestnym lotem, za wałami otaczającymi Pataliputrę, na ryżowych polach bieleją w księżycowym świetle szkielety bawołów[8]. Jest to pora demonów, pora złoczyńców i nocnych złodziejaszków. Tylko w szynkach oznaczonych łopoczącą chorągwią palą się kaganki i śmieją się ludzie odurzeni palmowym winem, w tłumie krążą królewscy szpiedzy i słuchają uważnie słów gubiących się w rozgwarze. Gdzieś z ulepionych z błota lepianek wychodzą najnędzniejsi z nędznych, czandalowie, ludzie, którzy urodzili się na samym końcu, kiedy powstawał świat[9]. Oni wolą nocne mroki, dniem prawo nakazuje im uderzać w drewnianą kołatkę dla ostrzeżenia przechodniów, by nawet cień nieczystych nie skaził ludzi wyższych stanem, w nocy przemykają się chyłkiem niczym szczury. Czują się bezpieczniejsi, kiedy kryją ich chusty mroku, krzątają się wokół swoich tajemniczych spraw. Śpi całe miasto, śpią wsie Obryte cieniem palmowych pióropuszy, z pękatej
kapliczki wypełzły święte węże, piją mleko, które im zostawiono po wieczornym udoju, pasterz drzemiący czujnym snem przy swoim stadzie Obudził się nagle na trwożny bek cielęcia, zaszczekały psy. Nie śpi tylko wielki, król Bindusara, ojciec Asioki. Rozważywszy mądrze decyzję ofiarowania bogom białego konia, rozmyśla jeszcze o swoim młodym synu. Prastary zwyczaj nakazuje, by panowanie jednego władcy kończyło się aktem pojednania z bogami, potem nadchodzą czas, by złożyć brzemię władzy na młodsze barki. Bogowie ustalili niezmienny porządek ludzkich losów, po latach beztroskiego dzieciństwa nadchodzi czas młodości, czas kształcenia umysłu i ciała. Gdy na lewym ramieniu przewiążą ci święty sznur, nadchodzi pora przejęcia obowiązków pana domu, a wreszcie gdy ujrzysz, że synowie twoi stają się dorosłymi ludźmi, nadchodzi czas rozmyślania lub wędrówki o żebraczym kiju. Jeszcze zaszczytniej jest samemu porzucić wyszarzałą opończę życia, wielki Czandragupta odmawiał przyjmowania napoju i jadła, aż śmierć zgasiła jego oczy. — Jak sądzisz, świątobliwy — zapytał wielki Bindusara swego nadwornego kapłana — czy syn mój, Asioka, udźwignie władzę nad ludami poddanymi naszemu berłu? Staram się spojrzeć na niego okiem sędziego, nie ojca, ale serce moje przemawia za nim i nie wiem już, czy miłość nie czyni mnie ślepcem. — Młodość bywa nierozważna — mruknął purohita. — Mów jaśniej. Czy mógłbyś postawić Asioce określone zarzuty? Czy wiesz o nim coś, co nie jest mi wiadome? — Wychowawcy młodego księcia uskarżają się na jego brak pilności. Asioka nie garnie się zbytnio do nauk. — Ty, który wspierałeś kiedyś moją młodość, sam wiesz najlepiej, że i ja nie spędzałem chętnie czasu na chłonięciu boskiego pokarmu wiedzy, spuścizny pokoleń. — Twój wielki ojciec okazał się surowszy dla ciebie, o panie, niż ty kiedykolwiek byłeś w stosunku do swego syna. — Nie nakłada się rumakowi żelaza raniącego wargi, nim nie zmężnieje na tyle, by unieść jeźdźca. — Nie pobłaża się dzikości pantery. Król spojrzał uważnie na swego doradcę. — Uważasz, że Asioka jest dziki i żądny przelewu krwi? — Tego nie powiedziałem. Ale garnie się do ludzi podłego stanu, najchętniej spędza czas między bełkocącymi, ujeżdżaczami, ludźmi władającymi arkanem i plecionym biczem. Cwałuje jak szalony, na złamanie karku, pęta rozbrykane źrebce — kapłan uważnie spojrzał w twarz władcy i ciągnął dalej: — Jest nieposłuszny i samowolny, więcej, jest nieokiełznanego charakteru, nie oddaje czci bogom z należnym szacunkiem. Podczas składania porannych ofiar jego źrenice błądzą tu i tam, nie widać skupiania na jego twarzy. Lecz rzekłeś, panie,
jest młody i wyrośnie z tego, bowiem bogowie mądrością darzą wiek dojrzały. — Ciężkie słowa wyrzekłeś, świątobliwy, o moim synu. — Wyrzekłem słowa prawdziwe. — Zasmuciłeś mnie. — Nigdy nie okłamywałem cię, panie. Władca zerwał się ze swego miejsca i począł niecierpliwie krążyć po komnacie. — Niech więc wędrówka ze świętym koniem stanie się próbą dla niego i dla mnie. Mam wielu synów i wśród nich znajdzie się na pewno godny wziąć po mnie władzę, jeżeli Asioka zawiedzie. — Tyś powiedział. Dwaj dostojni mężowie siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu; w migotliwym świetle kaganków napełnionych wonną oliwą klejnoty nad czołem króla płonęły różnobarwnym ogniem jak najpiękniejsze gwiazdy. Zaś w sypialniach młodych dworzan wielu młodzieńców nie mogło zasnąć, gdyż wieść o wielkiej ofierze z konia rozeszła się lotem błyskawicy i każdy zadawał sobie pytanie, kogo nadworny kapłan wyznaczy, by był towarzyszem młodego księcia. — To niebezpieczna wyprawa — szeptał przyjaciel przyjacielowi. — Lepiej zostać w pałacu i pędzić czas w radosnej beztrosce. Udam chyba chorobę, kiedy wskażą na mnie. — Urodziłem się synem kszatriji i chcę być godny mego urodzenia. Chętnie zmierżę się z każdym niebezpieczeństwem, jakie może mnie spotkać. — Lasy roją się od rozbójników i dzikich zwierząt. — Umiem strzelać z łuku i posługiwać się mieczem. — Rozbójnicy rabują nawet kupieckie karawany bronione przez wyćwiczonych wojowników i nie zostawiają przy życiu świadków swoich nikczemnych czynów. — Słyszałem o tym, ale to nie znaczy, że mam się trząść niczym piżmowiec na widok tygrysa. — Uważaj, twoja zuchwałość może cię zgubić. — Nie prędzej niż ciebie twoje obawy. Później szepty umilkły i cały pałac pogrążył się w głębokim śnie. Tylko w kobiecej części pałacu długo w noc płonęło światło i matka Asioki błagała bogów, by opiekowali się jej dorosłym, dzielnym synem, kiedy wyruszy w drogę w ślad za białym koniem. Nie śpi także Mahendra, młodszy brat Asioki, pilny uczeń wymownych mędrców. Mahendra jest chorowity i posłuszny, żaden z nauczycieli nie może znaleźć dostatecznych pochwał dla pilności młodego księcia, Mahendra jest pobożny
i pełen zapału. Z trudem udało się go odwieść od zbierania jałmużny dla siebie i mistrza, ostatecznie, królewski syn nie musi krążyć od progu do progu wypraszając kilka garści łuskanego ryżu. Ale nikt nie wie, że Mahendra zazdrości Asioce, podziwia starszego brata i bardzo pragnie być tak silny i dzielny jak on. Tej nocy Mahendra bezsennie układa sobie plany. Jak poprosić Ojca, by zezwolił także młodszemu synowi na niebezpieczną i trudną wyprawę? „Bogom nie podobało się obdarzyć cię krzepkim zdrowiem — powie ojciec. — Nie wytrzymasz znoju tej wyprawy, Mahendro. Jeżeli cię zatrzymuję, czynię tak dla twojego własnego dobra”. I zaraz wysunie się przyboczny lekarz i zacznie mówić o tym, że odprawiwszy specjalne modły do Sziwy wysłał już ludzi, którzy w górskich wąwozach odnajdą zioła o niesłychanej mocy, leczące wszystkie choroby. Mahendra wstrząsnął się z odrazą na wspomnienie ciągłych kuracji, wielogodzinnego wysiadywania w wonnych oparach dymu, picia gorzkich odwarów, kąpieli w błotnistych sadzawkach przy szmerze modłów. Dlaczego bogowie dali Asioce zdrowie i siłę, a zapomnieli o Mahendrze? Dlaczego ojciec patrzy na Asiokę z uśmiechem, pobłaża jego zuchwałości, jest z niego dumny, chociaż czasami udaje gniew? Dlaczego dla Mahendry znajduje tylko współczucie i troskę? „On kocha bardziej Asiokę — duma w nocnej ciemności Mahendra. — Mnie wcale, bo jestem słaby. Ale gdyby mi pozwolił, udowodniłbym., że umiem pokonać swoją słabość. Wszyscy zawsze powtarzają, że Asioka jest odważny jak młody lew, i nikt nie spyta mnie, jakie serce bije w mojej piersi. Pojadę razem z Asioką i wszyscy przekonają się, że jestem równie dzielny jak on”. Przed świtem w małej świątyńce Uszas, bogini jutrzenki, rozpoczynają się modły. Jeszcze wóz słonecznego Surji nie pojawia się na nieboskłonie, kiedy pod świątynię ściągają przekupnie z koszami betelu, orzeszkami areka, owocami mango i durianu, wieńcami świeżych kwiatów, małymi glinianymi naczyniami, które tłucze się zaraz po spożyciu posiłku, amuletami i dzbanami pełnymi świeżej wody. Nim delikatny blask zorzy rozjaśni niebo, kupcy zaczynają odmykać swoje kramy, w zajazdach przewodnicy karawan ustawiają długie szeregi wozów o skrzypiących kołach, krzykiem ponaglają do pośpiechu. Należy wyruszyć możliwie jak najwcześniej, w chłodzie poranka. Zewsząd słychać łomotanie tkackich warsztatów i postukiwanie młotków. W królewskiej tkalni kobiety o zakrytych twarzach rozkładają przed nadzorcami gotową przędzę, są to wdowy żyjące w niedostatku i prawo szanując ich godność zezwala, by oddawały robotę, nim staną przy swoich warsztatach zwykli tkacze. Nadzorcy wciskają im w dłoń lepkie miedziaki, małe pieniążki zwane kakini, i milczą, nie wolno im rozmawiać z czcigodnymi wdowami. Gdy na widnokrąg wytacza się ogniste słońce, we wszystkich domach rodziny zbierają się na ofiarę poranną, składają na ołtarzach ryżowe gałki dla bogów, dla przodków, dla demonów i duchów. Tę samą ofiarę odprawia się we wszystkich
świątyniach, tę samą ofiarę powtarza purohita w królewskim pałacu i los świata, rita, boski porządek, będzie trwał aż po skończenie czasów, dopóki jest składana poranna ofiara. Na zalane pola pod miastem wychodzą pracowici wajśjowie, zginają się, brodząc w wodzie, nad delikatnymi źdźbłami ryżu, dzieci krzykiem płoszą żarłoczne ptaki, kobiety wylepiają ściany gliną wymieszaną z krowią mierzwą. Ogrodnicy Oblepiają kulami nawozu młode gałęzie drzew mangowych, kiedy gałąź wypuści korzenie, odetną ją i posadzą do ziemi. Garncarz zręcznie kształtuje palcami brzusiec naczynia, cieśle stawiają słupy nowego domostwa. Zaczyna się jeszcze jeden dzień, taki jakich wiele. Ale już od świtu ludzie podają z ust do ust wielką nowinę: — Nasz Władca składa ofiarę z konia. — Już wybrano szlachetnego rumaka, białego jak świeżo udojone mleko. Powiadają, że nie ma dzielniejszego bieguna w królewskich stadach. — Starszy syn królewski poprowadzi konie. — Asioka, syn pierwszej żony? — Asioka. — A młodszy? — E, młodszy pewnie zostanie w pałacu. Królewiczowi wybiorą najlepszych jeźdźców i wojowników spośród młodych dworzan, trzeba mieć zdrowie i siły na taką wyprawę. Mahendra musiałby zawrócić z drogi. — Widziałam go — rozczuliła się jakaś kobieta. — Chłopiec smukły jak pęd młodego bambusa, bladziutki. Widzi się, że bliżej mu do królestwa Jamy niż do życia. U mojej sąsiadki był talki wypadek… Przerwano gadatliwej kobiecie, nikt nie chciał słuchać, co zdarzyło się u sąsiadki, działy się przecież ważniejsze sprawy. — Ciekawe, czy Asioka da sobie radę? — Na pewno. Będzie miał dzielnych pomocników. — Pamiętacie, jakie nieszczęścia spadły na kraj, kiedy za naszych pradziadów młody książę podczas wyprawy zginął, a świętego konia pojmali dzicy ludzie z dżungli? Słyszałem, że przez cały rok ani jedna kropla deszczu nie zwilżyła ziemi w porze deszczowej, woda uciekła z sadzawek i stawów, rzeki niosły tylko muł w swoich łożyskach. — Nikt nie odmieni losu, jaki przeznaczyli ludziom bogowie. — Wszelako lepiej by było, gdyby Asioka doszedł do lat, nim nasz władca rozkazałby mu poprowadzić białego konia. Toż to jeszcze chłopiec. — Milcz, nasz władca wie, co czyni. Czy sądzisz, że myli się i on, i jego doradcy? Plotkujący ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony jak płochliwe ptaki przed
cieniem orlich skrzydeł, wszyscy wiedzieli, że w tłumie krążą królewscy szpiedzy i słuchają pilnie, bowiem władca musi znać myśli i serca poddanych, by rządzić dobrze i sprawiedliwie. Lecz nikt nie chciał, żeby królewski wywiadowca usłyszał właśnie jego słowa. Zaraz po porannych modłach Asiokę otoczyli kapłani i wśród szmeru modlitw zaczęli obrzędy przygotowujące duszę i ciało młodego księcia do oczekującego go zadania. Asioka poddawał się spokojnie wszystkim ceremoniom, pozwalał się namaszczać, okadzać i zaklinać, sumiennie powtarzał święte formułki i rozmyślał cały czas nad tym, czy wychowawca odda mu teraz siodło ze złotymi smokami. Nie były to najwłaściwsze myśli i Asioka trochę się wstydził, że nie potrafił podnieść serca ku bogom. Ale nic nie mógł na to poradzić. Jeszcze potem wezwał go ojciec i Asioka ze zdziwieniem ujrzał obok króla Mahendrę, swego młodszego brata. — Wezwałem cię, Asioko, w ważnej sprawie. — Król uniósł dłoń na znak, że słów jego należy wysłuchać z uwagą i w skupieniu. — Powiedz mi, synu, czy otoczysz swoją opieką Mahendrę, jeżeli zezwolę mu wyruszyć razem z tobą? Mahendrę? Asioka nie miał nic przeciw młodszemu bratu, prawdę mówiąc nie interesował się nim zbytnio, chociaż wychowawcy ciągle stawiali mu jako wzór do naśladowania jego pilność i pobożność. Mahendra recytował najdłuższe hymny nie zmieniając ani jednego słowa, Mahendra miał w małym palcu kodeksy praw, Mahendra nawet zbudzony w nocy powtarzał całe rozdziały z dzieła Kautilji, Mahendra potrafił ułożyć wiersz na zadany temat i grać na lutni zwanej wina. Tak przynajmniej utrzymywali wychowawcy i to wystarczyło, żeby Asioka unikał starannie młodszego brata. — Czy jest twoją wolą, ojcze, by Mahendra wyruszył wraz ze mną? — Twój brat tego pragnie. Asioka rzucił szybkie spojrzenie na brata. Ciekawe, jak woniejący lekami Mahendra wygląda na koniu? Albo jak radzi sobie ze strzelaniem z łuku lub ciskaniem włócznią? Czy ojciec wyśle w ślad za nimi przybocznego lekarza, żeby karmił Mahendrę miksturami z ziół zbieranych w górskich parowach? — Twój brat jest słabego zdrowia — ciągnął ojciec — ale nie mogę mu zabronić, by ci towarzyszył, jeżeli tego pragnie. Chcę jednak wiedzieć, czy otoczysz go opieką, jaka się należy młodszemu. I jeszcze coś. Gdy wrócicie, chwała przypadnie jemu i tobie, moim dwóm synom, i moim pragnieniem jest, byście podzielili pomiędzy siebie sławę i podziw. Nim umilkły ostatnie słowa ojca, Asioka poczuł, jak w gardle łaskocze go śmiech. Wystarczy spojrzeć na Mahendrę, żeby wiedzieć, że po tygodniu będzie płakał, by go odesłać z powrotem do Pataliputry, biedny mały. Można okazać łaskawą wyższość silnego, starszego brata, raz przynajmniej Asioka jest lepszy od Mahendry, układacza kunsztownych rymów i znawcy prawa.
— Uczynię, co w mojej mocy, ojcze. — Tego od ciebie oczekiwałem, Asioko. — Dziękuję ci. Asioka trochę zdziwiony obrócił się i spojrzał na brata. „Nie będziesz mi dziękował, Mahendro, kiedy zaznasz trudu i niewygody”. — Bracia są jak klinga i głownia miecza, nie rozdzieli się ostrza od rękojeści. Cieszy mnie wasza braterska zgoda. Niech bogowie nam sprzyjają, by dopełniła się święta ofiara. Za swoimi plecami Asioka posłyszał lekkie kroki. — Asioko… — Mahendra patrzył na niego niepewnie. — Czego chcesz? — Nie jesteś zły na mnie? — Nie. Chyba nie. — Ja też chciałem… — Żebyś tego nie żałował. To jest niebezpieczne, wiesz? I bardzo trudne. — Nie będę żałował. — To się jeszcze zobaczy. Nikt nie sprzedaje słoniowych kłów, gdy upatrzony przez niego słoń tratuje krzewy w dżungli. — Będę ci pomagał. Znowu Asioka poczuł w gardle śmiech. Patrzcie, Mahendra wyobraża sobie, że jest bohaterem jak Rama[10] czy bracia Pandawowie[11], biedny Mahendra. Po czuł się bardzo silny i bardzo dorosły, kiedy tak stał przed młodszym bratem; tak silny i dorosły, że odnalazł słowa pełne łaskawej pobłażliwości: — Na pewno mi pomożesz, Mahendro. Cieszę się, że wyruszymy razem. Czy masz już upatrzonego wierzchowca? Nie? No to chodźmy do stajen, pomogę ci wybrać. Znam wszystkie rumaki i wybiorę dla ciebie najlepszego… ROZDZIAŁ 2 Ciało nabrzmiewało wieczorami tępym bólem. Kiedy wreszcie można się było zsunąć z siodła, nogi uginały się, czuło się każdy mięsień, każde włókienko pulsowało rwąco. Asioka strasznie się wstydził swego zmęczenia i tego, że miotał się nocami po posłaniu, starając się znaleźć takie ułożenie, by palący ból zelżał chociaż na chwilę. Najgorsze były ranki, zaciskał mocno wargi, żeby nie krzyczeć, gdy się prostował, coś rozrywało żelaznymi hakami mięśnie, wbijało igły pod skórę, paliło niewidzialnym ogniem. Końcami palców dotykał ciała zasiniałego
i odparzonego, pełnego sączących ranek i ledwo przyschniętych strupów. Asioka milczał, za to Mahendra płakał zupełnie jawnie, pociągając nosem i rozmazując łzy po policzkach. Towarzysze odwracali oczy, aby nie widzieć łez młodszego księcia. Oni udawali silnych i nie zmęczonych, ale Asioka w nocy nieraz słyszał tłumiony szloch, jakby ktoś zagryzał palce, by nie płakać otwarcie i głośno. Jakże inne były tamte godziny, kiedy między recytowaniem hymnów a stanięciem przed obliczem ojca, dopadał konia i cwałował na złamanie karku. — Nie ściągaj tak wodzy — leciało za nim upomnienie i trzeba było przypomnieć sobie, że dobry jeździec trzyma konia kolanami i nie podskakuje na końskim grzbiecie jak pracz mieszący stopami brudne szaty, że łokcie trzyma się blisko siebie, że nie wolno się kłaść na szyi wierzchowca, a już w żadnym wypadku nie wczepia się palców w grzywę. Tuk, tuk, tuk — łomotały końskie kopyta i już Asioka dojeżdżał do zwodzonego mostu zwanego Pazurem Słonia, dalej rozciągał się królewski trakt, prosty i gładki, mogłeś nim pędzić dalej i dalej, aż wreszcie trzymający się z tyłu koniuszy podjeżdżał i z szacunkiem przypominał, iż minął już czas i trzeba wracać do pałacu. Teraz było zupełnie inaczej. Dopóki konie postępowały przed siebie, nie wolno się było zsunąć z siodła, towarzyszyło się stadu nieustannie, zajeżdżając raz z jednej, raz z drugiej, pędząc ku tabunowi maruderów lub wysuwając się przed stadnika, by sprawdzić, jakie niespodzianki kryje dalsza droga. Cały czas wyczuwało się pod ramieniem sajdak pełen pierzastych strzał, miało się łuk i krótką włócznię na łęku, oczy łzawiły od nieustannego wypatrywania, niebezpieczeństwo mogło być tuż tuż. Przez te kilka dni wszystko udawało się doskonale, odnajdywali studnie oznaczone chorągwią lub źródła ujęte kamienną cembrowiną, pastwiska o soczystej trawie, wieśniacy padali przed siwym koniem na twarz, kiedy prowadził tabun na pola jędrnego prosa i zielonej pszenicy. Uważano to powszechnie za dobrą wróżbę i nie lamentowano nad stratowanym zasiewem, bogowie są hojni i odpłacają stokrotnie za to, co im ofiarowano z dobrej woli. Wszyscy mieszkańcy wsi ozdobieni kwiatami zbierali się przy wioskowej stupie[12], gdy Kryształ, pląsając jak tancerka, wiódł stado między lepiankami krytymi liśćmi palmy. Ludzie błogosławili młodych jeźdźców i długo jeszcze patrzyli w ślad za kawalkadą, osłaniając oczy daszkiem ze stulonych palców.
Nocami młodzi kszatrijowie kolejno palili ognie i objeżdżali śpiące stado, trzymając przy wargach kościaną piszczałkę. Jakoś tak się złożyło, że do nocnego czuwania los nigdy nie wyznaczył Asioki ani Mahendry, czuwali inni, podczas gdy oni próbowali uciec od bólu i zmęczenia w ciemne wody snu. Kilka dni temu, nim wyruszyli ze stolicy, Asioka mógłby przysięgać, że wie wszystko o szlachetnych rumakach. Wystarczyło niewiele godzin i książę przekonał się, że jego wiedza jest nie wy darzona i ubożuchna. A tutaj nie było starego koniuszego i jego mrukliwych półsłówek, tutaj byli tylko oni, młodzi kszatrijowie, i oni musieli decydować. Kryształ okazywał niewytłumaczony strach przed cieniami skośnie padającymi na
trakt, jego strach udzielał się całemu stadu, chwila, i ziemia dudniła pod kopytami jak drewniany bęben, spłoszony tabun gnał na ślepo w szaleńczej ucieczce, konie wyciągały się wprost nad ziemią jak strzała wysłana ręką niechybnego łucznika, chrapały z wysiłku, piana zmydlała gładką sierść. Młodzieńcy pędzili za nimi w rudym tumanie, krzyczeli, usiłowali zajechać drogę tabunowi, lecz prędzej człowiek dogoni Waju, boski wiatr, niż spłoszone rumaki. Wreszcie pęd ustawał tak nagle, jak się zaczął, Kryształ zatrzymywał się i zatrzymywały się wszystkie inne konie i teraz nie wolno było im dać spoczynku, musiały iść dalej, dopóki nie wyschły mokre plamy potu i z pyska przestały spadać płaty białej piany. Dopiero wtedy można było pozwolić, by szczypały miękką trawę lub zieloną ruń na polach. Ale dotąd wszystko dobrze się udawało i gdyby nie ten ból rozdzierający ciało i ciągłe, obezwładniające zmęczenie, można byłoby powiedzieć, że Asioka jest szczęśliwy. — Witają nas z radością — powiedział kiedyś patrząc z wysokości swojego siodła na szeregi ludzi. — Z nami idzie błogosławieństwo. — Przynosimy im szczęście, obietnicę bogatych żniw, zdrowie i dostatek. — Tak, książę. — Tylko dlaczego oni milczą? — spytał Asioka przypominając sobie tysiącousty krzyk, jakim witano jego ojca w królewskiej stolicy, kiedy ukazywał się ludowi. — Mieszkańcy wsi, książę, są milczący, grzebią się w milczącej ziemi i ziemia poraża ich wargi niemotą. — No, to chyba prawda — przyznał Asioka, ale nie wiadomo dlaczego trochę się smucił, że nie słyszy powitalnych pieśni i okrzyków. Zresztą to nie miało wielkiego znaczenia, ważniejsze, że posuwali się szybko naprzód, ku północy, w ślad za siwym koniem. Tego wieczoru jak zwykle rzucali kości; ci, którzy mieli najniższy rzut, mieli pełnić nocną straż. Asioka potoczył kości, zawsze rzucał wysoko, one jakby rozumiały, że starszy syn królewski bardzo potrzebuje wypoczynku. Migotliwe płomienie oświetliły twarz Asioki, patrzył z gniewem na niewinne kości, tym razem zawiodły go niecnie, oszukały niczym nieuczciwy kupiec, którego drogie kamienie okazują się błyszczącymi szkiełkami. Młody Bilhana, rzucający po księciu, spojrzał spod powiek na Asiokę. Rzut Bilhany był jeszcze niższy i Asioka odetchnął z ulgą, konieczność wdrapania się na koński grzbiet oddaliła się, będzie mógł odpocząć. — Oszukujesz, Bilhano — odezwał się nagle Mahendra i jego słaby, cichy głos zabrzmiał nieoczekiwanie głośno. — Ja oszukuję?